- promocja
Mgła - ebook
Mgła - ebook
Chłopiec i wilk – to spotkanie zapoczątkuje piękną przyjaźń, która odmieni życie każdego z nich
Na ulicach dziewiętnastowiecznego Londynu nic nie jest za darmo. Wie o tym Clay, od najmłodszych lat walczący o przetrwanie. Jego domem są baraki nad Tamizą, a sposobem na zdobycie kilku drobnych jest handel przedmiotami znalezionymi w błocie przy rzece.
Pewnego dnia ścieżki chłopca przetną się w zaskakujący sposób z niezwykłym zwierzęciem. Kiedy Clay pozna w cyrku Mgłę – dzikiego i uwięzionego w klatce wilka – jego serce zapłonie tylko jednym pragnieniem. Odtąd zwrócenie wolności temu niebezpiecznemu zwierzęciu stanie się największym marzeniem Claya.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-098-3 |
Rozmiar pliku: | 584 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Londyn, rok 1880. Dzielnice nędzy w dziewiętnastowiecznym Londynie nie dają zbyt wiele szans na przetrwanie trzynastoletniemu chłopcu.
Jedną z możliwości przeżycia są oczywiście kradzieże, jednak okradanie bogatych jest zbyt ryzykowne. W dzielnicach takich jak Belgravia czy Kensington, z pięknymi alejami drzew i zamiecionymi na błysk chodnikami, za drogimi wózkami podążają zwykle „nianie” w mundurach, czyli policjanci. Nie spuszczają nas z oczu i tylko czekają na pretekst do zatrzymania. Natomiast okradanie biednych jest jeszcze niebezpieczniejsze. Ucieczka przed uwalanym krwią garbarzem czy uzbrojonym w młot kowalem nie należy do przyjemności.
Uwierzcie mi, wiem, o czym mówię.
Drugim sposobem na przetrwanie w dzielnicach nędzy dziewiętnastowiecznego Londynu jest dać się zamknąć w przytułku przez Czcigodne Damy Miłosierdzia Bożego. Jednak niech was nie zmyli nazwa, gdyż kobiety te ze słowami „miłosierdzie” i „boży” nie mają wiele wspólnego.
Wyobraźcie sobie przez chwilę, jak spoglądacie z mostu nad Tamizą, a słońce ogrzewa wam skórę. Słyszycie delikatne kołysanie się wody. Wasz nos łaskocze mieszanina zapachów dolatujących ze statków płynących po rzece – indyjskich przypraw, owoców i warzyw z wiejskich upraw, kwiatów chmielu przewożonych do browarów, białego chleba przeznaczonego dla bogatego lorda o wyrafinowanym podniebieniu… Stoicie w centrum największego i najpotężniejszego miasta na świecie i rozkoszujecie się własną wolnością w sercu. Nagle jednak zostajecie otoczeni przez garstkę ubranych na czarno kobiet, unieruchomieni i wciągnięci do jakiegoś gigantycznego ceglanego monstrum. Tam was rozbierają, pielęgnują niczym konie i zmuszają do ubrania się w obcisły mundurek. Potem musicie harować przez dziesięć godzin dziennie w zamian za marne trzy posiłki.
Po takim doświadczeniu wspomina się z żalem słynnego garbarza uwalanego krwią. Tak to widzę.
Istnieje jeszcze trzeci sposób na przetrwanie w dzielnicach nędzy dziewiętnastowiecznego Londynu. Jest nim kierowanie się własną filozofią życia, dzięki której stajemy się zaradni.
I to jest mój sposób.
– Ej, Nucky, dlaczego nam nie opowiesz o Wielkim Smrodzie z tysiąc osiemset pięćdziesiątego ósmego roku?
Był ciepły czerwcowy poranek. Ja i moi przyjaciele pracowaliśmy od pierwszych godzin świtu na błotnistych brzegach Tamizy. Zebraliśmy już skromne łupy: miedziany gwóźdź, drewnianą fajkę i skórzany kozaczek. Jeśli uda się je sprzedać, zapewnią nam parę pensów, za które kupimy jedzenie na kilka dni.
Wyprostowałem się i przeciągnąłem, po czym ziewnąłem i rozejrzałem dookoła. Brudnoszare wody Tamizy mieniły się w słońcu. Na drugim brzegu śnieżnobiała kopuła katedry św. Pawła wyróżniała się niczym góra cukru na tle błękitnego nieba.
– I jak? – ponagliłem.
Nucky uśmiechnął się do mnie znacząco, nie przestając grzebać w błocie. Historia o Wielkim Smrodzie z tysiąc osiemset pięćdziesiątego ósmego roku była jego ulubioną i mimo że znaliśmy ją na pamięć, potrafił dodać zawsze jakiś mrożący krew w żyłach szczegół czy zabawną anegdotkę.
Nie wszyscy jednak podzielali jego entuzjazm podczas słuchania tej historii.
– Och, Clay, nie, tylko nie to – wymamrotał Tod, klęcząc naprzeciw mnie z rękoma zanurzonymi w błocie po łokcie.
– Co masz na myśli? – naskoczył na niego Nucky.
– Że nie chcę więcej słuchać twojego gadania o trupach, gnoju i wnętrznościach zwierząt – burknął Tod. – Już zrozumieliśmy: w tysiąc osiemset pięćdziesiątym ósmym roku Tamiza śmierdziała zdechłą padliną. Co za wspaniała historia.
– Latem tysiąc osiemset pięćdziesiątego ósmego roku Tamiza nie śmierdziała tylko „zdechłą padliną” – odparł urażony Nucky, jakby podtrzymywanie wspomnienia Wielkiego Smrodu było jego obowiązkiem. Nigdy nie rozumiałem jego silnego przywiązania do tego wydarzenia. Już kiedy go poznałem, miał na tym punkcie obsesję.
Nucky odchrząknął i uniósł pięść ku niebu, gotów opowiedzieć ze szczegółami jedną ze swych relacji:
– Nie padało od tygodni i poziom rzeki obniżał się metr po metrze. Nawet królowa Wiktoria i książę Albert, którzy wybrali się na wycieczkę łodzią, musieli wrócić do pałacu, przerażeni mdlącym odorem. Wody Tamizy zamieniły się w zgniłą ropną kałużę wnętrzności, odchodów i zwłok pokrytych larwami…
– Nie było much? – Tym razem to ja się z nim drażniłem. – Mówiłeś wczoraj, że trupy były pokryte muchami.
– To chyba to samo, nie? – odpowiedział Nucky, wycierając czubek nosa rąbkiem koszuli. – Przed muchami pojawiają się larwy.
– Wielkie nieba, Nucky, to jest jakaś twoja wielka obsesja! – krzyknął Tod z obrzydzeniem. – A ty – zwrócił się do mnie – przestań go zachęcać, bo prędzej czy później będę musiał go uciszyć raz na…
BACH!
Kula błota musnęła ze świstem głowę Toda i rozbryzgnęła się na jego ramionach.
Purpurowy Tod zerwał się na równe nogi i wskazał palcem Nucky’ego. Ten próbował na wszelkie sposoby zachować powagę.
– Zaraz tam podejdę i cię zatłukę…
– Tod.
– Co jest, Clay? Nie możesz zawsze go bronić tylko dlatego, że jest młodszy!
Potrząsnąłem głową i wskazałem na ciemne kształty, które zbliżały się w naszą stronę niczym cicha chmara karaluchów.
Tod podążył za moim wzrokiem i odłożył na bok zamiar zemsty na Nuckym.
– Przeklęci. Jeszcze nie zrozumieli, że ten teren należy do nas?
– Najwyraźniej nie – westchnąłem znużony.
Tego ranka nie miałem ochoty na bójki. Bycie mudlarkiem – inaczej mówiąc „błotnym skowronkiem”, rzecznym zbieraczem – było bardzo męczące. Nawet bez tej ciągłej obrony przed innymi bandami.
Ja, Nucky i Tod byliśmy wszystkim znani jako Nieustraszeni z mostu Blackfriars. Podbicie tej strony Tamizy nie było łatwe. Teraz, kiedy już należała do nas, nie mieliśmy najmniejszego zamiaru dzielić się nią z innymi mudlarkami. Wszyscy wiedzieli, że najlepsze rejony znajdują się w pobliżu mostów. Zdarzało się bowiem, że ktoś wyrzucił z przejeżdżającego wozu jakiegoś pensa czy resztki jedzenia. Miejsce to zdobyliśmy we trzech przed laty, walcząc z inną bandą mudlarków. Biliśmy się o pół korony wyrzuconej przez jakiegoś bogatego lorda, który rozbawiony obserwował całą scenę, paląc fajkę na moście.
– Odwagi, chłopcy! – krzyczał. – Dajcie mi tu piękne przedstawienie!
I dostał swoje przedstawienie. Ja, Tod i Nucky walczyliśmy jak wściekłe psy, by odstraszyć tamtą grupę mudlarków. Byli od nas więksi i było ich więcej.
– Jestem już na to za stary – dodałem, potrząsając głową.
Nucky i Tod stanęli obok mnie, gotowi na stoczenie bitwy.
Pozwoliłem mówić Todowi, ponieważ był spośród nas najmasywniejszy. Poza tym ze swoimi potarganymi czarnymi włosami, ciemnymi oczami, gęstymi brwiami i twarzą pokrytą bliznami potrafił wzbudzić pewien niepokój wśród przeciwników. Prowokowanie Toda nigdy nie było dobrym pomysłem. Zwroty typu „pomyśl, zanim zareagujesz” lub „zachowaj spokój” nie istniały w jego słowniku.
Natomiast Nucky – blady, słaby i chorowity blondyn – rekompensował swoją marną posturę sprytem. To właśnie on negocjował cenę sprzedaży przedmiotów znalezionych w błocie przy rzece. Zawsze uzyskiwał najlepszą.
I na końcu byłem ja: ani zbyt masywny, ani szczególnie chudy. Oczy i włosy kasztanowe, twarz wystarczająco anonimowa, by przejść niezauważonym, oraz spokojne usposobienie, które sprawiało, że przeciwnicy mnie nie doceniali. To często okazywało się zaletą.
Nadciągających mudlarków było sześciu. Z bliska nie wyglądali na takich, którzy mogliby przysporzyć nam kłopotów, ponieważ byli od nas mniejsi. Sprawiali wrażenie zagubionych, jakby jeszcze nie znaleźli swojego miejsca w świecie.
Przez chwilę widziałem w nich samego siebie w wieku pięciu lat, kiedy straciłem rodziców. Nie opiekował się mną żaden dorosły, którego mógłbym prosić o pomoc. Nie miałem się też gdzie schronić. Kilka dni włóczyłem się wzdłuż rzeki, jedząc resztki znalezione na tyłach pubów i tawern. Dręczyła mnie straszna świadomość, że dłużej już nie wytrzymam. Stary Sal pojawił się znikąd. Miał długą brodę i laskę z haczykowatym uchwytem. Wziął mnie pod swoje skrzydła i nauczył, jak być mudlarkiem.
Nieustraszeni z mostu Blackfriars musieliśmy bronić swojego terytorium i dobrego imienia. Mimo że nadchodząca grupa dzieciaków wzbudzała litość, przynajmniej we mnie – idea współczucia nie była szczególnie znana Todowi, a Nucky myślał tylko o pieniądzach i Wielkim Smrodzie z tysiąc osiemset pięćdziesiątego ósmego roku – nie mogliśmy pokazać słabości.
– Ten teren jest nasz – zaczął Tod bez ogródek. – Zwijajcie się stąd!
Wychudzony chłopiec o rudych włosach, przywódca przybyłych mudlarków, podniósł ręce w geście pokoju.
– Nie szukamy kłopotów. Chcemy tylko przejść.
– Dokąd idziecie? – zapytałem.
– Most Vauxhall – odpowiedział.
– Kiepski pomysł, teren jest już zajęty przez Parszywców Blondyny. – Spojrzałem na Toda w celu potwierdzenia. – Prawda?
Tod przytaknął i dotknął swojej blizny pod prawym okiem. Był to delikatny ślad po małym incydencie z Blondyną, mający miejsce parę lat temu. Prawdę mówiąc, to cud, że w ogóle uszliśmy wtedy z życiem. Ale to już inna historia.
– Z tymi ludźmi nie ma żartów – ostrzegłem. – Gdybym był na waszym miejscu, poszedłbym gdzie indziej.
Chłopcy wymienili się spojrzeniami. Byli wyraźnie zmartwieni.
– Czy nie macie przypadkiem czegoś do jedzenia? – zapytał z nadzieją rudy.
– Pewnie, i może jeszcze chcielibyście filiżankę herbaty? – Zaśmiał się szyderczo Nucky.
– Nie traćmy czasu – warknął Tod. – Idźcie stąd, smarkacze.
– Mogę zapłacić – powiedział pospiesznie rudy. – Cóż, może niezupełnie – sprecyzował, widząc sceptyczne spojrzenie Nucky’ego. Włożył rękę do kieszeni kurtki i grzebał w niej przez chwilę.
– Proszę – powiedział, wyjmując drewnianą skrzyneczkę. – Znalazłem ją dzisiaj rano na Wyspie Psów. – Podał mi ją, a ja, spojrzawszy szybko na Nucky’ego i Toda, przyjąłem znalezisko.
Była wielkości dłoni; pod warstwą zaschniętego błota można było dostrzec dyskretne intarsje. Potarłem nią o spodnie, by trochę oczyścić, i powoli podniosłem drewnianą pokrywę. Wewnątrz znajdowały się idealnie zachowane, ręcznie malowane karty tarota. Nucky podszedł, by przyjrzeć się dokładniej.
– To jednak dobra rzecz – skomentował. – Zobacz te kolory.
Zamknąłem szkatułkę i rzuciłem rudemu, który pochwycił ją w locie.
– Sprzedaj to. Dostaniesz tyle, by kupić trochę chleba i kawałek sera.
Rudy potrząsnął głową.
– Nie wiedziałbym, do kogo iść.
– Dzieciaku, to nie jest praca dla leniwych – warknął Tod, w mniemaniu którego rozmowa trwała już zbyt długo. – Weź się do pracy, jeśli chcesz przeżyć. A teraz wynoście się, albo wam przyłożę.
Ze smutkiem i ze zwieszonymi głowami rudy i jego banda ruszyli przed siebie.
– Można zwariować – skomentował Tod, po czym podwinął rękawy i zabrał się do grzebania w błocie.
– No tak – zgodził się Nucky.
– Jakbyśmy nie mieli wystarczająco dużo problemów… Prawda, Clay? Clay?
– Mhm – mruknąłem z roztargnieniem, śledząc wzrokiem oddalającą się bandę mudlarków.
– Och, zaczyna się – rzucił niepocieszony Tod. – Znowu to robisz, prawda?
Odpowiedziałem na jego pytanie uśmiechem, po czym krzyknąłem w stronę rudego:
– Ej, ty, zatrzymaj się!
– Litości, Clay – westchnął Tod. – Jesteś zbyt miękki!
– Te karty są wiele warte, a on jest zbyt głupi, żeby zdać sobie z tego sprawę. Tylko dlatego – wyjaśniłem.
Tod wyrzucił z siebie wiązankę najgorszych przekleństw, natomiast Nucky próbował nie wybuchnąć śmiechem.
– Clay ma rację – powiedział. – Karty tarota marnują się w rękach tamtego typa.
– No jasne, dla odmiany przyznajesz mu rację – burknął Tod.
Zostawiłem Nucky’ego i Toda z ich kolejną sprzeczką i dołączyłem do grupki mudlarków.
– Trzymaj. – Wyciągnąłem z kieszeni kurtki paczkę owiniętą materiałem i podałem ją chłopcu o rudych włosach. – To jest bochenek chleba. Świeży.
I był taki w rzeczywistości. Dał mi go tego ranka Stary Sal, kiedy przechodziłem koło jego barki, by się przywitać. On z kolei otrzymał go jak zawsze w dziwny sposób, którego szczegółów nie chcę znać, od gosposi z Kensington, jego ostatniej przygody miłosnej.
– Zwróć uwagę, że te karty mają większą wartość – dodałem.
Rudy nie miał szczególnej smykałki do interesów. Nie zastanawiając się zbytnio, rzucił mi drewnianą skrzynkę i wyrwał chciwie chleb. Następnie, przyciskając paczuszkę mocno do piersi, zaczął uciekać wraz ze swoimi towarzyszami niedoli.
– Skoczę do tawerny madam Lorny. Może ona zna jakąś klientkę, która się tym zainteresuje – poinformowałem Toda i Nucky’ego, potrząsając kartami.
– Łyżeczka! – Uradował się Nucky, wyciągając sztuciec z błota. Wyczyścił go skrawkiem koszuli, po czym dokładnie ugryzł. – Cyna – oświadczył ze znawstwem – gorsza od srebra, lepsza od drewna. – Po czym schował łyżkę do kieszeni i spojrzał na mnie.
– Dobry pomysł, Clay. Madam Lorna będzie wiedziała, komu je sprzedać.
– O ile te karty w ogóle dotrą do madam Lorny – burknął Tod. – Tak właśnie zaczął się dzień, a Clay skończy go na podarowaniu kart pierwszej kulawej wróżce, którą napotka, mówię wam.
– Dzięki za zaufanie. – Zaśmiałem się. – Do zobaczenia.
Przed wejściem na nabrzeże przeszedłem kilkadziesiąt metrów w poszukiwaniu fragmentu rzeki, w którym mógłbym się opłukać z błota. Nie dlatego, że istniała szansa, iż królowa Wiktoria odwiedzi nazwany jej imieniem pub. Ale dlatego, że madam Lorna nie tolerowała w swoim lokalu zabłoconych mudlarków i tosherów z towarzyszącym im odorem z kanalizacji.
À propos tosherów, w miejscu, w którym się zatrzymałem, napotkałem ich paru w trakcie mycia.
– Cześć – przywitałem się grzecznie i zacząłem się rozbierać.
– Cześć – odpowiedzieli mi chórem.
Byli ode mnie trochę starsi, mieli około szesnastu, siedemnastu lat. Wyróżniała ich niezdrowa cera, typowa dla tych, którzy większość dnia przeszukują podziemia. Nawet jeśli system kanalizacyjny Londynu był pełen przedmiotów znacznie ciekawszych od tych, które można było znaleźć przy rzece, wolałem pracować na dworze. Ciemność, smród, przygnębiające ceglane ściany… Nie. Z mojego punktu widzenia życie w klatce nie było godne przeżycia.
Chwyciłem porowaty kamień i energicznie przejechałem nim po ramionach i nogach. Potem zająłem się twarzą i włosami. Kiedy byłem już całkiem czysty – na tyle, na ile było to możliwe w przypadku mudlarka – zabrałem się za ubrania. Później, przemoczony od stóp do głów, ubrałem się i poszedłem w stronę ulicy Cheapside, rejonu za katedrą św. Pawła. Był to labirynt wąskich i krętych uliczek ze sklepami rzemieślników i kupców.
Przemierzyłem Bread Street, gdzie na widok wystawionych w witrynach bochenków chleba z przypieczoną skórką z trudem powstrzymywałem cieknącą ślinkę. Kontynuowałem drogę aż do skrzyżowania z Cheapside Road. Tam, na zbiegu ruchliwej ulicy wypełnionej powozami i tramwajami konnymi z ciasną Milk Lane, znajdowała się Tawerna Królowej, należąca do madam Lorny. Był to typowy parterowy pub pokryty deskami z czarnego drewna, rozległymi prostokątnymi oknami ze szprosami i złotym szyldem oświetlonym latarniami.
Mimo wczesnej pory dnia lokal był już wypełniony. Oprócz zwyczajowej gromady próżniaków, kilku pracowników zrobiło sobie w nim krótką przerwę od pracy. Tworzyli dziwaczną mieszankę form i kolorów: obok pomocników piekarzy z włosami pobielonymi mąką ustawili się wędrowni szlifierze z twarzami czarnymi od opiłków, masywne sprzedawczynie ziemniaków z paznokciami wybrudzonymi ziemią oraz kwiaciarki z wielobarwnymi koszami. Przecisnąłem się przez tłum i podszedłem do kontuaru. Była tam też madam Lorna, duża kobieta, ważąca prawie sto kilogramów, z rumianymi policzkami i włosami w kolorze smoły. Odziana była w nieskazitelny fartuch, który zakrywał jej ogromny, wystający brzuch. W tym momencie skoncentrowana była na jednej ze swoich ulubionych rozrywek (po piciu i jedzeniu), czyli na dręczeniu męża. Był to drobny mężczyzna z niskim czołem, ważący około czterdziestu kilogramów wraz z butami, kapeluszem i laską.
– Alfie, mówiłam ci tysiąc razy, że masz się zająć szczurami! – zagrzmiała madam Lorna, uderzając ręką w blat. – Nie spodziewasz się chyba, że zejdę do piwnicy!
Biedaczysko opuścił nisko głowę.
– Nie, nie. Oczywiście, że nie, kochanie!
– Co nie?
– Nie musisz schodzić do piwnicy.
– A więc jak zamierzasz rozwiązać problem?
– S-serem?
– Serem?! – ryknęła madam Lorna. – Według ciebie powinnam zmarnować doskonały ser, by podtuczyć te obrzydliwe myszy?
– Nie, nie! Oczywiście, że nie!
– Co powiesz na kota, Alfie?
– Ch-chcesz dać szczurom kota do zjedzenia? M-myślę, że można tak zrobić…
– Tak, może jeszcze z pokaźną porcją ziemniaków – odparła madam Lorna z irytacją. – Na miłość boską, Alfie, idź znaleźć cholernego kota i umieść go w piwnicy! Z życiem!
Biedny Alfie nie marzył o niczym więcej, jak tylko wydostać się ze szponów żony. Wyjąkał coś niewyraźnie, po czym odsunął się od kontuaru i z pośpiechem ruszył w stronę drzwi. Przypominał rozbitka będącego niemal przy brzegu.
– Och, Clay – powiedziała beztrosko madam Lorna. – Nie zauważyłam cię.
Kłamczucha. Doskonale wiedziała o mojej obecności i nieprzypadkowo wściekła się w ten sposób na męża. Uwielbiała popisywać się przed innymi.
Madam Lorna nalała sobie do szklanki pimm’s i połknęła jej zawartość jednym haustem. Zaproponowała mi kroplę, ale pokręciłem głową.
– Czy wiesz, ile na tej miksturze zarobił ten drań James Pimm? – Po czym wybuchnęła: – Moja matka go znała. Totalne zero, które zaczęło sprzedawać ostrygi na ulicy. Właśnie tutaj. Potem wynalazł tę rzecz! – Podniosła butelkę pełną bursztynowego płynu i uderzyła nią gwałtownie o stół. – I stał się bogaty!
– Ale musi być dobra – skomentowałem, kiedy madam Lorna nalewała sobie drugi kieliszek. Spojrzała na mnie, marszcząc brwi i wypijając alkohol. – Gdzie masz swoich szemranych współpracowników?
– W pracy – odpowiedziałem, siadając na stołku. Wyciągnąłem z kieszeni kurtki jeszcze wilgotną szkatułkę z kartami tarota. – Chciałbym je sprzedać. Myśli pani, że któraś z pani klientek byłaby nią zainteresowana?
Oczywiście nie miałem na myśli zwykłych klientek pubu, ale pewną grupkę niepoważnych pań, którym madam Lorna raz w tygodniu udzielała „lekcji wywoływania duchów”. Wystarczył im podmuch wiatru, lekko drżąca zasłona i gasnący płomień świecy, by zaczynały krzyczeć jak oszalałe w przekonaniu, że bliscy zmarli próbują się z nimi skontaktować.
Stary Sal uwielbiał powtarzać: „cylinder i laska – bogacz stary; kapelusz i parasolka – mózg mały”. Trudno było nie przyznać mu racji, słuchając opowieści madam Lorny. Im jesteś bogatszy, tym głupszy.
Kobieta wzięła szkatułkę i otworzyła ją, badając zawartość z wielką uwagą.
– Wartościowa rzecz – stwierdziła. – Ale moje klientki są zbyt porządne, by przynieść do domu tego typu przedmiot. Ich mężowie mogliby coś podejrzewać.
– Idiota ze mnie – mruknąłem. – Nie pomyślałem o tym. Spotykają się z wami potajemnie, prawda?
Madam Lorna skinęła głową.
– Czy wiesz, jaki byłby skandal, gdyby wyszło na jaw, że księżna Vattelapesca lub hrabina Trallalà przychodzą do takiej kobiety jak ja?
Wstałem ze stołka, wkładając karty do kieszeni.
– Spróbuję w rejonie Whitechapel. Może tam…
PAM-PARA-RAM! BUM! BUM! BUM!
– Co to za hałas? – krzyknęła madam Lorna, patrząc w stronę ulicy.
W tym momencie drzwi lokalu gwałtownie się otworzyły. Przeszedł przez nie w pośpiechu chłopiec z czerwoną, spoconą twarzą i zatrzymał się na środku pubu.
– Parada cyrkowa! – krzyknął zduszonym głosem. – Są wielbłądy! Słonie! Klauny! I… i… – Przez chwilę z trudem łapał oddech, przytłoczony emocjami. Szukał właściwych słów, by opisać to wydarzenie. W końcu zrezygnował i wyskoczył na ulicę.
W ciągu kilku chwil znalazłem się na zewnątrz wraz z innymi mieszkańcami dzielnicy. Większość z nich spacerowała wzdłuż Cheapside Road w oczekiwaniu na przejście parady. Dosyć powszechne było oglądanie wystawnych przemarszów zapowiadających przybycie cyrku do miasta. Tworzyły je barwne wozy oraz liczne grupy zwierząt i artystów.
W przypadku tego cyrku nie było inaczej.
Pierwszy zobaczyłem wielki złoto-czerwony wóz ciągnięty przez sześć białych koni z wielkimi pióropuszami. Rozmiar jego kół odpowiadał mojemu wzrostowi. Miały wstążki i arabeski między szprychami. Na ich brzegach zaś umieszczono niezwykłe płaskorzeźby lwów z rozdziawionymi paszczami i słoni z podniesionymi trąbami.
– Niesamowite jest to, co zrobili. – Usłyszałem komentarz za plecami.
– Pochodzą z północy – wyjaśnił ktoś inny. – Wszędzie już występowali, ale do Londynu przyjechali pierwszy raz.
Kiedy wóz znalazł się wystarczająco blisko mnie, zdołałem przeczytać nazwę wyrytą z boku: „Cyrk Mirabolante Smith & Sparrow – od 1789”.
– Zobaczcie! Słonie! – krzyknęło jakieś dziecko.
– Na litość boską… – mruknąłem.
Uczestniczyłem w różnych paradach, ale nigdy nie widziałem tak wielkich słoni – mierzyły przynajmniej pięć czy sześć metrów. Miały grubą, szarą skórę, długie kołyszące się trąby i bogatą szkarłatną uprząż.
Po słoniach nadeszły wielbłądy, zwierzęta o niezadowolonych minach i garbami na grzbiecie.Przypominały mi trochę pompatycznych bankierów z centrum miasta, z ich kozimi bródkami i ciężkimi powiekami.
– A to co jest? – zapytała kobieta stojąca obok mnie.
Malowniczą paradę zamykał drugi wóz, równie duży jak pierwszy, w niebiesko-srebrnych kolorach. Przewoził wielką klatkę z ciemnymi kratami. W środku znajdował się mężczyzna owinięty długim, połyskującym płaszczem, wydający przerażające dźwięki i rzucający w tłum ulotkami. Pochwyciłem jeden z kawałków kolorowego papieru.
Wtorek, 29 czerwca 1880 r.
CYRK MIRABOLANTE SMITH & SPARROW
prezentuje
WIELCY BRACIA AKROBACI ROZKOV
KYOTO, LEGENDARNA STALOWA WAŻKA
MUSTO, POŁYKACZ MIECZY
Sobota, 17 lipca 1880 r.
pierwszy raz przed publicznością
DZIKI ZWIERZ Z PÓŁNOCY
OSTATNI ŻYJĄCY WILK
W ZJEDNOCZONYM KRÓLESTWIE!
– Co piszą? Co piszą? – ponagliło mnie dziecko z buzią brudną od sadzy, ciągnąc za rękaw marynarki. – Nie umiem czytać!
– Piszą, że w cyrku mają wilka – odpowiedziałem – ostatniego żyjącego wilka w Zjednoczonym Królestwie.
– Tak, jasne – warknęła obok sprzedawczyni ziemniaków. – Wilki wyginęły trzysta lat temu!
– Chcą nas tylko oszukać – dodał ostrzyciel noży. – To będzie pies z nadwagą. Uwierzcie mi.
– „Pewnie miał rację”, pomyślałem, kiedy parada zniknęła na wysokości katedry Świętego Pawła. Pewnie nie była prawdziwą didicoy, ale zwykłą kobietą przebraną za Cygankę. Cóż, jej pochodzenie nie miało dla mnie znaczenia, tylko to, że właśnie znalazłem kupca na moje karty tarota!
Ostatni żyjący wilk w Zjednoczonym Królestwie – wymamrotałem, spoglądając ponownie na kolorową ulotkę. – Ciekawe, czy to prawda…
Był tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki