Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasteczko Halloween Tima Burtona. Niech żyje Dyniowa Królowa - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
11 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Miasteczko Halloween Tima Burtona. Niech żyje Dyniowa Królowa - ebook

Prawdziwy koszmar dopiero nadciąga…

Sally Szkieleton uwielbia swojego upiornego męża Jacka każdą nitką swoich szwów. Niestety, nie może powiedzieć tego samego o nowej roli: królowej Miasteczka Halloween. Zaczyna się zastanawiać, czy swojego więzienia u doktora Finkelsteina nie zamieniła na inną, tym razem złotą klatkę. Kiedy Sally i jej pies Zero przypadkiem odkrywają bramę do pradawnego królestwa zwanego Miasteczkiem Snów, nieświadomie uruchamiają serię niebezpiecznych wydarzeń, które zagrożą przyszłości Dyniowej Królowej i całego Miasteczka Halloween. Czy Sally zdoła uratować miejsce, które stało się jej domem? A może przyszłość Dyniowej Królowej zmieni się w najgorszy z koszmarów?

„Niezwykły i mroczny świat! Obowiązkowa lektura dla wszystkich fanów Tima Burtona”.

Szymon i Błażej @przeczytani

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8315-614-9
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

W chłod­nej, atra­men­to­wej godzi­nie pół­nocy bie­rzemy z Jac­kiem ślub na cmen­tar­nym Spi­ral­nym Wzgó­rzu. Wiatr poru­sza suchut­kimi liśćmi, a Jack chwyta moje mięk­kie dło­nie w swoje – chłód jego pal­ców uspo­kaja nieco drże­nie, które czuję w szwach.

Bur­mistrz jako mistrz cere­mo­nii, stoi przed nami, wypi­na­jąc pierś, a gdy wypo­wia­damy nasze przy­sięgi zgod­nie z ponu­rym rytu­ałem pra­daw­nych ślub­nych prze­mów, w jego oczach raz poja­wia się pod­nie­ce­nie, innym razem blade, upiorne łzy. Księ­życ na nie­bie ma barwę krwa­wej czer­wieni – to dobry omen – a za lewe ucho mam wci­śnięty zwię­dły kwiat ole­an­dra zerwany z grządki tru­ją­cego blusz­czu na skraju Mia­steczka Hal­lo­ween – to zwy­czaj, który ma zapew­nić dłu­gie, straszne życie.

Moc­niej ści­skam dłoń Jacka. Poły jego czar­nego smo­kingu powie­wają w chłod­nym, noc­nym powie­trzu, zaś moja suk­nia ze skraw­ków czar­nej koronki – sama ją uszy­łam poprzed­niej nocy – trze­po­cze na wie­trze niczym duch. Ostroż­nie zer­kam na tłum i dostrze­gam chłodne, zło­śliwe spoj­rze­nie dok­tora Fin­kel­ste­ina wpa­tru­ją­cego się we mnie z pierw­szego rzędu. Jego wargi drżą z wście­kło­ści, bo teraz wresz­cie udało mi się uciec mu na zawsze.

„Nie jestem już twoim dzie­łem” – myślę, a słowa zostają wydzier­gane w mojej piersi.

Wydaje się nie­praw­do­po­dobne, że zale­d­wie rok temu oba­wia­łam się, że spę­dzę życie uwię­ziona w labo­ra­to­rium dok­tora Fin­kel­ste­ina, ska­zana na to, by przy­glą­dać się Jac­kowi jedy­nie z daleka – kochać go, ale ze świa­do­mo­ścią, że ni­gdy się nie dowie, jaką tęsk­notę czuję, kiedy na mnie patrzy. Jed­nak po tym, jak Jack spró­bo­wał ukraść Boże Naro­dze­nie Śnię­temu Miko­ła­jowi, po tym, jak omal nie zgi­nął po wypra­wie do ludz­kiego świata, gdzie chciał roz­da­wać w Wigi­lię potworne pre­zenty z sań kie­ro­wa­nych przez jego psa Zero i cią­gnię­tych przez szkie­lety reni­fe­rów – mnie ten plan od początku wyda­wał się ska­zany na porażkę – zro­zu­mia­łam, że nie mogę bez niego żyć.

Zro­zu­mia­łam, że nie mogę zmar­no­wać ani jed­nej nocy wię­cej.

Pod ciem­nym, nakra­pia­nym śnie­giem nie­bem weszli­śmy z Jac­kiem na cmen­tarz. Jego puste, księ­ży­cowe oczy tonęły w moich. Wresz­cie, po wiecz­no­ści miło­wa­nia go z oddali – moje szma­ciane serce pra­gnęło dowie­dzieć się, co by się stało, gdyby kie­dy­kol­wiek odwza­jem­nił moje uczu­cie – po raz pierw­szy poca­ło­wa­li­śmy się na zbo­czu Spi­ral­nego Wzgó­rza.

W tym samym miej­scu sto­imy teraz… ramię w ramię.

Bur­mistrz odwraca uśmiech­niętą twarz z powro­tem ku nam. Obnaża zęby, a jego czarna mucha upior­nie lśni w świe­tle księ­życa, kiedy ogła­sza, że oto Jack i ja zosta­li­śmy mężem i żoną. Jego głos nie­sie się ponad gło­wami tłumu.

Jack pochyla się, a w kąci­kach oczu zbie­rają mu się łzy. Przy­ci­ska do moich warg swoje gro­bowo chłodne usta, a mnie wydaje się, że szwy zaraz mi pękną, jakby nie mogły pomie­ścić tego puch­ną­cego w piersi uczu­cia. Uczu­cia tak zaska­ku­ją­cego, nie­sa­mo­wi­tego i obcego, że mam zawroty głowy i miękną mi nogi.

Wzię­łam ślub z Jac­kiem.

Ociera łzę spły­wa­jącą po moim baweł­nia­nym policzku i patrzy na mnie tak, jakby jego klatka pier­siowa też miała pęk­nąć. Na chwilę roz­piera mnie prze­ko­na­nie, że powinni nas tu oboje pocho­wać, na samym środku cmen­ta­rza. Ślub i śmierć, tego samego dnia. Nowo­żeńcy, nie­zdolni pomie­ścić nie­wy­po­wie­dzia­nej, okrut­nej, cudow­nej emo­cji, która roz­sa­dzała ich powieki.

Okropni miesz­kańcy Mia­steczka Hal­lo­ween biją nam brawo, kiedy opusz­czamy cmen­tarz, rzu­cają nam pod nogi maleń­kie pajączki. Cie­pło w mojej piersi przy­po­mina trze­pot skrzy­deł nie­to­pe­rzy, pra­gną­cych wyswo­bo­dzić się z klatki żeber. Roze­rwać mnie na strzępy.

Jestem Sally Szkie­le­ton.

Dyniowa Kró­lowa.

I jestem abso­lut­nie pewna, że ni­gdy już nie będę rów­nie szczę­śliwa, co wła­śnie w tej chwili.ROZDZIAŁ 1

Nocne niebo nad Mia­stecz­kiem Hal­lo­ween jest nakra­piane maleń­kimi punk­ci­kami gwiazd, a na rynku dynie lśnią groź­nym odcie­niem mie­dzi. Z domu Jacka na Wzgó­rzu Czaszki mia­sto wygląda ina­czej – dłu­gie cie­nie spla­tają się wokół niego niczym palce. Powie­trze też ina­czej pach­nie – lukre­cją, skrzy­dłami kru­ków i tro­chę dynio­wym dże­mem, zupeł­nie ina­czej niż cuch­nące chlor­kiem sodu i pły­nem do dezyn­fek­cji labo­ra­to­rium dok­tora Fin­kel­ste­ina, które było kie­dyś moim domem i jed­no­cze­śnie wię­zie­niem.

To wspo­mnie­nie kipi we mnie, splą­tane z poczu­ciem ulgi, że ni­gdy wię­cej nie będę musiała noco­wać w jego zim­nym labo­ra­to­rium. Że nie będę musiała leżeć bez­sen­nie, samotna w wąskim, zapchlo­nym łóżku, przez maleń­kie okno wyglą­da­jąc na dom Jacka w oddali, marząc o tym, że kie­dyś tam zamiesz­kam.

Czuję się jak w jed­nej z bajek, w któ­rych księż­niczka wbiega do zamku, zabija smoka-goblina i przej­muje kró­le­stwo. Przy czym ja nie jestem zło­to­włosa ani drob­no­ko­ści­sta. W ogóle nie mam kości.

Jestem szma­cianą lalką, która poślu­biła króla szkie­le­tów.

Lalką, która obu­dziła się z nie­moż­li­wego snu i została boha­terką wła­snej histo­rii – opo­wie­ści, któ­rej zakoń­cze­nie nie zostało jesz­cze napi­sane; która w zasa­dzie dopiero się zaczyna.

Z tarasu, z któ­rego roz­ciąga się widok na mia­sto, wra­cam do sypialni. Dzielę ją teraz z Jac­kiem. Zwra­cam się ku wyso­kiemu, popę­ka­nemu lustru opar­temu o pochyłą ścianę. Prze­cze­suję włosy pal­cami; szkar­łatne pasma są tak pro­ste, że nie dałoby się ich zakrę­cić, uło­żyć ani spiąć nie­to­pe­rzo­wymi kokar­dami. Przy­ci­skam dło­nie do pat­chwor­ko­wej sukienki, wpa­tru­jąc się w odbi­cie w lustrze: skrzy­żo­wane szwy na piersi, uśmiech­nięte szwy na mojej twa­rzy, miej­sca, w któ­rych zace­ro­wał mnie dok­tor Fin­kel­stein. Igłą, nicią i zło­wro­gimi zaklę­ciami o pół­nocy.

Jestem jego dzie­łem stwo­rzo­nym w ciem­nym, wil­got­nym labo­ra­to­rium.

Mar­twy liść wystaje ze szwu po wewnętrz­nej stro­nie lewego łok­cia – moje wypeł­nie­nie pró­buje się uwol­nić – więc szybko wpy­cham go z powro­tem. Szwy należy popra­wić, zebrać liście i wypeł­nić mnie na nowo.

– Gotowa? – pyta Jack.

Odwra­cam się i widzę go w drzwiach naszej sypialni z czarną, aksa­mitną walizką w dłoni. Bez­denne jaski­nie jego oczu są jak groby, w które chcia­ła­bym spa­dać, spa­dać, spa­dać bez końca. Pająk – pozo­sta­łość po weselu – wydo­staje się z walizki i wdra­puje na jej uchwyt, po czym spada na pod­łogę i znika w szcze­li­nie. Chcia­łam zbie­rać zioła z ogrodu – kora­linę i butel­kowe cier­nie – żeby zabrać je ze sobą, ale Jack zapew­nił, że nie będę ich potrze­bo­wać pod­czas naszego mie­siąca mio­do­wego.

„Elik­siry i tru­ci­zny nie są konieczne poza Mia­stecz­kiem Hal­lo­ween” – powie­dział. Nie będzie trzeba nikogo truć ani wpro­wa­dzać w śmier­telny sen.

Trudno mi jed­nak wyobra­zić sobie świat, w któ­rym to nie jest konieczne.

Odwra­cam się i uśmie­cham do Jacka – szwy na policz­kach roz­cią­gają się sze­roko – i obej­muję solidne kości jego ramion. Mój mąż. Męż­czy­zna, któ­rego kocham od dawna tak mocno, że cza­sem bałam się, że ta miłość mnie roze­rwie od środka. Razem wkra­czamy w chłodny zmierzch Mia­steczka Hal­lo­ween.

Jack otwiera fron­tową bramę naszego domo­stwa, strze­żoną przez dwa wygięte w łuk żela­zne koty i staje naprze­ciw tłumu, który pra­gnie zoba­czyć nowo poślu­bioną kró­lew­ską parę. Odka­słuje.

– Wyjeż­dżamy z moją żoną Sally w podróż poślubną – ogła­sza z uśmie­chem, obna­ża­jąc zęby w kształ­cie zia­ren kuku­ry­dzy. – Wró­cimy jutro. Gdyby coś złego miało się wyda­rzyć, zwra­caj­cie się do Bur­mi­strza.

Bur­mi­strzowi, który stoi obok jed­nego z szcze­rzą­cych kły kotów, opa­dają ramiona, a jego twarz obraca się, uka­zu­jąc odwró­cony grzbiet wygię­tych warg i głę­boki nie­po­kój w małych oczkach.

– Czy to na pewno dobry pomysł, Jack? – pyta ner­wowo. – Być może rzą­dzić powi­nien ktoś inny? Albo może lepiej wybrać komi­tet? Nie jestem pewien, czy będę w sta­nie pod­jąć decy­zję, gdyby poja­wił się jakiś poważny pro­blem. Może odłóż­cie waszą podróż na póź­niej. Prze­cież Hal­lo­ween już za dwa tygo­dnie – przy­po­mina. – Wio­sna to dosko­nały czas na wycieczkę. A jesz­cze lepiej będzie, jeśli w ogóle z niej zre­zy­gnu­je­cie.

– Świet­nie sobie pora­dzisz – zapew­nia Jack, kle­piąc go po ramie­niu.

Bur­mistrz uśmie­cha się, jakby prze­mknęło mu przez myśl, że naprawdę sobie pora­dzi, zaraz jed­nak rysy twa­rzy wra­cają na swoje miej­sce, wargi przy­bie­rają ponu­ro­nie­bie­ski kolor, a prze­ra­żone oczy są prze­peł­nione tro­ską.

Jack nie zwraca uwagi na obawy Bur­mi­strza – nic nowego – i prze­dzie­ramy się przez tłum. Jack podaje ludziom dło­nie, przyj­muje gra­tu­la­cje od miesz­kań­ców, któ­rzy pod­cho­dzą – za bli­sko – wpa­dają na nas, się­gają ku nam, żeby się poże­gnać. Ja się wyco­fuję: cudzy wzrok na moim płó­cien­nym ciele jest jak kolejne ukłu­cia. Nie przy­wy­kłam do takiego zain­te­re­so­wa­nia, do spoj­rzeń pustych oczu duchów, które wpa­trują się w moją pustą duszę, osą­dzają mnie, oce­niają. „Sally, szma­ciana lalka, nasza Dyniowa Kró­lowa”. Nie opusz­cza mnie myśl: być może sądzą, że nie jestem godna tego tytułu. „Szma­ciana lalka nie powinna zostać kró­lową”. Szma­ciana lalka powinna wró­cić do ciem­nego, zim­nego labo­ra­to­rium dok­tora Fin­kel­ste­ina i sie­dzieć tam cał­kiem sama.

Patrzą na mnie, jakby się zasta­na­wiali, czy nie pożreć mnie w cało­ści.

Nie­któ­rzy z nich pew­nie umie­liby to zro­bić.

Potem jed­nak po lewej stro­nie dostrze­gam plamę bieli i poja­wia się Zero, który prze­py­cha się przez tłum gapiów, żeby trą­cić mnie w łokieć swoim świe­cą­cym nosem w kształ­cie dyni, a ja gła­dzę jego upior­nie białą sierść – czuję pod pal­cami jego mięk­kie, prze­zro­czy­ste futro, zwi­sa­jące uszy. Napię­cie w mojej piersi ustę­puje, a on uśmie­cha się do mnie sze­ro­kim, psim uśmie­chem. Dla Zera jestem tą samą istotą, którą byłam wczo­raj – zanim poślu­bi­łam Jacka, zanim zosta­łam kró­lową.

Z Zerem u boku, podą­żam za Jac­kiem przez cen­trum mia­steczka, wycho­dzę z tłumu. Sły­szę woła­nie Loka, Szoka i Baryła – zna­nych rów­nież pod nie­szczę­sną nazwą Babo­ja­go­łaczki – „Będziemy za tobą tęsk­nić, Dyniowa Kró­lowo!”.

Zdjęli swoje hal­lo­we­enowe prze­bra­nia i uka­zali praw­dziwe twa­rze – które, co dość zaska­ku­jące, są dokład­nie takie same, jak ich zama­sko­wane fasady – i uśmie­chają się sze­roko jak dzieci. Jed­nak w ich lśnią­cych oczach kryje się zawsze prze­bie­gła iskra, któ­rej nie spo­sób zaufać. Ale to nie ich uśmie­chy ani pod­stępne chi­choty spra­wiają, że dreszcz prze­biega mi wzdłuż krzywo zszy­tego krę­go­słupa. To imię, któ­rym mnie nazy­wają: Dyniowa Kró­lowa.

Po raz pierw­szy usły­sza­łam, jak ktoś wypo­wiada je gło­śno, i teraz dudni mi w uszach przez całą drogę do lasu, do Nie­użyt­ków i do Zagaj­nika Sied­miu Drzew.

– Jesteś pewny, że to bez­pieczne? – pytam Jacka, któ­rego twarz jest ukryta w cie­niu igla­stych gałęzi nad naszymi gło­wami. Kiedy szli­śmy do lasu, w ogóle nie wiało, ale teraz krąg drzew wibruje i drży, wzy­wa­jąc nas do sie­bie. Jack dotyka pal­cem sze­ro­kiego pnia z wyry­tym na środku ide­al­nym ser­cem poma­lo­wa­nym na maślany róż.

Sto­imy w okrą­głym zagaj­niku zło­żo­nym z sied­miu drzew pro­wa­dzą­cych do sied­miu świąt. Stąd w zeszłym roku Jack wyru­szył do Gwiazd­ko­wego Mia­steczka, żeby porwać Śnię­tego Miko­łaja.

Ja za to ni­gdy nie opu­ści­łam Mia­steczka Hal­lo­ween, ni­gdy nie zna­la­złam się poza jego gra­ni­cami. Kręcę się w kółko, zachwy­cona tymi dziw­nymi, rzeź­bio­nymi drze­wami. Każde z nich ma swoją wła­sną bramę, za którą znaj­duje się inna kra­ina.

Zie­lona, czte­ro­listna koni­czyna zdobi drzewo poświę­cone Dniu Świę­tego Patryka; czer­wone fajer­werki wska­zują Czwarty Lipca; ogromny indyk strzeże wej­ścia do Święta Dzięk­czy­nie­nia; blade jajo sym­bo­li­zuje Wiel­ka­noc; cho­inka z maleń­kimi bomb­kami i świa­teł­kami pro­wa­dzi do Gwiazd­ko­wego Mia­steczka; wresz­cie – uśmiech­nięta, poma­rań­czowa dynia – do naszego domu, Mia­steczka Hal­lo­ween.

Po chwili Jack pod­cho­dzi do nama­lo­wa­nego serca. Obok pnia stoi pudełko w biało–różowe pasy.

– Oczy­wi­ście – odpo­wiada, a w jego gło­sie sły­szę eks­cy­ta­cję. Był we wszyst­kich świą­tecz­nych mia­stecz­kach oprócz tego jed­nego. Cze­kał z tym drze­wem na mnie. – Spo­dzie­wam się, że Walen­tyn­kowe Mia­steczko będzie naj­cu­dow­niej­sze ze wszyst­kich. Zoba­czymy je razem.

Całuje moją dłoń i wbija we mnie wzrok, po czym otwiera wci­śnięte w pień drzewa drzwi w kształ­cie serca. Zza nich dobiega nas miękki, cie­pły wiatr, pach­nący cukro­wymi cia­stecz­kami i płat­kami dzi­kich róż.

Ni­gdy dotąd nie czu­łam rów­nie cud­nego zapa­chu.

Wciąż jed­nak ner­wowo obra­cam na palcu obrączkę koloru kości, śle­dząc spoj­rze­niem wil­cze jagody wyryte na zewnętrz­nej kra­wę­dzi – roślinę, która ozna­cza dla mnie wol­ność, bo to dzięki niej udało mi się uciec od dok­tora Fin­kel­ste­ina: pod­tru­wa­łam go jago­dami z ogrodu.

„Jesteś teraz wolna” – przy­po­mi­nam sama sobie, bo cho­ciaż w mojej piersi buzuje cie­ka­wość, w żołądku trze­po­czą też ner­wowo skrzy­dła kru­ków.

Kiedy jed­nak pod­no­szę wzrok i spo­glą­dam na Jacka, jego bez­k­się­ży­cowe oczy uspo­ka­jają nie­spo­kojne kruki, a kąciki moich ust uno­szą się w uśmie­chu.

– Ufam ci – mówię. Bo to prawda: ufam mu bar­dziej niż komu­kol­wiek innemu na świe­cie.

Jack kiwa głową, dłu­gimi, paję­czymi nogami prze­kra­cza próg i cią­gnie mnie za sobą.ROZDZIAŁ 2

Wpadamy do środka na oślep, jakby wcią­gnął nas jakiś wir, aż wresz­cie wynu­rzamy się z dru­giej strony i lądu­jemy w Walen­tyn­ko­wym Mia­steczku – w miej­scu prze­dziw­nym i zupeł­nie nie­zna­nym. Szybko prze­su­wam pal­cami po nogach, spraw­dza­jąc, czy żadne szwy nie pękły, a nici nie wystają, po czym wdy­cham deli­katny, słodki zapach cze­ko­lady i kwit­ną­cych róż. Wokół nas znaj­duje się zagaj­nik nie­mal iden­tyczny jak nasz: sie­dem drzew rośnie w kręgu, po jed­nym na każde z sied­miu świąt. Las ponad naszymi gło­wami to gęstwina wyso­kich, koły­szą­cych się gałęzi, zie­lo­nych liści i maleń­kich, bia­łych kwiat­ków, które każdy kolejny powiew wia­tru roz­rzuca po nie­bie. Nie przy­po­mina cien­kich, bez­list­nych drzew rosną­cych w lasach Mia­steczka Hal­lo­ween.

Jack splata swoje palce z moimi, uśmie­cha­jąc się z zacie­ka­wie­niem, jakby wyło­nił się wła­śnie z cie­nia i wygo­nił ducha z powro­tem w ciem­ność – to jeden z jego ulu­bio­nych spo­so­bów spę­dza­nia wol­nego czasu – i ruszamy krętą ścieżką przed sie­bie, poza Zagaj­nik Sied­miu Drzew. Opusz­kami muskam zaku­rzone, różowe maki i krwi­sto­czer­wone róże rosnące wzdłuż ścieżki, a kiedy wresz­cie wyła­niamy się z leśnej gęstwiny, spo­glą­dam w górę na bez­chmurne niebo, które lśni mięk­kim, bla­dym różem.

– Tu jest jasno! – komen­tuję zasko­czona. – Kiedy opusz­cza­li­śmy Mia­steczko Hal­lo­ween, pano­wała ciem­ność.

– Każde z mia­ste­czek ina­czej liczy czas, ma inne świty i zmierz­chy – mówi Jack, wska­zu­jąc ręką niebo. – Nazywa się to stre­fami cza­so­wymi.

Ści­skam jego dłoń, na chwilę tra­cąc rów­no­wagę, jakby moje szwy za mocno się zaci­skały. Podróż z jed­nego mia­steczka do dru­giego – z jed­nej strefy cza­so­wej do dru­giej – jest dziw­nie dez­orien­tu­jąca i, tak bar­dzo zaczyna mi się krę­cić w gło­wie, że boję się, że się prze­wrócę.

– Gdzie tu jest cmen­tarz? – pytam, gdy idziemy wąską ścieżką przez usianą różami łąkę i zbli­żamy się do mia­steczka. U nas cmen­tarz znaj­duje się przy zewnętrz­nej kra­wę­dzi mia­sta, nie­opo­dal bramy, dzięki czemu wycie zmar­łych co noc daje się sły­szeć na uli­cach, i spo­dzie­wa­łam się, że i tu zaraz na jakiś się natkniemy. Jeśli ich cmen­tarz jest zbyt daleko, czy uda im się usły­szeć udrę­czone duchy?

– Nie w każ­dym świą­tecz­nym mia­steczku jest cmen­tarz – wyja­śnia Jack, pusz­cza­jąc do mnie oko. – Ale spójrz tylko na te serca! – Wska­zuje kości­stym pal­cem żela­zną bramę przed nami, w któ­rej srebrny metal wple­cione są setki maleń­kich ser­du­szek. Z obu stron wyra­stają drzewa wiśni, któ­rych gałę­zie – być może spe­cjal­nie przy­cięte – two­rzą kształt ogrom­nych serc. To dziwny, nie­na­tu­ralny, choć bez wąt­pie­nia piękny widok. Zasta­na­wiam się, czy tu, w Walen­tyn­ko­wym Mia­steczku, wszyst­kie rośliny przy­bie­rają rów­nie nie­ty­powe kształty.

Drzewa koły­szą się i huś­tają na wie­trze, uwal­nia­jąc maleń­kie kwiatki.

– Co ozna­czają te serca? – pytam.

– Podobno walen­tynki to święto, które ma miej­sce w lutym. – Jack unosi kości ponad oczami na czoło. – Ludzie robią sobie nie­spo­dzianki: obda­ro­wują się nawza­jem sło­dy­czami i różami, piszą także kiep­skie wier­szyki.

– Po co?

– A kto to wie? – Jack z uśmie­chem zerka w stronę mia­steczka. – Ale czyż tu nie jest pięk­nie?

Szcze­rze mówiąc, Walen­tyn­kowe Mia­steczko jest zaska­ku­jąco uro­cze – w dziwny, nie­oczy­wi­sty spo­sób. Nie ma tu smo­li­stego nieba ani migo­czą­cych w oddali węglo­wych domów. Nie ma spróch­nia­łych cza­szek ani świe­cą­cych groź­nie w ciem­no­ści lam­pio­nów z dyni, żad­nych recho­czą­cych ghuli ani demo­nów czy ponu­rych roz­pru­wa­czy z wydłu­ba­nymi oczyma wpa­tru­ją­cych się w nas w mroku. Tak naprawdę wcale nie ma tu ciem­nych miejsc. Wszystko jest jasne i błysz­czące jak cukier puder. Powie­trze ma oni­rycz­nie różowy, sub­tel­nie słodki odcień niczym młode, wio­senne pąki róż albo pierw­sze liź­nię­cie dynio­wego cia­sta.

Wszystko tu jest na odwrót. Moje oczy prze­no­szą się z jed­nego róża­nego krzewu na drugi, a serce pod­ska­kuje mi w piersi tak mocno, że mam zawroty głowy.

To miej­sce jest mi cał­kiem obce i nie­wąt­pli­wie prze­uro­cze.

Mijamy bramę zdo­bioną wyku­tymi ser­cami. Czuję, jak moje szwy roz­luź­niają się lekko, mar­twe liście uspo­ka­jają mi się w piersi pod zama­za­nym nie­bem. Fru­nie ku nam klucz pta­ków, który zasła­nia cukier­kowe słońce.

Kiedy jed­nak uno­szę wzrok, żeby przyj­rzeć się ich dziw­nemu kształ­towi, zdaję sobie sprawę, że to wcale nie ptaki.

To dziwne istotki przy­po­mi­na­jące nie­mow­lęta.

Pięć z nich zawisa nad nami: mają różowe policzki i okrą­głe brzuszki, maleń­kie, drew­niane łuki i strzały zakoń­czone ser­dusz­kami, przy­twier­dzone płót­nem do ich małych ple­ców, z któ­rych wyra­stają białe skrzy­dełka.

– Kto to? – pytam.

– Nie mam poję­cia – odpo­wiada z uśmie­chem Jack.

Istotki albo nas nie dostrze­gają, albo ich nie obcho­dzimy, bo fruną dalej ku lśnią­cym budyn­kom przed nami.

Polna ścieżka szybko zmie­nia się w bru­ko­waną ulicę pro­wa­dzącą nas do cen­trum Walen­tyn­ko­wego Mia­steczka. Sze­roko otwie­ram oczy, aby nie prze­ga­pić żad­nego detalu wzno­szą­cych się wzdłuż niej bia­łych domów z kre­do­wych kamieni. Wydają się nie­mal jadalne: mają różowe dachówki, okna w kształ­cie serc i witraże, które przy­wo­dzą na myśl roz­pusz­czony cukier – jestem pewna, że gdy­bym dotknęła ich języ­kiem, oka­za­łyby się słod­kie. Uśmie­cham się rów­nie sze­roko co Jack i pospie­szam go, aż wresz­cie docie­ramy do cen­trum, w któ­rym znaj­duje się kamienna fon­tanna zwień­czona sta­tuą dziecka o zaró­żo­wio­nych policz­kach – takiego samego jak istotki, które wcze­śniej nad nami latały. Opie­ram się o kra­wędź fon­tanny i spo­glą­dam w wodę, która lśni bla­do­ró­żowo – zupeł­nie nie przy­po­mina błot­ni­stego, zie­lo­nego płynu w fon­tan­nie w Mia­steczku Hal­lo­ween – i w moje w niej odbi­cie.

– Myślisz, że mogli­by­śmy się jej napić? – pytam, zbli­ża­jąc dłoń do powierzchni wody, prze­ko­nana, że będzie sma­ko­wać jak lukier i płatki nagietka.

Zanim jed­nak moje palce się­gną tafli wody, za naszymi ple­cami roz­brzmiewa aksa­mitny głos.

– Cudow­nie widzieć w naszym mie­ście parę zako­cha­nych.

Pro­stuję się, patrzę w górę… i w górę… aż wresz­cie napo­ty­kam wzrok kobiety co naj­mniej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów wyż­szej od Jacka. W dłu­giej, szy­fo­no­wej sukni z małymi bia­łymi ser­dusz­kami naszy­tymi na kre­mo­wej spód­nicy unosi się nad nami niczym wieża. Jej tru­skaw­ko­wo­rude włosy są zebrane w luźny kok, a przy skroni spięte złotą spinką w kształ­cie serca.

– Przy­je­cha­li­ście z daleka? – pyta, puka­jąc się w różowe wargi dłu­gim, uma­lo­wa­nym paznok­ciem. Jej skóra rów­nież jest zaró­żo­wiona, jakby zja­dła zbyt wiele kwiet­nych płat­ków i zaczęła zmie­niać kolor.

– Nazy­wam się Jack Szkie­le­ton – oznaj­mia mój mąż, poda­jąc jej dłoń. – Jestem Dynio­wym Kró­lem z Mia­steczka Hal­lo­ween. A to moja żona Sally, Dyniowa Kró­lowa.

– Tak, tak, dobrze – odpo­wiada, igno­ru­jąc wycią­gniętą rękę, jakby nie była zain­te­re­so­wana ani tym, jak się nazy­wamy, ani celem naszej wizyty. – Ja nazy­wam się Ruby Valen­tino i jestem wład­czy­nią tego mia­steczka.

Ele­ganc­kim gestem prze­ciąga długą ręką wzdłuż sukni i kła­nia się zama­szy­ście. Podzi­wiam jej spo­kój i pew­ność sie­bie. Nawet rysy twa­rzy ma sku­pione i upo­rząd­ko­wane, nie wymyka się nawet jeden pieg. Jest żywym odzwier­cie­dle­niem tego, jak wyobra­żam sobie dosko­nałą kró­lew­ską ety­kietę: w jej obec­no­ści nie czuję się kró­lową.

– To nasza pierw­sza wizyta w Walen­tyn­ko­wym Mia­steczku – odpo­wiada wesoło Jack, wypro­sto­wany i wcale nie­prze­jęty ary­sto­kra­tyczną postawą kobiety.

Ruby nagle odrywa od nas wzrok.

– O nie! – woła. – Krwa­wiące serce! Paulo! Paulo, mówi­łam ci, żebyś wyry­wał je od razu, kiedy je zoba­czysz!

Szczu­pły męż­czy­zna o dłu­gich nogach wyła­nia się zza ple­ców Ruby, jak gdyby tylko cze­kał na jej roz­kazy. Ma na sobie far­tuch, sło­miany kape­lusz, dłu­gie, jasne spodnie, a w brud­nej od ziemi dłoni ści­ska parę nożyc ogrod­ni­czych. Pospiesz­nie wyciera czoło.

– Pro­szę o wyba­cze­nie, Wasza Kró­lew­ska Wyso­kość. Musia­łem prze­oczyć.

Ruby, mimo cięż­kiej sukni i wyso­kich obca­sów, pochyla się wdzięcz­nie ku ziemi i zrywa jeden kwia­tek z krwi­stym śro­decz­kiem, który wyra­sta spo­mię­dzy kostek bru­ko­wych ota­cza­ją­cych fon­tannę. Unosi kwiat, żeby­śmy go mogli zoba­czyć.

– Krwa­wiące serca nie mogą rosnąć tak bli­sko fon­tanny – mówi, a jej wargi wykrzy­wia gry­mas obrzy­dze­nia.

Wpa­truję się w maleńki, pozor­nie nie­groźny kwia­tek, który ści­ska pomię­dzy pal­cami i zbie­ram się, żeby zadać pyta­nie, jak­bym była prze­stra­szo­nym dziec­kiem.

– Ale… dla­czego? – Mój głos jest cichy i słaby, nie brzmi jak głos kró­lo­wej.

Ruby prze­nosi na mnie wzrok, a twarz jej łagod­nieje.

– Amorki oczy­wi­ście zanu­rzają swoje strzały w fon­tan­nie – mówi, jakby dzi­wiła się, że nie wiem cze­goś tak oczy­wi­stego. Opusz­czam wzrok i spo­glą­dam w wodę. Świa­tełka odbi­jają się w jej tafli jak różowe dia­men­ciki. – Nasz elik­sir miło­sny wypływa z natu­ral­nego źró­dła pod fon­tanną. – Unosi swoją ide­al­nie wypie­lę­gno­waną brew. – Gdyby krwa­wiące serce wylą­do­wało w fon­tan­nie, wszy­scy tra­fieni przez strzałę Amora zamiast zako­chać się, mie­liby zła­mane serca.

Rzuca kwia­tek na zie­mię i przy­dep­tuje go szpilką w kolo­rze czer­wo­nego lizaka. Kiedy unosi stopę, Paulo – męż­czy­zna stał dotąd obok niej, zała­mu­jąc ręce – rzuca się naprzód i pod­nosi zgnie­cioną roślinkę.

– Pędzę go spa­lić – oznaj­mia i zaraz znika.

Ruby uśmie­cha się z zado­wo­le­niem, po czym znów spo­gląda na mnie i Jacka.

– Macie gdzie miesz­kać?

Jack prze­łyka ślinę.

– Jesz­cze nie – odpo­wiada.

– Chodź­cie za mną – mówi, a głos ma teraz melo­dyjny, jakby w gar­dle odpo­czy­wał pta­szek. Gestem pro­wa­dzi nas z dala od fon­tanny. Kiedy mijamy kawia­renkę, noz­drza wypeł­nia nam zapach rosną­cego cia­sta, a na oknie gabi­netu den­ty­stycz­nego widzę napis „Dziury wypeł­niamy za pół ceny”. Dalej, mniej­szymi liter­kami: „Dar­mowy lizak za każdy usu­nięty ząb”.

Mijają nas ludzie o cia­stecz­ko­wych oczach i okrą­głych policz­kach; wszy­scy cho­dzą parami – ramiona mają sple­cione, szep­czą sobie nawza­jem coś do ucha. Sia­dają obok sie­bie w kawiar­nia­nych ogród­kach, doty­ka­jąc się twa­rzami, cału­jąc po nagich szy­jach. Wielu z nich ma tuli­pany wpięte w klapy albo wci­śnięte zgrab­nie w kie­szonki koszul, pod­czas gdy inni noszą dzi­kie kwiaty wple­cione we włosy.

Miłość prze­peł­nia każdą szcze­linę tego mia­steczka. Nie spo­sób od niej uciec. Czuję, jak mar­twe liście w mojej piersi puchną i poru­szają się na widok tego wszyst­kiego.

Mijamy jesz­cze jedną prze­cznicę i Ruby zatrzy­muje się naprze­ciwko cegla­nego budynku. Na drew­nia­nym szyl­dzie nad naszymi gło­wami wid­nieje napis MOTEL ZAKO­CHA­NYCH.

– Pocze­kaj­cie tu – mówi, mru­ga­jąc, po czym znika w wąskich drzwiach. Chwilę póź­niej wyła­nia się z powro­tem, trzy­ma­jąc w dłoni srebrny klucz. – Zamiesz­ka­cie w jed­nej z cha­tek z tyłu: są bar­dzo inte­re­su­jące i świet­nie wypo­sa­żone. Powinny się wam spodo­bać.

Jack uśmie­cha się i bie­rze od niej klucz.

– Wspa­niale! Dzię­ku­jemy!

Ruby popra­wia spinkę, która odpięła się od jej falu­ją­cych wło­sów i spo­gląda w górę.

– Wol­niej! – krzy­czy.

Ponad nami grupka skrzy­dla­tych dzieci fru­nie nad mia­stem, aż znika na hory­zon­cie.

Ruby wydaje z sie­bie wes­tchnie­nie pełne iry­ta­cji.

– Amorki są o tej porze roku okrut­nie nie­sforne, małe, ruchliwe hul­taje. – Spo­gląda na mnie, jakby sądziła, że wiem, co ma na myśli. – Nudzą się, nie mają nic do roboty i tylko cze­kają na luty – na Dzień Świę­tego Walen­tego – więc zbie­rają się w grupki i urzą­dzają prze­różne psoty. – Wydy­cha powie­trze nosem. – Można im zaufać wyłącz­nie w Walen­tynki. Przez resztę roku tylko zawa­dzają.

Ruby ogląda mnie od stóp do głów swo­imi łagod­nymi, cze­ko­la­do­wymi oczyma, jakby widziała mnie po raz pierw­szy. Prze­chyla głowę i opiera deli­katną rączkę na bio­drze.

– Jak na kró­lową, masz dość nudną fry­zurę – oznaj­mia. – Moja sty­listka mogłaby zakrę­cić ci parę loków, zro­bić może kilka pase­mek, dzięki czemu będziesz wyglą­dać bar­dziej… – muska paznok­ciem dolną wargę – no cóż, jak ja. – Jej jasne, wil­gotne oczy roz­świe­tla uśmiech. – Chęt­nie cię z nią umó­wię.

Szybko zaczy­nam krę­cić głową. Nie podoba mi się jej wścib­skie spoj­rze­nie, to, że wciąż zdaje się mnie oce­niać.

– Nie sądzę, żeby… – Zaczy­nam bawić się odsta­jącą nitką na moim lewym nad­garstku, tylko pogar­sza­jąc sytu­ację. – Nie, dzię­kuję.

Wzru­sza ramio­nami i prze­nosi uwagę na ulicę, gdzie dwójka zako­cha­nych przy­tula się w drzwiach sklepu z cze­ko­ladą – wysoki, szczu­pły bru­net wygła­sza do pie­go­wa­tego blon­dyna o krę­co­nych wło­sach prze­mowę – wiersz, który, jak się wydaje, sam napi­sał na różo­wej kartce, którą trzyma w dło­niach.

Ruby lekko wzdy­cha, jakby sło­dycz tej chwili zro­biła na niej wra­że­nie – ta czu­łość mię­dzy dwiema sza­leń­czo zako­cha­nymi w sobie oso­bami. Prze­ciera oko, jakby miała z niego wypły­nąć łza, po czym zwraca się z powro­tem do mnie i Jacka.

– Powiedz­cie, pro­szę – mówi, trze­po­cząc rzę­sami – nie zna­cie przy­pad­kiem kogoś o nazwi­sku Wil­liam Sha­ke­spe­are?

Jack unosi kości ponad puste oczo­doły.

– Nie­stety nie.

Ruby wydaje z sie­bie dłu­gie, nie­spo­kojne wes­tchnie­nie i wydyma uma­lo­wane wargi.

– Pisze naj­pięk­niej­sze sonety i jestem prze­ko­nana, że jest moją naj­praw­dziw­szą miło­ścią, tyle tylko, że ni­gdzie nie mogę go zna­leźć.

Jack spo­gląda na mnie. W biblio­tece znaj­duje się mnó­stwo ksią­żek napi­sa­nych przez Wil­liama Sha­ke­spe­are’a – pięk­nych, czę­sto tra­gicz­nych histo­rii – ale są dość stare i jestem prze­ko­nana, że ten cały Sha­ke­spe­are co naj­mniej parę lat temu odszedł z tego świata. Kręcę szybko głową, bo nie chcę, by ta wia­do­mość zła­mała Ruby serce.

– Jeśli go spo­tkamy – dodaje Jack z życz­li­wym uśmie­chem. – Prze­ka­żemy, aby do cie­bie przy­szedł.

– Dzię­kuję. – Kąciki ust Ruby uno­szą się, choć w jej oczach wciąż czai się smu­tek. – Mam nadzieję, że pobyt u nas spodoba się wam obojgu. To piękny dzień na spa­cer po mia­steczku. Koniecz­nie zatrzy­maj­cie się w Deli­ka­te­sach Romea. Mają tam naj­pysz­niej­sze kar­me­lowe łezki, jakie w życiu jedli­ście.

Nie mam poję­cia, czym jest kar­me­lowa łezka, ale jestem pewna, że nazwa Deli­ka­tesy Romea pocho­dzi od imie­nia ze sztuki _Romeo i Julia_ Sha­ke­spe­are’a – na pamiątkę męż­czy­zny, któ­rego Ruby kocha, cho­ciaż ni­gdy go nie spo­tkała.

Kła­nia nam się pospiesz­nie, po czym odwraca się i rusza przed sie­bie bru­ko­waną alejką. Przez chwilę patrzę, jak przy­staje, żeby poroz­ma­wiać z wła­ści­cie­lami skle­pów i miesz­kań­cami mia­steczka, jak ści­ska ich dło­nie – jej kró­lew­ska syl­wetka odbija się od cukro­wa­nego tła rzeź­bio­nego w serca.

Jestem pewna, że ja w Mia­steczku Hal­lo­ween nie wyglą­dam tak kró­lew­sko.

Cała się skła­dam z zaokrą­glo­nych kra­wę­dzi, a z roz­luź­nio­nych szwów wysy­pują się suche liście. Nie przy­po­mi­nam jej ani tro­chę. Ostrze wąt­pli­wo­ści wdziera się w moje myśli. „Być może jestem jesz­cze gorzej przy­go­to­wana do tej roli, niż mi się wyda­wało”.

Jack kła­dzie jed­nak dłoń na mojej, a eks­cy­ta­cja w jego oczach spra­wia, że myśli kłę­biące mi się w gło­wie czmy­chają. Znaj­du­jemy ścieżkę wijącą się wokół Gniazdka Zako­cha­nych, która pro­wa­dzi do tuzina małych cha­tek przy­cup­nię­tych pośród wyso­kich traw i szu­mią­cych sosen. Jack wkłada klucz do zamka chatki numer pięć, sto­ją­cej na lewo od pozo­sta­łych.

– Kto jesz­cze tu przy­jeż­dża? – pytam zacie­ka­wiona.

– Pew­nie wszy­scy – mówi. – Miesz­kańcy pozo­sta­łych mia­ste­czek, któ­rzy prze­cho­dzą przez bramę, żeby spę­dzić tu week­end albo waka­cje.

Wcho­dzę do nie­wiel­kiej chatki. Wita mnie zapach wani­liowo–jaśmi­no­wych świec i płatki róż roz­sy­pane po drew­nia­nej pod­ło­dze. Jack sta­wia naszą walizkę przy łóżku.

– Czemu nikt nie przy­jeż­dża w odwie­dziny do Mia­steczka Hal­lo­ween? – pytam, odsła­nia­jąc koron­kową firankę, by spoj­rzeć na Walen­tyn­kowe Mia­steczko.

– Nie mamy hotelu… – Jack unosi wzrok, uśmie­cha­jąc się oso­bli­wie. – Ale może powin­ni­śmy mieć. Tury­styka mogłaby przy­nieść korzy­ści naszemu mia­steczku.

Opusz­czam firankę z powro­tem, a Jack prze­cho­dzi przez pokój i bie­rze mnie za rękę.

– Jest tyle do zoba­cze­nia… – mówi wresz­cie, cału­jąc moją dłoń. – I ani chwili do stra­ce­nia.

Bagaże zostają w chatce, a my ruszamy z powro­tem do Walen­tyn­ko­wego Mia­steczka.

Dzień jest wirem cze­ko­la­dek zanu­rzo­nych w orze­chach lasko­wych i kar­me­li­zo­wa­nym cukrze, malin w bia­łej cze­ko­la­dzie i małych, cukro­wych ser­du­szek z wyry­tymi na ich powierzchni sło­wami: Skar­bie­niek, Sło­neczko, XOXO. Jemy je gar­ściami, policzki rumie­nią się nam od cukru, serce wali w piersi. Mijamy nawet fabrykę, w któ­rej pro­du­kuje się te serca, w oknach stoją sterty różo­wych pude­łe­czek, gotowe do roz­wie­zie­nia w Dzień Świę­tego Walen­tego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: