Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mężczyzna o pięknym głosie. Opowieści o terapii, która łamie reguły - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Mężczyzna o pięknym głosie. Opowieści o terapii, która łamie reguły - ebook

Terapeutka, która miała odwagę łamać reguły, opowiada o swoich najciekawszych pacjentach.

Czy czasem wystarczy z kimś po prostu pomilczeć, żeby mu pomóc?

Kim okaże się mężczyzna, którego uwodzicielskiemu głosowi w telefonie nie sposób się oprzeć?

I jak zareagować, gdy odkryjesz, że pacjentka na terapię par przyprowadziła nie męża, ale kochanka?

Lillian B. Rubin spotkała na swojej drodze wielu pacjentów, którzy potrzebowali niekonwencjonalnej pomocy od terapeuty. I choć każdy terapeuta ma swoją historię o łamaniu reguł, niewielu ma odwagę, aby o niej opowiedzieć. W tej poruszającej książce Rubin pokazuje, jak naginając lub łamiąc zasady wyniesione z sal wykładowych, pomagała innym w radzeniu sobie z bólem wywołanym traumą, gniewem czy nieprzystosowaniem.

Fascynujące wyprawy terapeutki i jej pacjentów w poszukiwaniu zrozumienia, kim jesteśmy i jak radzić sobie z bolesnymi częściami nas samych.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-9673-2
Rozmiar pliku: 901 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

To mój pierwszy dzień w klinice, w której mam zacząć staż – niezbędny krok do uzys­kania licencji psycho­terapeutki. Dla mnie dzień jest doniosły, dla innych – rutynowy, więc nie ma żadnego poruszenia, nikt nie świętuje powitania mnie w zespole. Jest krótka rozmowa z przełożonym, który mówi mi, jak mam się przygotowywać na nasze codwutygodniowe spotkania, a potem sekretarka pokazuje mi przeznaczony dla mnie gabinet, wyjaśnia, jak połączyć się przez telefon z kimś poza kliniką, wskazuje przycisk alarmowy na ścianie, tuż przy moim krześ­le po prawej, i zostawia mnie z kartą mojego pierwszego pacjenta: dwudziestoośmioletniego Mike’a, który według wywiadu lekarskiego zmaga się z ostrymi stanami lękowymi.

Jestem podekscytowana, gdy prowadzę go korytarzem z poczekalni do swojego gabinetu. Nie mogę się doczekać, kiedy rozpocznę pracę, którą sobie wybrałam. Mężczyzna jest wysoki, ma pewnie nieco ponad metr osiemdziesiąt, przystojny – w typie nieco niedbałym: jego twarz o ostrych rysach jest pobrużdżona ponad wiek, otoczona rozczochranymi ciemnymi włosami, a wyraz niemal czarnych oczu – nieodgadniony. Przed wejściem do gabinetu waha się i rozgląda, jakby sam nie wiedział, co tu robi. Przez chwilę myś­lę, że się odwróci i sobie pójdzie. Ale gdy wskazuję mu krzesło, reaguje na mój gest i opada na nie, kuląc się tak, że jego szyi niemal nie widać, a głowa zdaje się wyrastać wprost z ramion. Choć wiosenny dzień jest ciepły, ma na sobie obszerną puchową kurtkę zapiętą pod samą szyję, a ręce trzyma głęboko w kieszeniach, jakby się tam przykleiły.

Przeczytałam wiele książek, odbyłam liczne kursy, ale żaden z nich nie przygotował mnie tak naprawdę na ten moment, na pierwszy raz, kiedy będę siedziała z drugim człowiekiem w jednym pomieszczeniu i myś­lała: „O Boże, to właśnie teraz. Czyjeś życie jest w moich rękach”.

Na studiach uczono mnie, że należy poczekać, aż to pacjent zacznie sesję, że obrany przez niego w tych pierwszych chwilach kierunek wiele mówi terapeucie. Ale nikt mi nigdy nie powiedział, co robić, kiedy pacjent siedzi naprzeciw w bezruchu – pomijając drobny tik nerwowy oka – i wpatruje się we mnie z takim natężeniem, jakby drążył mi wzrokiem dziury w głowie. Wiercę się na krześ­le, czuję się niezręcznie, zbita z tropu, moja wątła pewność siebie ­słabnie, gdy milczenie w gabinecie staje się zbyt trudne do zniesienia. Wiem, że ono ma znaczenie; wiem, że powinnam czekać, ale w tej ciszy jest jakaś nieokreś­lona groźba, kolejne minuty zdają się bardzo długie. Dlatego w końcu pytam, co sprowadziło go do kliniki. Wzrusza ramionami, ale nic nie mówi. Zmieniam taktykę i proszę, żeby coś mi o sobie opowiedział.

Odwraca wzrok, a potem zaczyna mówić w kurtkę – muszę się pochylać do przodu, żeby go usłyszeć – i zdradza tylko tyle, że jest studentem uniwersytetu i pracował na pół etatu, ale właśnie go zwolnili.

– Chce pan o tym porozmawiać? – pytam.

Jest roztrzęsiony, ale nie aż tak, by budziło to moje obawy, gdy opowiada, że jego szef jest „dupkiem”, który „ciągle się o coś czepiał”.

– W końcu znalazł jakąś jebaną wymówkę, żeby mnie zwolnić. Skurwiel od początku się na mnie uwziął – kończy Mike.

Nie wiem, co odpowiedzieć i czy w ogóle odpowiadać, dlatego pytam:

– Jak pan sobie radzi na studiach?

Patrzy na mnie nieufnie.

– Czemu mnie pani o to pyta?

Zas­koczona, przez chwilę się zastanawiam. Nauczono mnie, że w takiej sytuacji powinnam zapytać, co w moim pytaniu jest dla niego problemem. Ale instynktownie czuję, że lepiej tego nie robić, że mam szansę coś zdziałać, tylko jeśli odpowiem szczerze. Dlatego mówię:

– Bo powiedział mi pan o sobie dwie rzeczy: że pan studiuje i że zwolniono pana z pracy. Jak widać, w sferze zawodowej nie za dobrze się panu układa, więc zastanawiam się, jak jest z nauką.

Wygląda, jakby mu ulżyło. Choć wciąż jest spięty i czuje się niekomfortowo, zaczyna opowiadać o swoim życiu na uniwersytecie. Okazuje się, że jest zdolnym studentem, nie naj­lepszym na roku, ale dość dobrym. Mówi, że są dni, kiedy uniwersytet to dla niego nie problem, ale są i takie, gdy nie czuje się tam dobrze.

„Na razie idzie okej”, myś­lę sobie, zadowolona, że Mike naj­wyraźniej się otwiera.

– Jak pan sądzi, co się dzieje w dni, kiedy jest tam panu źle?

Jego rozedrganie wraca.

– Cholera, skąd mam wiedzieć? To przez nich.

– Przez kogo?

Znowu wycofuje się w milczenie, ale tym razem na mnie nie patrzy. Wygląda jak schwytane w pułapkę zwierzę – strzela oczami po całym pokoju, jego ciało nagle się prostuje i napina. Czekam parę chwil, a potem mówię:

– Wydaje się pan wzburzony. Chce pan o tym porozmawiać?

– Po co? – warczy. – Pani też mi nie uwierzy. Nikt nie wierzy, że chcą mnie dorwać, ale ja wiem, że tam są i czekają.

– Proszę spróbować – mówię na zachętę.

Ale jego już ze mną nie ma – nie słyszy niczego poza tym, co się dzieje w jego własnej głowie. Ciągnie swój gniewny mono­log i wkrótce jego słowa płyną niezrozumiałym strumieniem, a ja siedzę sparaliżowana, moje myśli skaczą bezowocnie. Ten facet to naprawdę wariat. A co myś­lałaś, że będziesz rozmawiać tylko ze zdrowymi na umyś­le? No nic, to co teraz robić? Zanim mam szansę zastanowić się, co dalej, on wyciąga z kieszeni krótki nóż, zaczyna dźgać raz za razem podłokietnik fotela i wrzeszczy o „tych ­pierdolonych bydlakach”, przysięgając, że „ich dorwie”.

Boję się odezwać, poruszyć, boję się siedzieć bez ruchu. Po czasie, który zdaje się wiecznością – choć to pewnie tylko parę sekund – przypominam sobie o przycis­ku alarmowym, odnajduję go i uruchamiam. Niemal natychmiast wpadają do gabinetu dwaj mężczyźni, którzy rzucają się na Mike’a.

Później dowiaduję się, że zabrali go na oddział, gdzie zdiagnozowano u niego schizofrenię paranoidalną (ta diagnoza nie wróży dobrze, jeśli chodzi o powrót do stałego normalnego funkcjonowania) i zatrzymano go na leczenie. Oznacza to w skrócie, że podadzą mu leki i będą tam trzymać do czasu, aż zanikną widoczne objawy, a potem zostanie wypuszczony. Resztę łatwo przewidzieć. Kiedy Mike wydostanie się spod szpitalnego nadzoru, zapewne przestanie zażywać stabilizujące jego stan leki, skarżąc się, że czuje się przez nie jak zombie (co zapewne jest prawdą, jeśli porównać to z zastrzykiem energii, jaki daje paranoja), i szybko znów wpadnie w cykl hospitalizacji i wypisów.

Kiedy w klinice trochę się uspokaja, zostaję wezwana do przełożonego, wytrawnego psycho­analityka. Słucha uważnie, gdy ze szczegółami opowiadam o sesji, a potem krytykuje mnie za naruszenie reguły: nie poczekałam, by dowiedzieć się, o czym myśli pacjent, tylko odezwałam się pierwsza.

– To błąd w sztuce, który może mieć poważne konsekwencje dla przebiegu terapii. Mam nadzieję, że się pani tego nauczyła.

_Błąd w sztuce?_ To sformułowanie przyprawia mnie o dreszcze. Pomyłka w obliczeniach architekta dotycząca nośności belki sufitowej, zła komenda wprowadzona na komputerze, po której wyświetla się komunikat o zatrzymaniu systemu – to są błędy w sztuce. Ale żeby mówić o błędzie w sztuce po tym, jak inteligentny i z pozoru normalny chłopak na moich oczach wpadł w niedającą się opanować paranoję, która mog­ła go skłonić do zabójstwa – to wydało mi się kompletnym absurdem. Gdzie był nauczyciel, kiedy go potrzebowałam? Gdzie był ktoś, kto mógłby mi pomóc zrozumieć, co się wydarzyło w gabinecie, ktoś, kto miałby dość doświadczenia – nie, nie tylko doświadczenia, lecz także mądrości – żeby zatrzymać strach będący źródłem paranoi Mike’a, kto miałby dość empatii dla raczkującej terapeutki, by zrozumieć niepokój, dezorientację i potworną bezradność, jakie czułam?

Od tamtego dnia minęło ponad trzydzieści lat, ale nigdy nie zapomniałam ogarniającego mnie poczucia bezsilności, kiedy wychodziłam z gabinetu przełożonego. To prawda, że był bardzo surowym człowiekiem, zareagował w sposób bardziej skrajny, niż mogliby to zrobić inni, którzy przyszli po nim. Ale nie był jedynym, który zwracał szczególną uwagę na naukową stronę psycho­terapii i znaczenie techniki, jakby leczenie zależało od idealnej interpretacji, zmyślnej interwencji, dobrze wymierzonego milczenia.

Takie interwencje mają swoje zastosowanie – to część narzędzi potrzebnych, byśmy mogli wykonywać swoją pracę. Ale są one właśnie tym: narzędziami, które w naj­lepszym wypadku okazują się przydatne w rękach terapeuty uzdolnionego w sztuce budowania więzi. Wtedy zrozumiałam – i rozumiem teraz – że relacja między terapeutą a pacjentem różni się od innych relacji, że ze względu na jej szczególną naturę i intensywność generowanych emocji potrzebne są pewne reguły, które pomogą uporządkować zachowania obu stron. Ale już wtedy wiedziałam także, że jeśli uzasadnione wnios­ki zmienimy w wykute w skale dogmaty, nasze zachowania staną się sztywne i rutynowe, będą anty­tezą wszystkiego, co wiemy o budowaniu relacji, która – czy to w psycho­terapii, czy w życiu – opiera się na pokrzepieniu płynącym z poczucia bycia rozumianym i na zaufaniu, że nie zostanie to nigdy wykorzystane przeciwko nam.

Chociaż byłam już osobą dorosłą ze sporym doświadczeniem w świecie ludzkich więzi (zostałam terapeutką po czterdziestce, po zmianie ścieżki kariery), potrzebowałam wielu trudnych lat, by zrzucić z ramienia i wypchnąć poza gabinet ludzi, którzy mnie uczyli – czy to w salach wykładowych, czy poprzez swoje książki. W ciągu tych lat szukałam sposobu na wykonywanie pracy tak, by czuć, że jestem w niej szczera – przestrzegając zasad, które mają sens (na przykład o nieprzekraczalnej granicy między blis­kością a interakcją seksualną), ale odrzucając te, które go nie mają (na przykład o zakazie dotykania pacjenta czy – broń Boże – o pozwalaniu na to, by się przytulił). Minęło jeszcze więcej czasu, zanim ośmieliłam się mówić o tym, co ­naprawdę robię, gdy ­zamykają się drzwi i zostaję sam na sam z pacjentem.

Nie jestem w tym doświadczeniu osamotniona. Każdy wrażliwy terapeuta ma swoją opowieść o łamaniu „zasad”, ale nie ośmielił się jej ujawnić. Tak głęboko zakorzeniony w kulturze terapii jest konflikt między teorią a praktyką, że niektórzy z naj­większych orędowników zasad, analitycy z licznych instytutów psycho­analizy grożący studentom wydaleniem za naj­mniej­sze choćby odstępstwo, często zachowują się zupełnie inaczej za zamkniętymi drzwiami gabinetu. Bo pomimo tego, czego nauczają, wiedzą, że jeśli mają być skuteczni, to muszą wejść w terapeutyczne spotkanie z pokorą umożliwiającą powstanie znaczącej relacji między dwojgiem ludzi, z których każdy na swój sposób zmaga się z niepewnością, jaką niesie życie (choć w przypadku pacjenta jest to bardziej jawne).

Te dwie osoby nie stają naprzeciw siebie na wyrównanym terenie. Terapeuci mają fachową wiedzę, która pozwala im pomagać pacjentom w tych trudnościach, pewien sposób patrzenia na problem i analizowania go tak, by rzucić na niego światło. Ich wykształcenie oczywiście pomaga, ale równie pomocne jest to, że mają własne życie i z osobistego doświadczenia znają wiele problemów, z którymi mierzą się ich pacjenci. Właśnie ta wiedza zrodzona z doświadczenia pozwala na empatię i wrażliwość potrzebne do tego, by terapia odniosła skutek.

Wiele się zmieniło, odkąd stawiałam pierwsze kroki w tej dziedzinie, chociaż nie wszędzie i nie w wystarczającym stopniu. Zatem pomimo pewnych istotnych postępów teoretycznych w praktyce wiele kwestii pozostaje takich samych. Na przykład niedługo przed tym, jak zaczęłam pisać ten tekst, znany psycho­analityk, udzielający dla „The New York Timesa” (5 lutego 2002 roku) wywiadu o psycho­tera­pii w filmach, skarżył się, że sposób, w jaki przed­stawia się terapeutów w kinie, wykrzywia cały proces i prowadzi do powstawania na ten temat stereotypów, przez co pacjenci mają nierealistyczne oczekiwania. Żeby zobrazować, o co mu chodzi, opowiedział o pacjentce, która obejrzawszy w filmie, jak terapeuta uścis­kał pacjenta z tendencjami samo­bójczymi, poprosiła go o to samo. Powiedziała:

– Jemu to bardzo pomogło, więc zastanawiałam się, czy pan mógłby uścis­kać mnie.

– To był film – wyjaśnił specjalista. – A ja prowadzę terapię. Musimy działać z użyciem słów.

– Tak, wiem, że to był film – odpowiedziała pacjentka – ale uścisk bardzo pomógł.

Gdy to czytałam, zastanawiałam się, czy to na pewno pacjentka ma wykrzywione i nierealistyczne oczekiwania. Dlaczego w takiej chwili słowa i uścisk wzajemnie się wykluczają?

Nie mówię, że terapeuci mają bez zastanowienia obejmować pacjentów – chodzi mi tylko o to, by postrzegać ich tak, jak sami chcieli­byśmy być postrzegani. Czy ta kobieta była naprawdę aż tak dziecinna, że wpływ na nią wywarła jedynie scena w filmie? Czy może to, co zobaczyła, przemówiło do niej, bo nosiła w sobie naturalną tęsknotę za więzią i relacją z kimś, kto był w jej emocjonalnej rzeczywistości ważną postacią?

W ciągłym dążeniu do zrozumienia ludzkiej psychiki i ukojenia cierpienia psycho­analiza nie jest już stawiana na pierwszym miejscu. Gdy zmiany ostatnich dekad zakorzeniały się w kulturze, pojawiły się nowe teorie, a stare zostały odkurzone i wzięte pod lupę. Także psycho­analiza – po części ze względu na rosnącą konkurencję ze strony innych modeli terapeutycznych, a po części dlatego, że kolejne pokolenia wyszkolonych w niej specjalistów klinicznych buntowały się przeciw jej sztywnym klasycznym regułom – została zinterpretowana na nowo, tak by lepiej odpowiadać potrzebom współ­czesnego świata i ludzi, którzy w nim żyją.

Jednak – od behawioryzmu przez teorię systemów po współ­czesną psycho­analizę – postrzeganie psycho­terapii jako nauki dominuje w psycho­logii klinicznej i psychiatrii. Ale prawda jest taka, że psycho­tera­pia to skrzyżowanie nauki ze sztuką: nauka ma w niej decydujące znaczenie dla myśli, a sztuka – dla praktyki. Może pretendować do miana nauki, tylko jeśli przyjmiemy jej naj­szerszą definicję – jako przed­się­wzię­cia, w którym na modelu teoretycznym opiera się hipotezy możliwe do sprawdzenia w praktyce. Ponieważ jednak „sprawdzania” dokonują terapeuci, których nikt nie obserwuje za zamkniętymi drzwiami, kobiety i mężczyźni, którzy nie są neutralnymi obserwatorami, ale myślącymi, czującymi ludźmi przynoszącymi ze sobą własne problemy, własny ogląd świata, własne przekonania i własne niepowtarzalne sposoby patrzenia i słuchania, to sprawdzanie nie jest i nie może być kontrolowanym, systematycznym i ścisłym badaniem, jakiego wymaga nauka.

Oczywiście prawdą jest, że nauka, wznosząc się na wyżyny kreatywności, osiąga kunszt, w którym zdarza się przekraczanie norm – a naj­większe szanse na sukces w ich przekraczaniu ma naukowiec z osiągnięciami i doświadczeniem. Prawdą jest również, że sztuka także ma swoje reguły, o czym wie każdy artysta. Można na przykład narysować ludzką twarz, stosując się do zasad podanych w dowolnym podręczniku. Jednak aby ta twarz stała się dziełem sztuki, portretem, który nie tylko przypomina modelkę, ale też ujawnia coś o jej życiu wewnętrznym i osobowości, potrzebna jest kreatywność, a tej nie da się tak łatwo nauczyć.

W psycho­logii potrzeba ustalania nieprzekraczalnych zasad wynika ze złożonego połączenia sił, które wiążą się z charakterem pracy terapeuty oraz ze sposobem, w jaki uczy się on zawodu. Niezależnie od liczby wykładów i analiz przypadków wysłuchanych przez studentów w ramach kształcenia koniec końców staną się terapeutami dopiero wtedy, gdy zaczną prowadzić terapię. Zatem szkolenia odbywają się na żywych obiektach, a prowadzą je ludzie, którzy zwyk­le są młodzi, niedoświadczeni i naj­częściej tak samo niepewni siebie jak ich pacjenci. Nie dziwi zatem, że żaden odpowiedzialny specjalista nie chce wysyłać nowicjusza do gabinetu z udręczonym człowiekiem bez pewnych wskazówek okreś­lających, co może się wydarzyć za zamkniętymi drzwiami. Ale jeśli terapia jest bardziej sztuką niż nauką, to żadne zewnętrzne nakazy ani zakazy nie przeważą nad prawdą o tym, że jest to sztuka, której potrzeba czasu i doświadczenia – zarówno w spotkaniu terapeutycznym, jak i w życiu – by mogła się w pełni rozwinąć.

Nie chodzi mi o to, by z psycho­terapii zrobić mistyczne doświadczenie, do którego nie można się przygotować teoretycznie. Chcę jedynie powiedzieć, że uparte nazywanie tej dyscypliny nauką prowadzi do wpajania przekonań skutkujących naj­poważ­niejszymi błędami i naj­gorszymi nadużyciami – a należy do nich rozpowszechnianie reguł, które nie ułatwiają budowania efektywnej relacji terapeutycznej, ale ją hamują.

Właśnie wskutek postrzegania psycho­terapii jako nauki tak rozpowszechniła się praktyka przypinania ludziom diagnoz, mających wystarczać, by wskazać „poprawną” ścieżkę terapeutyczną – tak jak na anginę przepisuje się anty­biotyk. Jednak w ciągu ponad trzech dekad praktyki klinicznej nigdy nie widziałam człowieka, który idealnie wpisywałby się w jakąś kategorię diagnostyczną – jest to nie tylko moje doświadczenie, o czym świadczą ciągłe próby coraz większego uszczegółowienia diagnostyki. Na przykład: kiedyś mogliśmy zdiagnozować osobowość border­line, a dziś mamy kilka podkategorii (podam tylko dwie z nich: osobowość borderline z cechami osobowości narcystycznej albo z cechami osobowości histrionicznej), co uwypukla jedynie fakt, jak zwodnicze mogą być takie klasyfikacje. Bo niezależnie od tego, jak starannie będziemy je dopracowywać, te etykietki są tylko narzędziami heurystycznymi, które – choć mogą trafnie opisywać zbiór objawów i zachowań – nie oddają sprawiedliwości osobie siedzącej w fotelu naprzeciwko.

Za pośpiech specjalistów w stawianiu diagnoz łatwo winić organizacje zajmujące się ubezpieczeniami zdrowotnymi i ich wymóg szczegółowego diagnozowania oraz przed­stawiania planów leczenia. Ale choć w tym zarzucie jest nieco prawdy, istotniejszy jest fakt, że te organizacje jedynie przyspieszyły i nasiliły trend, który – w związku z dążeniem do wzmocnienia pozycji psycho­logii w świecie nauki – istniał już od dawna, zanim ubezpieczyciele zys­kali taką władzę nad świadczeniem usług zdrowotnych.

Potrzeba wypromowania psycho­logii jako nau­ki wiąże się z aspektem zarówno socjo­logicz­nym, jak i psycho­logicz­nym tej dyscypliny. Na poziomie socjo­logicz­nym wszyscy specjaliści tworzą swój język, który staje się wygodnym uproszczeniem wykorzystywanym przez praktyków, gdy rozmawiają między sobą. Jest to część procesu zwiększania prestiżu profesji, sposób na potwierdzenie specjalizacji i ustalenie granic, na zapewnienie, że ludzie spoza dziedziny pozostaną na zewnątrz. Jeśli oprócz tego podstawy wiedzy danej dyscypliny są chwiejne i podatne na zmieniające się interpretacje, niezbędne ­staje się zaproponowanie czegoś, co wygląda na dowód empiryczny potwierdzający naukowość dziedziny jej przed­stawicielom i światu. W socjo­logii – to inna dziedzina, w której jestem wykształcona – sięgamy po statystykę i modele matematyczne, szacując to, czego oszacować się nie da, i licząc, że to otworzy nam drzwi do świata precyzyjnej nauki. W psycho­logii diagnozujemy. Zdolność diagnozowania to „dowód” na to, że my też praktykujemy naukę, która zasługuje na ważne miejsce w hierarchii medycznej i – co nie bez znaczenia – na to, by pokrywało ją ubezpieczenie. Źródłem tego „dowodu” jest klasyfikacja DSM-IV (_Diagnostyczny i statystyczny podręcznik zaburzeń psychicznych_, wydanie IV), biblia diagnostyki dla specjalistów zdrowia psychicznego, która szczegółowo opisuje kryteria każdej z setek chorób umysłowych, od poważnych psychoz po względnie niegroźne zaburzenia adaptacyjne.

Jednak nie tylko ze względu na jakieś abstrakcyjne pragnienie specjalistów, by widziano w nich naukowców, etykietowanie jest tak wszechobecne i tak niebezpieczne. W tym miejscu wymogi dyscypliny splatają się z niepokojami terapeutów, którzy potrzebują czegoś, na czym będą mogli się oprzeć, czegoś, co wskaże im drogę w labiryncie faktów i emocji wypełniających gabinet. Etykieta diagnostyczna pomaga ukoić lęk terapeuty wobec chaosu procesu terapeutycznego, nadając kształt doświadczeniu, które bez niego często jest oszałamiające. Niestety etykieta to nie tylko narzędzie organizacyjne; dodatkowo zamyka ona człowieka w kategorii, która zawiera zestaw wymogów leczenia, listę nakazów i zakazów okreś­lają­cych kierunek terapii.

I nie liczy się to, że diagnoza może mieć jedynie luźny związek z problemami pacjenta albo – nawet jeśli jest z nimi związana – że różne perspektywy terapeutyczne zalecają różne plany leczenia. Nie liczy się, że takie etykietowanie sprawia, iż terapeuta skupia się na patologii, i utrudnia mu dostrzeganie tych stron pacjenta, które istnieją w każdym z nas i wychodzą poza wszelkie wymyślone przez nas kategorie. Nie liczy się też, że mody diagnostyczne przemijają, a to, co dziś nazywamy osobowością borderline – razem ze wszystkimi zaleceniami, które jej dotyczą – może być za pięć lat postrzegane z zupełnie innej perspektywy.

Prawdą jest, że niezależnie od etykiety to i inne zaburzenia istnieją i że wymagają leczenia. Ale prawdą jest także, że samo ich nazywanie ma swoje konsekwencje w praktyce terapii – zarówno pozytywne, jak i negatywne. Pozytywne jest to, że nazywanie pozwala dostrzec rzeczy, które wcześniej były ukryte. Negatyw­ne zaś – że ze względu na nieuchwytność i niejednoznaczność danych klinicznych po „odkryciu” i nazwaniu zaburzenia łatwo dostrzec je wszędzie, gdzie spojrzymy. Szybko okazuje się, że żyje ono własnym życiem, generuje nawet cały przemysł zwią­zany z warsztatami i seminariami dla terapeutów, na których mają się oni uczyć, jak je zauważać i leczyć.

Może przypominacie sobie mechanizm wypierania wspomnień. Dziś niewiele się o nim słyszy, jednak parę lat temu było o nim głośno, a terapeuci zbyt często zachęcali pacjentów, by całe lata szukali czegoś, czego w ogóle nie było. Kto nie słyszał o ADD (zespole deficytu uwagi) czy nagłośnionym niedługo potem, traktowanym z jeszcze większą powagą ADHD (zespole nadpobudliwości ruchowej z deficytem uwagi)? W obu przypadkach zaleca się stosowanie mocnego leku ritalin, często przepisywanego dzieciom (zwyk­le chłopcom), u których jedynym objawem mogło być to, że okazywali się bardziej aktywni, niż chcieliby tego ich nauczyciele i rodzice. Pojawiła się też moda na osobowość mnogą (teraz w nowym wydaniu: zaburzenie dysocjacyjne tożsamości), rzadkie zjawis­ko psycho­logiczne, które – jeśli mieli­byś­my oceniać po liczbie diagnoz – parę lat temu nagle się rozpowszechniło.

Pokusa, by sięgnąć po diagnozę, obiecującą, że uda się uporządkować to, co zdaje się chaosem, jest bardzo silna i niewielu terapeutów się na nią uodpornia – ja na pewno ulegam jej w równym stopniu, co inni. Były chwile – zwłaszcza w pierwszych latach, ale zdarzały się i później – kiedy na początku szczególnie trudnej terapii przyklejana pacjentowi etykietka stawała się czymś, czego mogłam się uchwycić, nadawała znacze­nie temu, co działo się przed moimi oczami. Jednak impuls ten rodził się z mojej własnej potrzeby porządku i kontroli – nie była to pilna potrzeba w terapii. Prawda jest taka, że to właśnie w tych okresach niepewności, gdybym tylko zdołała usiedzieć i wytrwać w swoim niepokoju, mogłabym zrozumieć o wiele wcześniej, że sama dezorientacja jest ważną wskazówką dotyczącą mojego pacjenta, mnie samej i naszej interakcji. Bo – niezależnie od tego, czym ponadto jest proces terapeutyczny, jaką mądrość czy wnikliwość może zaoferować pacjentowi terapeuta, jak dalece zagłębimy się w sferę nieświadomą – sercem terapii jest relacja. Ona właśnie powstaje między dwojgiem myślących, czujących ludzi w gabinecie, i to od tego, jak dobrze terapeuta rozumie nie tylko trudności pacjenta, ale też swoje własne, jak reaguje na uczucia przeniesienia i przeciwprzeniesienia pojawiające się w każdej relacji, zależy skuteczność spotkań.

Jeśli to relacja działa leczniczo, to każda terapia musi być do niej dostosowana, musi być procesem, który nie poddaje się łatwemu kategoryzowaniu i sztywnym regułom. Jednak dobra psycho­tera­pia to stopniowe odkrywanie, eksploracja, w której terapeuta prowadzi, choć często niepewnym krokiem. I choćbyśmy dos­konale rozumieli trudności dręczące naszych pacjentów, mieli wyczuloną intuicję i świetną zdolność budowania relacji, i tak każdy terapeuta wie, jak to jest siedzieć naprzeciwko pacjenta w konsternacji, nie potrafić nadać sensu temu, co się dzieje w pomieszczeniu. Właśnie w takich chwilach musimy działać z naj­większą ostrożnością, powstrzymać naturalną skłonność do nadawania sensu nonsensowi poprzez przypisywanie etykiety, która ze swej natury musi zubożyć pełen obraz siedzącej przed nami osoby i niesie z sobą ryzyko, że pozostaniemy ślepi na inne „ja”, na części pacjenta, które nie są jeszcze dobrze widoczne, a których odkrycie i wydobycie na światło dzienne jest naszym zadaniem.

Niektóre terapie są łatwe, czasem pacjentka potrzebuje tylko odrobiny pomocy, delikatnego pchnięcia, by zagłębić się bardziej w swój świat wewnętrzny. W takich sytuacjach terapeutkę ogarnia wdzięczność. Inne są trudniejsze, zarówno terapeuta, jak i pacjent są pełni niepokoju i frustracji, gubiąc się i potykając w poszukiwaniu wskazówek, które doprowadzą ich do zrozumienia. Większość terapii leży gdzieś pomiędzy: tydzień po tygodniu pacjent recytuje listę problemów w swoim życiu zewnętrznym, ale nie potrafi naprawdę zagłębić się w siebie. Właśnie takie sytua­cje są – przynajmniej dla mnie – naj­bardziej problematyczne, ponieważ nie dają ani satysfakcji i ekscytacji wynikających z łatwiejszych przypadków, ani szansy na zmierzenie się z wyzwaniem, jakie stawiają te naj­trudniejsze.

Podobnie jak większość terapeutów, przepracowuję swoje negatywne uczucia, staram się odkryć, skąd się one biorą, odróżnić to, co jest moim problemem, od tego, co leży po stronie pacjenta, w nadziei, że będę mogła to wykorzystać do ułatwienia pracy terapeutycznej. Koniec końców wiem jednak, że, tak samo jak w życiu, naj­silniejszą więź czuję z pacjentami, którzy mnie interesują. Czasami jest tak dlatego, że sama praca pozwala się zagłębić w konkretne problemy teoretyczne czy kliniczne, czasami dlatego, że dana osoba jest szczególnie stymulująca emocjonalnie czy intelektualnie. Czasem chodzi o to, że z pacjentem pracuje się łatwo, dzięki czemu czuję się kompetentna, a czasem ktoś porusza we mnie jakąś strunę w sposób, który nie zawsze potrafię określić. Czasami pacjentka zajmuje w moim sercu szczególne miejsce, bo dzięki niej mogę się nauczyć o sobie czegoś ważnego.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: