Mężczyzna o pięknym głosie. Opowieści o terapii, która łamie reguły - ebook
Mężczyzna o pięknym głosie. Opowieści o terapii, która łamie reguły - ebook
Terapeutka, która miała odwagę łamać reguły, opowiada o swoich najciekawszych pacjentach.
Czy czasem wystarczy z kimś po prostu pomilczeć, żeby mu pomóc?
Kim okaże się mężczyzna, którego uwodzicielskiemu głosowi w telefonie nie sposób się oprzeć?
I jak zareagować, gdy odkryjesz, że pacjentka na terapię par przyprowadziła nie męża, ale kochanka?
Lillian B. Rubin spotkała na swojej drodze wielu pacjentów, którzy potrzebowali niekonwencjonalnej pomocy od terapeuty. I choć każdy terapeuta ma swoją historię o łamaniu reguł, niewielu ma odwagę, aby o niej opowiedzieć. W tej poruszającej książce Rubin pokazuje, jak naginając lub łamiąc zasady wyniesione z sal wykładowych, pomagała innym w radzeniu sobie z bólem wywołanym traumą, gniewem czy nieprzystosowaniem.
Fascynujące wyprawy terapeutki i jej pacjentów w poszukiwaniu zrozumienia, kim jesteśmy i jak radzić sobie z bolesnymi częściami nas samych.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9673-2 |
Rozmiar pliku: | 901 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem podekscytowana, gdy prowadzę go korytarzem z poczekalni do swojego gabinetu. Nie mogę się doczekać, kiedy rozpocznę pracę, którą sobie wybrałam. Mężczyzna jest wysoki, ma pewnie nieco ponad metr osiemdziesiąt, przystojny – w typie nieco niedbałym: jego twarz o ostrych rysach jest pobrużdżona ponad wiek, otoczona rozczochranymi ciemnymi włosami, a wyraz niemal czarnych oczu – nieodgadniony. Przed wejściem do gabinetu waha się i rozgląda, jakby sam nie wiedział, co tu robi. Przez chwilę myślę, że się odwróci i sobie pójdzie. Ale gdy wskazuję mu krzesło, reaguje na mój gest i opada na nie, kuląc się tak, że jego szyi niemal nie widać, a głowa zdaje się wyrastać wprost z ramion. Choć wiosenny dzień jest ciepły, ma na sobie obszerną puchową kurtkę zapiętą pod samą szyję, a ręce trzyma głęboko w kieszeniach, jakby się tam przykleiły.
Przeczytałam wiele książek, odbyłam liczne kursy, ale żaden z nich nie przygotował mnie tak naprawdę na ten moment, na pierwszy raz, kiedy będę siedziała z drugim człowiekiem w jednym pomieszczeniu i myślała: „O Boże, to właśnie teraz. Czyjeś życie jest w moich rękach”.
Na studiach uczono mnie, że należy poczekać, aż to pacjent zacznie sesję, że obrany przez niego w tych pierwszych chwilach kierunek wiele mówi terapeucie. Ale nikt mi nigdy nie powiedział, co robić, kiedy pacjent siedzi naprzeciw w bezruchu – pomijając drobny tik nerwowy oka – i wpatruje się we mnie z takim natężeniem, jakby drążył mi wzrokiem dziury w głowie. Wiercę się na krześle, czuję się niezręcznie, zbita z tropu, moja wątła pewność siebie słabnie, gdy milczenie w gabinecie staje się zbyt trudne do zniesienia. Wiem, że ono ma znaczenie; wiem, że powinnam czekać, ale w tej ciszy jest jakaś nieokreślona groźba, kolejne minuty zdają się bardzo długie. Dlatego w końcu pytam, co sprowadziło go do kliniki. Wzrusza ramionami, ale nic nie mówi. Zmieniam taktykę i proszę, żeby coś mi o sobie opowiedział.
Odwraca wzrok, a potem zaczyna mówić w kurtkę – muszę się pochylać do przodu, żeby go usłyszeć – i zdradza tylko tyle, że jest studentem uniwersytetu i pracował na pół etatu, ale właśnie go zwolnili.
– Chce pan o tym porozmawiać? – pytam.
Jest roztrzęsiony, ale nie aż tak, by budziło to moje obawy, gdy opowiada, że jego szef jest „dupkiem”, który „ciągle się o coś czepiał”.
– W końcu znalazł jakąś jebaną wymówkę, żeby mnie zwolnić. Skurwiel od początku się na mnie uwziął – kończy Mike.
Nie wiem, co odpowiedzieć i czy w ogóle odpowiadać, dlatego pytam:
– Jak pan sobie radzi na studiach?
Patrzy na mnie nieufnie.
– Czemu mnie pani o to pyta?
Zaskoczona, przez chwilę się zastanawiam. Nauczono mnie, że w takiej sytuacji powinnam zapytać, co w moim pytaniu jest dla niego problemem. Ale instynktownie czuję, że lepiej tego nie robić, że mam szansę coś zdziałać, tylko jeśli odpowiem szczerze. Dlatego mówię:
– Bo powiedział mi pan o sobie dwie rzeczy: że pan studiuje i że zwolniono pana z pracy. Jak widać, w sferze zawodowej nie za dobrze się panu układa, więc zastanawiam się, jak jest z nauką.
Wygląda, jakby mu ulżyło. Choć wciąż jest spięty i czuje się niekomfortowo, zaczyna opowiadać o swoim życiu na uniwersytecie. Okazuje się, że jest zdolnym studentem, nie najlepszym na roku, ale dość dobrym. Mówi, że są dni, kiedy uniwersytet to dla niego nie problem, ale są i takie, gdy nie czuje się tam dobrze.
„Na razie idzie okej”, myślę sobie, zadowolona, że Mike najwyraźniej się otwiera.
– Jak pan sądzi, co się dzieje w dni, kiedy jest tam panu źle?
Jego rozedrganie wraca.
– Cholera, skąd mam wiedzieć? To przez nich.
– Przez kogo?
Znowu wycofuje się w milczenie, ale tym razem na mnie nie patrzy. Wygląda jak schwytane w pułapkę zwierzę – strzela oczami po całym pokoju, jego ciało nagle się prostuje i napina. Czekam parę chwil, a potem mówię:
– Wydaje się pan wzburzony. Chce pan o tym porozmawiać?
– Po co? – warczy. – Pani też mi nie uwierzy. Nikt nie wierzy, że chcą mnie dorwać, ale ja wiem, że tam są i czekają.
– Proszę spróbować – mówię na zachętę.
Ale jego już ze mną nie ma – nie słyszy niczego poza tym, co się dzieje w jego własnej głowie. Ciągnie swój gniewny monolog i wkrótce jego słowa płyną niezrozumiałym strumieniem, a ja siedzę sparaliżowana, moje myśli skaczą bezowocnie. Ten facet to naprawdę wariat. A co myślałaś, że będziesz rozmawiać tylko ze zdrowymi na umyśle? No nic, to co teraz robić? Zanim mam szansę zastanowić się, co dalej, on wyciąga z kieszeni krótki nóż, zaczyna dźgać raz za razem podłokietnik fotela i wrzeszczy o „tych pierdolonych bydlakach”, przysięgając, że „ich dorwie”.
Boję się odezwać, poruszyć, boję się siedzieć bez ruchu. Po czasie, który zdaje się wiecznością – choć to pewnie tylko parę sekund – przypominam sobie o przycisku alarmowym, odnajduję go i uruchamiam. Niemal natychmiast wpadają do gabinetu dwaj mężczyźni, którzy rzucają się na Mike’a.
Później dowiaduję się, że zabrali go na oddział, gdzie zdiagnozowano u niego schizofrenię paranoidalną (ta diagnoza nie wróży dobrze, jeśli chodzi o powrót do stałego normalnego funkcjonowania) i zatrzymano go na leczenie. Oznacza to w skrócie, że podadzą mu leki i będą tam trzymać do czasu, aż zanikną widoczne objawy, a potem zostanie wypuszczony. Resztę łatwo przewidzieć. Kiedy Mike wydostanie się spod szpitalnego nadzoru, zapewne przestanie zażywać stabilizujące jego stan leki, skarżąc się, że czuje się przez nie jak zombie (co zapewne jest prawdą, jeśli porównać to z zastrzykiem energii, jaki daje paranoja), i szybko znów wpadnie w cykl hospitalizacji i wypisów.
Kiedy w klinice trochę się uspokaja, zostaję wezwana do przełożonego, wytrawnego psychoanalityka. Słucha uważnie, gdy ze szczegółami opowiadam o sesji, a potem krytykuje mnie za naruszenie reguły: nie poczekałam, by dowiedzieć się, o czym myśli pacjent, tylko odezwałam się pierwsza.
– To błąd w sztuce, który może mieć poważne konsekwencje dla przebiegu terapii. Mam nadzieję, że się pani tego nauczyła.
_Błąd w sztuce?_ To sformułowanie przyprawia mnie o dreszcze. Pomyłka w obliczeniach architekta dotycząca nośności belki sufitowej, zła komenda wprowadzona na komputerze, po której wyświetla się komunikat o zatrzymaniu systemu – to są błędy w sztuce. Ale żeby mówić o błędzie w sztuce po tym, jak inteligentny i z pozoru normalny chłopak na moich oczach wpadł w niedającą się opanować paranoję, która mogła go skłonić do zabójstwa – to wydało mi się kompletnym absurdem. Gdzie był nauczyciel, kiedy go potrzebowałam? Gdzie był ktoś, kto mógłby mi pomóc zrozumieć, co się wydarzyło w gabinecie, ktoś, kto miałby dość doświadczenia – nie, nie tylko doświadczenia, lecz także mądrości – żeby zatrzymać strach będący źródłem paranoi Mike’a, kto miałby dość empatii dla raczkującej terapeutki, by zrozumieć niepokój, dezorientację i potworną bezradność, jakie czułam?
Od tamtego dnia minęło ponad trzydzieści lat, ale nigdy nie zapomniałam ogarniającego mnie poczucia bezsilności, kiedy wychodziłam z gabinetu przełożonego. To prawda, że był bardzo surowym człowiekiem, zareagował w sposób bardziej skrajny, niż mogliby to zrobić inni, którzy przyszli po nim. Ale nie był jedynym, który zwracał szczególną uwagę na naukową stronę psychoterapii i znaczenie techniki, jakby leczenie zależało od idealnej interpretacji, zmyślnej interwencji, dobrze wymierzonego milczenia.
Takie interwencje mają swoje zastosowanie – to część narzędzi potrzebnych, byśmy mogli wykonywać swoją pracę. Ale są one właśnie tym: narzędziami, które w najlepszym wypadku okazują się przydatne w rękach terapeuty uzdolnionego w sztuce budowania więzi. Wtedy zrozumiałam – i rozumiem teraz – że relacja między terapeutą a pacjentem różni się od innych relacji, że ze względu na jej szczególną naturę i intensywność generowanych emocji potrzebne są pewne reguły, które pomogą uporządkować zachowania obu stron. Ale już wtedy wiedziałam także, że jeśli uzasadnione wnioski zmienimy w wykute w skale dogmaty, nasze zachowania staną się sztywne i rutynowe, będą antytezą wszystkiego, co wiemy o budowaniu relacji, która – czy to w psychoterapii, czy w życiu – opiera się na pokrzepieniu płynącym z poczucia bycia rozumianym i na zaufaniu, że nie zostanie to nigdy wykorzystane przeciwko nam.
Chociaż byłam już osobą dorosłą ze sporym doświadczeniem w świecie ludzkich więzi (zostałam terapeutką po czterdziestce, po zmianie ścieżki kariery), potrzebowałam wielu trudnych lat, by zrzucić z ramienia i wypchnąć poza gabinet ludzi, którzy mnie uczyli – czy to w salach wykładowych, czy poprzez swoje książki. W ciągu tych lat szukałam sposobu na wykonywanie pracy tak, by czuć, że jestem w niej szczera – przestrzegając zasad, które mają sens (na przykład o nieprzekraczalnej granicy między bliskością a interakcją seksualną), ale odrzucając te, które go nie mają (na przykład o zakazie dotykania pacjenta czy – broń Boże – o pozwalaniu na to, by się przytulił). Minęło jeszcze więcej czasu, zanim ośmieliłam się mówić o tym, co naprawdę robię, gdy zamykają się drzwi i zostaję sam na sam z pacjentem.
Nie jestem w tym doświadczeniu osamotniona. Każdy wrażliwy terapeuta ma swoją opowieść o łamaniu „zasad”, ale nie ośmielił się jej ujawnić. Tak głęboko zakorzeniony w kulturze terapii jest konflikt między teorią a praktyką, że niektórzy z największych orędowników zasad, analitycy z licznych instytutów psychoanalizy grożący studentom wydaleniem za najmniejsze choćby odstępstwo, często zachowują się zupełnie inaczej za zamkniętymi drzwiami gabinetu. Bo pomimo tego, czego nauczają, wiedzą, że jeśli mają być skuteczni, to muszą wejść w terapeutyczne spotkanie z pokorą umożliwiającą powstanie znaczącej relacji między dwojgiem ludzi, z których każdy na swój sposób zmaga się z niepewnością, jaką niesie życie (choć w przypadku pacjenta jest to bardziej jawne).
Te dwie osoby nie stają naprzeciw siebie na wyrównanym terenie. Terapeuci mają fachową wiedzę, która pozwala im pomagać pacjentom w tych trudnościach, pewien sposób patrzenia na problem i analizowania go tak, by rzucić na niego światło. Ich wykształcenie oczywiście pomaga, ale równie pomocne jest to, że mają własne życie i z osobistego doświadczenia znają wiele problemów, z którymi mierzą się ich pacjenci. Właśnie ta wiedza zrodzona z doświadczenia pozwala na empatię i wrażliwość potrzebne do tego, by terapia odniosła skutek.
Wiele się zmieniło, odkąd stawiałam pierwsze kroki w tej dziedzinie, chociaż nie wszędzie i nie w wystarczającym stopniu. Zatem pomimo pewnych istotnych postępów teoretycznych w praktyce wiele kwestii pozostaje takich samych. Na przykład niedługo przed tym, jak zaczęłam pisać ten tekst, znany psychoanalityk, udzielający dla „The New York Timesa” (5 lutego 2002 roku) wywiadu o psychoterapii w filmach, skarżył się, że sposób, w jaki przedstawia się terapeutów w kinie, wykrzywia cały proces i prowadzi do powstawania na ten temat stereotypów, przez co pacjenci mają nierealistyczne oczekiwania. Żeby zobrazować, o co mu chodzi, opowiedział o pacjentce, która obejrzawszy w filmie, jak terapeuta uściskał pacjenta z tendencjami samobójczymi, poprosiła go o to samo. Powiedziała:
– Jemu to bardzo pomogło, więc zastanawiałam się, czy pan mógłby uściskać mnie.
– To był film – wyjaśnił specjalista. – A ja prowadzę terapię. Musimy działać z użyciem słów.
– Tak, wiem, że to był film – odpowiedziała pacjentka – ale uścisk bardzo pomógł.
Gdy to czytałam, zastanawiałam się, czy to na pewno pacjentka ma wykrzywione i nierealistyczne oczekiwania. Dlaczego w takiej chwili słowa i uścisk wzajemnie się wykluczają?
Nie mówię, że terapeuci mają bez zastanowienia obejmować pacjentów – chodzi mi tylko o to, by postrzegać ich tak, jak sami chcielibyśmy być postrzegani. Czy ta kobieta była naprawdę aż tak dziecinna, że wpływ na nią wywarła jedynie scena w filmie? Czy może to, co zobaczyła, przemówiło do niej, bo nosiła w sobie naturalną tęsknotę za więzią i relacją z kimś, kto był w jej emocjonalnej rzeczywistości ważną postacią?
W ciągłym dążeniu do zrozumienia ludzkiej psychiki i ukojenia cierpienia psychoanaliza nie jest już stawiana na pierwszym miejscu. Gdy zmiany ostatnich dekad zakorzeniały się w kulturze, pojawiły się nowe teorie, a stare zostały odkurzone i wzięte pod lupę. Także psychoanaliza – po części ze względu na rosnącą konkurencję ze strony innych modeli terapeutycznych, a po części dlatego, że kolejne pokolenia wyszkolonych w niej specjalistów klinicznych buntowały się przeciw jej sztywnym klasycznym regułom – została zinterpretowana na nowo, tak by lepiej odpowiadać potrzebom współczesnego świata i ludzi, którzy w nim żyją.
Jednak – od behawioryzmu przez teorię systemów po współczesną psychoanalizę – postrzeganie psychoterapii jako nauki dominuje w psychologii klinicznej i psychiatrii. Ale prawda jest taka, że psychoterapia to skrzyżowanie nauki ze sztuką: nauka ma w niej decydujące znaczenie dla myśli, a sztuka – dla praktyki. Może pretendować do miana nauki, tylko jeśli przyjmiemy jej najszerszą definicję – jako przedsięwzięcia, w którym na modelu teoretycznym opiera się hipotezy możliwe do sprawdzenia w praktyce. Ponieważ jednak „sprawdzania” dokonują terapeuci, których nikt nie obserwuje za zamkniętymi drzwiami, kobiety i mężczyźni, którzy nie są neutralnymi obserwatorami, ale myślącymi, czującymi ludźmi przynoszącymi ze sobą własne problemy, własny ogląd świata, własne przekonania i własne niepowtarzalne sposoby patrzenia i słuchania, to sprawdzanie nie jest i nie może być kontrolowanym, systematycznym i ścisłym badaniem, jakiego wymaga nauka.
Oczywiście prawdą jest, że nauka, wznosząc się na wyżyny kreatywności, osiąga kunszt, w którym zdarza się przekraczanie norm – a największe szanse na sukces w ich przekraczaniu ma naukowiec z osiągnięciami i doświadczeniem. Prawdą jest również, że sztuka także ma swoje reguły, o czym wie każdy artysta. Można na przykład narysować ludzką twarz, stosując się do zasad podanych w dowolnym podręczniku. Jednak aby ta twarz stała się dziełem sztuki, portretem, który nie tylko przypomina modelkę, ale też ujawnia coś o jej życiu wewnętrznym i osobowości, potrzebna jest kreatywność, a tej nie da się tak łatwo nauczyć.
W psychologii potrzeba ustalania nieprzekraczalnych zasad wynika ze złożonego połączenia sił, które wiążą się z charakterem pracy terapeuty oraz ze sposobem, w jaki uczy się on zawodu. Niezależnie od liczby wykładów i analiz przypadków wysłuchanych przez studentów w ramach kształcenia koniec końców staną się terapeutami dopiero wtedy, gdy zaczną prowadzić terapię. Zatem szkolenia odbywają się na żywych obiektach, a prowadzą je ludzie, którzy zwykle są młodzi, niedoświadczeni i najczęściej tak samo niepewni siebie jak ich pacjenci. Nie dziwi zatem, że żaden odpowiedzialny specjalista nie chce wysyłać nowicjusza do gabinetu z udręczonym człowiekiem bez pewnych wskazówek określających, co może się wydarzyć za zamkniętymi drzwiami. Ale jeśli terapia jest bardziej sztuką niż nauką, to żadne zewnętrzne nakazy ani zakazy nie przeważą nad prawdą o tym, że jest to sztuka, której potrzeba czasu i doświadczenia – zarówno w spotkaniu terapeutycznym, jak i w życiu – by mogła się w pełni rozwinąć.
Nie chodzi mi o to, by z psychoterapii zrobić mistyczne doświadczenie, do którego nie można się przygotować teoretycznie. Chcę jedynie powiedzieć, że uparte nazywanie tej dyscypliny nauką prowadzi do wpajania przekonań skutkujących najpoważniejszymi błędami i najgorszymi nadużyciami – a należy do nich rozpowszechnianie reguł, które nie ułatwiają budowania efektywnej relacji terapeutycznej, ale ją hamują.
Właśnie wskutek postrzegania psychoterapii jako nauki tak rozpowszechniła się praktyka przypinania ludziom diagnoz, mających wystarczać, by wskazać „poprawną” ścieżkę terapeutyczną – tak jak na anginę przepisuje się antybiotyk. Jednak w ciągu ponad trzech dekad praktyki klinicznej nigdy nie widziałam człowieka, który idealnie wpisywałby się w jakąś kategorię diagnostyczną – jest to nie tylko moje doświadczenie, o czym świadczą ciągłe próby coraz większego uszczegółowienia diagnostyki. Na przykład: kiedyś mogliśmy zdiagnozować osobowość borderline, a dziś mamy kilka podkategorii (podam tylko dwie z nich: osobowość borderline z cechami osobowości narcystycznej albo z cechami osobowości histrionicznej), co uwypukla jedynie fakt, jak zwodnicze mogą być takie klasyfikacje. Bo niezależnie od tego, jak starannie będziemy je dopracowywać, te etykietki są tylko narzędziami heurystycznymi, które – choć mogą trafnie opisywać zbiór objawów i zachowań – nie oddają sprawiedliwości osobie siedzącej w fotelu naprzeciwko.
Za pośpiech specjalistów w stawianiu diagnoz łatwo winić organizacje zajmujące się ubezpieczeniami zdrowotnymi i ich wymóg szczegółowego diagnozowania oraz przedstawiania planów leczenia. Ale choć w tym zarzucie jest nieco prawdy, istotniejszy jest fakt, że te organizacje jedynie przyspieszyły i nasiliły trend, który – w związku z dążeniem do wzmocnienia pozycji psychologii w świecie nauki – istniał już od dawna, zanim ubezpieczyciele zyskali taką władzę nad świadczeniem usług zdrowotnych.
Potrzeba wypromowania psychologii jako nauki wiąże się z aspektem zarówno socjologicznym, jak i psychologicznym tej dyscypliny. Na poziomie socjologicznym wszyscy specjaliści tworzą swój język, który staje się wygodnym uproszczeniem wykorzystywanym przez praktyków, gdy rozmawiają między sobą. Jest to część procesu zwiększania prestiżu profesji, sposób na potwierdzenie specjalizacji i ustalenie granic, na zapewnienie, że ludzie spoza dziedziny pozostaną na zewnątrz. Jeśli oprócz tego podstawy wiedzy danej dyscypliny są chwiejne i podatne na zmieniające się interpretacje, niezbędne staje się zaproponowanie czegoś, co wygląda na dowód empiryczny potwierdzający naukowość dziedziny jej przedstawicielom i światu. W socjologii – to inna dziedzina, w której jestem wykształcona – sięgamy po statystykę i modele matematyczne, szacując to, czego oszacować się nie da, i licząc, że to otworzy nam drzwi do świata precyzyjnej nauki. W psychologii diagnozujemy. Zdolność diagnozowania to „dowód” na to, że my też praktykujemy naukę, która zasługuje na ważne miejsce w hierarchii medycznej i – co nie bez znaczenia – na to, by pokrywało ją ubezpieczenie. Źródłem tego „dowodu” jest klasyfikacja DSM-IV (_Diagnostyczny i statystyczny podręcznik zaburzeń psychicznych_, wydanie IV), biblia diagnostyki dla specjalistów zdrowia psychicznego, która szczegółowo opisuje kryteria każdej z setek chorób umysłowych, od poważnych psychoz po względnie niegroźne zaburzenia adaptacyjne.
Jednak nie tylko ze względu na jakieś abstrakcyjne pragnienie specjalistów, by widziano w nich naukowców, etykietowanie jest tak wszechobecne i tak niebezpieczne. W tym miejscu wymogi dyscypliny splatają się z niepokojami terapeutów, którzy potrzebują czegoś, na czym będą mogli się oprzeć, czegoś, co wskaże im drogę w labiryncie faktów i emocji wypełniających gabinet. Etykieta diagnostyczna pomaga ukoić lęk terapeuty wobec chaosu procesu terapeutycznego, nadając kształt doświadczeniu, które bez niego często jest oszałamiające. Niestety etykieta to nie tylko narzędzie organizacyjne; dodatkowo zamyka ona człowieka w kategorii, która zawiera zestaw wymogów leczenia, listę nakazów i zakazów określających kierunek terapii.
I nie liczy się to, że diagnoza może mieć jedynie luźny związek z problemami pacjenta albo – nawet jeśli jest z nimi związana – że różne perspektywy terapeutyczne zalecają różne plany leczenia. Nie liczy się, że takie etykietowanie sprawia, iż terapeuta skupia się na patologii, i utrudnia mu dostrzeganie tych stron pacjenta, które istnieją w każdym z nas i wychodzą poza wszelkie wymyślone przez nas kategorie. Nie liczy się też, że mody diagnostyczne przemijają, a to, co dziś nazywamy osobowością borderline – razem ze wszystkimi zaleceniami, które jej dotyczą – może być za pięć lat postrzegane z zupełnie innej perspektywy.
Prawdą jest, że niezależnie od etykiety to i inne zaburzenia istnieją i że wymagają leczenia. Ale prawdą jest także, że samo ich nazywanie ma swoje konsekwencje w praktyce terapii – zarówno pozytywne, jak i negatywne. Pozytywne jest to, że nazywanie pozwala dostrzec rzeczy, które wcześniej były ukryte. Negatywne zaś – że ze względu na nieuchwytność i niejednoznaczność danych klinicznych po „odkryciu” i nazwaniu zaburzenia łatwo dostrzec je wszędzie, gdzie spojrzymy. Szybko okazuje się, że żyje ono własnym życiem, generuje nawet cały przemysł związany z warsztatami i seminariami dla terapeutów, na których mają się oni uczyć, jak je zauważać i leczyć.
Może przypominacie sobie mechanizm wypierania wspomnień. Dziś niewiele się o nim słyszy, jednak parę lat temu było o nim głośno, a terapeuci zbyt często zachęcali pacjentów, by całe lata szukali czegoś, czego w ogóle nie było. Kto nie słyszał o ADD (zespole deficytu uwagi) czy nagłośnionym niedługo potem, traktowanym z jeszcze większą powagą ADHD (zespole nadpobudliwości ruchowej z deficytem uwagi)? W obu przypadkach zaleca się stosowanie mocnego leku ritalin, często przepisywanego dzieciom (zwykle chłopcom), u których jedynym objawem mogło być to, że okazywali się bardziej aktywni, niż chcieliby tego ich nauczyciele i rodzice. Pojawiła się też moda na osobowość mnogą (teraz w nowym wydaniu: zaburzenie dysocjacyjne tożsamości), rzadkie zjawisko psychologiczne, które – jeśli mielibyśmy oceniać po liczbie diagnoz – parę lat temu nagle się rozpowszechniło.
Pokusa, by sięgnąć po diagnozę, obiecującą, że uda się uporządkować to, co zdaje się chaosem, jest bardzo silna i niewielu terapeutów się na nią uodpornia – ja na pewno ulegam jej w równym stopniu, co inni. Były chwile – zwłaszcza w pierwszych latach, ale zdarzały się i później – kiedy na początku szczególnie trudnej terapii przyklejana pacjentowi etykietka stawała się czymś, czego mogłam się uchwycić, nadawała znaczenie temu, co działo się przed moimi oczami. Jednak impuls ten rodził się z mojej własnej potrzeby porządku i kontroli – nie była to pilna potrzeba w terapii. Prawda jest taka, że to właśnie w tych okresach niepewności, gdybym tylko zdołała usiedzieć i wytrwać w swoim niepokoju, mogłabym zrozumieć o wiele wcześniej, że sama dezorientacja jest ważną wskazówką dotyczącą mojego pacjenta, mnie samej i naszej interakcji. Bo – niezależnie od tego, czym ponadto jest proces terapeutyczny, jaką mądrość czy wnikliwość może zaoferować pacjentowi terapeuta, jak dalece zagłębimy się w sferę nieświadomą – sercem terapii jest relacja. Ona właśnie powstaje między dwojgiem myślących, czujących ludzi w gabinecie, i to od tego, jak dobrze terapeuta rozumie nie tylko trudności pacjenta, ale też swoje własne, jak reaguje na uczucia przeniesienia i przeciwprzeniesienia pojawiające się w każdej relacji, zależy skuteczność spotkań.
Jeśli to relacja działa leczniczo, to każda terapia musi być do niej dostosowana, musi być procesem, który nie poddaje się łatwemu kategoryzowaniu i sztywnym regułom. Jednak dobra psychoterapia to stopniowe odkrywanie, eksploracja, w której terapeuta prowadzi, choć często niepewnym krokiem. I choćbyśmy doskonale rozumieli trudności dręczące naszych pacjentów, mieli wyczuloną intuicję i świetną zdolność budowania relacji, i tak każdy terapeuta wie, jak to jest siedzieć naprzeciwko pacjenta w konsternacji, nie potrafić nadać sensu temu, co się dzieje w pomieszczeniu. Właśnie w takich chwilach musimy działać z największą ostrożnością, powstrzymać naturalną skłonność do nadawania sensu nonsensowi poprzez przypisywanie etykiety, która ze swej natury musi zubożyć pełen obraz siedzącej przed nami osoby i niesie z sobą ryzyko, że pozostaniemy ślepi na inne „ja”, na części pacjenta, które nie są jeszcze dobrze widoczne, a których odkrycie i wydobycie na światło dzienne jest naszym zadaniem.
Niektóre terapie są łatwe, czasem pacjentka potrzebuje tylko odrobiny pomocy, delikatnego pchnięcia, by zagłębić się bardziej w swój świat wewnętrzny. W takich sytuacjach terapeutkę ogarnia wdzięczność. Inne są trudniejsze, zarówno terapeuta, jak i pacjent są pełni niepokoju i frustracji, gubiąc się i potykając w poszukiwaniu wskazówek, które doprowadzą ich do zrozumienia. Większość terapii leży gdzieś pomiędzy: tydzień po tygodniu pacjent recytuje listę problemów w swoim życiu zewnętrznym, ale nie potrafi naprawdę zagłębić się w siebie. Właśnie takie sytuacje są – przynajmniej dla mnie – najbardziej problematyczne, ponieważ nie dają ani satysfakcji i ekscytacji wynikających z łatwiejszych przypadków, ani szansy na zmierzenie się z wyzwaniem, jakie stawiają te najtrudniejsze.
Podobnie jak większość terapeutów, przepracowuję swoje negatywne uczucia, staram się odkryć, skąd się one biorą, odróżnić to, co jest moim problemem, od tego, co leży po stronie pacjenta, w nadziei, że będę mogła to wykorzystać do ułatwienia pracy terapeutycznej. Koniec końców wiem jednak, że, tak samo jak w życiu, najsilniejszą więź czuję z pacjentami, którzy mnie interesują. Czasami jest tak dlatego, że sama praca pozwala się zagłębić w konkretne problemy teoretyczne czy kliniczne, czasami dlatego, że dana osoba jest szczególnie stymulująca emocjonalnie czy intelektualnie. Czasem chodzi o to, że z pacjentem pracuje się łatwo, dzięki czemu czuję się kompetentna, a czasem ktoś porusza we mnie jakąś strunę w sposób, który nie zawsze potrafię określić. Czasami pacjentka zajmuje w moim sercu szczególne miejsce, bo dzięki niej mogę się nauczyć o sobie czegoś ważnego.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej