- promocja
- W empik go
Mgła Roztocza - ebook
Mgła Roztocza - ebook
Zmowa milczenia, słowiańskie rytuały, zaginione dziecko, przypadkowo znalezione zwłoki i niespodziewana miłość – czyli pierwszy kryminał Wioletty Pyzik znanej jako Niewyparzona Pudernica.
Justyna, szukając wytchnienia po rozstaniu, pakuje się i ucieka z wielkiego miasta w samo serce dzikiego Roztocza – do wioski o przyjaznej nazwie Guciów. Szybko odkrywa, że ta pozornie sielankowa wieś skrywa mroczne tajemnice, pilnie strzeżone przez mieszkańców.
Co zrobi Justyna po odkryciu mglistych sekretów lokalnej społeczności? Wybierze miłość czy prawdę? Zdradzi, kto jest mordercą? Uwierzy w pradawne moce, a może pozostanie twardo stąpającą po ziemi racjonalistką?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7933-0 |
Rozmiar pliku: | 937 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Kurwa. Co ja tutaj robię? – powiedziałam sama do siebie, omiatając wzrokiem starą chałupę. Wysiadłam z samochodu, głośno trzaskając drzwiami.
Wdech.
Wydech.
Wdech.
Wydech.
Z auta wzięłam tylko torebkę. Może to nie jest miejsce dla mnie? Może jeszcze wrócę? Tylko zerknę do środka domu. Zobaczę, jak to wszystko wygląda. Milion myśli na sekundę.
Idę w stronę drzwi, grzebiąc przy tym jedną ręką w torbie zawieszonej na ramieniu. Gdzie są te cholerne klucze? Dobra, mam. Breloczek z napisem „Warszawa”. Muszę go zmienić. Nie ma już Warszawy. Nie ma już Konrada. Nie ma już niczego. Jest tylko ta rudera na końcu wsi.
Cholera, a może lepiej wrócić?
Zamek w drzwiach stawia opór. Dawno nikt tu nie zaglądał. Za chwilę ja zajrzę po raz pierwszy. Na zdjęciu to wszystko wyglądało jakoś lepiej. Ładniej. Sielsko-anielsko. Kurwa. Przecież to jakaś melina! Otwieram ciężkie, skrzypiące drzwi i powtarzam jak mantrę:
– Kurwa. Co ja tutaj robię? – Stoję na progu i nie wiem, co dalej.
Dobra. Jest późno. Może zostanę tu na noc. Albo na weekend. Przemyślę wszystko. Poukładam sobie w głowie. Okolica ponoć piękna. Zaraz znajdę jakieś atrakcje. Knajpy. Może wybiorę się na kajaki?
Wyjmuję telefon i już wiem, że niczego nie znajdę. Zero internetu. Zero zasięgu. Nie no, to jakiś koniec świata! Dobra, jeden weekend jakoś wytrzymam. Może to i lepiej, że przez kilka dni będę poza zasięgiem. Tak. Bardzo dobrze. Taki krótki reset. Odpoczynek od świata.
Wchodzę. Szukam włącznika światła. Jest! Działa? No, nie tak źle. Mały korytarz, zakurzony, z pajęczyną pod sufitem. Po lewej malutki pokoik. Po prawej jeszcze bardziej mikromalutka łazienka. Najważniejsze, że jest ta łazienka.
Na wprost wejścia spora kuchnia z kaflowym piecem. W kuchni po lewej starodawne drzwi. Otwieram wcale nie sekretne przejście do sypialni. Hohoho! Gdyby to wszystko odświeżyć, mogłabym tu posiedzieć i tydzień! Tak w ramach szaleństwa.
Dom z zewnątrz wygląda jak rozpadlisko. W środku są ślady nieudolnych prób odpicowania. Kaśka szykowała go na sprzedaż. Coś tam zrobiła, coś tam poprawiła, byle jak, byle było, byle ktoś kupił. I Konrad kupił. Taki prezent dla mnie. Szkoda tylko, że sprezentował mi go za kasę z mojego konta oszczędnościowego. Naszego. Tak, kurwa, naszego. Tak mawiał, szkoda tylko, że z niego wyłącznie wypłacał, a wpłacał guzik.
Jaka ja byłam za to na niego wściekła! Dalej jestem! Ale przynajmniej na coś mi się ten dom teraz przyda. Mój dom. Posiedzę tu trochę i sprzedam go w cholerę. To jedyna rzecz (czy dom to rzecz?), która wciąż łączy mnie z Kaśką i Konradem. Jeszcze nie wiem, czy ich nienawidzę. Chyba tak. Nie wiem. Posiedzę tu tydzień i o wszystkim pomyślę. Teraz muszę się wysikać. I przynieść walizki z auta. I wypić trochę wina. I zjeść maka, którego nie dojadłam po drodze. I odpocząć.
Tak, muszę odpocząć…ROZDZIAŁ 2
Muszę odpocząć od idealnego życia. No tak, właśnie moje życie było idealne. Idealna praca. Idealny facet. Idealna przyjaciółka. Idealni znajomi. Idealne mieszkanie. Idealna uroda. Idealne ciuchy. Idealny świat. Jak na Instagramie – z zewnątrz.
Było tak idealnie, że nawet ja w to uwierzyłam. Skończyłam gównostudia dla gównopapierka, ale byłam obrotna. Zaraz po studiach pokręciłam się trochę to tu, to tam. Miałam za sobą krótką karierę kelnerki i właśnie w knajpie poznałam Kaśkę. Kaśka pracowała w agencji i to ona wkręciła mnie na staż.
Na stażu pokazałam się z najlepszej strony i dostałam umowę, najpierw na trzy miesiące. Potem na kolejne trzy, potem na sześć, aż w końcu na czas nieokreślony. Robiłam wszystko i na sto dwadzieścia procent. Obsługiwaliśmy największe firmy. Wyszukiwaliśmy im blogerów, potem influencerów, bo świat poszedł do przodu i już nie trzeba było pisać blogów, wystarczyło pokazać cycki w social mediach. Każdego dało się kupić, wszystko dało się sprzedać. Biznes rozkwitał, a ja zaliczałam kolejne awanse. Zaczynałam od klepania nudnych briefów, skończyłam na… Właściwie to skończyłam z nerwicą, ale to przecież nie pasowało do mojego idealnego świata. Nikt nie wiedział.
Konrad. Moja wielka miłość. Tak mi się zdawało? Idealny był. Pasował do mojego świata. Z Konradem poznała mnie Kaśka. Konrad i Kaśka znali się od zawsze. Razem chodzili do przedszkola i do podstawówki, potem ich drogi trochę się rozeszły, bo Konrad poszedł do „dobrego” liceum i na „dobre” studia.
Po wejściu w dorosłość odnowił kontakt z Kaśką i wspólnie imprezowali, ku niezadowoleniu jego rodziców. Kaśka była zbyt zwyczajna dla ich syneczka, nawet jako koleżanka. Konrad pochodził z tak zwanej dobrej rodziny. Rodzice pokładali w nim wielkie nadzieje, ale Konrad był czarną owcą, wiecznym studentem, nie śpieszyło mu się do tej całej dorosłości.
Aż poznał mnie. Bardzo spodobałam się jego rodzicom. Wykształcona, ładna, ambitna dziewczyna – idealna niańka dla ich najstarszego dziecka. Konrad obsypywał mnie prezentami, zabierał do hipsterskich knajpek, kupował kwiaty. Początkowo wydawał mi się nudny, nie w moim typie, ale jak to mówią – chodził, chodził i wychodził. Kupił mnie za kasę swoich starych. Zamieszkaliśmy razem. Było okej. Dokładał się do rachunków w wynajmowanym mieszkaniu. Od czasu do czasu kupił coś ekstra. Raz nawet zabrał mnie na _city break_ do Pragi. Czysty, schludny, może trochę niezaradny, ale nadrabiał w sypialni. No, tak mi się wydawało. Po latach miałam myśli, że i w sypialni jest jakoś tak nijak. Ale to przecież mój Konrad. Zawsze dla mnie dobry. Zwłaszcza kiedy stary nie chciał dać mu kasy na kolejne rozrywki i nietrafione biznesy.
Biznesy? Konrad co chwilę wymyślał nowy biznes. Żaden nie pociągnął dłużej niż pół roku. Ale przecież się starał. Po kolejnej klapie szukał we mnie wsparcia, a ja siedziałam i pocieszałam. Nawet nie zauważyłam, kiedy to ja zaczęłam obsypywać go prezentami. A to w nagrodę, a to na pocieszenie, a to z okazji urodzin Ani (ani moje, ani twoje).
Po każdej klapie i załamaniu Konrad miał fazę euforii. Nowy biznes. Nowe perspektywy, wszystko cudownie. Słomiany zapał. Po kilku miesiącach kolejna klapa. Przywykłam. Do wszystkiego potrafiłam dostosować się jak plastelina. Kiedy firma rodziców Konrada splajtowała, a Konrad został bez kasy, robiłam wszystko, żeby udobruchać zrozpaczonego Kondzia. Matka Teresa od siedmiu boleści. Wpompowałam w jego kolejny pomysł sporo kasy i… o dziwo jego nowy biznes szedł całkiem nieźle! Co prawda nie przynosił jakichś spektakularnych zysków, ale nie padł po pół roku, a to już był sukces.
Konrad tym razem też się nie poddawał; chyba czuł, że tatuś już mu nie pomoże swoją gotówką. Nasze utrzymanie było na mojej głowie, ale trzeba się wspierać, tak sobie wmawiałam. Konrada często nie było w domu, ale to zrozumiałe. Rozkręcał interes, załatwiał nowe kontakty, obskakiwał klientów. Był jakiś taki nieobecny, zabiegany, ale byłam wyrozumiała. Jak zawsze.
Na urodziny zaskoczył mnie jak nigdy wcześniej. Po miłej kolacji wręczył mi kopertę.
– Kasa na urodziny? – zażartowałam.
– No bez przesady! – obruszył się w żartobliwym tonie. – Otwórz. Zobacz. Będziesz zachwycona! – poganiał.
Rozkleiłam kopertę, a w środku znalazłam zdjęcie jakiegoś wiejskiego domu.
– Co to?
– Dom.
– Widzę, że dom. Ale o co chodzi?
– Kupiłem ci dom – odparł spokojnie.
– Jak to kupiłeś mi dom? Gdzie? Za co? Za ile? Bez konsultacji? To duży wydatek! Ale jak? – Moje pytania nie miały końca. Normalny człowiek pewnie by się ucieszył, ale dom? Jak można komuś kupić dom? Taka niespodzianka to chyba za wiele!
– Boże, Justyna. Czy ty nie możesz po prostu się ucieszyć?
Tak, jakoś nie potrafiłam. Konrad kupował lunch za kasę z mojego konta, bo swoje środki pchał firmę. A teraz kupuje mi dom. W totka wygrał czy co?
– Cieszę się, ale… no przyznaj, to jest niecodzienna niespodzianka. Nie jesteśmy milionerami, a tutaj takie coś. Jestem w szoku.
– To od Kaśki. Po znajomości. Nawet nie odczujesz.
– Co od Kaśki? Co nie odczuję? Nie rozumiem.
– No mówię, że od Kaśki. Ten dom od Kaśki. Pamiętasz, jak mówiła, że w dzieciństwie jeździła na wakacje do babci na Roztocze?
– No.
– To jest właśnie domek po babci Kaśki. Po jej śmierci jakiś czas mieszkała tam dalsza ciotka. Ciotka była stara i też długo nie pociągnęła. Dom przechodził z rąk do rąk, w końcu trafił się Kaśce. A Kaśka nie lubi wsi.
– Tę historię znam. Ale jak to się stało, że go kupiłeś i skąd miałeś kasę?
– A więc tak. No… To jest jakby nasz wspólny dom teraz. No, bo… No, sprawa jest taka, że… w sumie po znajomości, pięćdziesiąt tysięcy, jak za darmo! W Warszawie nie kupisz za to nawet kibla. A tu masz dom. Domek pod lasem. Z ogródkiem. Ma trochę niedociągnięć. Potrzebuje lekkiego remontu. Kaśka co nieco już tam zrobiła. Jest okej. Włożymy tam drugie tyle i mamy willę na lato – zażartował… nerwowo?
– Pięćdziesiąt tysięcy? Niemożliwe!
– No właśnie! Okazja! Wytargowałem na remont, Kaśka chciała puścić to siedlisko za dwa razy tyle, ale ostro negocjowałem!
Gdybym wtedy wiedziała, jak wyglądały te ich ostre negocjacje…
– Odłożyłeś kupę kasy w tak krótkim czasie? Jestem pod wrażeniem!
– Niezupełnie…
– Wygrałeś w totka? – Wybuchłam śmiechem.
– Pożyczyłem…
– O Boże, Konrad! Wiesz, jak bardzo nie lubię długów, kredytów, pożyczek. Wiesz, co o tym myślę. Niepotrzebnie. To świetna cena, fajny stary domek, ale niepotrzebnie to dla mnie zrobiłeś. To za wiele.
– Pożyczyłem z naszego konta oszczędnościowego – powiedział cicho i szybko spuścił wzrok na pusty talerz. – Miałem odłożone ze trzy tysiące, ale pomyślałem, że okazja. Zapiszemy dom na nas, a ja ci to spłacę, jak tylko zacznę lepiej zarabiać. Tak właściwie to jeszcze nic nie jest załatwione, ale wszystko klepnięte, kasa już u Kaśki. Trzeba tylko załatwić formalności.
– Nie no, zajebista okazja. Super deal! – uniosłam głos. – Kurwa, Konrad! Wpłacałam na to konto kasę na czarną godzinę, może na wkład własny, może na jakieś zabezpieczenie. Nie dorzucałeś tam kasy, miałeś dostęp i kupiłeś mi, kurwa, dom w prezencie za moje pieniądze?! Zajebisty, kurwa, prezent! Dziękuję serdecznie! I jeszcze mówisz, że zapiszemy ten dom na nas?! Oczywiście, że formalności niezałatwione! Czy ty kiedykolwiek coś załatwiłeś od początku do końca? To nie sprzedaż skarpetek na bazarze, tylko kupno domu! Przecież teraz się z tego nie wycofam, jakbym Kaśce w twarz spojrzała?! No bosko! Jakaś rozwalona chałupa na końcu świata za moje oszczędności! Czy ty, kurwa, słyszysz, co mówisz? – Wstałam od stolika wściekła jak nigdy dotąd. – Muszę się przejść. Muszę ochłonąć. Nie, nic nie mów. Wrócę, gdy wrócę! Już lepiej nic nie mów!
No i poszłam.
Szłam przed siebie. Nie wiedziałam, co myśleć. Zadzwonić do Kaśki? W końcu jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami… ale dom jest od niej. Pewnie nie wiedziała, jak sfinansował to Konrad. Co za kretyn. No kretyn! Dobra, miał swoje odchyły, ale przecież każdy ma. Nikt nie jest ideałem. On jest takim ideałem na niby. Idealny kretyn.
Zaśmiałam się w głos. Jakieś młode dziewczyny, które mnie mijały popatrzyły jak na idiotkę. Idealna idiotka. Znowu się zaśmiałam. Idealny kretyn i idealna idiotka, wspaniała para!
– Idealna para, para-ra-ra-ra-ra – zaczęłam nucić pod nosem, oczywiście jak idiotka. Bo przecież idiotka. I znowu w ryk. Śmiałam się jak nienormalna, idąc przez wieczorne miasto. Śmiech był moim sposobem na rozładowanie emocji. Chyba.
Wróciłam do domu. Konrad już spał. Weszłam cicho do łóżka. Miałam dość tego dnia. Powoli pogodziłam się z tym wybrykiem Konrada, ale postawiłam warunek, że dom ma być na mnie – i koniec. Żaden nasz, w końcu za moją kasę. Oszczędności jeszcze miałam. Może znacznie uszczuplone, ale coś tam zostało. Na zdjęciach chatka wyglądała całkiem spoko. Stara, ale jara. Miała potencjał, jak to piszą w ogłoszeniach z domami w stanie karygodnym.
Śmiech przez łzy. Nawet nigdy nie byłam w tej części Polski! Roztocze kojarzy mi się z roztoczami, które siedzą w zakurzonych dywanach. W dywanach w domku na Roztoczu na pewno jest mnóstwo roztoczy. W co ja się władowałam?! Chyba lepiej to sprzedać. Ale teraz nie mam do tego głowy. W pracy młyn. Konrad nie ma dla mnie czasu. Kaśka też jakaś zalatana, może kogoś poznała, ale jeszcze nie chce się przyznać. Ach, ta Kaśka.
Ile to już lat z Kaśką? Z dziesięć? Tak, mniej więcej tyle co z Konradem. Konrad był niedługo po Kaśce, Kaśka pierwsza. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Nawaliła się w knajpie, w której pracowałam zaraz po studiach. Szkoda mi się jej zrobiło, wezwałam jej taksówkę, a ona zostawiła torebkę. Tak odbierała ode mnie swoje rzeczy, że skończyłyśmy na wspólnym winie. Od słowa do słowa narodziła się nasza przyjaźń. Zawsze mogłam na nią liczyć. Ogarnęła mi lepszą robotę. Co prawda sama wymiksowała się z agencji po kilku miesiącach, ale ja umościłam się tam na dobre. Wspólne imprezy, wspólne wyjazdy. Czasami bawiliśmy się we trójkę – ja, Kaśka i Konrad. Moje dwie najbliższe osoby znały się od dziecka, byli jak rodzeństwo. Jak Konrad mnie wkurwił, mogłam się wypłakać Kaśce w rękaw, a ona umiała znaleźć na niego sposób. W końcu znała go nawet lepiej niż ja!
Swego czasu balowaliśmy na całego. Nasza paczka miała różny skład, ale zawsze w tym składzie były trzy stałe – ja, Katarzyna i Konrad. Ludzie przychodzili i odchodzili, a nasz superteam rządził na warszawskich parkietach. Może nie na parkiecie giełdowym, ale parkiet w Lustrach znał nas dobrze. Z czasem rzygaliśmy już wszystkimi imprezowniami – od Centrum po Pragę. Przerzuciliśmy się na modne knajpki, miejsca, w których warto być, trzeba się pokazać. My… albo Konrad nas przerzucił. Ileż to on się ubiadolił, że na kluby jesteśmy za starzy, że nie wypada, że nie te lata, zupełnie jakbyśmy nad grobem stali. Moja praca sprzyjała zmianie trybu życia na ten bardziej snobistyczny. Eventy i imprezy z gwiazdami, producentami wszelkiej maści, influencerzy, prezesi znanych marek. W pewnym momencie z trybu „klubowiczka” przeszłam w tryb „burżuj”.
Nawet jeśli nie było mnie na coś stać, kombinowałam tak, żeby wszyscy myśleli, że mnie stać. Nie mogłam odstawać. Nie wypadało. Turbodroga torebka? Przywiozłam z Turcji za ułamek ceny. Niby podróba – albo, jak się teraz ładnie mówi: replika – a i tak wydałam chore pieniądze. Na tureckim bazarze sprawdzałam każdy suwak, pasek, logowanie i podszewkę, wszystko miało być jak w oryginale. Było, a torebka nie kosztowała pięćdziesięciu kafli, tylko nędzny tysiąc. I tak dużo, ale niedużo, bo torba była nie do odróżnienia od oryginału. Dobrze wiedziałam, że to obciach, ale nie stać mnie było na oryginał, a pożyczka na głupi gadżet wydawała mi się jeszcze głupszym pomysłem.
Karola z biura co chwilę zaciągała kredo: a to na louboutiny, a to na hermesy. Birkin lśnił w rękach lasek aspirujących nie tylko do miana korposzczura i biurwy, ale do przyszłych celebrytek. Karola na ciuchy i dodatki przemieliła kasę, za którą mogła kupić dobre mieszkanie. Ale dobre mieszkanie nie dałoby jej tego, co dało jej logo. Logo wprowadziło ją na salony. Karolina, szara myszka, która dzięki stabilnej pracy w agencji miała zdolność kredytową, mieszkała kątem u kuzynki, ale ubierała się jak gwiazda z pierwszych stron gazet.
Dzięki branżowym imprezom poznała majętnych, znanych ludzi. Małymi kroczkami, błyskiem marką tudzież mocno wyeksponowanymi cyckami przyciągała do siebie samców z wyższych sfer. W końcu trafiła na idealnego kandydata, który spłacił jej kredyty. CEO jednej ze znanych drogerii może nie był wybitnie przystojny i elokwentny, ale nie żałował grosza na swoją nową wybrankę. I tak Karola z zadłużonej biurwy awansowała na narzeczoną ważniaka. Metka działa cuda!
Teraz Karolina już nie organizuje współprac dla instagramerek – teraz Karola sama została instastar. Ma mnóstwo followersów, a narzeczony opłacił jej biznes. Niegdyś szara myszka, dziś znawczyni mody, ma własną markę szyjąca dresy, dwa razy w miesiącu odpoczywa na Bali lub w Meksyku. Chwali się kolejnymi prezentami od firm i faceta. Wspaniałe życie. Tylko raz, przez przypadek i po pijaku, dodała storkę, na której wali w nocha, a następnie szarpie się ze swoim kochasiem. Kafelek szybo wykasowała i wróciła do pełnego błyskotek życia. Ale długów nie ma.
I ja długów mieć nie chciałam, ale nie chciałam też odstawać. A więc była torebka z Turcji i były wakacje za granicą. To nic, że wyjazdy kupowałam, kiedy trafiła się okazja albo jakieś _last minute_. Był botoks. Usta też zrobiłam. To akurat nie było takie drogie. Luksus dostępny dla wszystkich. Niby tego nie potrzebowałam, ale tego wymagał ode mnie mój świat. Coś za coś.
Zupełnie jak z Karolą. Może i dostawała wpierdol, ale za to żyła w przeszklonym domu pod Warszawą. Każdy dokonywał swoich wyborów. Czymże były moje sztuczne rzęsy w porównaniu z tym, co robili inni? Niczym. I tak to sobie właśnie tłumaczyłam. Byłam poniekąd szczęśliwa w tym swoim świecie. Ludzie mnie lubili. Pracowałam na sto dwadzieścia procent, balowałam na sto trzydzieści. Byłam wszędzie, gdzie wypadało się pokazać. Niczego mi nie brakowało.
No może czasami miałam chwile zwątpienia. Wskakiwałam w dresy i nieumalowana szłam do parku, by poczytać książkę, ale Konrad szybko sprowadzał mnie na ziemię. Opierdzielał mnie, że nie jestem jakimś słoikiem z Podlasia, żeby łazić nieogarnięta. A co, jeśli zobaczy mnie ktoś z biura albo rozpozna jakiś klient? Wstyd! Muszę trzymać poziom. Jeszcze przepadnie mi awans. Albo dziewczyny z pracy będą obrabiać mi dupę. Wygląd. Pozory.
Bywały dni, że mnie to wkurzało, ale najczęściej byłam dumna z tego, kim jestem i gdzie jestem. Sama na wszystko zapracowałam. Do pracy wchodziłam jak gwiazda, w _slow motion_. Dobre ciuchy z Moliera 2, rozwiany włos, nienaganny makijaż, szpilki zawsze wyższe niż środkowy palec. Żadne kaczuszki! Koturny tylko na wakacjach. Szpilka i koniec! Dawno temu, jeszcze przy jednym z pierwszych eventów, który organizowała moja firma, spotkałam pewną znaną aktorkę, ambasadorkę kurewsko drogich kremów, dla których robiliśmy imprezę. Tak, dla kremów.
Kiedy pod koniec bieganiny usiadłam zmęczona z drinkiem, zmierzyła mnie wzrokiem i powiedziała:
– Pamiętaj, dziecko, szpilki zawsze wyższe niż środkowy palec, choćby ci miały nogi odpaść. Wszyscy wokół mają wiedzieć, kto tu jest górą. To ty pokazujesz im środkowy palec. Ta szpilka to taka alegoria. Ma być większa niż ich mniemanie o sobie. Pierdol ich. Ty tu rządzisz. Szpilka to symbol.
Okej, może baba trochę pieprzyła trzy po trzy po darmowych drinkach, ale coś w tym było. Swoimi szpilkami pokazywałam wszystkim fakulca. Czułam się kimś lepszym. Im droższe i wyższe szpilki, tym pewniej się czułam. Byłam kimś. Bywałam, gdzie trzeba.
Konrad z domu wyniósł umiejętność bywania i bycia. Zabierał mnie tylko do elitarnych miejsc, mimo że najczęściej to ja musiałam płacić. No ale zaciskałam zęby i płaciłam. Coś za coś. Ekskluzywność, luksus, hermetyczność. Chcesz taki być? Musisz tak żyć, a w końcu taki się staniesz. Tacy byliśmy. Tylko Kaśka czasem się buntowała. Lubiła pójść czasem w tango. Tak po prostacku. Ale nawet ona umiała stwarzać pozory. Najebka? Proszę bardzo, ale tylko w dobrym miejscu i drogim alkoholem. I najlepiej, jak trafił się frajer, który za to wszystko zapłaci. Zazwyczaj się trafiał. Kaśka miała gadane. Umiała oczarować. Zawsze wystylizowana jak na bal. Jak to mówią – najebana, ale dama.
Nigdy nie byłam zazdrosna o ich kumplowanie się. Kaśka zawsze powtarzała, że Konrad jest dla niej jak brat, a Konrad powtarzał, że Kaśka jest dla niego jak siostra. Czasami miałam wrażenie, że Kaśka jest zazdrosna o nasz związek, bo byliśmy ze sobą już tyle lat, a ona zaliczała kolejnych facetów. Z żadnym nie umiała być dłużej niż kilka miesięcy. Zupełnie jak Konrad i jego biznesy. Bez kitu, naprawdę byli jak rodzeństwo!
Coś w tym było. Było. Do pamiętnego maja.
Pierwszy maja, Święto Pracy, o iro-kurwa-nio. Ledwie otworzyłam oczy i już wybuchło! Koniec świata! E-mail. Agencja splajtowała. Że, kurwa, co? Jak to? Tak po prostu koniec? To niemożliwe. Jakieś jaja. Chyba im się z pierwszym kwietnia pomyliło. Obudziłam Konrada. Ale Konrad stwierdził, że to jakiś głupi żart. Zresztą przecież i tak ostatnio narzekałam na tę robotę, to może znak, żebym ją zmieniła. Przekręcił się na drugi bok i wrócił do spania. W końcu zaczął się długi weekend.
Łatwo mu powiedzieć! Całe dorosłe życie tkwię w tej robocie. Przecież ja nic innego nie potrafię! Nie jestem nim, nie skaczę z kwiatka na kwiatek. A może to faktycznie głupi żart? Pójdę tam po weekendzie i wszystkiego się dowiem. Nie ma co panikować. Wieczorem byłam umówiona na drinka ze starymi znajomymi ze studiów. Zapiję smuteczki, a potem pomyślę, co dalej. Tak, to musi być jakaś pomyłka.
Wieczorem wzięłam taksę i pojechałam do centrum na drinka. Konrad umówił się z kolegami. Oboje mieliśmy wrócić późno. Tylko że mi te drinki jakoś nie szły. Z tyłu głowy ciągle miałam poranną wiadomość. Agencja splajtowała? Przecież to niemożliwe. Influencer marketing to żyła złota! Tego nie da się spierdolić. To nie może upaść. W firmie nie było żadnych plotek, przesłanek. Nic.
To musiał być żart, ale e-mail przyszedł z oficjalnego konta. Ktoś się włamał? Nikt z firmy nawet nie zadzwonił. No, oprócz Ewki. Ewka zadzwoniła i pytała, o co chodzi. Ale co mogłam jej powiedzieć? Reszta wybyła gdzieś na długi weekend. Mieli w dupie pracę i odbieranie e-maili. Tylko ja, jak zwykle obowiązkowa, z telefonem zawsze przy dupie, z ręką na pulsie, pracowałam nawet przez sen. Do przełożonego nie dzwoniłam, bo wiem, jak bardzo się wkurwia, kiedy ktoś niepokoi go w dni wolne. Artur pracuje od tej do tej i tyle. Koniec. Elo. Nie ma go dla nikogo. Jakoś muszę wytrzymać do końca wolnego i na pewno wszystko się wyjaśni.
Ale drinki nie szły. Chwilę po dziewiątej zamówiłam uberka i wróciłam do mieszkania. To nie był mój dzień…
To zdecydowanie nie był mój dzień. Kurwa.
Drzwi otworzyłam cicho. W środku dość głośno grała muzyka. Konrad też już wrócił? Widocznie i on nie miał dziś weny na spotkania towarzyskie. Może i lepiej. Odpalimy Netflixa, otworzymy piwko, zagrzebiemy się pod kocem i ten dzień skończy się przyjemniej, niż zaczął. O tak! Tego mi potrzeba. Potrzebuję uwalić się na kanapie i nic nie robić. O niczym nie myśleć. Jakaś głupia komedia będzie idealna. Francuska! Albo byle jaka.
Zdjęłam kurtkę. Zrzuciłam trampki i… adidasy Kaśki? Kaśka u nas? W sumie możemy posiedzieć we trójkę. Jeszcze lepiej! Będzie weselej. W salonie ich nie ma. Pewnie palą na balkonie. Pójdę do sypialni, przebiorę się w wygodne dresy i zalegniemy razem na kanapie. Otworzyłam drzwi do sypialni, myśląc o tym, czy mamy w lodówce piwo i…
– Kurwa!
– Kurwa! – odpowiedzieli chórem Kaśka i Konrad, którzy gzili się w naszej… kurwa, w mojej pościeli!
– Kurwa! – powtórzyłam, a potem wszystko działo się jak w filmie. Kaśka i Konrad w pośpiechu naciągali majtki na dupy. Zasłaniali się kołdrą, jakbym ich nigdy nie widziała goło. Rzeczywiście byli jak rodzeństwo. Szkoda tylko, że rodem z kategorii na PornHubie.
– To nie tak, jak myślisz. To nie tak, jak wygląda. To wszystko nie tak!
Tak, kurwa, nie tak. Wszystko jest nie tak.
Moje idealne życie runęło niczym domek z kart. Wszystko pamiętam jak przez mgłę. Płacz Kaśki. Błagania Konrada. Rzeczy Konrada wywalałam w amoku na klatkę schodową, przez okno w sypialni. Darłam wspólne zdjęcia, które stały na komodzie. Wystawiłam oboje tych… tych… zdrajców za drzwi. Bluzgałam ich tak, że nawet nie wiem, skąd znałam takie słowa.
Amok.
Impuls.
Złość.
Wkurwienie.
Bezradność.
Koniec mojego idealnego świata.ROZDZIAŁ 3
Koniec świata! Jestem na końcu świata! Obudziłam się grubo po dziesiątej w zakurzonym domku na końcu świata. Z kacem. Miałam wypić trochę wina i skończyła mi się butelka. Rozduszony zimny burger też nie był najlepszym wyborem na kolację. W brzuchu przelewała mi się wczorajsza rozpusta i uświadomiłam sobie, że nie mam nic na śniadanie. Gdzie się podziała zawsze zorganizowana Justyna?
Zrezygnowana poczłapałam do łazienki. Wzięłam chłodny prysznic, podczas którego myślałam o moich wieczornych rozmyślaniach. Nic mądrego nie wymyśliłam, bo i co można wymyślić, kiedy wali się świat? Konrad został w wynajmowanym mieszkaniu, ja byłam tutaj. Będę się resetować. I tak nie mam do czego wracać. Pogoda za oknem zachęcała do spaceru. Przejdę się po jakieś pieczywo, a potem na długi spacer po lesie. Brzmi dobrze! Ten dzień będzie dobry!
– Kurwa! Spłuczka nie działa! W dodatku gadam sama do siebie!
Spłukałam kibelek wiaderkiem i postanowiłam, że nic nie zepsuje mi tych kilku dni odpoczynku. Jestem twarda! Jestem Justyna Largus i nigdy się nie poddaję! Nawet jak mnie zepsuta spłuczka atakuje!
Ogarnęłam się, przynajmniej z grubsza, i wyszłam przywitać nowy dzień. To będzie dobry dzień! Nawet jakby się zepsuły wszystkie spłuczki świata! Spokojnym krokiem szłam dróżką z mojego domku czarownicy, który stał sobie w cieniu lasu. Do wsi nie było daleko, ale wystarczająco daleko, żeby mieć święty spokój. Po chwili byłam już na ulicy i zastanawiałam się, gdzie tu jest jakiś sklep.
Postanowiłam kierować się do „centrum”, tam na pewno coś znajdę. Mimo to na horyzoncie nie widziałam żadnego miejsca, w którym mogłabym kupić cholerną bułkę. Za to pod drzewem widziałam dziwnego gościa. Ciarki mnie przeszły. Chłopak na oko w moim wieku stał pod dużym dębem, gapił się na mnie jak zahipnotyzowany i skubał ziarnka słonecznika, plując łupinkami przed siebie. Jakiś taki dziwny. Udałam, że go nie widzę, i przemknęłam ze spuszczoną głową.
– Panienko! – usłyszałam za plecami. – Panienko! Zgubiła się?
Zrozumiałam, że ta „panienka” to byłam ja. Odwróciłam się, ale nikogo nie zobaczyłam.
– Panienko, pomóc?
Dopiero teraz zobaczyłam, że za drewnianym płotkiem stoi starsza kobieta.
– Dzień dobry. Szukam sklepu… – Nie dokończyłam, bo starsza pani mi przerwała:
– Dziecinko, tutaj u nas nie ma sklepu. Znaczy jest, ale obwoźny, a on już dzisiaj był. Rano był, teraz to już nic. A co potrzeba? Może pomogę? Bo tak na większe zakupy to najlepiej do Krasnobrodu. A obwoźny to koło dziewiątej lata, trzeba pilnować. Zimą to i później, w lecie jest nieraz przed czasem. Ale to też zależy. Kwiaty plewię. Zobacz, kochana, jakie tu mam lilie! Synowa mi przywiozła. Jak zakwitną, to całą wieś zapachnią! Tutaj białe, a te bliżej płotu chyba bardziej kremowe, to się okaże, jak zakwitną. A tutaj… – Kobieta nie przerywała swojej opowieści, a mnie burczało w brzuchu. Nie byłam w stanie jej zastopować, strzelała słowami jak z karabinu. W końcu udało mi się zadać pytanie:
– To po bułki też trzeba do Krasnobrodu?
– Po bułki to nie wiem, ale chleb tu mają za tym dużym drzewem. Dobry, na zakwasie. Dla turystów pieką. Pani też turystka? Tam w budce mają. Trzy kroki. A do chleba mogę dać pomidora. O, tutaj mam. Swojskie. Pani skosztuje. – Urwała rumianego pomidora, wytarła o fartuch i podała mi przez płot, ciągle gadając.
Zjadłam. Faktycznie pyszny. Słodki. Bez chemii. Pachnący słońcem.
– Masz, dziecko, jeszcze trzy. Jak posmakują, to możesz wrócić, pókiś na wczasach. Sprzedam tanio. Jajka też mogę sprzedać. Kurki mam swoje. Panienka pewnie takich w mieście nie jadła.
Tej babie usta się chyba nie zamykają. W dodatku działa jak dobry dealer, pierwsza działka za darmo, kolejne już płatne. Dałaby sobie radę w korporacji. Tak mnie zamotała, że kupiłam od niej dziesięć jajek, do tego trochę szczypiorku, wzięłam też pomidory. Starowinka – po tym, jak powiedziałam, że nie mam ze sobą podstawowych produktów – dorzuciła mi gratis trochę soli i łyżkę masła zawiniętą w woreczek. Nawet sympatyczna. W Warszawie to i wpierdolu bym za darmo nie dostała. Właściwie to poprawiła mi humor tym swoim gadaniem i nazywaniem mnie raz panią, a raz panienką.
Po dłuższej pogawędce – a raczej słuchaniu, co Pani Gaduła ma do powiedzenia – ruszyłam do budki z chlebem dla turystów. Udało mi się kupić jeszcze ciepły żytni chleb. Do tego dżem jagodowy. I butelkę soku malinowego. I słoik smalcu. Wszystko swojskie! Pachnące! Po tych zakupach mój spacer przerodził się w szybki marsz. Byłam już tak głodna, że po drodze skubałam chleb. Boże, jaki on dobry! Żadnej chemii, żadnego syfu! Ten koniec świata to jakiś raj!
W domu znalazłam patelnię, która chyba pamiętała wojnę, i to pierwszą. Zrobiłam tonę jajecznicy. Do tego pomidory od Pani Gaduły, woda z sokiem, a na deser dżem wyjadany palcem ze słoika. Królewskie śniadanie! W warszawskiej knajpce zabuliłabym za taki zestaw jak za złoto.
Znalazłam jakiś stary koc. Wyniosłam go przed dom. Wyłożyłam się na nim jak długa. Leżałam tak, dłubiąc palcem w słoiku z dżemem, i patrzyłam na mój domek czarownicy. Tak, domek czarownicy pasuje idealnie! Stara chałupa na końcu wsi, pod lasem, z dachem do naprawy i z zepsutą spłuczką.
Dopiero się zorientowałam, że od wczoraj nie korzystałam z telefonu. Zasięgu brak, internetu brak, a mnie jakoś to nie przeszkadzało. Chyba zwariowałam do reszty! Obok słoika zaczęła kręcić się osa. Położyłam jej trochę powideł na trawie i obserwowałam, jak owad je śniadanie razem ze mną.
Poczułam spokój. Nic nie muszę. Leżę tu, na trawie. Świat się zatrzymał. Patrzę, jak osa walczy z lepkimi jagodami. Oblizuję palec i myślę sobie, że weekend tutaj – to za mało. Zostanę na tydzień. Albo dwa.
Z lasu dobiegają śpiewy ptaków, których nazw nie znam. Od strony wsi słyszę, jak szczeka pies. Sosny szumią przyjemnie i roznoszą zapach żywicy. Sosnowy aromat to zapach polskiego lata. Jest mi przyjemnie. Jestem najedzona. Mogę jeść dżem palcem i Konrad nie powie, że to obleśne. Może i obleśne, ale tak właśnie lubię. Zawsze lubiłam.
Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo zmienił mnie związek z tym człowiekiem. To obleśne, tamto wieśniackie, tego nie rób, tam nie idź. Jak mogłam być ślepa przez tyle lat?
A Kaśka? Taka sama! Z tym się nie zadawaj, tamta to wieśniara, botoks sobie zrób, bo ci lwia zmarszczka wyłazi. Srotoks, nie botoks. Ale mnie namówiła. Zrobiłam ze trzy razy. Wydawało mi się, że tak trzeba, że wszyscy teraz robią. Usta też kilka razy napompowałam. Po co? Po co ja tak słuchałam tych… tych… zdrajców! Teraz leżę w trawie, mam brudne stopy, brudny palec. I jest mi dobrze z samą sobą.
Nie mogłam jednak przeleżeć tak do wieczora. Rozsądek podpowiadał, że muszę jechać na zakupy. Zebrałam się niespiesznie. Wsadziłam klapki. Związałam niedbale włosy i pojechałam po zapasy.
Po drodze miałam okazję przyjrzeć się okolicy. Do mojego domku prowadziła polna droga. Niedługa. Do szosy było rzut kamieniem, ale miejsce było ustronne, spokojne, nierzucające się w oczy. Nikt nie zaglądał mi na podwórko. Nikt nie widział, że jem dżem palcem, że karmię osy. Do głównej – i właściwie jedynej – ulicy w Guciowie poprzyklejano domki. Trochę starych, trochę nowszych. Taki misz-masz. Remiza, zabytkowa wiejska zagroda, przed którą stał autobus z turystami. Co chwilę tabliczki z napisami „wolne pokoje”. A jakie mają być? Szybkie?
Jechałam i śmiałam się do siebie. Już dawno nie śmiałam się tak szczerze, w dodatku tylko w swoim towarzystwie. Słońce wprowadzało mnie w wakacyjny nastrój. Po lewej stronie turyści wlekli do wody długie kajaki. Też muszę popływać! Zmęczyć się! Spocić! I być obleśną, a nie tylko szpilki, drinki i szpanerska torba ze szpanerskim logo.
Minęłam jeszcze drewniany zajazd, z którego pachniało tak ładnie, że postanowiłam tu zajrzeć w drodze powrotnej. Dwa kolejne skrzyżowania i oto byłam w Krasnobrodzie. Po prawej rozciągał się zalew. Na plaży roiło się od ludzi. Małe, czyste miasteczko oblegane przez przyjezdnych. W moim Guciowie jest lepiej. Spokojniej.
Ha! W moim Guciowie! Jedna noc i już jest mój! Rozbawiła mnie ta myśl. Wychodząc z auta na parkingu marketu, zdałam sobie sprawę, że nie zrobiłam listy zakupów. Zawsze robię zakupy z apką. A, walić to! Kupię to, na co będę miała ochotę.
Kłapnęłam drzwiami i poszłam do sklepu. Papier toaletowy, makaron, jakiś sos w słoiku na czarną godzinę, oliwki, sól, przyprawy, dwie zgrzewki wody, trochę nabiału… Zgarniałam z półek zapasy jak na wojnę. Przy półce z chemią wzięłam zestaw płynów, ściereczek i pianek do sprzątania. Pomyślałam, że skoro mam zostać trochę dłużej, to warto posprzątać ten kilkuletni syf.
Ze sklepu wyszłam obładowana jak wielbłąd. Ale miałam wszystko, czego mogłam potrzebować w ciągu kilku najbliższych dni. Chleb kupię na miejscu. Warzywa i jajka od Pani Gaduły. Załadowałam tobołki i ruszyłam w drogę powrotną.
Tak jak sobie obiecałam, wstąpiłam do zajazdu na obiad. Pstrąg był większy od talerza! Nie śmierdział mułem, pachniał za to roztopionym masłem i ziołami. Surówki najlepsze, jakie kiedykolwiek jadłam! Ziemniaczków nie dokończyłam, nie miałam tyle miejsca. Za tak niską cenę spodziewałam się malutkiej porcji, tymczasem dostałam iście królewski obiad!
Postanowiłam, że po powrocie i rozpakowaniu zakupów przyda mi się dobry spacer. Ja, człowiek dieta, i takie obżarstwo? To do mnie niepodobne! Nie dość, że obładowana jak wielbłąd, to jeszcze nażarta jak świnia!
Spokojnie dojechałam do domu. Po wyładowaniu sprawunków marzyłam o tym, żeby zalec na trawie na krótką sjestę, ale wciąż byłam tą obowiązkową Justyną, która jeśli coś postanowi, to robi. Postanowiłam iść na spacer? A więc pójdę!
Nie znałam okolicy, więc to nie mogła być jakaś wielka wędrówka. Zresztą nawet mi się nie chciało nabijać kroków. Serduszko aplikacji musiało być zamknięte każdego dnia, bo inaczej czułam, że nie dopełniłam wszystkich obowiązków. W najbliższym czasie zero obowiązków. Zero stresu. Zero zamkniętych serduszek na krokomierzu. Idę na spacer. Najpierw obejrzę własne podwórko, a potem przejdę się ścieżką do lasu za domem.
Dom jak dom. Trochę zawalisko, ale dało się tu powakacjować. Ciekawa odmiana po pięciogwiazdkowych hotelach. Dwa okna z przodu, dwa z tyłu, po jednym po bokach. Dach błagający o naprawę. Drewniane ściany. Wielka sosna niemal opierająca się o dach. Kawałek zarośniętego ogrodu tuż obok i las ciągnący się za podwórkiem. Domek czarownicy otulony niemal ze wszystkich stron dzikim lasem przywodził na myśl baśniowe opowieści. Sosnowy uścisk trzymał chatę bardzo mocno i tylko polna droga prowadząca do ulicy łączyła baśń z rzeczywistością.
– Z tym ogródkiem przydałoby się coś zrobić – gadałam do siebie. – Przynajmniej wyrwać te chwasty. Albo skosić. Tylko czym? Gdyby pod oknami posadzić malwy, byłoby jak w bajce.
Malwy się sadzi czy sieje? Nie miałam pojęcia! Ale przecież na wszystkich filmach wiejskie krajobrazy obfitowały w te kwiaty. Malwy przy płocie, pod okiennicami. Czasami słoneczniki i jakieś małe kwiatuszki, których nazw nawet nie znałam. Jedyne rośliny, które w życiu miałam, to zioła z marketu. Uśmiercałam je – niechcący! – najdalej po dwóch tygodniach.
Zarośnięty dawny ogródek ciągnął się wzdłuż przedniej ściany i zawijał przy lewej ścianie domu. Zaraz za kuchennym oknem rosła dziwacznie powykręcana sosna, wyglądała jak upiór. Przy ścianie zamiast bajecznie kolorowych malw swoje eldorado miały wysokie pokrzywy i osty. Za tym poletkiem chwastów rosły gęste krzaki, dodatkowo otoczone kłującymi jeżynami. Na krzakach swoje macki obwieszały równie nieprzyjemny w dotyku dziki chmiel i poplątane pnącza dzikiego wina.
– Szkoda, że nie da się z tego zrobić wina. Albo piwa. – Parsknęłam śmiechem, gdy zaczęłam rozmyślać nad zarośniętym podwórkiem. Kawałek przestrzeni za domem był pokryty nawet ładną trawą. Chyba ktoś kosił to miejsce od czasu do czasu. To tutaj wylegiwałam się na kocu, patrząc na osę i otwarte drzwi do mojego domku.
Przy prawej ścianie ciągnęła się dróżka od wsi do mojego podwórka. A za niewielkim podwórkiem las wyciągał do mnie swoje ręce i mówił „chodź do mnie”. No to poszłam.
Ach, ten zapach sosen! Wciąż nie mogłam przestać się zachwycać. Wszędzie leżały igły i szyszki. Dosłownie po kilku krokach natknęłam się na drogę. Postanowiłam, że pójdę nią prosto, to może się nie zgubię. Szłam, rozglądając się na boki. Las, las i jeszcze raz las, bez końca.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki