Mężczyźni mojego życia - ebook
Mężczyźni mojego życia - ebook
Ikona polskiej telewizji pisze o mężczyznach, którzy odegrali ważną rolę w jej życiu zawodowym i osobistym. Opowiada o swoich byłych mężach, członkach rodziny, współpracownikach i przełożonych. Oprowadza nas po korytarzach TVP, kulisach festiwali w Opolu i Sopocie oraz milicyjnych celach, w których zdarzyło się jej wylądować. W książce Katarzyny Dowbor "Mężczyźni mojego życia" przeczytamy między innymi o szefie TVP2 Jerzym Kapuścińskim, byłych prezesach TVP Robercie Kwiatkowskim i Wiesławie Walendziaku, a także o prezenterze telewizyjnym Janie Suzinie i Krzysztofie Ibiszu. Autorka niejednokrotnie burzy nasze wyobrażenia na temat osób znanych z ekranu. Nie oszczędza swoich kolegów, np. Wojciecha Manna, o którym pisze, że "traci po poznaniu". Przytacza barwne anegdoty. Dowiadujemy się, że Zygmunt Chajzer udawał konduktora w pociągu, a Krzesimir Dębski świętował swoje urodziny na koniu zupełnie nagi. Z kolei Włodzimierz Szaranowicz tańczył z Dowbor na stole, zaś Władysław Komar pytał ją często: "Jak tam Kasieńka? Może trzeba komuś przypierdolić?"
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61808-32-9 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapewne wielu Czytelników zaintrygował tytuł tej książki. Może szukali w niej pikantnych opisów i niedyskretnych zwierzeń. Paru panów będzie poszukiwało też zapewne swoich nazwisk, ale niestety ich nie znajdą. Dlatego, że a) nie byli warci, żeby o nich wspominać, b) byli zbyt nudni, aby o nich opowiadać, c) nie chciałam psuć słowami tego, co kiedyś między nami było. Każdy z zawiedzionych niech sobie sam odpowie na pytanie, pod który podpunkt podpada.
Zatem tytuł jest trochę mylący, bo dotyczy głównie mężczyzn z mojego życia zawodowego. Ten mały podstęp wynika z obserwacji współczesnego świata, który – co wszyscy widzimy – bardzo się nam stabloidyzował. A w tym tabloidowym świecie najważniejszy jest mocny, efektowny tytuł. Skoro czytamy na co dzień o końcach świata, które nie nadchodzą, skandalach, które są wydumane, i sensacjach, które są zmyślone, to i ja postanowiłam iść z duchem czasu.
Nie jest to zatem książka plotkarska. Raczej nie wywoła wielkiego skandalu. Jeśli już, to taki średni. Owszem, opowiadam w niej także o moich trzech mężach i innych bliskich mi mężczyznach. Ale nie chodzi tu o tajemnice sypialni, ale o portrety barwnych, nietuzinkowych ludzi, których poznałam w swym życiu. Spotkałam ich bardzo wielu, trochę za sprawą pracy, jaką wykonywałam, a trochę – mam nadzieję – dzięki sobie samej. Grzechem byłoby zachować tę wiedzę dla siebie. Tym bardziej że wiele opisanych tu historii jest naprawdę zabawnych. Będę szczęśliwa, jeśli roześmiejecie się, czytając tę książkę. Mam nadzieję, że Mężczyźni mojego życia wprawią Was, Drodzy Czytelnicy, w dobry humor. Po to ta książka powstała.
Katarzyna DowborJanusz Atlas Drugi mąż
Zawsze się chwalił, że był moim twórcą. Ja mu odpowiadałam, że to jednak zasługa moich rodziców. Janusza poznałam w Trójce. On był w trakcie rozwodu, ale ważniejsze jest to, że był uznanym dziennikarzem. W Trójce miał własny felieton pod tytułem Teraz ja, a właściwie J.A., czyli Janusz Atlas. Miał kiepską dykcję, więc trzeba było go wielokrotnie nagrywać i poprawiać. Janusz był świetnym, dowcipnym i złośliwym felietonistą, pisał również kapitalne reportaże. Razem z Arturem Zawiszą publikowali w „Kulisach” i to były prawdziwe perełki dziennikarstwa.
Janusz, gdyby miał trochę lepszy charakter, byłby jednym z najwybitniejszych dziennikarzy w Polsce. Zgubił go jednak alkohol oraz małostkowość. Był pamiętliwy, wykłócał się o byle co, zamiast pisać ważne rzeczy, do czego był stworzony. Oto przykład. Janusz zawsze pisał w nocy. Ponieważ na początku mieliśmy małe mieszkanko i on pracował tuż przy łóżku, to ja wkrótce nauczyłam się zasypiać przy stukocie maszyny do pisania. Potrafił napisać trzy felietony jednej nocy. Ja zasypiałam, on pisał, budziłam się, a on właśnie kończył. I wszystko mi rano czytał. Kiedyś powitał mnie kąśliwym felietonem o jakimś reżyserze: że beztalencie, że zrobił beznadziejny film, że dno kompletne. Straszliwie faceta i to jego dzieło zmasakrował. Wówczas wszystko robiliśmy razem. Ponieważ ja tego filmu nie widziałam, to i on nie mógł. I mówię: „Janusz, ale ty nie oglądałeś tego filmu”. On na to: „Nie szkodzi. Ale on dwadzieścia jeden lat temu odbił mi dziewczynę i teraz musi mi za to zapłacić”. I to był właśnie problem Atlasa. Miał w sobie mnóstwo żółci, która zżerała jego samego i jego talent.
Ale wróćmy do naszych początków. On mnie wypatrzył na korytarzu w Trójce i odkąd mnie zobaczył, kombinował, jakby mnie tu poderwać. Nie byłam zainteresowana. Dziesięć lat starszy ode mnie, chudy, długi, nie w moim typie. No i skorzystał z pomocy Moniki Olejnik. Byłyśmy wtedy zakolegowane, bo razem robiłyśmy materiały. Zaprosił Monikę i jeszcze jednego kolegę do SPATiF-u. A wtedy SPATiF był miejscem kultowym i bardzo ekskluzywnym. Nie każdy mógł tam wejść. Janusz poprosił Monikę, żeby zabrała ze sobą mnie, a on stawia kolację. Poszliśmy we czwórkę, podczas kolacji zaczął mnie adorować, uwodzić, no i udało mu się ze mną umówić.
Szybko staliśmy się nierozłączni. Wszędzie chodziliśmy razem. Wszystko było świetnie do momentu, kiedy ludzie zaczęli do niego mówić Panie Dowbor. Dla jego poczucia własnej wartości i męskiej próżności było to nie do zniesienia. Najpierw Janusz bardzo chciał, żebym pracowała w telewizji, ale jak mi tam zaczęło iść, to strasznie cierpiał. Został mężem swojej żony i bardzo go to uwierało. Kiedyś pojechaliśmy na przykład na festiwal do Sopotu. On miał akredytację, ja byłam tylko osobą towarzyszącą, ale to mnie ludzie prosili o autograf, co go irytowało. Uważał, że to niesprawiedliwe, bo on od lat pisał świetne teksty, a ja tylko pokazywałam się w telewizji.
Gorzej, że frustracje czasami znajdowały niebezpieczne ujście. Janusz jak to Janusz upił się na przyjęciu podczas festiwalu w Sopocie. A był tam mój ówczesny szef Zbigniew Bożyczko. I Janusz stwierdził, że nie lubi tego ch… i mu wygarnie. Jak powiedział, tak niestety zrobił. Zaczął go szarpać i mówić, co o nim myśli. Ja przerażona gdzieś uciekłam, ale niewiele to pomogło. Po powrocie do Warszawy dyrektor wezwał mnie do siebie i zabronił przez pół roku pokazywać się na wizji. Tak mi właśnie pomagał w karierze mój małżonek. „Ale przecież to nie ja pana szarpałam” – przekonywałam szefa. „Nie szkodzi. Na przyszłość będzie pani lepiej pilnować męża” – odpowiedział i decyzji nie zmienił.
Przygód mieliśmy co niemiara. Nie był to łatwy związek. Pierwsze dwa lata były idylliczne. Wszędzie razem i bardzo blisko siebie. Dopiero potem się okazało, że przez ten czas Janusz był zaszyty. Ja tego nie wiedziałam. W ogóle nie miałam pojęcia, że ma problem z alkoholem. Potem eksplodowało. Janusz po alkoholu robił się agresywny i nie panował nad sobą.
Ja wtedy nie umiałam gotować, Janusz też, a zresztą w naszej siedemnastometrowej kawalerce nie bardzo było jak gotować. Naczynia się myło w wannie, kuchenka była w mikroskopijnym przedpokoju. Ponieważ jestem zaradna, to udało mi się znaleźć kobietę chętną do zamiany mieszkań – jej było trudno wchodzić na trzecie piętro. Moi rodzice dołożyli trochę pieniędzy na dopłatę i zamieniliśmy naszą klitkę na jej siedemdziesięciometrowe mieszkanie na Mokotowie.
No i jest przeprowadzka. Poprosiliśmy paru kolegów, żeby pomogli nosić nasze graty. Sam Janusz, mimo że zawodowo zajmował się sportem, był słabeuszem i szybko się męczył. Wniósł z kolegą jeden mebel, potem drugi, ale przy trzecim coś mu spadło na nogę, bo już opadł z sił. Stanął i wrzasnął: „Pier… tę całą przeprowadzę! Nie będziemy się przeprowadzać”. I poszedł na wódkę. A ja zostałam z jego kolegami i meblami na ulicy. To był cały Januszek.
Ważnym miejscem był dla nas SPATiF, gdzie nasz związek się narodził. To było wówczas niezwykłe, legendarne miejsce. Tam właśnie jadaliśmy obiady. Skądinąd ciekawe, że mieliśmy wówczas tyle czasu, żeby wychodzić z pracy i codziennie spotykać się na obiedzie. Dzisiaj to przecież nie do pomyślenia, tak bardzo zwiększyło się tempo życia. W SPATiF-ie kilka stolików miało swoich stałych rezydentów i nie można tam było siadać. Na własne oczy widziałam wielokrotnie opisywaną scenę, jak wieczorem po spektaklu wpadał do SPATiF-u Bronisław Pawlik, bez słowa podchodził do baru, a biuściasta pani Danusia nalewała mu dwie wódki. Chlapał jedną, potem drugą i wychodził. Tylko „do widzenia” mówił. Bywał tam często Jonasz Kofta, z którym się bardzo lubiliśmy.
Słynną postacią był szatniarz Franek. Plotkowano, że był ubekiem, ale to były tylko domysły. Franek uwielbiał artystów. Miał specjalną marynarkę, którą pożyczał niewłaściwie ubranym aktorom czy reżyserom, bo żeby wejść do SPATiF-u, trzeba było być właściwie odzianym. W razie potrzeby pożyczał spłukanym gościom pieniądze. Wymieniał także waluty. Na dopłatę do mieszkania rodzice dali mi dolary i właśnie Franek wymienił je na złotówki po dobrym kursie. Był także pomocny w innych aspektach życia. Kiedy mój mąż wpadał do SPATiF-u beze mnie, to zazwyczaj kończyło się to niezbyt dobrze. Wtedy dzwonił do mnie Franek, przedstawiał się i mówił: „Paczka do odebrania”, czyli trzeba było wyciągnąć z lokalu pijanego w sztok Atlasa. A potem odholować go do domu, co nie było łatwe, bo wciąż jeździliśmy maluchem. Po wódeczce w Atlasie budziła się ułańska fantazja: chwytał szabelkę w dłoń i był bardzo bojowy. Wepchnięcie go do tak małego samochodu było trudne, a jak już mi się to udało, to Janusz łapał za kierownicę albo trąbił. To była prawdziwa gehenna.
Zazwyczaj jak przychodziłam po zalanego Atlasa, to mijałam się w drzwiach z pewną znaną aktorką, która wyciągała ze SPATiF-u pewnego słynnego pianistę, również zamroczonego alkoholem. Ona też odbierała swoją paczkę. Nic dziwnego, że z tą aktorką zbliżyłyśmy się do siebie i bardzo polubiłyśmy. Miałyśmy podobne traumy, więc się dobrze rozumiałyśmy. Nawet pomogła mi parę razy upchać nogi Janusza w maluchu.
W drugiej fazie naszego związku Janusz był zazwyczaj albo pijany, albo na kacu. Kiedy miał moralniaka, to był podenerwowany. A że sam z siebie był nerwowy, więc stawał się po prostu nie do wytrzymania. Kiedyś w naszym maluchu zaczął się nade mną znęcać psychicznie, dogadywać. Było to bardzo nieprzyjemne. Goniłam już resztką sił. W desperacji mówię mu: „Jak się za chwilę nie zamkniesz, to wjeżdżam pod tę ciężarówkę”. Przestraszył się, zamilkł. I godzinę nic nie mówił.
W tym czasie często jeździłam w tak zwane trasy – wyjazdy, podczas których prowadziłam występy estradowe lub kabaretowe. Trwało to kilka, kilkanaście dni. Bywało jednak, że wracałam wcześniej do domu. I zastawałam tam zazwyczaj taki widok: znany reżyser, znany poeta, znany publicysta siedzą i piją z Januszem wódkę. W takich sytuacjach robiłam groźną, zniecierpliwioną minę, a mój mąż gorączkowo przeganiał kumpli, bo jednak trochę się mnie bał.
Z Januszem byłam pięć lat i było to pięć lat abstynencji. Mąż skutecznie zniechęcił mnie do alkoholu.
Janusz miewał także ataki zazdrości. W latach osiemdziesiątych słynne były doroczne bale w hotelu Forum, które organizował jego dyrektor pan Wilk. Zapraszani byli ludzie znani, dziś powiedzielibyśmy, że celebryci. Te bale były bardzo miłe. Na jednym siedzieliśmy z paroma osobami, wśród których był kolega Janusza w pięknym białym smokingu. Muzyka grała, ale Atlas jak to on wolał pić niż tańczyć. A ja miałam ochotę na zabawę. Zauważył to ten znajomy i poprosił mnie do tańca. Zatańczyliśmy raz, drugi, trzeci. Janusz nagle stwierdził, że ja coś za często tańczę z panem w białym smokingu. I kiedy wróciliśmy do stolika, podszedł i bez słowa uderzył człowieka pięścią w twarz. Nie zapomnę tego widoku: na biały smoking polała się krew. „Janusz, o co ci chodzi, przecież to jest Stasio” – zaczęło krzyczeć towarzystwo. „Nieważne, nikt nie będzie tańczył z moją żoną”. Ja uciekłam do toalety. Niestety, Atlas wyrwał mi torebkę, w której miałam pieniądze i dokumenty. I nie chciał jej zwrócić. Więc pół sali balowej prowadziło z nim negocjacje, żeby mi oddał.
Zabawna jest sprawa naszego rozwodu. Wojnę toczyliśmy przede wszystkim o naszego jamnika. To była suczka Felka, którą dostaliśmy od świętej pamięci Ewy Sałackiej, mojej bliskiej przyjaciółki. I właśnie Felka była chyba największą miłością Janusza. Bardziej kochał ją niż mnie czy którąkolwiek ze swoich żon. Miał absolutnego fioła na punkcie Felki.
Capnęłam właśnie ją, kiedy wyszłam z naszego domu po tym, jak Janusz podniósł na mnie rękę. Zrobił to pierwszy i zarazem ostatni raz. Kiedy mnie uderzył, wzięłam kilka drobiazgów, zabrałam Felkę pod pachę i wyszłam. Jeśli mężczyzna raz uderzy, to znaczy, że później będzie to robił znowu. Kobieta nie może się na to zgodzić.
No i zaczęła się histeria. Nie chodziło o to, że mnie nie ma ani że zabrałam samochód. Ale jak śmiałam wziąć Felkę? Janusz zachował mieszkanie, które mu zostawiłam, wychodząc z założenia, że szybciej zarobię na nowe, niż się z nim dogadam. Nie oddał mi moich ubrań i butów, których w pośpiechu nie zabrałam. Ponieważ była zima i wyszłam w futrze, to krzyczał, że pół futra jest jego. Natomiast nie mógł znieść tego, że mam naszego jamnika. Zaczął do mnie wydzwaniać do pracy i domagać się zwrotu Felki. Pewnego dnia ją porwał. Musiał mnie śledzić, dowiedział się, gdzie mieszkam, i kiedy wyszłam z Felką na spacer, wpadł na trawnik, zabrał mi psa i uciekł.
No i teraz ja zaczęłam wysyłać do niego listy, w których żądałam zwrotu Felki, ale ponieważ nie odpisywał, to w końcu ja mu ją porwałam. Podjechałam, kiedy był z psem na spacerze, podbiegłam, zabrałam Felkę i uciekłam do samochodu. Więc był remis.
Nastąpił impas. Ja złożyłam już wtedy pozew o rozwód, więc Janusz zaproponował, że da mi ten rozwód pod warunkiem, że ja mu zwrócę psa. Nawet napisał mi takie oświadczenie na papierze. Zastanowiłam się, stwierdziłam, że nie ma sensu porywać sobie biednego psiaka, a Janusz go kocha i Felka źle u niego mieć nie będzie. Przyjęłam jego warunek i oddałam mu jamnika.
Ale na sprawie rozwodowej Janusz (z wykształcenia prawnik) po moim przemówieniu o niezgodności charakterów wstał i rzecze: „Wysoki Sądzie, ale ja bardzo kocham moją żonę”. W tej sytuacji sąd nie mógł dać nam rozwodu. Dostaliśmy pół roku na naprawienie związku, a potem miała się odbyć następna rozprawa. Na sądowym korytarzu dopadłam Janusza i wypominam mu, że mieliśmy umowę, gentlemen’s agreement. „To było wczoraj – mówi Atlas. – Dzisiaj jest co innego”.
Janusz nie tylko pił, ale i palił jak smok. Jak przystało na prawdziwego dziennikarza, palił jednego papierosa za drugim. Błagałam go, żeby chociaż nie robił tego w sypialni. Ale gdzie tam. Kładł się na łóżku, stawiał sobie na brzuchu popielniczkę, czytał i kopcił. W sądzie poruszyłam i tę kwestię. Powiedziałam, że już nie mogę znieść tego wszechobecnego tytoniowego smrodu. „I to ma być powód do rozwodu? To że palę?” – oburzył się Atlas. Ale tym razem poparła mnie sędzina, która widać miała podobną sytuacje w domu. „Ja panią rozumiem!” – oznajmiła dobitnie.
Rozwód z Atlasem dostałam dzięki Hannie Bakule. Janusz trzy razy oświadczał przed sądem, że mnie kocha i żyć beze mnie nie może. Tak mnie przetrzymał półtora roku. W tym czasie poznał Bakułę i zaczęła się między nimi love. W końcu zaczął przebąkiwać, że chce się z Hanką ożenić. I pewnego dnia odebrałam telefon. Dzwoni Bakuła: „Mam pytanie: ty chcesz tego rozwodu?”. „Jasne, że chcę”. „Dobra, masz załatwione”.
Dopiero po latach dowiedziałam się, co było dalej. Hanka oświadczyła Atlasowi, że za niego wyjdzie. Tylko że on był cały czas moim mężem. I podczas kolejnej rozprawy wreszcie zgodził się na rozwód. Prosto z sądu pobiegł do kwiaciarni, kupił kwiatek w doniczce i udał się do Bakuły, którą pyta: „Wyjdziesz za mnie?”. A ona mówi: „No co ty?”. Tak się wściekł, że walnął doniczką o ziemię. I pobiegł do sądu, żeby odkręcić sprawę rozwodu, ale okazało się, że musiałby wnosić opłaty sądowe, więc zrezygnował. Tak to właśnie Hanna Bakuła uwolniła mnie od Janusza Atlasa, za co jestem jej dozgonnie wdzięczna.
Czas spędzony z Januszem Atlasem nie był łatwy, ale też nie należał do nudnych. To był niesamowicie inteligentny człowiek, który inspirował mnie intelektualnie. Był nie do końca spełniony jako felietonista, bo choć talentu miał wiele, to charakter przeszkadzał mu w karierze.
Janusz mówił mi często, że się przy nim rozwinęłam. I miał rację. Podsunął mi wartościowe książki, nauczył wielu rzeczy, jak choćby tego, że dziennikarz jest wart tyle, ile jego notes z telefonami. Poza tym wprowadzał mnie w warszawskie środowisko dziennikarzy, filmowców, artystów. Na pewno bardzo mi to ułatwiło start, ale z drugiej strony – jak by nie miał z czego lepić, to by mnie nie ulepił.
No i pomógł mi napisać pracę magisterską. Na Woronicza była bardzo groźna pani kadrowa. Mówiliśmy na nią pułkownik Staniec. Nie wiem, czy naprawdę była pułkownikiem, ale na pewno budziła postrach. Właśnie dostałam etat i byłam bardzo szczęśliwa. Wezwała mnie pułkownik Staniec i mówi: „Nie mam twojego dyplomu. Masz miesiąc, żeby mi go przynieść. Jak nie dostanę dyplomu, to cię zwolnię”.
Padł na mnie blady strach. Miałam wykształcenie pre-zydenckie – pracy już nie zamierzałam pisać. A tu nagle taka sprawa. Na szybko musiałam stworzyć magisterkę. Temat mojej pracy brzmiał: Czynniki wpływające na prostytucję wśród nieletnich. Musiałam wykonać badania środowiskowe. A skąd ja miałam wziąć nieletnie prostytutki? Dzwonię do Janusza z prośbą o pomoc. Ten dzwoni do Antoniego Kopfa, znanego kompozytora. On, okazuje się, ma zaprzyjaźnione panny lekkich obyczajów z Hotelu Europejskiego i Bristolu. I umawia mnie z ich szefową z Europejskiego. Biegnę do tego hotelu, rozmawiamy sobie, woła swoje podopieczne, one obficie raczą mnie historiami.
W przerwie tych wywiadów poszłam do hotelowej toalety. A tam naskakuje na mnie jedna panienka i krzyczy: „A ty co? Konkurencję nam tutaj przyszłaś robić?”. „Nie, nie, ja tylko pracę magisterską piszę!” – zapewniłam ją gorliwie, bo byłam trochę wystraszona. „A, naukowo, to w porządku”.
Badania udało się zrobić. Uprosiłam promotora mojej pracy, profesora Andrzeja Jaczewskiego, żeby w błyskawicznym tempie zwołał komisję egzaminacyjną. Wszystko w pośpiechu ze strachu, że mnie wyrzucą z pracy. Profesor dał się ubłagać. Ale trzeba było jeszcze wszystko spisać. Robiliśmy to nocami. Ja dyktowałam, Janusz pisał. Atlas stukał na maszynie tylko dwoma palcami, ale potrafił to robić błyskawicznie. Zdążyliśmy. Egzamin wypadł tak sobie, bo już dwa lata byłam dziennikarzem i jakoś straciłam zapał do pedagogiki, nawet w jej seksuologicznym wymiarze. Coś tam dukałam, a mój promotor wyjaśniał: „Pani Dowbor chciała powiedzieć…”. Atlas odcisnął na mojej pracy swoje piętno, co znalazło wyraz w zarzucie jednego z członków komisji. Stwierdził on, że to nie jest praca magisterska, lecz sensacyjny materiał dziennikarski. Za dobrze się to czytało. Koniec końców zdałam, ale po egzaminie mój profesor poprosił mnie, żebym trzymała się dziennikarstwa. Obiecałam, że tak zrobię, i dotrzymałam słowa.
Triumfalnie wróciłam z papierem do pani pułkownik Staniec. A ta mi mówi: „Świetnie. Teraz kup mi kwiatki, bo jakbym cię nie zmusiła, to nigdy byś się nie obroniła. A wyrzucić cię i tak nie mogłam”. I tak z pomocą pani pułkownik i Janusza Atlasa zostałam magistrem.Michał Bajor Jak rudy z rudym
Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Poznałam go, gdy pracowałam w „Pegazie”. Kiedyś robiłam o nim większy film i pojechałam z ekipą do Opola, skąd pochodzi. Miałam mieszkać w hotelu, ale mama Michała na to nie pozwoliła. Musiałam nocować u nich w domu, a mama Michała ciągle podtykała mi pierogi, bo uważała, że jestem za chuda. Ach, gdzie te czasy, gdy ludzie twierdzili, że jestem za chuda! Zresztą Michał też o mnie dbał. Kiedyś mieszkaliśmy niedaleko siebie i jak tylko coś ugotował, to zaraz do mnie dzwonił: „Kaśka? Przyjdź koniecznie. Wyszła mi pyszna pomidorowa”.
Oprócz tego, że mnie karmił, zabierał mnie na przedstawienia dyplomowe studentów szkoły teatralnej. Wcześniej nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Dopiero Michał mnie oświecił. A to często były wspaniałe spektakle.
Niestety, potem Michał coraz częściej wyjeżdżał za granicę, spędzał tam dużo czasu i nasza znajomość się porwała. Spotykamy się rzadko, nad czym bardzo boleję.
Kasi Kochanej
dziękuję za Jej życzliwość
i wyrozumiałość,
a także za nią samą.
Z przyjaźnią i nadzieją
na przyszłość
W-wa 3 VI 85 Michał B.
Michał BajorChris Barnard Chirurg z zegarkiem w ręku
Jako pierwszy dokonał przeszczepu serca. Wywiad z nim był jednym z moich większych sukcesów dziennikarskich. Pod koniec lat osiemdziesiątych pojechałam z ekipą do RPA relacjonować mistrzostwa świata w lataniu precyzyjnym i rajdowym. Polska była i chyba nadal jest w tym sporcie potęgą, więc i na naszą ekipę patrzono z należnym szacunkiem. Oczywiście zajęliśmy chyba pierwszych pięć miejsc. Mistrzostwa się skończyły, a my mieliśmy parę dni do powrotu. Samoloty LOT-u lądowały wtedy w Afryce Południowej bodaj raz w tygodniu. Postanowiliśmy nie marnować czasu i chociaż nikt nas o to nie prosił, zrobiliśmy kilka dodatkowych materiałów. Rozmowa z Chrisem Barnardem była bez wątpienia największym przeżyciem. Dotarliśmy do niego dzięki miejscowej Polonii, która się nami zaopiekowała i starała się znaleźć jak najwięcej ciekawych tematów.
Umówiliśmy się z nim na szesnastą. Przyjechaliśmy trochę wcześniej. Pukamy, dzwonimy – nikt nie otwiera. Kurczę, czyżby nas zrobił w konia? Zapomniał? Ale nie. Punkt szesnasta drzwi się otwierają i wita nas ciemnoskóra służąca.
Z Chrisem Barnardem
Barnard okazał się fascynującą postacią. Barwnie opowiadał o swym dzieciństwie w małym południowoafrykańskim miasteczku. Jego ojciec był pastorem, matka grała na organach. Jeden z jego braci zmarł w wieku 5 lat na serce, co wpłynęło na jego przyszłość. Z zapyziałej mieściny do światowej sławy kardiochirurga droga była daleka. I Barnard musiał wykazać się niezwykłą siłą woli i konsekwencją.
Opowiadał nam o swej karierze długo i smakowicie. Po powrocie do Polski usłyszeliśmy, że TVP nie jest zainteresowana naszymi materiałami. Tylko z Barnarda zrobiono trzyminutowy ogryzek. Innych naszych reportaży nawet nie zmontowano. Kasety z nimi leżą u mnie w garażu.Wojciech Bellon Powiedział, żebym została sobą
Podczas mojej krótkiej kariery wokalistki, a właściwie chórzystki, na festiwalu studenckim w Szklarskiej Porębie poznałam Wojtka Bellona z mojej ukochanej Wolnej Grupy Bukowina. Mogę chyba powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Wojtek miał do mnie słabość – traktował mnie jak dziewczynkę, którą się trzeba opiekować. Lubił ze mną rozmawiać, a ja lubiłam go słuchać, bo uważałam go za bardzo mądrego człowieka. Był bardzo utalentowany i nadwrażliwy. Ta nadwrażliwość mocno przeszkadzała mu w codziennym życiu. Głęboko przeżywał to, co się działo z Polską na początku lat osiemdziesiątych. No i niestety rozcieńczał tę swoją wrażliwość alkoholem. Był wyniszczony przez picie, od dziecka chorował też na nerki i zmarł bardzo młodo – w wieku zaledwie trzydziestu trzech lat.
Niedługo przed jego śmiercią spotkaliśmy się na kawie w Warszawie, chyba w Hotelu Europejskim. Ja już wtedy robiłam karierę w telewizji, a on chyba czuł, że powoli odchodzi. Na pożegnanie powiedział mi, żebym pozostała sobą i uważała, by kariera mnie nie zmieniła. Mam nadzieję, że go posłuchałam.
Kilka lat po jego śmierci prowadziłam koncerty estradowe, z którymi zawędrowałam do Buska-Zdroju, skąd Bellon pochodził i gdzie jest pochowany. Razem z dwójką artystów kabaretowych, Krzysztofem Piaseckim i Stanisławem Zygmuntem, którzy też Wojtka znali, postanowiliśmy odwiedzić go na cmentarzu. Wzięliśmy pół litra i na jego grobie wypiliśmy z gwinta po łyku, wspominając tę niezwykłą postać. Jeden jedyny raz w życiu piłam na cmentarzu, ale myślę, że Wojtek nie miałby do nas pretensji.
Kiedyś na Mazurach usłyszałam, jak młodzi ludzie śpiewają piosenki Wolnej Grupy Bukowina. Podeszłam do nich i spytałam, skąd znają twórczość Bellona. A jakiego Bellona? Okazało się, że nie wiedzą, kto to jest, ale doskonale znają jego twórczość. Te piosenki oderwały się od autorów, ale żyją własnym życiem przy ogniskach i na wakacyjnych szlakach. Z jednej strony to piękne, z drugiej – szkoda, że młodzi nie pamiętają o Wojtku.Rafał Bryndal Mariusz Lubomski Koledzy z zespołu
Urodziłam się w Warszawie, ale wychowałam w Toruniu. Tam spędziłam bardzo szczęśliwe dzieciństwo i burzliwą młodość. Kiedy byłam na pierwszym roku studiów, stworzyliśmy ze znajomymi zespół. Byli tam Mariusz Lubomski, nasz kolega Jamnik z Poznania (taką miał ksywę i niestety tylko ona została w mojej pamięci), na początku był jeszcze mój brat.
I z Torunia, i z Poznania
No i ja. Mariusz przyprowadził do nas swojego kumpla Rafała Bryndala i powiedział, że on nam będzie pisać teksty. I pisał.
Mariusz Lubomski jest malarzem, i to całkiem dobrym, ale okazało się, że też świetnie śpiewa. W młodości – a chodzi o początek lat osiemdziesiątych – bardzo go bolało, że jego ojciec był ważnym prokuratorem. Mariusz zaś bardzo szybko związał się z opozycją. Rodziło to niezliczone konflikty między nimi. Skład naszej kapeli był ciekawy: syn prokuratora, syn znanego dentysty (Bryndal) i córka naukowca (ja). Można powiedzieć, że byliśmy toruńską bananową młodzieżą.
Byłam w zespole bardzo ważną osobą. Co prawda śpiewałam głównie chórki, a frontmanem był Lubomski, ale ja jako jedyna już studiowałam, a chcieliśmy występować głównie na festiwalach studenckich. Moja pozycja w kapeli była więc niekwestionowana, bo musieli mieć jakiegoś studenta. Beze mnie nie zakwalifikowalibyśmy się do żadnego przeglądu.
Nazwaliśmy się I z Poznania, i z Torunia. Na festiwalu w Szklarskiej Porębie śpiewaliśmy piosenkę ze słowami Bryndala:
„Nowy dzień wstaje już
Nad zdziwionym światem
Gasną nocne ćmy
Jeszcze tylko chwilę
Przytuleni razem
Popatrz w lustro: to my”.
Kiedyś Bryndalowi chciało się pisać takie ładne teksty. Lubomski jest naprawdę świetnym wokalistą, który powinien zrobić gigantyczną karierę. Ale nie zrobił, bo jest prawdziwym artystą, z tych, którzy nieufnie traktują każdy sukces. Jak coś się podoba, znaczy, że to podejrzane, a komercyjny sukces to najgorsza rzecz, która się może artyście przytrafić. I w tej chwili Mariusz tworzy w niszy. Jest artystą undergroundowym, a przy swoim talencie mógł osiągnąć znacznie więcej. Ale sam wybrał swoją drogę. No cóż, taki jest.
Z wyjazdem na festiwal do Szklarskiej Poręby związana jest następująca historia. Nie tylko jedyna w grupie byłam studentką, ale też tylko ja miałam samochód. Konkretnie, używanego malucha, którego kupił mi mój kochany tatuś. Maluch nazywał się Rudy – na cześć moją oraz Rudego 102. Był pomarańczowy i ciągle się psuł. Nim właśnie wyjechaliśmy na festiwal. Warto jeszcze dodać, że załadowaliśmy się do niego w pięć osób, co dzisiaj wydaje się niedorzeczne, ale wtedy było standardem. Potwornym, ale standardem.
Z Torunia do Szklarskiej jest szmat drogi. Na szczęście oprócz mnie prawo jazdy miał jeszcze Bryndal, więc się zmienialiśmy. W jedną stronę poszło łatwo. Gorzej z powrotem. Prowadziłam do nocy, aż poczułam się senna i poprosiłam Rafała o zmianę. Usiadł za kierownicą, ja szybko odpłynęłam i… nagle obudził mnie jakiś straszny zgrzyt. Okazało się, że Rafał też zasnął i wjechał w metalową barierę przy drodze. Na szczęście w nią nie uderzył, tylko się o nią otarł. Wysiedliśmy, szczęśliwi, że żyjemy, i oszacowaliśmy straty. Okazało się, że możemy jechać dalej, ale ja już nie puściłam Bryndala za kierownicę i prowadziłam przez resztę drogi sama. Rafał solennie obiecywał, że odda mi za blacharza. To było trzydzieści trzy lata temu. Niestety, do dzisiaj nie zwrócił mi ani złotówki, chociaż powodzi mu się nie najgorzej.
Przy naszym zespole kręcił się też wtedy młodszy brat Bryndala, którego świat poznał później jako Atrakcyjnego Kazimierza – poznałam go, jak miał dwanaście lat. Jacek był przeuroczy i ciepły, pozostał taki w dorosłym życiu i niezmiernie go lubię.
Rafałowi i Mariuszowi zawdzięczam bardzo wiele. Co prawda w zespole nie dali mi zabłysnąć, a Bryndal nie oddał za blacharza, ale to dzięki nim trafiłam do mediów. A było tak. Ponieważ chłopcy zdawali maturę w smętnym roku 1982, to Rafał napisał piosenkę Hura matura, bo już nie mogliśmy słuchać Czerwonych Gitar. Tekst Rafała był naprawdę świetny:
„Hura matura wyrosną ci pióra
Wyrosną ci skrzydła, przemienisz się w mig
Z brzydkiego kaczątka w pięknego łabądka
Jak z mdłego cielątka wyrasta nam byk”.
Żeby to wyśpiewać, trzeba było mieć niezłą dykcję. Okazało się, że kawałek miał zadatki na przebój. Na jakimś przeglądzie tak się spodobał, że zaproponowano nam nagranie w profesjonalnym studiu radiowym w Bydgoszczy. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Do dziś pamiętam, że w studiu poczułam się… u siebie. Stwierdziłam, że to mój świat, w którym chciałabym pozostać. Piosenka wyszła fajnie, puszczano ją w bydgoskim radiu. Ja już wtedy przeniosłam się na studia do Warszawy i uznałam, że taki hit nie może się zmarnować. Zażądałam od kolegów taśmy i postanowiłam uderzyć do Trójki, która była wtedy mekką wszystkich młodych muzyków. W Trójce nie znałam absolutnie nikogo, ale co z tego. Założyłam mini, szpile, rozpuściłam włosy i poszłam na Myśliwiecką. Przy wejściu oczywiście strażnik. Ja się grzecznie przywitałam i mówię: „Ja tu byłam umówiona. Mam przekazać taśmę”. „Ale komu” – pyta strażnik. „Nie wiem, takiemu redaktorowi z »Zapraszamy do Trójki«”. To była wtedy najpopularniejsza audycja. Strażnik zadzwonił, że jakaś pani taśmę przyniosła. No, jak jest taśma, to trzeba po nią przyjść. I po chwili schodzi redaktor, którym okazał się Marcin Zimoch. Dopiero po studiach, był tam na praktykach. Widzę, że na mój widok oko mu się zaświeciło, więc opowiedziałam, z czym przychodzę.
I z Torunia, i z Poznania
Zimoch zgodził się przesłuchać nasz przebój. Ale tak jeszcze na mnie spojrzał i mówi: „Słuchaj, ty masz bardzo ładny głos”. „Śpiewam, to mam ładny” – odpowiadam. A on na to: „My właściwie potrzebujemy młodych ludzi. Nie chciałabyś do nas przyjść?”. „A bardzo chętnie. Jutro?” – upewniłam się.
No i przyszłam. Poznałam Andrzeja Turskiego, szefa „Zapraszamy do Trójki”. Przydzielili mnie do pokoju z Moniką Olejnik. I tak się zaczęła moja przygoda z mediami.Zygmunt Chajzer Sprawdzał bilety w pociągu
Z Zygmuntem Chajzerem
Zyga. Taką ma ksywę. Spędziliśmy razem bardzo dużo czasu. Przez kilka lat był moim głównym partnerem w prowadzeniu imprez estradowych. Zjeździliśmy razem Polskę wzdłuż i wszerz. Można się śmiać z tych jego proszków do prania, ale mężczyzna jest od tego, żeby zarabiał na rodzinę. A Zyga ma na utrzymaniu sporo osób. Raczej miał. Bo Filip, jego syn, sam już zarabia jako dziennikarz w „Dzień Dobry TVN” i świetnie mu idzie. Był zresztą moim studentem i zdecydowanie się wyróżniał. Na pewno nie robi kariery dzięki tacie. Po prostu jest dobry i koniec. Ludzie go kupują. Filip ma poza tym specyficzne poczucie humoru i dystans do siebie i taty. Jak mu się powie, że ma ładną koszulę, zaraz odpowiada: „W Vizirze wyprana”.
Zygmunt Chajzer jest wyjątkowo dobrym człowiekiem. On uwielbia ludzi. I to nie jest poza. Kiedyś wracaliśmy razem z koncertu, który prowadziliśmy. Każde z nas dostało od organizatorów kopertę z honorarium. Zyga schował kasę do kieszeni kurtki. Na pożegnanie gospodarze poczęstowali nas małym drinkusiem. A Zygmunt jak się napije, robi się wesoły i przeuroczy. Poszliśmy na dworzec, wsiedliśmy do pociągu, Zygmunt przysnął, co mnie ucieszyło, bo czułam się za niego odpowiedzialna. Powrót do domu zapowiadał się spokojnie, ale… Jechaliśmy pierwszą klasą i do naszego przedziału weszło kilku podróżujących kolejarzy. Bardzo się ucieszyli na nasz, a szczególnie na Zygi widok. „No, panie Zygmuncie! Z nami się pan nie napije?”. No i pojawiło się piwko, a Zygmunt tak się z panami zaprzyjaźnił, że poszedł z nimi kontrolować bilety. Ja za nim. Zygmunt przeszczęśliwy, zadowolony, brata się z ludźmi. W pociągu zrobiło się wesoło, bo gruchnęła wieść, że Chajzer chodzi i sprawdza bilety. W końcu okazało się, że ktoś nie ma biletu. I co robi Zygmunt? Sięga do kieszeni kurtki i mówi: „To ja zapłacę!”. To ja w zastępstwie nieobecnej żony rzucam się na niego i mówię: „Oddaj mi tę kopertę!”. I mu ją zabrałam, żeby nie rozdał wszystkiego ludziom. Bo to taki dobry człowiek.
Ludzie w pociągu byli zachwyceni. Zygmunt z każdym pogadał, a jak ktoś sobie chciał z nim zrobić zdjęcie, to nie było problemu. Tylko ja byłam zestresowana. Zadzwoniłam do Doroty, żony Zygi, i poprosiłam, żeby go odebrała z dworca. „A co się dzieje?” – pyta. „Wesoły jest. Sprawdza bilety” – opowiedziałam jej pokrótce.