Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Mężczyzna z deską i inne opowiadania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mężczyzna z deską i inne opowiadania - ebook

Skrzywdzeni, zagubieni, nieporadni, a nawet śmieszni. Albo ci źli, fałszywi, przebiegli. Tacy są bohaterowie opowiedzianych tu historii. Historii, które rozbawią, zasmucą, zaskoczą, a czasem zatrzymają i zmuszą Czytelnika do zadumy. I nie wszystkie zakończą się tak, jak byśmy się tego spodziewali. Dowiemy się między innymi, czy prezent był trafiony, co niesie przykra wiadomość, na co odważył się Krecik i czy Kowalski nareszcie odnalazł swoje szczęście. Przekonamy się też na przykład czy jeden młody człowiek dokonał właściwego wyboru, co to są ważne powody i dlaczego tytułowy mężczyzna z deską upiera się przy swoim. I jeszcze o innych sprawach… W przedstawionych postaciach być może niejeden Czytelnik odnajdzie cząstkę samego siebie.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788394943417
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PIOTR I CHOPIN

Huk zatrzaśniętej pokrywy klawiatury dobiegł aż do kuchni, gdzie matka Piotra przygotowywała obiad.

– Piotr! Co się stało?! – zawołała zaniepokojona.

– Nic! – wściekle odkrzyknął syn.

Pojutrze rozpoczynał się ostatni etap konkursu Chopinowskiego, do którego Piotr przygotowywał się morderczo prawie całe trzy lata. Do niedawna wszystko szło wyśmienicie, jednak od jakichś trzech miesięcy wykonania przyszłego laureata pozostawiały wiele do życzenia. Laureata, bo Piotr był bezspornym faworytem na liście finalistów.

Podniósł pokrywę i znów zamierzył się, by z całą siłą ją opuścić, gdy usłyszał z kąta pokoju:

– Uspokój się. Masz jeszcze dużo czasu.

Ujrzawszy opartą o piec kaflowy wątłą postać mężczyzny, Piotr zostawił pokrywę w spokoju i westchnął:

– Szopenie, prosiłem cię, żebyś mnie nie nachodził. – Od chwili pojawienia się Fryderyka w życiu Piotra ten nazywał go po prostu Szopenem. Fryderyk zdawał się wcale nie być tym urażony.

– Tak, ale wiesz, że robię to dla twojego dobra – cierpliwie przypomniał Fryderyk. – Wybieram tylko nielicznych – dodał znacząco.

– Nie wysilaj się. To nic nie da – żachnął się Piotr. – I tak wygra ten żabojad Cassel!

– Jeśli będziesz grał tak, jak ci podpowiadam, wygrasz ty.

– Nie wygram! Nic tu po tobie, Szopenie! – histeryzował Piotr. – Tracisz swój cenny czas. Idź sobie do zdolniejszych! Dlaczego akurat mnie się czepiłeś?! – Ostatnie zdanie zabrzmiało tak piskliwie, że Fryderyk, który już miał się obrazić, uśmiechnął się rozbawiony.

– Nieładnie tak mówić – powiedział z naganą i podszedł do fortepianu. – Zagraj tę etiudę. Na rozgrzewkę.

Jego stanowczy ton sprawił, że Piotr trochę się uspokoił, rozłożył nuty, usiadł i zaczął grać. Jednakże po kilkunastu taktach walnął pięścią w klawiaturę i znów trzasnął pokrywą.

– Piotruniu, czy wszystko w porządku?! – Hałas, jak bumerang, błyskawicznie powrócił, tyle że w formie matczynej reakcji.

– Tak, mamo! – wrzasnął Piotr. – Daj mi wreszcie poćwiczyć w spokoju!

– Oczywiście, kochanie! Już ci nie przeszkadzam! – wesoło odkrzyknęła matka.

– Cassel jest świetny, to prawda – rzekł Fryderyk, nie zważając na gwałtowne zachowanie Piotra – ale ty jesteś lepszy. Dlatego przyszedłem do ciebie, a nie do niego. Chociaż… może rzeczywiście się pomyliłem – dodał, figlarnie kręcąc głową, okoloną wichrem zmierzwionych włosów.

– Szopenie, mam pomysł! – zawołał nagle Piotr, a jego oczy rozbłysły szaleństwem. Fryderyk uniósł pytająco brwi i usłyszał przeraźliwe:

– Zabijemy go!

– Piotrze, zamiast marnować czas na żarty, skup się wreszcie i zacznijmy pracować.

– Ja nie żartuję… Szopenie… pomyśl tylko… Moglibyśmy pojechać do Paryża i zatłuc tego… tego… I TY byś to zrobił… Wtedy nikt by nie podejrzewał… że… że to ja… no wiesz… chyba rozumiesz… – majaczył Piotr.

– Dość tego! – Teraz Fryderyk rozzłościł się nie na żarty. – Albo zabierasz się do roboty, albo znikam i radź sobie sam!

– To znikaj! Nie chcesz mi pomóc, to trudno! – Z oczu Piotra ciekły łzy niemocy, zawiści i żalu.

Zasmucony Fryderyk znów pokręcił głową, pogłaskał błyszczącą klapę fortepianu, pieszczotliwie przesunął swe długie, smukłe palce po rozłożonych nutach i ostatni raz, z nadzieją, spojrzał na Piotra. Lecz ten, przez zaciśnięte zęby, nienawistnie wycedził:

– Wynoś się!

Po tych słowach postać Fryderyka z wolna zaczęła się rozmywać i po kilku chwilach całkowicie zniknęła.

– I bardzo dobrze… bardzo dobrze – mamrotał do siebie Piotr. – Sam to załatwię… Obejdzie się…

Wtem rozległo się energiczne pukanie.

– Mamo, mówiłem ci, żebyś mi nie przeszkadzała… – warknął Piotr z irytacją, lecz spojrzawszy w kierunku uchylonych drzwi pokoju, zamarł. Ku niemu, posuwistym krokiem, z wyciągniętymi ramionami i szczerym, serdecznym uśmiechem zdążał… Cassel.

– Witaj, Piotrze! – wykrzyknął. – Przyjechałem do ciebie, mój drogi, bo chcę, żebyśmy wspólnie przeanalizowali kilka fraz. Przepraszam, że nie uprzedziłem, ale to się stało tak szybko. Zanim pomyślałem, już byłem w samolocie, a teraz stoję tu przed tobą! Mam nadzieję, że nie masz mi za złe…? – Wyraz szczęścia, malujący się na twarzy rywala, kompletnie zbił Piotra z tropu.

– Nie, nie… – bąknął zmieszany. – Bardzo się cieszę, co za niespodzianka… Usiądź, proszę… Napijesz się herbaty? Kawy? Mama zaraz nam coś przyniesie, musisz być głodny… – Piotr skierował się ku drzwiom, lecz Cassel zaprotestował:

– O nie, kochany, żadnego jedzenia! Jadłem w samolocie, a powrotny mam za pięć godzin, więc proszę, nie marnujmy czasu. – To mówiąc, z przejęciem zaczął wykładać nuty ze swojej jasnobrązowej, skórzanej teczki. – To co? Może zaczniemy od e-molka? – spytał radośnie i z namaszczeniem ułożył chopinowskie dzieło na pulpicie.

Dla Piotra koncert fortepianowy e-moll Fryderyka Chopina był czymś, bez czego nie mógłby już żyć. Wykonując ów koncert, potrafił zarówno wprawić się w stan upojenia, jak i popaść w dziką rozpacz z powodu choćby jednej, źle wygranej nuty.

– Od e-molka…? Oczywiście. To zacznij pierwszy, z radością posłucham… – z trudem skłamał Piotr. W rzeczywistości, gdy słuchał gry Cassela, ogarniał go paniczny lęk. Nie można było zaprzeczyć, że Francuz grał fenomenalnie.

A teraz płynące spod jego palców dźwięki spowodowały, że Piotra ogarnęła zgroza. Cassel bowiem grał jak nikt przedtem, nawet najwięksi pianiści. Jego interpretacja była niesłychana. Piotr nigdy nie pomyślałby, że można tak wygrywać i wydobywać dźwięki, które do tej pory dla jego uszu albo wcale nie istniały, albo nie były tak ważne, jakimi czynił je właśnie Cassel.

„Zrobię to – myślał Piotr w gorączce. – W końcu sam się o to prosi. Nikt mu nie kazał przyjeżdżać”. I rozluźniwszy się jak oprawca, który już wie, że ofiara jest jego, pozwolił sobie jeszcze na chwilowy masochizm, dręcząc się grą Francuza.

Naraz Cassel przerwał grę i wykrzywił twarz z bólu. Zdezorientowany patrzył to na Piotra, to na swoją przygniecioną prawą dłoń. Struchlały, spoglądał na masakrowaną rękę i próbował zrozumieć, co wykrzykuje jego, jak sądził, polski przyjaciel, który raz po raz podnosił pokrywę, by ją na powrót, bezlitośnie, z całą mocą opuścić.

– Tam! Tam! – Na dochodzące z przedpokoju krzyki matki Piotr tylko uśmiechnął się szyderczo. „Niech sobie wrzeszczy do woli, już go załatwiłem!” – pomyślał i z satysfakcją spojrzał na Fryderyka, który znów pojawił się koło pieca i po swojemu smutno kręcił głową.

Gdy do pokoju wtargnęli sanitariusze, a za nimi matka, ich oczom ukazał się makabryczny widok. Piotr nadal metodycznie, choć już nieco słabiej, lewą ręką to unosił pokrywę, to ją opuszczał. Rzęził przy tym w kółko jak zacięty gramofon: _A masz! A masz! A masz! _

Z jego prawej dłoni została już tylko krwawa miazga…SKOK

– Śmiało! – krzyczy ratowniczka w stronę słupka, na którym stoję od kilkunastu minut. Czepek ciśnie mnie w głowę i zagłusza odgłosy dochodzące z każdej strony basenu.

Dawno temu skakanie do wody na główkę było dla mnie jak jazda na rowerze. Teraz jednak nie wydaje się to takie proste. Nie wiem, co też mnie podkusiło, żeby sprawdzać, czy po dwudziestu latach nadal potrafię to zrobić. Upór to nie zawsze dobra rzecz.

– Raz kozie śmierć! – krzyczy druga ratowniczka.

– No teraz to pani przesadziła! – wołam z uśmiechem, choć wcale mi nie do śmiechu.

– Proszę pamiętać o głowie! Chowamy głowę w ramionach! To głowa nadaje kierunek, nie wzrok! – znów wrzeszczy ta pierwsza.

Wiem to wszystko. Jeden skok w dzieciństwie na brzuch wystarczył, żeby zapamiętać zasady. O mały włos, a byłoby na tym świecie o jedną pływającą istotę mniej.

– To może najpierw na nogi? – zachęca ta druga.

Przez zamglone okulary wodne dostrzegam tłumek podśmiechujących się gapiów. Nie dadzą się człowiekowi skoncentrować. Wyciągam w górę ramiona. Prawie się z sobą stykają. Głowa elegancko schowana. Gapię się w zieloną, chlorowaną taflę, zaciskam oczy i… znów prostuję się na słupku, opuszczam ramiona.

– Odwagi! – krzyczy ktoś z wody.

Mam tego dość. Obyż tu nikogo nie było. Ale są. Wścibskie nasienia. Niech sami spróbują, mądrale.

„Jak skoczysz, to wszystko ci się w życiu uda” – szantażuję się. „Chyba nie zrezygnujesz?” – biorę się na ambicję.

Zaczyna mi być zimno. Przed wejściem trzeba zawsze wziąć prysznic, więc strój mam przemoknięty. Trzęsę się i czuję, że robi mi się gęsia skórka. A ci wciąż się gapią. Ratowniczki coś tam do siebie poszeptały, jedna machnęła ręką i obie są teraz zajęte sprawdzaniem powiadomień w swoich komórkach.

Na nowo się przymierzam. Nawet rozhuśtuję ręce przed ułożeniem ich do skoku. A może bez okularów? Nakładam je na czoło i ogarniam wzrokiem kilka grupek zanurzonych w wodzie. Dzieci, rodzina, młodzież i dwóch mężczyzn sunących klasycznym kraulem. Ale pięknie. Ja tak nie potrafię.

Znów patrzę w dół, tym razem blisko słupka, w miejsce, gdzie zamierzam skoczyć, ale już wiem, że się nie odważę. „Będzie ze cztery metry” – myślę i naraz spostrzegam na dnie coś dziwnego. Coś kolorowego majaczy przez wodę. Ktoś zgubił ręcznik? I klapek? I cze… „Boże, to przecież dziecko” – słyszę w głowie i… wynurzam się na powierzchnię z małą dziewczynką na rękach.

– Pomocy! – krzyczę i już ratowniczki, prześcigając się jedna przed drugą, wyrywają mi dziecko z objęć.

Robi się zamieszanie. Wszyscy się zbiegają, żeby koniecznie zobaczyć, co się stało. Młoda kobieta szlocha bez opamiętania. Ktoś dzwoni po pogotowie w czasie, gdy jedna z ratowniczek robi dziewczynce sztuczne oddychanie. „No, no, malutka – przynaglam ją bezgłośnie – dalej, odkrztuś tę cholerną wodę”. Twarz mam mokrą, ale nie mam pewności, czy to tylko od wody.

– Udało się! – ktoś wrzasnął i równocześnie dało się słyszeć dziecięcy odgłos odkasływania. Patrzę na dziewczynkę. Leży na boku, oczy ma jeszcze zamknięte, ale usiłuje się podnieść i płacze. Jest zdezorientowana. Matka, wciąż łkając, przytula ją. Stoję i śmieję się do małej, która nawet mnie nie widzi.

Powoli wycofuję się. Nie mogę powstrzymać uśmiechu. Po drodze mijam grupkę młodych ludzi. Patrzę na nich, chcę się z nimi podzielić radością. Lecz oni, zmieszani, spuszczają wzrok. „Ach, to ci prześmiewcy” – przypominam sobie.

Prostuję się i z lekkim sercem wchodzę do przebieralni. Dobiega mnie echo dziecięcego głosiku, to popłakującego, to coś tam bez składu paplającego. Zatrzymuję się, chwilę nasłuchuję i znów się uśmiecham. Mam w sobie spokój. Spokój i błogą pewność, że prawdopodobnie nic mi się w życiu tak nie uda, jak ten jeden skok.RZETELNA DIAGNOZA

Był, zdaje się, koniec lutego. Od kilku dni cholernie bolała mnie głowa. Nie pierwszy zresztą raz, więc nie przejąłem się tym za bardzo. Palę jak pieprzony smok, toteż nic dziwnego, że mój wątły organizm jest permanentnie zatruty i buntuje się, w pierwszej kolejności atakując mój skretyniały od nikotyny łeb. Chciałem z tym skończyć chyba ze sto razy, ale gdy ledwie zaczynałem przestawać, z reguły już po tygodniowej męczarni znajdował się jakiś nadzwyczajny powód, który zmuszał mnie do ponownego sięgnięcia po obleczone bibułką siano, jedyny obiekt mojego pożądania w tym czasie.

Naturalnie, nigdy nie była to moja wina. Bo albo ktoś mnie potwornie zdenerwował, co w końcu ciągle się zdarza, albo zabrakło mi na rachunek za prąd czy gaz, czego konsekwencją było zdjęcie licznika, nie wspominając o tym, że za jego ponowne założenie musiałem wybulić równowartość około siedmiu paczek moich ulubionych fajek. Ten niezawodny przelicznik doprowadzał mnie wtedy do szału i, nie mogąc pogodzić się z tak wielką stratą, paliłem jednego za drugim. A potem biegłem do elektrowni albo, na przemian, gazowni, by uiścić niesprawiedliwą należność. Innym znowu razem klub piłkarski, któremu kibicuję od ponad dwudziestu lat, grał w sezonie tak słabo, że sfrunął do niższej ligi. No to co miałem robić? Fiuuuu… do kiosku po uspokajacze.

Ale, co to ja chciałem… bo chyba zgubiłem wątek. Acha! No więc bolała mnie głowa, wtedy, pod koniec lutego. Sęk w tym, że bolała inaczej. Inaczej niż zazwyczaj. To znaczy tak mi się wydawało, ale że prawie za każdym razem, kiedy mnie boli, odnoszę wrażenie, że tym razem ból jest inny, to nie umiem powiedzieć, jak wtedy było naprawdę. Byłem przekonany, że boli mnie bardziej z przodu albo raczej na czubku, ale właściwie to cała głowa po prostu mi pękała. W nocy nie mogłem spać. Wstawałem, piłem wodę, zażywałem tabletki i, rzecz jasna, paliłem. Czasem włączałem telewizor i bezmyślnie gapiłem się w ekran, czekając, aż ból ustąpi, co nie następowało.

W rezultacie za namową mojej troskliwej partnerki, która przez tę nocną krzątaninę nie mogła porządnie się wyspać, udałem się do lekarza.

– I co tam boli? – zapytał, wstukując w klawiaturę najpewniej moje dane.

– Głowa, panie doktorze – odpowiedziałem uprzejmie.

– Głowa? – spytał wielce zdumiony, jak gdybym mu oznajmił, że boli mnie sweter lub pralka.

– Tak, głowa – potwierdziłem. – I to od kilku dni.

– A tabletki jakieś pan brał?

– No brałem. Od bólu głowy.

– Ach tak. I nie pomogło?

– No właśnie nie, więc pomyślałem, że przyjdę się przebadać.

– Przebadać?

– No… dlaczego tak mnie boli. Ta głowa… panie doktorze.

– Acha… – odpowiedział i zadał kolejne pytanie: – Czy pali pan papierosy?

– Niestety, panie doktorze.

– Niestety tak czy nie?

– Niestety tak, panie dok…

– A dużo?

– Paczkę, może półtorej…

– Paczkę… może półtorej… – powtórzył lekarz za mną, znów coś wstukując w komputer.

– I od jak dawna boli?

– Od kilku dni, jak mówiłem…

– A co my to dzisiaj mamy?

– Chyba dwudziesty piąty – strzeliłem. – Lutego – dodałem pilnie.

– Tak, tak, lutego. Ale jaki dziś dzień tygodnia?

– No, chyba środa. Na pewno.

Doktor zagapił się w leżący na biurku plik recept, jakby chciał w nim odnaleźć następne mądre pytanie. Mnie za to ten kuriozalny wywiad zaczął już irytować, lecz wnet sobie wytłumaczyłem, że ów niezwykły sondaż ma pomóc doktorowi w ustaleniu diagnozy.

– A co pan robił w sobotę?

– Słucham? – Poczułem się jak na komisariacie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: