Miasta, rzeczy, przestrzenie - ebook
Miasta, rzeczy, przestrzenie - ebook
Jeżdżąc po świecie, odkryłem, że podróż jest czymś więcej niż zmianą miejsca pobytu w celach poznawczych lub rekreacyjnych. Potrzebna jest nam po to, aby siebie samego zdefiniować, odnaleźć w sobie te specyficzne cechy, które pozwalają określić się wobec innych i wobec świata. Bo rośniemy, gromadząc doświadczenia i nabierając cech charakteru zawsze pośród rzeczy, na tle jakiegoś krajobrazu, który został – tak lub inaczej – uporządkowany, któremu wybrano i określono centrum i peryferie, a także pośród ludzi, którzy dają nam szansę autodefinicji, w autokreacyjnej podróży i – na koniec – w lekturze opisującej cudze, ale podobne do moich przygody.
Jerzy Jarzębski
Spis treści
Wstęp
Prolog. Dwa sylwestry
Miasta
Zniszczenie centrum
Dewastacja
Kraków jako współczesna forteca
Kraszewski na opak wywrócony
Stręczyciel idei
Zakopanoptikon. Drwiące Wesele zakopiańskie Andrzeja Struga
Gdańsk i granice kultur
Rzeczy
Schulz pośród rzeczy
Przedmioty grzesznego pożądania
Pamięć rzeczy: paradoksy enumeracji
Historia zapisana w rzeczach (na podstawie prozy współczesnej)
Zły Tyrmanda jako poemat o rzeczach
O przedmiotach ironicznych
Peryferie
Mapa Galicyi
Bruno Schulz – geografia twórczości
Gombrowicz – pisarz prowincji?
Nowy kształt prowincji
Quinta das Romazeiras
Podróże
Podróż włoska w literaturze popaździernikowej
Trędowaty z Aosty
Buenos Aires Gombrowicza
Ryszard Kapuściński – warsztat reportera
Literatura jako poszlaka: Córeńka Wojciecha Tochmana
Sąsiedzi
Diable harce w Czortopolu
Dookoła Moskwy – dookoła świata
Reich-Ranicki i jak odnieść sukces za granicą
Pogranicze polsko-żydowskie
Losy wykluczonych
Myszy i inne zwierzęta
Kongres futurologiczny – opowiadanie i film
Wieża Babel na przełomie tysiącleci
Przypisy
Nota bibliograficzna
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7908-174-5 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niespełna dwa lata przed moim urodzeniem odbył się pamiętny sylwester w Goszycach, gdzie starli się Czesław Miłosz i Jan Józef Szczepański. Pierwszy z nich – przybyły ze zniszczonej powstaniem Warszawy literacki gwiazdor i ulubieniec kobiet, ale tylko z pozoru pewien siebie; w rzeczywistości zrozpaczony sytuacją kraju i niewidzący pozytywnych perspektyw na przyszłość. Drugi – skromny i niepozorny, gotów wypełniać wbrew rozpaczy żołnierski obowiązek. Pozostały po tym starciu ważne literackie świadectwa mówiące o dramatycznym rozdarciu Polaków, którzy – przeżywszy dopiero co wojnę, okupację i potworną klęskę powstania warszawskiego – stanęli z kolei przed wyzwaniem sowieckim i nowym zniewoleniem. Ci, którzy z dzisiejszej perspektywy widzą tę sytuację w kategoriach prostego wyboru: za lub przeciw wolności Polski, trywializują w sposób niedopuszczalny trudności wiążące się z podejmowaniem decyzji, jak działać czy wręcz – jak żyć dalej.
Ci, którzy myśleli głębiej o formach ustrojowych kraju w okresie powojennym, jak na przykład Miłosz, Wyka czy Andrzejewski, wiedzieli, że nie ma powrotu do anachronicznego modelu Polski przedwrześniowej – musieli więc zdecydować, co robić dalej. Odpowiedzi na to pytanie było kilka i żadna nie spełniała oczekiwań ludzi, którzy właśnie uwalniali się od koszmaru wojny i masowych rzezi, ale wpadali natychmiast pod władzę sowiecką i nowe formy terroru. To wtedy Miłosz – skuszony przez swoich przedwojennych lewicowych przyjaciół – podpisał na krótko pakt z diabłem i wstąpił do PRL-owskiej służby dyplomatycznej. Przychodziłem więc na świat, w którym żyć było trudno i w którym trzeba było nieustannie dokonywać aktów wyboru, obciążonych daleko idącymi konsekwencjami. Nie w pełni docierało to do dziecka, którym wtedy byłem, ale wiedziałem przynajmniej tyle, że władza i jej instytucje, takie jak milicja czy UB, są generalnie nieprzyjazne ludziom z mojego otoczenia. Trudno było myśleć inaczej, skoro owa władza niedługo po wojnie uwięziła na całe lata dwóch moich wujów (syna jednego z nich, a mego kuzyna, pamiętam z tamtych czasów jako dziecko bez rodziców, bo także jego matka na krótko trafiła za kraty). Drugim mężem mojej mamy został z kolei wypuszczony z więzienia bodaj w 1955 roku AK-owski partyzant i uciekinier z obozu w Auschwitz, Marceli Godlewski (zwany wśród przyjaciół Filipem, jak się później dowiedziałem, spokrewniony przez matkę, z domu Kotkowską, z Gombrowiczem). Nie mogłem wówczas wiedzieć, że choć wszyscy pracowali z początku dla AK-owskiego Kedywu, to każdy z nich więziony był przez bezpiekę z innych powodów. Działalność w Kedywie Filipa Godlewskiego nie była chyba organom władzy zbyt dobrze znana, bo wyrok otrzymał za rzekomy sabotaż (prowadzona przezeń ciężarówka zapaliła się od zatarcia łożyska w kole, co spowodowało gwałtowny pożar i utratę życia kilku osób). Karę śmierci, zmienioną najpierw na dożywocie, potem na piętnaście lat odsiadki, dostał wuj Feliks Czech, który z ramienia kontrwywiadu AK nadzorował działania Narodowych Sił Zbrojnych w ziemi świętokrzyskiej. Natomiast uwięzienie brata mojej mamy, Juliusza Garzteckiego, który jeszcze przed końcem wojny przeszedł z AK do AL, potem wybrał współpracę z tajnymi służbami nowej władzy, a w latach czterdziestych pracował w polskich placówkach dyplomatycznych w Rzymie i w Paryżu, miało dla nas podłoże dość tajemnicze. Nie wiedzieliśmy: ofiarą był czy kutym na cztery nogi agentem. O prawdziwości drugiej wersji świadczyć mogło, że to on przecież po wypuszczeniu z więzienia skutecznie inwigilował środowiska inteligenckie jako współtwórca, wraz z żoną Ewą, Klubu Krzywego Koła. Mieszkanie, w którym klub powstał (w Warszawie, przy ulicy Krzywe Koło 26/28 m. 4), dobrze z dzieciństwa pamiętam. Wejść w wewnętrzne komplikacje duszy mego wuja, człowieka inteligentnego i o dużych ambicjach, nie potrafię, zwłaszcza że był w chronicznym konflikcie ze swymi rodzicami, a jego wizyty w naszym domu były rzadkie i zawsze po półgodzinie kończyły się awanturą. Tak czy inaczej, na tych paru przykładach pokazać można sprzeczności, komplikacje i różnice politycznych wyborów dzielące czasem członków jednej rodziny. Z uwagi na obowiązkową tajność coraz mniej o tym wszystkim wiedzieliśmy w naszym pokoleniu. W rezultacie konflikty postaw upraszczały się z wolna, przyjmując formę dychotomii władzy i opozycji. Dopiero gdy działalność dysydentów, wraz z wydarzeniami marca 1968, a po paru latach – z powstaniem KOR-u, skonkretyzowała się i zaczęła być firmowana przez określone twarze i polityczne rodowody, ujawniły się ideowe różnice i wewnętrzne konflikty, które ekstremalną formę zyskały dzisiaj, kiedy środowiska bojowników o wolność drastycznie się poróżniły.
Widać stąd, że intelektualna praca nad urządzeniem kraju bez obcej ingerencji stała wciąż przed Polakami. Lata, w których formowała się moja świadomość, nie przynosiły mi zatem jakichś gotowych konceptów politycznych ani odpowiedzi na pytanie „jak żyć?” poza jednym prostym wskazaniem, że władzy nie można dowierzać, nawet w takich sytuacjach, jak popaździernikowa liberalizacja. Tę postawę odziedziczyłem po mamie, która komunizmu szczerze nie znosiła. Do moich przeżyć należały natomiast doświadczenia tak brzemienne w skutkach, jak wielka migracja, przemiany społeczne i ekonomiczne, a także idąca za nimi zmiana statusu rzeczy, ich jakości i prestiżu wynikającego z ich posiadania. Ta zmiana osadzenia w przestrzeni i pośród otoczenia materialnego stosunkowo niedawno stała się ważnym tematem literackim, co opisał w swojej świetnej książce Przemysław Czapliński¹. Nowe przeżycie przestrzeni i świata rzeczy stało się jednym z ważniejszych doświadczeń, które formowały światopogląd – mój i całego polskiego społeczeństwa.
Dopiero w ostatnich latach, po odzyskaniu niepodległości, które wyzwoliło – paradoksalnie – cały zamrożony przez kilka dziesięcioleci zasób społecznych i ideologicznych konfliktów, badacze historii społecznej, politycznej czy ekonomicznej starali się przedstawić w całej złożoności i wieloznaczności to, co się naprawdę wówczas, po wojnie, zdarzyło. Zrozumienie tych czasów wymagało przetrząśnięcia zamkniętego na cztery spusty residuum społecznej pamięci o polskich grzechach i nieprawościach, co zdecydowanie nie podobało się politykom partii prawicowo-nacjonalistycznych, dążącym do przedstawienia historii w łatwych do propagandowego wykorzystania uproszczonych kategoriach. „Polski punkt widzenia” to, ich zdaniem, punkt, z którego widać tylko bohaterstwo bojowników o niepodległość kraju, nie widać natomiast obciążających Polaków zbrodni i bezmiaru wojennej demoralizacji. Rozpoczynając tę książkę od opisu dwóch sylwestrów z pierwszych lat istnienia komunistycznej Polski, chciałbym dowieść, że sytuacja w tych pierwszych latach wymyka się prostym ujęciom. Niemniej jednak sposób, w jaki widzieliśmy świat, da się opisać – tyle że trzeba w tym celu skupić się nie na ideologicznych kategoryzacjach, zawsze dodawanych ex post, ale na obrazach, rzeczach czy strukturach przestrzeni, w której mieszkaliśmy czy odbywaliśmy wędrówki i poprzez które oglądaliśmy świat.
Najpierw były miasta. Właśnie tak: w liczbie mnogiej. Pewnie dlatego, że nie miałem od najmłodszych lat wyraźnego poczucia zakorzenienia. Moi rodzice byli z Warszawy i po powstaniu przeżytym w mieszkaniu dziadków, przy Wilczej, w rejonie leżącym od pierwszego do ostatniego dnia walk na samym powstańczym froncie, uciekli z szosy pruszkowskiej i dotarli do rodzinnej Częstochowy dziadka, gdzie zaopiekowała się nimi jego siostra, przełożona zakonu urszulanek, i gdzie dostali pracę jako muzycy. Potem Częstochowę zamienili na operę w Bytomiu, gdzie ja się, w roku 1947, urodziłem – i niebawem się rozeszli. Rodzice mamy dotarli tymczasem do Krakowa, tam więc, przy ulicy 18 Stycznia (dziś Królewskiej) we czworo zamieszkaliśmy. Moja mama zamieniła pianistykę na kompozycję, interesowała się też najnowszą literaturą, pisała pieśni do słów Białoszewskiego, Poświatowskiej, Jerzego S. Sity, przyjaźniła się z poetami i artystami. W naszym domu bywali Tadeusz Kantor, Kazimierz Mikulski, Janina Kraupe-Świderska, Jerzy Harasymowicz, także liczni muzycy. Stałą rezydentką pokoiku-służbówki była przez parę lat Maria (Lila) Krasicka, najbliższa współpracowniczka Kantora w teatrze Cricot 2. Ale gościem najbardziej odświętnym był bliski mamy przyjaciel sprzed wojny, pianista Witold Małcużyński, który przyjechał do Polski po odwojowaniu dla Wawelu wywiezionej w czasie wojny do Kanady królewskiej kolekcji arrasów i witany był oficjalnie jak sam król. Podjęty przez mamę na obiad litewskimi kołdunami, długo je w listach wspominał. Szymborska chyba nigdy do nas nie dotarła, ale poznały się i polubiły z mamą, która, poznawszy ją w Państwowym Wydawnictwie Muzycznym, gdzie obie w latach pięćdziesiątych pracowały, zjawiła się w domu z okrzykiem: „Poznałam wspaniałą dziewczynę: śliczna, utalentowana, inteligentna i – wyobraźcie sobie – komunistka!!”
Nie towarzyskie rozkosze jednak były w tych kontaktach najważniejsze. Po październikowych przemianach sfera literatury i sztuki zdawała się wówczas szczupłą domeną względnej wolności. W mojej klasie licealnej mama zorganizowała klub miłośników sztuki współczesnej, który działał do jej przedwczesnej śmierci w wypadku samochodowym. Jaki był poziom tych zajęć, można sobie wyobrazić, skoro o nowym malarstwie opowiadał nam Kantor, a o muzyce – Penderecki. Kilka lat wcześniej piętro niżej w naszym domu powstał jeden z pierwszych ośrodków jazzu w Polsce: było nim prywatne mieszkanie Wojtka Karolaka, którego matka, zakochana w synu, tolerowała ten typ muzyki u siebie w domu.
Z górą osiem lat ode mnie starszy Wojtek chętnie przychodził do nas i bawił się ze mną, był też dla mnie niekwestionowanym autorytetem. Dlatego, gdy się dowiedziałem, że w wieku dwunastu lat napisał powieść, czułem się w obowiązku mu dorównać. Nie było to łatwe, ponieważ mając cztery lata, opanowałem wprawdzie litery pisane, ale nie umiałem ich łączyć. To wydało mi się wówczas najważniejsze. Potem przyszło do nadania bohaterowi nazwiska. U Wojtka nosił on miano Alojzego Zajączka, co wydało mi się nieodparte, ale gdy spróbowałem wykorzystać je po raz wtóry, dorośli orzekli, że jest już zajęte. Imienia oddać nie mogłem, zgodziłem się jedynie przemianować Zajączka na Krokodyla. Dalej poszło już łatwiej: powieść była sensacyjno-kryminalna z duchami, a centrum akcji stanowiła zuchwała scena kradzieży „amerykańskich pierścionków”. Dorośli tu znowu podśmiechiwali się po kątach, bo w tych czasach „amerykańskie złoto” miało znaczyć – nie wiedzieć czemu – tombak. Ale powieść pisało mi się doskonale, aż do finału, kiedy z szaf w sklepie wyskakiwały duchy, udaremniając kradzież. Tekst dzieła nie zachował się, niestety. Pamiętam tylko, że zakończyłem je umoralniająco: „Do widzenia, drodzy Czytelnicy, i pamiętajcie nie niszczyć książek!” Była to pierwsza i zarazem ostatnia moja powieść.
O ile mamie zawdzięczałem kontakty artystyczne, o tyle Filip Godlewski wprowadził nas w rzeczywistość ziemiańską. Jego krewni i znajomi po wojnie, jako fachowcy w dziedzinie uprawy ziemi, zajmowali kierownicze stanowiska w Państwowych Gospodarstwach Rolnych, całkiem często więc mieszkali w dworach, które władza ludowa zabrała jakimś ich kuzynom, i prowadzili życie na wzór przedwojennego – z obowiązkowymi polowaniami na szaraki czy bażanty, przejażdżkami bryczką po polach i rodzinnymi zjazdami. My jeździliśmy wielokrotnie do Liplasu pod Gdowem, gdzie kierownikiem był pan Witold Cichowski (kuzyn Cichowskich spokrewnionych z Gombrowiczami?). Odnalazłem go zaraz na pierwszej stronie publikowanych w internecie materiałów genealogicznych firmy My Heritage. Tamtejszy dwór przeszedł typową drogę: w latach pięćdziesiątych trzymał się jakoś w stanie wyniesionym z lat przedwojennych, potem z wolna popadał w ruinę, dziś wyremontował go jakiś, zapewne nowobogacki, nabywca.
Mój ojciec powrócił do Warszawy, uczył w Akademii Muzycznej i w muzycznych szkołach niższych stopni, nigdy też po wojnie nie powrócił do świetnie zapowiadającej się kariery wirtuoza skrzypiec. Dlaczego? To pytanie zadawała w dramatycznym tonie wielka skrzypaczka, Eugenia Umińska, w artykuliku publikowanym przed laty w „Ruchu Muzycznym”. Podejrzewam, że w związku z pewnymi wydarzeniami z okresu wojny, które sprawiły, że mógł być szantażowany przez UB. Wolał zatem wtopić się w tło, zrezygnować ze sławy, wybrać pozycję outsidera, który wiadomym służbom się nie zwierza, bo nie bywa w wielkim świecie i nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Tylko niekiedy jego uczniowie odkrywali z zaskoczeniem, jaką pozycję krytycy przyznawali mu przed wojną. To również jest rodzaj ofiary wojny i komunizmu – trudnej do sklasyfikowania i zmierzenia.
Kiedy dorosłem, dość często do niego jeździłem, bywałem też na letnich obozach warszawskiego Liceum Muzycznego, którego współtwórcą i dyrektorem był mój stryj, Aleksander Jarzębski. Moja mama bywała w stolicy czasem służbowo i w takiej podróży zginęła przed półwieczem w wypadku samochodowym, który się zdarzył akurat w połowie drogi między dwoma miastami: w Skarżysku-Kamiennej. To nie najgorszy symbol naszego braku zakorzenienia. Byłem zawsze z „pomiędzy”: mówiłem po warszawsku, rodzinne historie, które słyszałem, były związane z Warszawą, czasem z Częstochową, skąd pochodził dziadek, lub z Kijowem, gdzie dziadkowie mieszkali przed I wojną światową i gdzie urodziła się mama – nigdy z Krakowem. Ale Kraków był rzeczywistością, która otaczała mnie na co dzień, a Warszawa istniała tylko od święta. Wtedy nauczyłem się, że miasta mogą się różnić totalnie, w najgłębszej swej zasadzie. Może dlatego Warszawa mnie fascynowała – znałem ją jeszcze zrujnowaną, a potem z przejęciem kibicowałem jej odbudowie. To miasto mego najwcześniejszego dzieciństwa, połowy lat pięćdziesiątych, opisuje w Złym Tyrmand. Dziadek Jarzębski, jako profesor konserwatorium, miał służbowe mieszkanko w ówczesnej siedzibie szkoły, pałacu Sobańskich przy Alejach Ujazdowskich. Tam oglądałem w roku 1954 kolarzy jadących w Wyścigu Pokoju – z legendarnym Królakiem i młodziutkim Elkiem Grabowskim, nastoletnią nadzieją polskiego kolarstwa.
Gdańsk i całe Trójmiasto po raz pierwszy widziałem w lecie 1952 roku – i choć miałem, ledwie ukończone, pięć lat, odczuwałem już i zapamiętałem na całe życie różnice między modernistycznym Orłowem, gdzie mieszkaliśmy, a eklektycznym Sopotem z jego nadmorskim parkiem w charakterystycznym fin-desieclowym stylu. Zakopane zobaczyłem też w lecie, ale dopiero w 1958. To były ostatnie chwile, kiedy stolica Tatr nie różniła się jeszcze zbytnio od tej, która istniała przed wojną – z góralskimi domami w centrum i drewnianymi willami-landarami, nie mówiąc już o legendarnych starych taksówkach firmy Austro-Daimler czy Tatra, jedynych pojazdach wytrzymujących kursy po wyboistych wtedy górskich drogach. Turystyka była jeszcze zdecydowanie zgrzebna, mieszkało się w domach pozbawionych wygód, brakowało restauracji, poza „Jędrusiem”, „Watrą”, „Kryształową”, „Porajem” nie mogę sobie żadnej przypomnieć, choć pewnie nieliczne inne istniały. Potem otwarto na Krupówkach Cocktail-bar – mekkę dzieciaków – który w końcu, podobnie jak uwielbiana przez schodzących z gór turystów restauracja „Poraj”, musiał ustąpić przed agresywnym współczesnym biznesem.
Kto chce, zobaczy teraz, że opisuję w tym tomie nie jakieś przypadkowe miejsca na mapie, ale „moje” miasta, pamiętane od dzieciństwa. Z kolei poprzez lekturę Schulza i liczne podróże w tamte strony związany jestem z Drohobyczem, jego mieszkańcami i wielonarodowym dziedzictwem. A mapa? Tę „galicyjską”, o której tu piszę, mam od niedawna, ale wcześniej matka Wojtka Karolaka pożyczała mi czasem ogromne austriackie atlasy sprzed wojny, dzięki którym zobaczyłem, jak można czytać Trylogię Sienkiewicza, odnajdując na mapie niemal każdą wioskę wymienianą przez pisarza.
Z przedwojennych czasów były też otaczające mnie rzeczy (mieszkaliśmy w domu zasobnym i pełnym ładnych, stylowych przedmiotów: dywany, antyczne meble, porcelana i srebra były w jak najlepszym guście). A przecież dość szybko odkryłem, że te wszystkie ładne rzeczy mają kłopoty z tożsamością, że są „z nieprawego łoża”, a ich korzenie poprzecinano i pozrywano w latach „wielkiego rabunku”, w czasie wojny i zaraz po niej. Przecież to wszystko nie mogło pochodzić z powstańczej Warszawy, skąd moja rodzina wyszła z plecakami uszytymi naprędce z zasłon okiennych i mieszczącymi tylko najpotrzebniejsze drobiazgi! Prawda, były jeszcze dolary zaszyte w kołnierzu płaszcza mojego dziadka, a pochodzące ze sprzedaży willi w Milanówku, którą dziadek spieniężył w czasie okupacji. Dolary nie mają tożsamości, za nie jednak dziadek uzyskał pieniądze na odstępne za nasze krakowskie mieszkanie dla poprzednich jego lokatorów, malarzy, braci Mierzejewskich, za nie też kupił meble i wyposażenie domu. Część tego wyposażenia (wraz z fortepianem) pochodziła z tak zwanych dóbr poniemieckich, a przywiozła je mama, która otrzymała je w Bytomiu, gdzie, jak wspomniałem, po wojnie pracowała w operze. Ona też, po osiedleniu w Krakowie, polowała na bazarowe okazje. Targi były wówczas pełne dóbr po ofiarach wojny i Holocaustu, bądź to pochodzących z szabru, bądź też odkupionych za bezcen od właścicieli ziemskich wysiedlonych z ich wiejskich rezydencji. Piękne rzeczy były więc tanie, ale rozproszone i bez rodowodu. Klasyczne displaced objects. To z tamtych czasów wywodzi się u mnie odruchowe przekonanie, że filiżanki postawione na stole najpiękniejsze są wtedy, gdy każda pochodzi z innego kompletu. I drugie jeszcze przeświadczenie: że nowe meble są potwornie brzydkie i tandetne. Kiedy dorastałem do wieku szkolnego i postanowiono kupić mi biureczko, wymogłem na mamie, aby to był mebel z antykwariatu – rzeczywiście wielkiej urody, choć wymagający gruntownego remontu. Cała młodość i kawał wieku dojrzałego upłynęły mi w regionie świata, w którym panowała „gospodarka niedoboru”, a rzeczy były przedmiotem westchnień lub nerwowych i kosztownych zabiegów. Z dawnych lat pamiętam drukowane w jakimś tygodniku satyryczne opowiadanko, w którym bohater otrzymywał cynk, że zdobyto dla niego nielegalnie jakąś niebywałą cenność. Transportowano ją następnie pod osłoną nocy i supertajności, w wielkim worku. Napięcie rosło w miarę upływu czasu i napotykanych po drodze przeszkód. I kiedy już bohater mógł w miarę bezpiecznie cieszyć się swym skarbem w rodzinnym domu, worek opadał i ukazywała się… muszla klozetowa! Śmialiśmy się, czytając, ale z pełnym zrozumieniem, bo sami kiedyś przeżywaliśmy podobne kłopoty. Zresztą gospodarka niedoboru miała to do siebie, że jej mechanizmy unicestwiały – jakby losowo – co rusz to inne najzwyklejsze przedmioty codziennego użytku. Stąd tendencja do gromadzenia wszelkiego typu dóbr w rezerwie (a nuż zabraknie?), piwnice wypełnione cukrem, najdziwaczniejszymi kolekcjami przedmiotów lub – co groźniejsze! – benzyną w nie zawsze szczelnych bańkach.
W czasach komunizmu w dystrybucję przedmiotów wplątywała się również wielka polityka, za Stalina zabraniająca popijać amerykańską coca-colę, krzywiąca się na zachodnią modę, reglamentująca jedne towary i tępiąca inne, jak na przykład poczciwe banany, których w Polsce nie było przez dziesięciolecia, aż ukuto z nich propagandowy symbol mający budzić klasową nienawiść („bananowa młodzież” w marcu 1968 to synkowie i córki bogatych rodziców, którzy tak objedli się niedostępnymi dla zwykłych ludzi owocami i innymi frykasami, że w końcu – rozbestwieni – postanowili dokonać zamachu na „państwo robotników i chłopów”). Dla mnie prawdziwym sygnałem końca komunizmu był widok przekupki na targu pogryzającej banana.
Istniała też klasa rzeczy źle widzianych, niosących pamięć niewygodnej dla władzy polskiej przeszłości. Posiadaczem całej kolekcji takich przedmiotów był właściciel sławnego pensjonatu w Lanckoronie, dokąd często jeździłem w dzieciństwie, pan Tadeusz Lorenz. Jego ojciec, Tadeusz senior, był oficerem do specjalnych poruczeń Piłsudskiego w bohaterskich czasach Legionów, więc na widocznym miejscu w pensjonacie pyszniło się przez wszystkie lata komunizmu muzeum legionowych pamiątek. Tadeusz junior był wówczas ośmioletnim chłopcem, ale ojciec wziął go raz na wojskowe ćwiczenia w terenie. Pod wieczór rozpadało się, dla żołnierzy były pałatki – dla Komendanta łóżko w chłopskiej chacie. Ale Piłsudski nie chciał zostawiać chłopca na deszczu i wziął go na noc do swego łoża. Kiedy Tadeusz Lorenz opowiadał mi tę historię, liczył sobie grubo ponad osiemdziesiątkę i był zapewne ostatnim żyjącym człowiekiem, który mógł powiedzieć, że spał z Komendantem w jednym łóżku. Ale mnie intrygowało, jak ocalił legionową kolekcję w latach komunizmu. „O, to proste – odparł – mnie nikt nie mógł ruszyć. Miałem kolegów z wojska. Moim kumplem był Jaruzelski…”
Opowiadam tę historię na użytek tych przede wszystkim, dla których historia Polski w XX wieku jest prosta i jednoznaczna – z wyraźnie rozgraniczonymi rolami białych i czarnych, lub raczej czerwonych bohaterów. Tymczasem moje doświadczenia były odmienne: z najmłodszych lat wyniosłem poczucie, że tożsamość, obciążenia dziedziczne, przynależność terytorialna, polityczna, ideologiczna, walor symboliczny – ludzi, a także towarzyszących ludziom rzeczy i przestrzeni będących teatrem ich działań – jest kwestią niosącą z sobą wiele motywów sprzecznych i niejasności. Ponieważ wcześnie zacząłem sporo podróżować, przekonałem się również, że Polska jest osobliwym krajem, gdzie większość ludzi jest „nie stąd”, ma więc problemy z zakorzenieniem, odwołuje się też ciągle do przeszłości, która związana jest z jakimś „gdzie indziej”. Dlatego kłopot, który zdawał mi się moim prywatnym kłopotem, odkryłem jako kwestię dotyczącą tysięcy innych ludzi i dość popularny temat literatury polskiej. Ale moje własne „pytania o tożsamość” nie były zmyślone. Moja mama, jak się rzekło, urodziła się w Kijowie, gdzie jej ojciec, Stanisław Garztecki, prowadził agencję reklamową, pisząc jednocześnie do polskich gazet, mój ojciec przyszedł na świat w Moskwie, jedna babka w Tambowie, w starej polsko-rosyjskiej familii Boratyńskich, a druga w Petersburgu, w rodzinie ziemian z najdalszych kresów, noszących z ukraińska brzmiące nazwisko Soroko, ale uważających się za Polaków. Babka Zofia z Boratyńskich wyszła za mego dziadka, Józefa Jarzębskiego, który urodził się w Nieborowie, gdzie jego ojciec był pałacowym organistą. Dziadek stał się znanym skrzypkiem i do Tambowa trafił jako profesor tamtejszego konserwatorium. Niemniej małżeństwo to dla Boratyńskich, którzy pochodzili od szesnastowiecznego wielmoży, Piotra Boratyńskiego, burgrabiego krakowskiego pochowanego w wawelskiej katedrze, szczycili się też należącym do rodziny sławnym rosyjskim poetą, Jewgienijem Baratynskim, było mezaliansem. Młodzi jednak uparli się i uciekli rodzicom panny aż do Astrachania, gdzie przyszedł na świat mój stryj, Aleksander, po II wojnie założyciel i dyrektor liceum muzycznego w Warszawie. Babka dzięki małżeństwu z Polakiem i wyjeździe do Warszawy uniknęła rewolucji, a dziadek – już po osiedleniu w stolicy wolnej Polski – stał się jednym z najbardziej poważanych skrzypcowych pedagogów.
Moich krewnych wypadki historyczne rozegnały po świecie (Włochy, Niemcy Zachodnie, Francja, Anglia, Argentyna, Szwecja, USA). Jedna z sióstr mego dziadka, pochodząca z Częstochowy, wyszła za mąż za bogatego Włocha, a jej córki z pierwszego małżeństwa poślubiły dwóch przyjaciół z obu stron francusko-niemieckiej granicy. W czasie II wojny światowej najpierw Niemiec pomagał Francuzowi, a gdy alianci wzięli górę – przyjaciele zamienili się rolami. W niemieckim domu ciotki Jadzi w Bitburgu przy stole używało się na zmianę pięciu języków. Wcześnie, bo w moje dziesiąte urodziny, pojechałem w moją pierwszą podróż na Zachód i odtąd mogłem porównywać nasze poplątane losy, tożsamości i ich przestrzenny wyraz. Kilka lat później rozpocząłem studia i tak się zdarzyło, że pisarze, którymi się zająłem – Gombrowicz, Schulz i Lem – wszyscy trzej kwestii tożsamości poświęcali wiele uwagi, choć każdy z nich podchodził do tych rozważań z innej strony. Gombrowicz akceptował w sobie istnienie „pomiędzy”, wyprowadzając z niego konsekwencje dotyczące całości swej egzystencji, Schulz zastanawiał się, jaki los niesie mu istnienie na prowincji i na wielorako pojmowanym „marginesie życia”, Lem wreszcie próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, jakie konsekwencje ma dla niego bycie człowiekiem, mieszkańcem Ziemi, i co ta przynależność w ogóle znaczy – by ująć rzecz najprościej, jak się da. Każdy z nich – choć wszyscy trzej karierę zrobili światową – zastanawiał się także nad problemem prowincjonalności i jego konsekwencjami. Nawet Lem podkreślał zawsze, że egzystujemy – wraz z Ziemią – na obrzeżach galaktyki.
Paradoksalność istnienia – to dotyczyło naprawdę wielu spośród moich literackich mistrzów, szczególnie tych, którzy – jak Schulz i Lem – byli Żydami. Zresztą i ja miałem wiele koleżanek i kolegów Żydów, którzy po marcu 1968 zniknęli z mojego życia, choć niektórzy się odnaleźli – jak przedmiot naszych młodzieńczych marzeń i westchnień, Violka Wein, która za młodu zapowiadała się świetnie jako pianistka, a teraz mieszka w Jerozolimie i odkryła w sobie autentyczny talent pisarski. I oto kobieta – brutalnie wygnana przed prawie półwieczem z Polski – teraz po polsku pisze i utrzymuje stały kontakt z krajem urodzenia.
Jeżdżąc po świecie, odkryłem więc, że podróż jest czymś więcej niż zmianą miejsca pobytu w celach poznawczych lub rekreacyjnych. Potrzebna jest nam po to, aby siebie samego zdefiniować, odnaleźć w sobie te specyficzne cechy, które pozwalają określić się wobec innych i wobec świata. Stąd poczucie bliskości, jakie miałem dla Żydów – wiecznych tułaczy, którym podróż i status wygnańców dostarcza tyleż cierpień, co jakiejś nadmiarowej, nieznanej innym nacjom mądrości. O tych korzyściach płynących z wędrowania wiedział najlepiej Ryszard Kapuściński, który także, podobnie jak Gombrowicz, Schulz i Lem, przemierzył drogę z prowincji na szczyty światowej popularności. Próbuję więc i jego doświadczenie zrozumieć, nie tropiąc – jak Domosławski – sensacji biograficznych, ale starając się przeniknąć, na czym polega jego warsztat reporterski, co i jak dzięki niemu odkrywał i jak cechy owego warsztatu łączą się z cechami osobowości reportera. Podobne pytania zadaję też innemu reporterowi, uważanemu za najwybitniejszego ucznia Kapuścińskiego, Wojciechowi Tochmanowi, który jedzie na Bali tropem swej koleżanki, ofiary zamachu bombowego, i dąży do odpowiedzi na pytanie, po co potrzebna jej była podróż, poznawanie obcych ludzi i obcych kultur.
Jak czytelnik może się zorientować, w ten sposób zamknąłem na kilku stroniczkach wstępu najważniejsze tematy mojej książki. Nie po to, aby – jak to się najczęściej robi – naszkicować metodologię badań i nazwać tradycję naukową, z którą czuję się związany, ale inaczej: aby pokazać, w jakiej mierze to dość rozwichrzone tematycznie dzieło wyrasta z moich własnych przeżyć i najgłębiej osobistej problematyki, jest opisem materialnego środowiska, w którym ta problematyka się rozwijała, by uzyskać dzisiejszy kształt, a jednocześnie pomostem między życiem i literaturą, do której udawałem się po to, by ze swego życia coś zrozumieć. Bo rośniemy, gromadząc doświadczenia i nabierając cech charakteru zawsze pośród rzeczy, na tle jakiegoś krajobrazu, który został – tak lub inaczej – uporządkowany, któremu wybrano i określono centrum i peryferie, a także pośród ludzi, którzy dają nam szansę autodefinicji, w autokreacyjnej podróży i – na koniec – w lekturze opisującej cudze, ale podobne do moich przygody. Ostatnia część książki – Przestrzenie – może się zatem wydawać chaosem tekstów i tematów, ale właściwie ma pewne dość ściśle określone tematyczne centrum: opisuje świat widziany przez nomadów, podmioty będące w ruchu (w czasie i przestrzeni), wędrujące przez różne światy i oglądające je w biegu. Cóż dziwnego, że tymi podróżnikami – z wyroków losu lub z wyboru – są Żydzi, Polacy, Ukraińcy? Tu i ówdzie rzeczywistość ułoży się nomadzie w jakiś literacki kształt, ale kształt ów będzie zawsze podatny na zniszczenie, rozsypkę, kompromitację. Tak oglądają świat Schulz i Gombrowicz, tak rekonstruuje go Kapuściński, próbuje złożyć w sensowną całość Tochman, widzą po swojemu Reich-Ranicki i cudzoziemscy krytycy, podaje w wątpliwość Spiegelman, wykpiwa Andruchowycz czy – z innych pozycji – Lem. Ale znów temu ostatniemu ton dość swawolnej puenty wieńczącej historię przyszłości adaptator filmowy zamienia w łkanie. Słowami kluczowymi w tej części książki będą zatem: prowincja, centrum i podróż. Ale wszystko jest tutaj względne: prowincjonalność (centralność?) Galicji, Polski, Afryki, Argentyny, Czortopola, Moskwy, Paryża (!), Ameryki (!!!). Status i rozpiętość geograficznych, kulturowych, literackich pograniczy – i wreszcie tego pogranicza pamięci przeszłości i wizji przyszłości, jakie stwarza życie. Po tym ostatnim pograniczu możemy pod przewodem literatury wędrować, pod warunkiem, że nie zabraknie nam odwagi na taką niebezpieczną dla spokoju ducha podróż po osi czasu. Dlatego jeśli w końcu ja sam, w tekście zamykającym książkę, opisuję swoje izraelskie przygody, przebieram się już tylko w „strój podróżny”, rezygnując z pośrednictwa literatury na rzecz osobistej, doraźnej perspektywy.
Kiedy pisałem teksty, które znalazły się w tym tomie, raczej o takich sprawach nie myślałem. Miałem na uwadze ewentualnie napisanie książki o rzeczach, nie pociągało mnie jednak poświęcanie temu tematowi obszernej monografii obarczonej setkami przypisów i gigantyczną bibliografią, więc w końcu utknąłem, ale zorientowałem się, że tymczasem pamięć komputera zaczyna się wypełniać pisanymi z różnych okazji tekstami na inne tematy. Owe tematy były rzeczywiście inne, choć zarazem miały z sobą coś wspólnego, wskazywały na jakiś wspólny krąg doświadczeń i wreszcie – miały zdecydowanie osobisty kontekst, to znaczy, że w ten lub inny sposób mówiły o mnie. Kiedy to odkryłem, książka napisała mi się (a właściwie ułożyła z po części gotowych tekstów) sama. Z jakim skutkiem – nie mnie jednak sądzić.