- promocja
Mężczyzna bez twarzy - ebook
Mężczyzna bez twarzy - ebook
Dwie opowieści. Jeden zabójca. Żadnej litości.
Powieść, która zajmowała pierwsze miejsce na listach bestsellerów Wielkiej Brytanii. Finalistka konkursów Irish Crime Novel of the Year oraz Ian Fleming Steel Dagger.
To ja jestem tą dziewczyną, która przeżyła spotkanie z mężczyzną bez twarzy.
Dziś jestem kobietą, która zamierza go schwytać.
Właśnie przeczytałam pierwsze strony wspomnień pt. „Mężczyzna bez twarzy”, w których Eve Black pisze o swoich obsesyjnych poszukiwaniach mężczyzny, który niemal dwie dekady wcześniej zabił jej rodzinę.
Ochroniarz z supermarketu. Jim Doyle, też ją czyta. A z każdą stroną narasta w nim wściekłość. Ponieważ Jim był – jest – mężczyzną bez twarzy.
A im dłużej Jim czyta, tym bardziej zdaje sobie sprawę, jak niebezpiecznie blisko prawdy dotarła Eve. I wie, że się nie podda, dopóki go nie odnajdzie. Nie ma wyboru – musi ją powstrzymać.
„Mężczyzna bez twarzy” to wciągający i przemyślany thriller. To coś więcej niż pożywka dla fanów kryminałów, to wnikliwa analiza naszej problematycznej współczesnej obsesji na punkcie seryjnych morderców oraz wagi prawdy i emocji.
„Sunday Times”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-070-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sklep został otwarty zaledwie pół godziny temu, więc personelu wciąż było więcej niż klientów. Jim minął dział ze sprzętem domowym, przeszedł przez dział odzieży damskiej i w końcu dotarł do działu spożywczego. Tutaj przynajmniej był jakiś ruch. Grupka dwudziestokilkuletnich mężczyzn w garniturach śmigała między alejkami w poszukiwaniu owsianego mleka i paczkowanych zdrowych sałatek, jakby byli w trakcie zadania mającego na celu budowanie relacji w zespole.
Jim wpatrywał się w ich twarze, gdy go mijali, doskonale wiedząc, że przyciąga ich uwagę.
Potem udał się do wejścia, skąd widział resztę centrum handlowego i przez kilka minut obserwował wchodzących i wychodzących. Następnie sprawdził starannie ustawione we wnęce wózki i zatrzymał się przy pojemnikach z owiniętymi w folię bukietami kwiatów. Nachylił się, żeby je powąchać, ale poczuł coś mdlącego i chemicznego.
Z jednego z pojemników wyciekała woda. Jim odpiął krótkofalówkę i wcisnął przycisk.
– Przy kwiatach trzeba posprzątać. Prawdopodobnie jeden z pojemników jest nieszczelny. Odbiór.
Przez trzaski i zakłócenia usłyszał znudzony głos.
– Zgłoszenie przyjęte, Jim.
O tej porze lubił zerknąć na nagłówki gazet, więc ruszył w stronę odpowiedniego stoiska. Zanim do niego dotarł, kątem oka dostrzegł, że po prawej, jakieś pięć metrów od niego, ktoś kuca za obrotowym stojakiem z kartkami urodzinowymi.
Jim nie zareagował, przynajmniej z pozoru. Dalej szedł w swoją stronę, po czym stanął w takim miejscu, żeby mógł obserwować interesujący go obszar. Chwycił jakąś gazetę i rozłożył ją przed twarzą. Przez chwilę patrzył na pierwszą stronę, a potem uniósł wzrok.
Kobieta. Ubrana odpowiednio do pory dnia. Rozpięty trencz, duża skórzana torba zawieszona na zgięciu łokcia oraz stylowe, ale funkcjonalne buty. Udręczony wyraz twarzy. Młoda profesjonalistka w swoim zawodzie, załatwiająca sprawy z długiej listy rzeczy do zrobienia przed pójściem do pracy, gdzie czekają ją kolejne obowiązki – a może takie chciała sprawiać wrażenie. Ściskała coś pod lewą pachą. Jim przypuszczał, że to książka.
Dźwięk gongu przerwał lekką muzykę graną w tle i beznamiętny głos wezwał kogoś o imieniu Marissa do działu z kwiatami: „Marissa proszona o podejście do działu z kwiatami. Marissa do działu z kwiatami”.
Obserwowana kobieta wybrała jedną z kartek i przyglądała się jej, jakby nie widziała w życiu nic bardziej interesującego.
Jim cały czas trzymał gazetę przed sobą. Gdyby kobieta spojrzała w jego stronę, zobaczyłaby siwe włosy i dłonie naznaczone plamami wątrobowymi, ale na pewno nie identyfikator z czerwonym napisem OCHRONA, przypięty do kieszeni koszuli.
Książka wyślizgnęła się spod jej pachy i z plaśnięciem upadła na podłogę. Kobieta nachyliła się, żeby ją podnieść…
_Mężczyzna bez twarzy –_ głosił żółty napis na czarnej, lśniącej okładce.
Kiedy podniosła książkę, Jim dostrzegł te same trzy słowa na grzbiecie.
Krew natychmiast zadudniła mu w uszach, a jego głowę wypełnił biały szum. Wszystko razem układało się w monotonny rytm:
Mężczyzna bez twarzy, mężczyzna bez twarzy, mężczyzna bez twarzy.
Miał świadomość, że kobieta na niego patrzy, a on wygląda tak, jakby bezczelnie się jej przyglądał. Ale nie mógł oderwać wzroku od książki. Stał jak wrośnięty w podłogę, ogłuszony coraz głośniejszym rytmem, który był nie do zniesienia.
MĘŻCZYZNA BEZ TWARZY, MĘŻCZYZNA BEZ TWARZY, MĘŻCZYZNA BEZ TWARZY.
Kobieta zmarszczyła brwi i pomaszerowała do kasy.
Jim nie postąpił według standardów i nie poszedł za nią, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście zapłaci za książkę. Ruszył w przeciwnym kierunku, w stronę alejki, gdzie znajdowały się artykuły papiernicze, niewielki wybór zabawek i książki.
To beletrystyka, przekonywał siebie. Na pewno.
A jeśli się mylił?
Nie musiał długo szukać. Ekspozycja zajmowała aż trzy półki. Dostawa pewnie przyszła w nocy, a książka musiała być nowa, prawdopodobnie właśnie została wydana. Podszedł bliżej, żeby zobaczyć nazwisko autora…
Eve Black.
Zapamiętał ją jako dwunastoletnią dziewczynkę, która stała w różowej koszuli nocnej u szczytu schodów i wpatrywała się w półmrok. „Tata?”, zapytała niepewnie.
Nie. To niemożliwe.
A jednak. Okładka zdradzała wszystko.
_Mężczyzna bez twarzy. W poszukiwaniu prawdy_.
Jim poczuł nagły przypływ gorąca. Jego policzki poczerwieniały, trzęsły mu się ręce, bo desperacko pragnął sięgnąć po książkę, chociaż instynkt próbował go od tego odwieść.
„Nie rób tego”, powiedział do siebie, wyciągając rękę i biorąc książkę z półki.
Twarda okładka była gładka i błyszcząca. Dotknął opuszkami palców liter składających się na tytuł i poczuł je na swojej skórze.
_Mężczyzna bez twarzy_.
Jego drugie imię.
Nadane mu przez prasę.
Nikt nie wiedział, że należy do poczciwego Jima.
Obrócił książkę w dłoniach.
„Pojawił się nocą w jej domu. Kiedy go opuszczał, tylko ona pozostała przy życiu… Eve Black, jedyna ocalała z ostatniego i najbrutalniejszego ataku Mężczyzny bez twarzy zagłębia się w przeszłość potwora, który terroryzował miasto Cork, w poszukiwaniu odpowiedzi i próbuje ustalić tożsamość mordercy”.
Po tych wszystkich latach…
Pieprzona dziwka.
Jim otworzył książkę. Jej grzbiet zatrzeszczał niczym łamana kość.OFIARY
ALICE O’SULLIVAN (42 LATA)
Napadnięta w swoim domu na Bally’s Lane w mieście Carrigaline, hrabstwo Cork, w nocy 14 stycznia 2000 roku.
CHRISTINE KIERNAN (23 LATA)
Zgwałcona w swoim domu w Covent Court na Blackrock Road w mieście Cork w nocy 14 czerwca 2000 roku.
LINDA O’NEILL (34 LATA)
Brutalnie zgwałcona w swoim domu na obrzeżach miasta Fermoy, hrabstwo Cork, w nocy 11 kwietnia 2001 roku.
MARIE MEARA (28 LAT) ORAZ MARTIN CONNOLLY (30 LAT)
Zamordowani w swoim domu w Westpark na Maryborough Road w mieście Cork w nocy 3 czerwca 2001 roku.
ROSS BLACK (42 LATA), DEIRDRE BLACK (39 LAT) ORAZ ANNA BLACK (7 LAT)
Zamordowani w swoim domu na Passage West, hrabstwo Cork, w nocy 4 października 2001 roku.
Autorka jako jedyna przeżyła. Miała wtedy dwanaście lat.Kilka słów o źródłach
Mówi się, że każda historia ma trzy wersje: moją, twoją i tę prawdziwą. W momencie, gdy pisałam tę książkę, nie poznaliśmy jeszcze wersji Mężczyzny bez twarzy. Protokoły, raporty, nagrania i przesłuchania to najtwardsze fakty, jakie mamy, i właśnie na nich się opierałam. Dołożyłam wszelkich starań, aby jak najdokładniej oddać tę historię z perspektywy wszystkich zaangażowanych w sprawę – ofiar oraz człowieka, który próbował powstrzymać mordercę. Ale to również moja historia i chciałam przedstawić ją swoimi słowami. Uważam, że udało mi się dojść bardzo blisko prawdy.Wstęp
„Dziewczyna, która…”
Kiedy się spotykamy, prawdopodobnie przedstawiam się jako Evelyn i mówię: „Miło cię poznać”. Przekładam kieliszek do drugiej ręki i potrząsam twoją wyciągniętą dłonią, lecz mój ruch jest niezdarny i krople białego wina opryskują nas oboje. Przepraszam i rumienię się ze wstydu. Ty machasz ręką i mówisz, że wszystko w porządku, nic się nie stało, naprawdę, ale rzucasz okiem na swoją koszulę, którą prawdopodobnie na tę okazję oddałeś do pralni, ukradkiem szacując straty. Pytasz, czym się zajmuję, a ja nie jestem pewna, czy jestem rozczarowana, czy zadowolona, że ta rozmowa potrwa dłużej. Odpowiadam: „Ach, tym i owym” i odbijam pytanie. Teraz to ty odpowiadasz, a ja z grzeczności udaję zainteresowanie. Potem zapada cisza. Brakuje nam pomysłów. W końcu korzystamy z ostatniej możliwości: „Skąd znasz…?”. Każde opowiada, jak poznało gospodarza i szukamy wspólnych znajomych. Prawdopodobnie udaje nam się kilku znaleźć. Dublin to małe miasto. Chwytamy się innych tematów: liczba gości dzisiejszego wieczoru, bardzo popularny podcast, Brexit. W pokoju robi się coraz cieplej i głośniej. Ludzie, których nie znam, ocierają się o mnie, ale prawdziwym źródłem mojego niepokoju, czegoś, co spowoduje wystąpienie czerwonych plam na mojej szyi, jest fakt, że w każdej chwili to do ciebie dotrze, uniesiesz głowę, zmarszczysz brwi, spojrzysz na mnie, naprawdę na mnie spojrzysz i zapytasz: „Chwila, czy to ty jesteś tą dziewczyną, która…?”.
Zawsze towarzyszy mi ta obawa, gdy poznaję nową osobę.
Tak, jestem tą dziewczyną, która…
Miałam dwanaście lat, kiedy pewien mężczyzna włamał się do naszego domu i zamordował moją matkę, ojca i siostrę Annę, która już na zawsze pozostanie siedmiolatką. Słyszałam dziwne i niejasne dźwięki, które, jak się potem okaże, były krzykami gwałconej i mordowanej matki oraz duszonej siostry. Zakrwawione, połamane i posiniaczone ciało ojca leżało u podnóża schodów. Wydaje mi się, że odparł pierwszy atak i próbował doczołgać się do telefonu w kuchni, żeby zadzwonić po pomoc. Ja przeżyłam dzięki słabemu pęcherzowi i puszce napoju pomarańczowego, którą przemyciłam do swojego pokoju i wypiłam na godzinę przed pójściem spać. Kilka minut przed wejściem intruza na górę obudziłam się za potrzebą fizjologiczną. Siedziałam w łazience, kiedy to wszystko się zaczęło. Zamek był marnej jakości i nie miałam żadnej drogi ucieczki. Gdyby zabójca próbował otworzyć drzwi, ja też straciłabym życie. Z jakiegoś powodu tego nie zrobił.
Byliśmy ostatnią rodziną, którą zaatakował ten człowiek, ale nie pierwszą. Popełnił pięć zbrodni w ciągu dwóch lat. Prasa nadała mu przydomek Mężczyzny bez twarzy, ponieważ – jak twierdzili dziennikarze – Gardaí nic na niego nie mieli. Oprócz pojedynczego przypadku, kiedy pewnej nocy ktoś mijał go samochodem i zauważył na poboczu w świetle reflektorów, nikt nigdy nie widział mordercy. Nosił kominiarkę i czasem świecił ofiarom prosto w oczy latarką, więc żadna z ocalałych osób nie potrafiła podać przydatnego opisu sprawcy. Używał prezerwatyw, a na miejscach zbrodni nie pozostawiał żadnych włosów ani odcisków palców. Zawsze pamiętał o zabraniu swojej broni – noża, a w późniejszym czasie pistoletu. Jedyne, co znaleźli policjanci, to strzępy plecionej niebieskiej liny, którą krępował ofiary. Niestety, materiał nie okazał się pomocny. Sprawca mówił dziwnym, chrapliwym szeptem, co uniemożliwiało ustalenie prawdziwego tembru jego głosu. Wszystkie zbrodnie popełniał w obrębie Cork, najbardziej wysuniętego na południe i największego hrabstwa w Irlandii. Sprawnie się po nim poruszał, atakując zarówno w Fermoy, mieście oddalonym o czterdzieści kilometrów od Cork, stolicy hrabstwa, jak i w Blackrock, czyli na jej przedmieściach.
Minęło prawie dwadzieścia lat. Morderca pozostaje na wolności, a mnie bardzo brakuje rodziny i czuję niemal fantomowy ból. Ich nieobecność w moim życiu, tragizm ich losów, ból, który musieli cierpieć, jest ciągłym dzwonieniem w moich uszach, smakiem w moich ustach, swędzeniem na skórze. Jest zawsze i wszędzie. Nie potrafię sprawić, żeby to odeszło. Czas nie uleczył ran, gorzej, spowodował, że wdała się w nie gangrena. Mając trzydzieści lat, uświadamiam sobie rozmiar mojej straty w znacznie szerszym kontekście, niż gdy byłam dwunastolatką. A odpowiedzialny za nią potwór wciąż chodzi na wolności, wciąż nie został zidentyfikowany. Może nawet spędza czas ze swoją rodziną. Ten całkiem prawdopodobny scenariusz doprowadza mnie do takiego szału, że w gorsze dni nie potrafię skupić się na niczym innym. Niekiedy żałuję, że morderca mnie też nie pozbawił życia.
Ale ty dopiero co poznałeś mnie na imprezie bożonarodzeniowej. Albo na ślubie. Lub na premierze jakiejś książki. Nie znam cię, lecz zdaję sobie sprawę, że nie wiedziałbyś, jak zareagować, gdybym powiedziała to wszystko na głos w odpowiedzi na twoje pytanie. Jestem dziewczyną, która…? Udaję zdziwienie. Dziewczyną, która co? Po ilu drinkach już jesteś?
Przez te wszystkie lata zdążyłam nabrać wprawy. Dojdziesz do wniosku, że się pomyliłeś. Rozmowa zmieni kierunek.
A ja dalej będę zmagać się ze swoim brzemieniem. Dopóki wystarczy mi sił.
Po ataku moja jedyna żyjąca babcia – Colette, matka ojca – zabrała mnie do miejsca o nazwie Spanish Point na wybrzeżu atlantyckim Irlandii. Pojechałyśmy w połowie października, gdy ostatni maruderzy pakowali swoje rzeczy, i wprowadziłyśmy się do niewielkiego, bielonego domku, który – jak przekazała mi babcia – stał tam jeszcze zanim nastąpił wielki głód. Przed naszym przyjazdem drzwi odmalowano na jaskrawoczerwony kolor i za każdym razem, kiedy na nie patrzyłam, wyobrażałam sobie krew spływającą z jasnych ścian sypialni.
Przebywałyśmy tam trzy tygodnie, zanim do mnie dotarło, że pogrzeby musiały się już odbyć.
Domek stał na wąskim skrawku terenu, między nadbrzeżną drogą i pozornie bezkresnym morzem, którego wody wzburzone przez gwałtowne wiatry odbijały się od jedynej przeszkody w promieniu tysięcy kilometrów. Nasze położenie nie wydawało się pewne. W nocy, gdy leżałam w łóżku, słuchałam grzmotu fal i martwiłam się, że następna rozbije domek, a to, co z nas zostanie, zabierze odpływ.
Nie pomagał fakt, że obszar nazwano Spanish Point z racji tego, że w 1588 roku dwa statki należące do hiszpańskiej armady rozbiły się na tym cyplu. Według opowieści miejscowych marynarze, którzy nie zatonęli, zostali straceni, spaleni i pochowani w masowym grobie o nazwie Tuama na Spainneach, czyli hiszpański grobowiec. Podczas zimowych miesięcy, kiedy noc zapadała szybko, szłam na plażę po zmroku i wyobrażałam sobie, że duchy tych mężczyzn wychodzą z wody. Wyglądali jak połączenie egipskich mumii i hollywoodzkich piratów. Zawsze szli prosto na mnie.
Życie na Spanish Point mijało na boleśnie prostych czynnościach. Nie miałyśmy telewizora ani komputera, nie pamiętam też, żeby w domu były jakieś gazety. Babcia, którą nazywałam Bunią, przez kilka porannych godzin słuchała radia, ale tylko stacji nadających tradycyjną irlandzką muzykę, bez przerw na wiadomości. Od czasu do czasu dzwonił telefon stacjonarny, ale wtedy Bunia wypraszała mnie do drugiego pokoju – albo na dwór, jeśli pozwalała na to pogoda – i rozmawiała szeptem z osobą znajdującą się po drugiej stronie linii. W ciągu pierwszych tygodni i miesięcy naszego pobytu na Spanish Point telefon dzwonił często, ale później połączenia stały się tak rzadkie, że na dźwięk przenikliwego dzwonka obie podskakiwałyśmy i patrzyłyśmy na siebie spanikowane, jakby właśnie włączył się alarm pożarowy, o którego istnieniu nie miałyśmy pojęcia.
Przez pierwszy rok prawie każdy dzień spędzałyśmy tak samo. W pełni angażowałyśmy się w codzienne obowiązki, żeby powstrzymać narastające poczucie żalu. Wszystkie posiłki przygotowywałyśmy i spożywałyśmy powoli, a potem nadchodził czas mycia naczyń. Przy odpowiednim nastawieniu nawet najprostsze śniadanie składające się z tostów z jajkami potrafiło nam zająć dobrą godzinę. Przed południem sprzątałyśmy i robiłyśmy pranie, co babcia nazywała po prostu „pracą”. Po obiedzie długo spacerowałyśmy po plaży i wracałyśmy głodne na kolację. Wieczorami Bunia rozpalała ogień w kominku. Siedziałyśmy w ciszy, czytając książki, aż płomień dogasał, po czym razem sprawdzałyśmy, czy drzwi są zamknięte i szłyśmy do swoich sypialni.
Dopiero kiedy byłam w łóżku, sama, w ciemności, mogłam odpuścić i pozwolić, by zawładnęły mną emocje. Smutek, żal, zamęt pochłaniały mnie niczym wysokie fale oceanu. Doskonale wiedziałam, że bez względu na to, jak babcia próbowała rozproszyć moje myśli, czekały one na mnie pod koniec dnia. Każdej nocy płakałam aż do zaśnięcia i śniłam o rozkładających się w zabłoconych grobach zwłokach. W szczególności Anny, która próbuje wydostać się z ciemnej otchłani i wrócić do mnie.
Nigdy nie rozmawiałyśmy o tym, co się wydarzyło. Babcia nawet nie wypowiadała ich imion. Czasem słyszałam, jak cicho łka przez sen, a raz byłam świadkiem, jak przeglądała pudło ze starymi zdjęciami należące do mamy. Po jej pomarszczonych policzkach spływały łzy. Dręczyło mnie mnóstwo pytań na temat tego, co się stało, ale nie śmiałam ich zadać. Nie chciałam jeszcze bardziej zasmucać Buni. Przypuszczałam, że zaszyłyśmy się w tym domku, ponieważ morderca wciąż był na wolności i prawdopodobnie już wiedział, że ktoś przeżył atak. Czasem, będąc w półśnie, widziałam go stojącego przy moim łóżku. Wyglądał jak zabójca z horroru: cały we krwi i z szaleństwem w oczach. Niekiedy wbijał we mnie nóż, wtedy budziłam się i zdawałam sobie sprawę, że to był tylko wytwór mojej wyobraźni.
Raz w tygodniu szłyśmy z babcią do pobliskiego miasteczka, żeby wymienić książki w bibliotece i zrobić zakupy spożywcze. Nie spuszczała mnie z oczu i poleciła, żebym przedstawiała się pełnym imieniem: Evelyn, a nie Eve. Rok później, kiedy zaczynałam naukę w szkole średniej, przyjęłam nazwisko panieńskie Buni, która wydała mi dalsze instrukcje. Miałam mówić, że moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym i że jestem jedynaczką, ale tylko jeśli ktoś naprawdę będzie dopytywał. „Sama się nie wychylaj”, powiedziała. Do dziś kieruję się tą złotą zasadą.
Nie sprzeciwiałam się babci. Chciałam przypominać inne dziewczyny z mojej klasy. Założyłam, że to, co czuję – jakby moje wnętrzności były jedną wielką otwartą raną, a ciało cienką skorupą, która ją ukrywa – zostanie już ze mną na zawsze, a jeśli dam coś po sobie poznać, to tylko pogorszę sprawę. Świetnie udawałam, że wszystko w porządku, ale ciągle musiałam uważać, żeby nie przekroczyć cienkiej granicy i się nie załamać.
Udawałam przez wszystkie lata szkolne, podczas matury i przez cztery lata spędzone na uniwersytecie w Galway, gdzie studiowałam biznes. Wybrałam ten kierunek, ponieważ był przewidywalny. Uwielbiałam czytać i pisać, więc przez długi czas zastanawiałam się nad sztuką, literaturą lub pisaniem twórczym. W końcu doszłam do wniosku, że nie dam rady dyskutować na seminariach o traumie, żalu lub przemocy w gronie obcych ludzi. W konsekwencji nie zaliczyłabym roku. Bazy danych i matematyka wydawały się bezpieczniejszą możliwością.
Nie śniłam już o rozkładających się zwłokach i zabójcach z nożami, ale zaczęłam się dręczyć poszukiwaniem w tłumie kobiety, która wyglądałaby tak, jak wyobrażałam sobie swoją siostrę w przyszłości. Czyli w zasadzie kogoś, kto przypominałby mnie, gdy miałam szesnaście lat, bo był to mój jedyny punkt odniesienia. Nigdy nie znalazłam odpowiedniej kandydatki.– Dobra?
Jim z głośnym hukiem zamknął książkę. Obok niego stał Steve O’Reilly, kierownik sklepu. Opierał się o regał, z założonymi rękami i wyrazem wyższości na twarzy, stanowiącym jego znak firmowy.
W głowie Jima pobrzmiewało echo niedawno przeczytanych słów. „Miałam dwanaście lat…”, „…mężczyzna włamał się do naszego domu…”, „…zamordował moją matkę, ojca i siostrę…”, „Zamek był marnej jakości…”, „Z jakiegoś powodu tego nie zrobił”.
– Nie dla mnie – zdołał wydusić po chwili i odłożył książkę na półkę, korzystając z okazji, żeby wziąć głęboki oddech i zwilżyć usta językiem.
Jego palce zostawiły smugi na błyszczącej, czarnej okładce.
– Czyżby? – Steve uniósł brwi. – Nie oszukasz mnie, Jim. Byłeś wyraźnie zaczytany.
Steve miał dwadzieścia sześć lat, nosił połyskliwe garnitury, a jego rzednące włosy pokrywała gruba warstwa żelu, ale jakimś cudem w swoim mniemaniu był kimś, a Jim nikim. Największym wyzwaniem dla Jima było powstrzymywanie chęci wyprowadzenia dzieciaka z błędu.
Odwrócił się i spojrzał przełożonemu w oczy. Przyjął taką samą postawę, krzyżując ramiona na klatce piersiowej i opierając się lekko o regał. Prosty trik, który zawsze wprawia ludzi w konsternację. A następnie przybrał całkowicie neutralny wyraz twarzy.
– Masz do mnie jakąś sprawę, Steve?
Młodszy mężczyzna przeniósł ciężar ciała na drugą nogę.
– Tak. Pamiętaj, że jesteś w pracy. To nie biblioteka. – Sięgnął po ten sam egzemplarz książki, który przed chwilą odłożył Jim. – _Mężczyzna bez twarzy_? Co ty wyprawiasz? Próbujesz wrócić myślami do czasów swojej świetności? A, nie. Czekaj. W przeszłości siedziałeś za biurkiem, nie ścigałeś przestępców.
Steve otworzył książkę na wkładce zdjęciowej. Papier był bielszy, grubszy i lśniący.
Fotografia po lewej przedstawiała duży dom jednorodzinny i rodziców z dwójką małych dzieci pozujących przy choince.
Na zdjęciu po prawej widniał szkic wykonany ołówkiem.
Ten szkic.
Steve stuknął w kartkę.
– Tak, tak. Słyszałem o tym.
Jim patrzył na szkic do góry nogami, ale natychmiast go rozpoznał. Przedstawiał okrągłą, mięsistą twarz mężczyzny o małych, głęboko osadzonych oczach. Miał na głowie coś, co wyglądało jak gruba wełniana czapka, którą naciągnął na brwi. Portret wykonano pod lekkim kątem, jakby mężczyzna usłyszał od artysty, żeby odrobinę odwrócił głowę w lewo.
Rysunek zajmował dwie trzecie strony, a pod nim znajdował się krótki podpis. Prawdopodobnie mówił o tym, że portret stworzono na podstawie zeznań świadka, który przejeżdżał samochodem obok domu O’Sullivanów na Bally’s Lane, nieopodal Carrigaline w hrabstwie Cork, we wczesnych godzinach rannych, czternastego stycznia roku dwa tysiące. Kobieta dostrzegła w świetle reflektorów mężczyznę na poboczu. „Skradał się”, stwierdziła. To był jedyny raz, kiedy widziano mordercę o pseudonimie Mężczyzna bez twarzy.
Jim o to zadbał.
Tamtej nocy, gdy czekał w ciemnościach, był przekonany, że usłyszy silnik nadjeżdżającego samochodu, zanim przednie reflektory oświetlą pobocze, ale auto prowadzone przez Claire Bardin – mieszkającą we Francji Irlandkę, która przyjechała do domu na święta – pojawiło się znikąd. Kobieta nagle wyjechała zza zakrętu, a on bezmyślnie spojrzał prosto w snop światła. W tamtym momencie poczuł zimny powiew. Po upływie sekundy znowu stał w ciemności, spięty i zdeterminowany, w jego organizmie buzowała adrenalina.
Szkic był zaskakująco trafny, mimo że Bardin nie spotkała się z policyjnym rysownikiem w noc zdarzenia. Pojawiła się w komisariacie Garda pół roku później, przy okazji przyjazdu do Cork na ślub siostry. Przeczytała artykuł w gazecie o ataku i zdała sobie sprawę, że data i miejsce zgadzają się z dziwnym spotkaniem z mężczyzną na poboczu.
Dzień po tym, jak zobaczył portret w gazecie, Jim zaczął treningi na basenie, dzięki czemu jego twarz wyszczuplała, wyostrzyła się linia szczęki i uwydatniły kości policzkowe.
Ale te cholerne oczy i uszy. Szczególnie oczy. Nie zmieniały się wraz z intensywnymi treningami i wiekiem. Nawet operacja plastyczna nie mogła zmienić ich umiejscowienia w czaszce, rozstawu czy innych cech charakterystycznych.
A Claire Bardin bardzo dobrze je zapamiętała.
Powrót do teraźniejszości. Steve zmarszczył brwi, wpatrując się w szkic.
– Wracaj do pracy, Jim. – Zamknął książkę i wsadził ją pod pachę. – Idę na przerwę. Nie chcę więcej widzieć, jak się obijasz.Jim nie był w stanie myśleć o niczym innym, odkąd dowiedział się o istnieniu książki. Czuł się tak, jakby wokół niego płonął pierścień ognia, który z każdą mijającą sekundą zbliżał się, grożąc spaleniem go warstwa po warstwie. Najpierw ubranie, potem skóra, by w końcu pozbawić Jima życia. Jeśli ogień go dosięgnie, pozostanie po nim jedynie popiół i wszystkie sekrety wyjdą na jaw.
Musiał ugasić ogień. Natychmiast.
Ale o co tak naprawdę chodziło? Czym była ta książka? Dlaczego Evelyn ją napisała i dlaczego właśnie teraz? W życiu Jima nic się nie zmieniło. Nikt nie zapukał do drzwi jego domu. Jeśli chciała ustalić tożsamość mordercy, to Jim już znał zakończenie: nie udało się jej.
Tyle że jemu to nie wystarczało. Musiał wiedzieć, czym Eve Black zapełniła strony swojej książki, co robiła przez te osiemnaście lat, odkąd widział ją po raz ostatni, gdy stała u szczytu schodów, i co opowiedziała światu o tamtej nocy.
Kiedy jedna z kasjerek zapytała go, czy wszystko w porządku – był zarumieniony, pocił się i jej zdaniem wyglądał na chorego – Jim dostrzegł dla siebie szansę. Przekazał Steve’owi przez krótkofalówkę, że wraca do domu z powodów zdrowotnych i od razu się rozłączył, nie dając przełożonemu okazji do zrzędzenia. Odbił kartę ewidencji czasu pracy i szybkim krokiem ruszył do samochodu na parking dla pracowników.
Ale nie wrócił do domu. Pojechał do miasta.
Na Patrick Street znajdowała się księgarnia sieci Waterstones. Odwiedził ją może dwa razy, ale pamiętał, że była duża, a budynek, w którym się mieściła, ciągnął się aż do Paul Street.
Choć Jim nie czuł zagrożenia, nie chciał przyciągać niepotrzebnej uwagi. Nie ryzykowałby kupna książki w centrum handlowym, gdzie pracował, ani w małej księgarni, w której sprzedawca prawdopodobnie pamięta każdego klienta i to, co kupił. Zakup internetowy pozostawiłby ślad i trzeba byłoby poczekać na dostawę.
A Jim potrzebował książki natychmiast.
Zatrzymał się na wielopoziomowym parkingu na Paul Street i podszedł do tylnego wejścia księgarni. Miał na sobie płaszcz, żeby ukryć mundur ochroniarza. Gdy zamknął za sobą drzwi, szum ulicy ucichł, a on został owinięty kokonem ciszy panującej w pomieszczeniu.
W środku było trzech, czterech klientów i facet w T-shircie, który układał książki na regale w rogu. Zbyt cicho. Nie grało nawet radio.
Jim powoli, ale z determinacją, ruszył na front sklepu. Starał się wyglądać jak typowy klient. Tu podniósł książkę, tam podziwiał okładkę, czytał teksty na odwrocie, odkładał na półkę. Zatrzymał się, żeby sprawdzić ofertę specjalną. W końcu przejrzał pudełko z wielkim napisem OSTATNIA SZANSA NA ZAKUP.
_Mężczyznę bez twarzy_ znalazł przy głównym wejściu.
Egzemplarze leżały na oddzielnym stole, ustawione po kilka w stosy, które tworzyły półkole. Jeden egzemplarz stał pośrodku na szklanej podstawce. Odręczny napis na kartce głosił: „Historia najsłynniejszej zbrodni w Cork, opowiedziana przez jedyną ocalałą”.
Jim chwycił książkę i położył dłoń na okładce, jakby chciał poczuć, jaki wpływ na jego przyszłość będzie miała ta powieść.
Czy opisywała te wszystkie złe rzeczy, które zrobił, te wszystkie złe rzeczy, które potem zostawił za sobą? Stanowiła dla niego pewnego rodzaju zagrożenie, owszem, ale pomysł przeczytania jej, przypomnienia sobie dni chwały…
Cóż to by była za wspaniała rozrywka.
– Właśnie dzisiaj przyszła. – Po drugiej stronie stolika, metr przed Jimem, stał szeroko uśmiechnięty mężczyzna po czterdziestce, ubrany na luzie. Plakietka informowała, że ma na imię Kevin. – Nawiasem mówiąc, świetna lektura, jeśli ma się mocne nerwy. Niesamowite, że to wszystko wydarzyło się w tym mieście.
– Już pan przeczytał? – zapytał Jim.
– Tak, skończyłem parę miesięcy temu. Dostajemy egzemplarze sygnalne.
– I co? Odnalazła mordercę?
– Cóż, i tak, i nie. Trudno powiedzieć…
Wcale nie. Jim wciąż był na wolności, wciąż nikt go nie rozpoznał. Zastanawiał się, czy nie poprosić Kevina o rozwinięcie tematu, ale doszedł do wniosku, że ich rozmowa już trwała dłużej, niż powinna. W tym momencie do księgarni weszły dwie nastolatki w szkolnych mundurkach, przyciągając uwagę sprzedawcy głośnym śmiechem i rozmową. Jim skorzystał z okazji, wziął egzemplarz i odszedł.
Kasa znajdowała się pośrodku sklepu. Po drodze Jim wziął kolejną książkę mniej więcej tego samego formatu, co _Mężczyzna bez twarzy_. Okładka przedstawiała rząd różnokolorowych plażowych domków pod błękitnym niebem. Przy kasie chwycił też pierwszą z brzegu kartkę z napisem WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO.
Kasjerka była młoda, pretensjonalna, typ studentki. Taka, która dokładnie przygląda się każdej pozycji, zanim zeskanuje kod kreskowy.
– Dość przypadkowy wybór – powiedziała cierpko.
Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy, miał ochotę odwarknąć Jim.
– Cóż, nie jestem pewien, co przypadnie do gustu mojej żonie. Ma urodziny – odpowiedział.
– Dlatego… – Dziewczyna spojrzała na dwie całkowicie różniące się od siebie okładki – woli się pan zabezpieczyć?
– Coś w tym stylu.
– Mogę pomóc panu coś wybrać…
– Nie, dziękuję. Pozostanę przy tych dwóch pozycjach.
Planował wyjść tymi samymi drzwiami, którymi wszedł, ale teraz stał przy nich Kevin i porządkował regały, więc Jim odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę głównego wyjścia.
Opuszczając księgarnię, zauważył, że cała witryna jest wypełniona egzemplarzami _Mężczyzny bez twarzy_.
Za nimi, na czerwonej filcowej tablicy, przypięto wycinki ze starych gazet.
„Potworne morderstwo w Blackrock”.
„Garda prowadzi specjalną operację, żeby schwytać Mężczyznę bez twarzy”.
„Czteroosobowa rodzina zamordowana w szaleńczym ataku na Passage West”.
Ostatni nagłówek zawierał błąd. Prawdopodobnie pochodził z porannego wydania gazety, gdy informacje dotyczące oględzin domu na Bally’s Line były w stanie równie totalnego chaosu jak samo miejsce zbrodni.
W tamtym domu zginęły trzy osoby.
Dlatego teraz pojawił się problem.
Po dotarciu na parking Jim wsiadł do samochodu i zamknął drzwi. Celowo zatrzymał się w odległym rogu, z dala od wind, automatów płatniczych i największego ruchu. Wyciągnął z torby obie książki i zamienił obwoluty.
Tak na wszelki wypadek.
Otworzył _Mężczyznę bez twarzy_ i znalazł fragment, na którym przerwał mu Steve.
Rozsiadł się wygodnie i zaczął czytać.W każdy weekend, przerwę świąteczną czy wakacje wracałam do Spanish Point, do życia z Bunią, tak jak wraca się do własnego łóżka po ciężkim dniu. Starałam się nie myśleć o jej szarzejącej skórze, coraz głębszych zmarszczkach i drżącym głosie oraz o wielu innych rzeczach, które mnie przytłaczały.
Babcia zmarła we śnie, w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w 2010 roku, w wieku osiemdziesięciu czterech lat. Pamiętam, jak znalazłam ją rano. Zimna skóra przedramienia od razu zdradziła, że nie było już sensu wzywać pomocy. Wspomnienia z następnych tygodni to fragmentaryczne obrazy.
Nigdy tak naprawdę nie opłakiwałam śmierci rodziców i siostry, a przynajmniej nie w taki sposób, który pozwala przepracować ból i ruszyć naprzód, mimo jego odczuwania. W tamtym okresie opłakiwałam całą czwórkę. Było tak, jakby płyty tektoniczne mojego życia przesunęły się, tworząc głęboką otchłań, do której wpadły wszystkie uczucia związane z żałobą. Zostałam sama z całej rodziny i traciłam grunt pod nogami. Problem polegał na tym, że nauczyłam się tak dobrze udawać, że nikt tego nie dostrzegał.
Skończyłam studia z doskonałymi wynikami. Kolega z uczelni stał się moim chłopakiem, chociaż nie pamiętam, jak do tego doszło. Co więcej, praktycznie nic o mnie nie wiedział. Mnóstwo czasu spędzałam na spotkaniach w zbyt oświetlonych gabinetach z zakurzonymi żaluzjami, podpisując podsuwane mi raz za razem dokumenty z przyklejonymi do nich małymi kolorowymi znacznikami, zupełnie niepasującymi do mojego ponurego zadania: przejmowania własności moich bliskich, ponieważ ich przeżyłam.
Tłumiłam wszystko w sobie i po jakimś czasie te uczucia przestały mnie paraliżować.
Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat.
Po skończeniu college’u byłam zagubiona. Studiowanie polegało na odhaczaniu z listy kolejnych zadań, podobnie jak podczas robienia zakupów. Iść na zajęcia. Ukończyć projekt. Przygotować się do egzaminu. Przez cztery lata wszystko, co musiałam robić, to posuwać się naprzód w nauce. Teraz trzeba było samemu wyznaczać własne cele i okazało się, że sobie z tym nie radzę. W ciągu następnych sześciu mrocznych miesięcy całkowicie się rozpadłam. Udawałam, że istnieję. Straciłam chłopaka, kilku ostatnich przyjaciół i za dużo kilogramów. Dokładnie w tej kolejności. Funkcjonowałam niczym zepsuta wskazówka kompasu, która nie potrafi poprawnie wskazać odpowiedniego kierunku. Cóż, prawdę mówiąc, nawet nie starałam się go odnaleźć. Zdecydowanie łatwiej było nie patrzeć, odpuścić i pozwolić sobie zejść na dno. Zresztą dokąd miałam podążać, skoro straciłam całą rodzinę?
Szybka sprzedaż domu babci w Cork sprawiła, że nie ciążyła na mnie presja finansowa. W związku z tym, gdy moi koledzy z kierunku podejmowali pierwsze ekscytujące prace i dostawali się na staże, ja wynajmowałam gównianą kawalerkę przy Mountjoy Square i egzystowałam. Moje życie stało się tak miałkie, że sąsiedzi nie mieli okazji mnie poznać. W nocy nie spałam, a w ciągu dnia snułam się bez życia. Nawet nie wiem, na czym mijały mi godziny, czas po prostu płynął, a ja nie miałam nic, żadnych wspomnień.
Po miesiącach takiego impasu nie mogłam już wypierać myśli, że na mój umysł wpływa coś więcej niż tylko żal po stracie. Poszłam do lekarza, który wysłał mnie do terapeutki, ale nie mogłam się zmusić, żeby wyznać jej prawdziwy powód mojego cierpienia. Każdego tygodnia mówiłam tylko tyle, żeby wypisała mi kolejną receptę. Nie byłam pewna, czy pigułki działają, a jednocześnie bałam się, że mają na mnie wpływ. Mimo wszystko nie chciałam dowiedzieć się, czy to, co wydawało się dnem, tak naprawdę było nim zaledwie w połowie, więc kontynuowałam terapię i brałam leki z nadzieją, że poczuję się lepiej.
I rzeczywiście w końcu coś zaczęło się zmieniać.
Przesypiałam noce, co przywróciło ostrość moim dniom. A to sprawiało, że w ciągu dnia byłam niespokojna, roztrzęsiona, ale nie miałam z kim się spotykać i dokąd pójść. Dlatego zaczęłam regularnie spacerować po ścieżkach okalających Zatokę Dublińską. Zazwyczaj wychodziłam około ósmej rano i przebijałam się przez tłum ludzi zmierzających do centrum. Po pewnym czasie tłum się przerzedzał, a ja czułam się wolna, wpatrując się w promienie wschodzącego słońca, odbijające się od tafli wody tuż pod moimi stopami. Moja trasa prowadziła zwykle na północ miasta, wzdłuż brzegu, do dzielnicy Clontarf, ale czasami szłam aż do Howth Head, a potem kierowałam się na południe i spacerowałam w pobliżu rzeki, kończąc podróż wiele godzin od startu w Dao Laoghaire na przedmieściach Dublina. Tam wsiadałam do autobusu numer 46A i przesypiałam całą drogę powrotną.
W ponure i deszczowe dni nie miałam ochoty na spacery, więc musiałam znaleźć ciepłe i suche miejsce, do którego mogłabym pójść, byle tylko nie siedzieć w mieszkaniu. Padło na bibliotekę, największą, jaką udało mi się znaleźć, w samym centrum miasta. Przewijało się przez nią wystarczająco dużo ludzi, żeby czuć się anonimowo i poruszać wśród nich niezauważona, o ile nie niewidoczna. Siadałam w kącie i wiele razy przebiegałam wzrokiem tę samą stronę książki przy akompaniamencie kropli deszczu uderzających o szyby, które parowały od ciepłych oddechów czytelników. Po jakimś czasie potrafiłam już zatracić się w książce, którą wcześniej traktowałam jak rekwizyt. Znowu mogłam się skupić. Wkrótce zaczęłam wypożyczać książki do domu, żeby czytać je wieczorami lub zabierać ze sobą na spacery. Potem zainteresowałam się gotowaniem: przygotowywałam łatwe, pełnowartościowe posiłki. W końcu zadbałam o siebie i o przestrzeń, w której żyłam. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale robiłam dokładnie to, co kiedyś pokazała mi Bunia: prowadziłam proste, ciche życie, które pomagało zaleczyć rany. Wtedy, na Spanish Point, myślałam, że się ukrywamy.
Nie jestem w stanie stwierdzić, kiedy mgła w mojej głowie zniknęła na dobre, ale gdy to się stało, natychmiast kupiłam notatnik i zestaw ołówków, ponieważ doskonale wiedziałam, co należy zrobić: wykorzystać szansę.
Jeśli wydaje ci się, że już czytałeś te słowa, to prawdopodobnie masz rację i wiesz, co zrobiłam później.
We wrześniu 2014 roku rozpoczęłam studia magisterskie na kierunku pisanie twórcze na John’s College w Dublinie. Wybrałam ten uniwersytet nie tylko dlatego, że dziekanat zaakceptował mój wniosek, ale również z powodu potwornej zbrodni, której widmo ciążyło na kampusie. Kilka lat wcześniej na ścieżce biegnącej wzdłuż Wielkiego Kanału zaatakowano pięć studentek pierwszego roku, które wracały do akademika po nocnym wypadzie na miasto. Pozostawiono je nieprzytomne w wodzie i utonęły. Mężczyzna bez twarzy rzeczywiście przez jakiś czas pojawiał się na nagłówkach gazet, ale to Zabójca z kanału był na ustach wszystkich i to o nim powstawały filmy dokumentalne, blogi i ostatnio, wiele lat po tych wydarzeniach, podcasty. (Niedawno okazało się, że morderca ponownie działa. Zabił trzy osoby związane z St John’s, a w momencie pisania tej książki kraj obiegła wiadomość o kolejnej próbie morderstwa). Wyszłam z założenia, że to jedyny uniwersytet w Irlandii, który już zmaga się z demonem, o wiele bardziej osławionym niż ten nawiedzający mnie. Miałam nadzieję, że nikt nie będzie zwracał na mnie uwagi i pytał, czy jestem „Dziewczyną, która mieszkała w miejscu, gdzie…”.
Od zawsze chciałam pisać. Nie wiedziałam co, w jakim stylu i dla kogo, ale odkąd wyrwałam się z mroku, myślałam o tym coraz intensywniej i w końcu podjęłam decyzję: nauczę się to robić i coś stworzę. Po głowie chodziła mi myśl o mrocznej i pokręconej powieści napisanej pod pseudonimem, dzięki czemu mogłabym anonimowo przelać swoje cierpienie na papier. Co prawda, ta ścieżka kariery była najeżona niebezpieczeństwami, ale byłam silniejsza i gotowa, żeby znowu udawać. Bo przecież na tym polega fikcja literacka, prawda?
No cóż, nie według naszego wykładowcy, popularnego pisarza Jonathana Eglina, którego debiutancką powieść _Esencjalista_ nominowano do nagrody Bookera. Powiedział nam to na pierwszych zajęciach. Fikcja literacka działa tylko wtedy, gdy jest skonstruowana jak krata, zza której padają promienie prawdy absolutnej. To miał być nasz cel, niezależnie od tego, jaki gatunek literacki wybierzemy. Przez następne miesiące zdzierał z nas maski i budowane przez lata poczucie własnej tożsamości, dopóki nie staliśmy się całkowicie nadzy i nie zaczęliśmy przelewać własnych odczuć prosto na papier.
Broniłam się tak długo, jak mogłam. W tamtym momencie byłam przekonana, że jeśli tylko napiszę słowa, które przeczytaliście we wstępie tej książki: „Miałam dwanaście lat, kiedy pewien mężczyzna włamał się do naszego domu i zamordował moją matkę, ojca i siostrę Annę, która już na zawsze pozostanie siedmiolatką”, stracę resztki gruntu pod nogami i nigdy nie wrócę z czeluści. Dlatego pisałam krótkie opowiadania o szczęśliwych i kochających się rodzinach. Pocieszał mnie sam proces tworzenia tych rodzin. Czułam się tak, jakbym podczas pisania odwiedzała ich i sprawdzała, jak się miewają.
Zbliżał się termin oddania prac. Zdałam sobie z tego sprawę dzień przed, po południu. Ogarnęło mnie wielkie przerażenie: na następny ranek musiałam napisać dwa tysiące słów na ocenę i kompletnie o tym zapomniałam. Siedziałam w bibliotece do późnych godzin wieczornych, ale tylko wpatrywałam się w migający kursor na ekranie. Niezależnie od tego, jak bardzo próbowałam, słowa po prostu nie chciały przyjść mi do głowy. W końcu wróciłam do domu ciemnymi, mokrymi ulicami i zaszyłam się w sypialni, wpatrując się bezradnie w pustą, białą przestrzeń na ekranie.
Wybiła północ i zegar na wyświetlaczu pokazał nową datę: 21 marca. Urodziny Anny. Kończyłaby dwadzieścia jeden lat.
W tym momencie słowa same przyszły do głowy. Zdecydowałam, że napiszę właśnie o niej, zmieniając imiona. Nie był to najlepszy pomysł, ale w tamtej chwili martwiłam się jedynie o to, żeby wyjść z twórczego impasu. Zaczęłam pisać. „Miałam dwanaście lat, kiedy pewien mężczyzna włamał się do naszego domu i zamordował moją matkę, ojca i siostrę Annę, która już na zawsze pozostanie siedmiolatką…”.
Eglin nie dał się nabrać. Mój tekst miał w sobie to coś, pewną surowość, której w żadnych z moich poprzednich prac nie było. Wysłałam mu pracę wczesnym rankiem, a pół godziny potem dostałam mejl z prośbą o przyjście do jego biura, kiedy tylko dotrę na uczelnię. Idąc korytarzem wydziału sztuki, przygotowywałam się na to, że zaprzeczę wszystkiemu, ale Eglin nawet nie zapytał. Znał prawdę.
I namawiał mnie na publikację tekstu.
Pamiętam, że nie wiedziałam, od czego zacząć, jak powiedzieć, dlaczego to nigdy się nie wydarzy.
– Eve, mogłabyś pomóc go złapać – rzekł bardzo cicho profesor.
Te słowa zmieniły wszystko.
Miałam wrażenie, że rzucam się z klifu. W noc przed tym, zanim moja praca ujrzała światło dzienne, śniłam o Annie wypełzającej z morza niczym hiszpańscy marynarze, których wyobrażałam sobie, będąc dzieckiem. Wyglądała jak banshee¹. Szła w moją stronę ze szponiastymi, gnijącymi palcami. Jej blond włosy były rozczochrane i splątane przez wodorosty. Krzyczała, że jej nie ochroniłam. Wtedy zrozumiałam, że chronienie samej siebie oznacza też chronienie mordercy. Nie zdołam zwrócić życia członkom mojej rodziny, ale może uda mi się sprawić, że zabójca zapłaci za to, że mi ich odebrał.
Mój tekst ukazał się na stronie internetowej „Irish Timesa” o czwartej rano ostatniego dnia maja 2015 roku. Wersja drukowana wyszła tego samego ranka kilka godzin później. Wieczorem byłam już na ustach wszystkich. Zaczęło się od mediów społecznościowych. Na kilku popularnych kontach pojawił się link do mojej pracy. Potem udostępniali go już sami obserwujący. Sięgnęła po niego również gazeta z Wielkiej Brytanii, a potem miesięcznik ze Stanów Zjednoczonych. Wyglądało na to, że cały świat zastanawiał się, co się stało z dziewczyną, która przeżyła najbrutalniejszy i ostatni atak Mężczyzny bez twarzy. A opinia publiczna łaknęła coraz więcej.
Nieustraszeni dziennikarze znaleźli moje dane kontaktowe na portalu studenckim, więc posypały się zaproszenia do udziału w audycjach radiowych i programach telewizyjnych. Nie byłam jeszcze gotowa na opowiadanie w programach na żywo o tym, co się stało, ale chciałam jakoś wykorzystać tę szansę. Eglin skontaktował mnie ze swoją redaktorką z Iveagh Press, która zachęciła mnie do rozwinięcia artykułu w książkę. Powiedziała, że jeśli to zrobię, opublikuje ją. To właśnie tę książkę trzymacie teraz w dłoniach.
Jeszcze kilka tygodni wcześniej napisanie książki o historii mojej rodziny byłoby zupełnie nie do pomyślenia, ale gdy praca ujrzała światło dzienne, coś się we mnie zmieniło.
W ciągu kilku godzin od publikacji w internecie pojawiły się artykuły na temat mojego tekstu. Dostawałam do nich linki od kolegów z roku. Byli podekscytowani, że jedno z nich narobiło takiego szumu słowem pisanym i jak się zdawało nieświadomi mojego bólu, kryjącego się za całą tą historią. Na początku wszystko ignorowałam. Konsekwentnie unikałam czytania czegokolwiek o sprawie Mężczyzny bez twarzy. Przez lata, które upłynęły od tamtej nocy, nigdy nie wchodziłam w temat głębiej niż ogólny zarys tego, co zrobił mojej rodzinie i już to wydawało się okropne. Nie chciałam, żeby niewyraźne kształty ofiar wyostrzyły się, bo nie byłabym w stanie wyrzucić ich obrazu z głowy.
Ale w końcu ciekawość wzięła górę. Klikałam w linki i przeglądałam artykuły, szybko je przewijając.
Zatrzymało mnie mrożące krew w żyłach zdanie w czwartym lub piątym artykule.
„Pod jedną z poduszek na kanapie znaleziono linę i nóż”.
Przewinęłam na dół i przeczytałam cały akapit od początku. Dwa tygodnie wcześniej Gardaí pojawili się w kompleksie apartamentowców, ponieważ jedna z lokatorek, samotnie mieszkająca kobieta, znalazła linę i nóż pod poduszką na kanapie w swoim salonie. Odkryła je podczas cotygodniowego odkurzania. Według jej relacji wcześniej tych rzeczy tam nie było i o ile jej wiadomo, nikt obcy nie przebywał u niej w mieszkaniu w ciągu ostatniego tygodnia. Natychmiast powiadomiła o znalezisku najbliższy komisariat. Funkcjonariusze doszli do wniosku, że te rzeczy pozostawił Mężczyzna bez twarzy, przygotowując się do zbrodni.
Krew zaszumiała mi w uszach, bo ja też pewnego razu znalazłam linę i nóż pod poduszką na kanapie.
Nikomu o tym nie powiedziałam.
Odkryłam je na krótko przed atakiem, może kilka dni wcześniej. Opiekowałam się Anną przez pół godziny, bo mama wyszła zrobić zakupy. Siostra namówiła mnie, żebyśmy zagrały w grę. Nie do końca pamiętam, o co w niej chodziło, ale musiałyśmy ułożyć na podłodze stos z poduszek. Kiedy podniosłam ostatnią z kanapy, wśród zagubionych gumek do włosów, okruchów herbatników i lepiących się miedziaków zobaczyłam plecioną niebieską linę, zawiązaną błyszczącą taśmą i nóż mniej więcej długości książki w twardej oprawie, z grubą, plastikową, żółtą rękojeścią, przypominający zabawki marki Fisher Price. Ostrze było ząbkowane i wyglądało na starannie wyczyszczone lub w ogóle nieużywane.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki