Miasteczko Halloween Tima Burtona. Niech żyje Dyniowa Królowa - ebook
Miasteczko Halloween Tima Burtona. Niech żyje Dyniowa Królowa - ebook
Prawdziwy koszmar dopiero nadciąga…
Sally Szkieleton uwielbia swojego upiornego męża Jacka każdą nitką swoich szwów. Niestety, nie może powiedzieć tego samego o nowej roli: królowej Miasteczka Halloween. Zaczyna się zastanawiać, czy swojego więzienia u doktora Finkelsteina nie zamieniła na inną, tym razem złotą klatkę. Kiedy Sally i jej pies Zero przypadkiem odkrywają bramę do pradawnego królestwa zwanego Miasteczkiem Snów, nieświadomie uruchamiają serię niebezpiecznych wydarzeń, które zagrożą przyszłości Dyniowej Królowej i całego Miasteczka Halloween. Czy Sally zdoła uratować miejsce, które stało się jej domem? A może przyszłość Dyniowej Królowej zmieni się w najgorszy z koszmarów?
„Niezwykły i mroczny świat! Obowiązkowa lektura dla wszystkich fanów Tima Burtona”.
Szymon i Błażej @przeczytani
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8315-614-9 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W chłodnej, atramentowej godzinie północy bierzemy z Jackiem ślub na cmentarnym Spiralnym Wzgórzu. Wiatr porusza suchutkimi liśćmi, a Jack chwyta moje miękkie dłonie w swoje – chłód jego palców uspokaja nieco drżenie, które czuję w szwach.
Burmistrz jako mistrz ceremonii, stoi przed nami, wypinając pierś, a gdy wypowiadamy nasze przysięgi zgodnie z ponurym rytuałem pradawnych ślubnych przemów, w jego oczach raz pojawia się podniecenie, innym razem blade, upiorne łzy. Księżyc na niebie ma barwę krwawej czerwieni – to dobry omen – a za lewe ucho mam wciśnięty zwiędły kwiat oleandra zerwany z grządki trującego bluszczu na skraju Miasteczka Halloween – to zwyczaj, który ma zapewnić długie, straszne życie.
Mocniej ściskam dłoń Jacka. Poły jego czarnego smokingu powiewają w chłodnym, nocnym powietrzu, zaś moja suknia ze skrawków czarnej koronki – sama ją uszyłam poprzedniej nocy – trzepocze na wietrze niczym duch. Ostrożnie zerkam na tłum i dostrzegam chłodne, złośliwe spojrzenie doktora Finkelsteina wpatrującego się we mnie z pierwszego rzędu. Jego wargi drżą z wściekłości, bo teraz wreszcie udało mi się uciec mu na zawsze.
„Nie jestem już twoim dziełem” – myślę, a słowa zostają wydziergane w mojej piersi.
Wydaje się nieprawdopodobne, że zaledwie rok temu obawiałam się, że spędzę życie uwięziona w laboratorium doktora Finkelsteina, skazana na to, by przyglądać się Jackowi jedynie z daleka – kochać go, ale ze świadomością, że nigdy się nie dowie, jaką tęsknotę czuję, kiedy na mnie patrzy. Jednak po tym, jak Jack spróbował ukraść Boże Narodzenie Śniętemu Mikołajowi, po tym, jak omal nie zginął po wyprawie do ludzkiego świata, gdzie chciał rozdawać w Wigilię potworne prezenty z sań kierowanych przez jego psa Zero i ciągniętych przez szkielety reniferów – mnie ten plan od początku wydawał się skazany na porażkę – zrozumiałam, że nie mogę bez niego żyć.
Zrozumiałam, że nie mogę zmarnować ani jednej nocy więcej.
Pod ciemnym, nakrapianym śniegiem niebem weszliśmy z Jackiem na cmentarz. Jego puste, księżycowe oczy tonęły w moich. Wreszcie, po wieczności miłowania go z oddali – moje szmaciane serce pragnęło dowiedzieć się, co by się stało, gdyby kiedykolwiek odwzajemnił moje uczucie – po raz pierwszy pocałowaliśmy się na zboczu Spiralnego Wzgórza.
W tym samym miejscu stoimy teraz… ramię w ramię.
Burmistrz odwraca uśmiechniętą twarz z powrotem ku nam. Obnaża zęby, a jego czarna mucha upiornie lśni w świetle księżyca, kiedy ogłasza, że oto Jack i ja zostaliśmy mężem i żoną. Jego głos niesie się ponad głowami tłumu.
Jack pochyla się, a w kącikach oczu zbierają mu się łzy. Przyciska do moich warg swoje grobowo chłodne usta, a mnie wydaje się, że szwy zaraz mi pękną, jakby nie mogły pomieścić tego puchnącego w piersi uczucia. Uczucia tak zaskakującego, niesamowitego i obcego, że mam zawroty głowy i miękną mi nogi.
Wzięłam ślub z Jackiem.
Ociera łzę spływającą po moim bawełnianym policzku i patrzy na mnie tak, jakby jego klatka piersiowa też miała pęknąć. Na chwilę rozpiera mnie przekonanie, że powinni nas tu oboje pochować, na samym środku cmentarza. Ślub i śmierć, tego samego dnia. Nowożeńcy, niezdolni pomieścić niewypowiedzianej, okrutnej, cudownej emocji, która rozsadzała ich powieki.
Okropni mieszkańcy Miasteczka Halloween biją nam brawo, kiedy opuszczamy cmentarz, rzucają nam pod nogi maleńkie pajączki. Ciepło w mojej piersi przypomina trzepot skrzydeł nietoperzy, pragnących wyswobodzić się z klatki żeber. Rozerwać mnie na strzępy.
Jestem Sally Szkieleton.
Dyniowa Królowa.
I jestem absolutnie pewna, że nigdy już nie będę równie szczęśliwa, co właśnie w tej chwili.ROZDZIAŁ 1
Nocne niebo nad Miasteczkiem Halloween jest nakrapiane maleńkimi punkcikami gwiazd, a na rynku dynie lśnią groźnym odcieniem miedzi. Z domu Jacka na Wzgórzu Czaszki miasto wygląda inaczej – długie cienie splatają się wokół niego niczym palce. Powietrze też inaczej pachnie – lukrecją, skrzydłami kruków i trochę dyniowym dżemem, zupełnie inaczej niż cuchnące chlorkiem sodu i płynem do dezynfekcji laboratorium doktora Finkelsteina, które było kiedyś moim domem i jednocześnie więzieniem.
To wspomnienie kipi we mnie, splątane z poczuciem ulgi, że nigdy więcej nie będę musiała nocować w jego zimnym laboratorium. Że nie będę musiała leżeć bezsennie, samotna w wąskim, zapchlonym łóżku, przez maleńkie okno wyglądając na dom Jacka w oddali, marząc o tym, że kiedyś tam zamieszkam.
Czuję się jak w jednej z bajek, w których księżniczka wbiega do zamku, zabija smoka-goblina i przejmuje królestwo. Przy czym ja nie jestem złotowłosa ani drobnokoścista. W ogóle nie mam kości.
Jestem szmacianą lalką, która poślubiła króla szkieletów.
Lalką, która obudziła się z niemożliwego snu i została bohaterką własnej historii – opowieści, której zakończenie nie zostało jeszcze napisane; która w zasadzie dopiero się zaczyna.
Z tarasu, z którego rozciąga się widok na miasto, wracam do sypialni. Dzielę ją teraz z Jackiem. Zwracam się ku wysokiemu, popękanemu lustru opartemu o pochyłą ścianę. Przeczesuję włosy palcami; szkarłatne pasma są tak proste, że nie dałoby się ich zakręcić, ułożyć ani spiąć nietoperzowymi kokardami. Przyciskam dłonie do patchworkowej sukienki, wpatrując się w odbicie w lustrze: skrzyżowane szwy na piersi, uśmiechnięte szwy na mojej twarzy, miejsca, w których zacerował mnie doktor Finkelstein. Igłą, nicią i złowrogimi zaklęciami o północy.
Jestem jego dziełem stworzonym w ciemnym, wilgotnym laboratorium.
Martwy liść wystaje ze szwu po wewnętrznej stronie lewego łokcia – moje wypełnienie próbuje się uwolnić – więc szybko wpycham go z powrotem. Szwy należy poprawić, zebrać liście i wypełnić mnie na nowo.
– Gotowa? – pyta Jack.
Odwracam się i widzę go w drzwiach naszej sypialni z czarną, aksamitną walizką w dłoni. Bezdenne jaskinie jego oczu są jak groby, w które chciałabym spadać, spadać, spadać bez końca. Pająk – pozostałość po weselu – wydostaje się z walizki i wdrapuje na jej uchwyt, po czym spada na podłogę i znika w szczelinie. Chciałam zbierać zioła z ogrodu – koralinę i butelkowe ciernie – żeby zabrać je ze sobą, ale Jack zapewnił, że nie będę ich potrzebować podczas naszego miesiąca miodowego.
„Eliksiry i trucizny nie są konieczne poza Miasteczkiem Halloween” – powiedział. Nie będzie trzeba nikogo truć ani wprowadzać w śmiertelny sen.
Trudno mi jednak wyobrazić sobie świat, w którym to nie jest konieczne.
Odwracam się i uśmiecham do Jacka – szwy na policzkach rozciągają się szeroko – i obejmuję solidne kości jego ramion. Mój mąż. Mężczyzna, którego kocham od dawna tak mocno, że czasem bałam się, że ta miłość mnie rozerwie od środka. Razem wkraczamy w chłodny zmierzch Miasteczka Halloween.
Jack otwiera frontową bramę naszego domostwa, strzeżoną przez dwa wygięte w łuk żelazne koty i staje naprzeciw tłumu, który pragnie zobaczyć nowo poślubioną królewską parę. Odkasłuje.
– Wyjeżdżamy z moją żoną Sally w podróż poślubną – ogłasza z uśmiechem, obnażając zęby w kształcie ziaren kukurydzy. – Wrócimy jutro. Gdyby coś złego miało się wydarzyć, zwracajcie się do Burmistrza.
Burmistrzowi, który stoi obok jednego z szczerzących kły kotów, opadają ramiona, a jego twarz obraca się, ukazując odwrócony grzbiet wygiętych warg i głęboki niepokój w małych oczkach.
– Czy to na pewno dobry pomysł, Jack? – pyta nerwowo. – Być może rządzić powinien ktoś inny? Albo może lepiej wybrać komitet? Nie jestem pewien, czy będę w stanie podjąć decyzję, gdyby pojawił się jakiś poważny problem. Może odłóżcie waszą podróż na później. Przecież Halloween już za dwa tygodnie – przypomina. – Wiosna to doskonały czas na wycieczkę. A jeszcze lepiej będzie, jeśli w ogóle z niej zrezygnujecie.
– Świetnie sobie poradzisz – zapewnia Jack, klepiąc go po ramieniu.
Burmistrz uśmiecha się, jakby przemknęło mu przez myśl, że naprawdę sobie poradzi, zaraz jednak rysy twarzy wracają na swoje miejsce, wargi przybierają ponuroniebieski kolor, a przerażone oczy są przepełnione troską.
Jack nie zwraca uwagi na obawy Burmistrza – nic nowego – i przedzieramy się przez tłum. Jack podaje ludziom dłonie, przyjmuje gratulacje od mieszkańców, którzy podchodzą – za blisko – wpadają na nas, sięgają ku nam, żeby się pożegnać. Ja się wycofuję: cudzy wzrok na moim płóciennym ciele jest jak kolejne ukłucia. Nie przywykłam do takiego zainteresowania, do spojrzeń pustych oczu duchów, które wpatrują się w moją pustą duszę, osądzają mnie, oceniają. „Sally, szmaciana lalka, nasza Dyniowa Królowa”. Nie opuszcza mnie myśl: być może sądzą, że nie jestem godna tego tytułu. „Szmaciana lalka nie powinna zostać królową”. Szmaciana lalka powinna wrócić do ciemnego, zimnego laboratorium doktora Finkelsteina i siedzieć tam całkiem sama.
Patrzą na mnie, jakby się zastanawiali, czy nie pożreć mnie w całości.
Niektórzy z nich pewnie umieliby to zrobić.
Potem jednak po lewej stronie dostrzegam plamę bieli i pojawia się Zero, który przepycha się przez tłum gapiów, żeby trącić mnie w łokieć swoim świecącym nosem w kształcie dyni, a ja gładzę jego upiornie białą sierść – czuję pod palcami jego miękkie, przezroczyste futro, zwisające uszy. Napięcie w mojej piersi ustępuje, a on uśmiecha się do mnie szerokim, psim uśmiechem. Dla Zera jestem tą samą istotą, którą byłam wczoraj – zanim poślubiłam Jacka, zanim zostałam królową.
Z Zerem u boku, podążam za Jackiem przez centrum miasteczka, wychodzę z tłumu. Słyszę wołanie Loka, Szoka i Baryła – znanych również pod nieszczęsną nazwą Babojagołaczki – „Będziemy za tobą tęsknić, Dyniowa Królowo!”.
Zdjęli swoje halloweenowe przebrania i ukazali prawdziwe twarze – które, co dość zaskakujące, są dokładnie takie same, jak ich zamaskowane fasady – i uśmiechają się szeroko jak dzieci. Jednak w ich lśniących oczach kryje się zawsze przebiegła iskra, której nie sposób zaufać. Ale to nie ich uśmiechy ani podstępne chichoty sprawiają, że dreszcz przebiega mi wzdłuż krzywo zszytego kręgosłupa. To imię, którym mnie nazywają: Dyniowa Królowa.
Po raz pierwszy usłyszałam, jak ktoś wypowiada je głośno, i teraz dudni mi w uszach przez całą drogę do lasu, do Nieużytków i do Zagajnika Siedmiu Drzew.
– Jesteś pewny, że to bezpieczne? – pytam Jacka, którego twarz jest ukryta w cieniu iglastych gałęzi nad naszymi głowami. Kiedy szliśmy do lasu, w ogóle nie wiało, ale teraz krąg drzew wibruje i drży, wzywając nas do siebie. Jack dotyka palcem szerokiego pnia z wyrytym na środku idealnym sercem pomalowanym na maślany róż.
Stoimy w okrągłym zagajniku złożonym z siedmiu drzew prowadzących do siedmiu świąt. Stąd w zeszłym roku Jack wyruszył do Gwiazdkowego Miasteczka, żeby porwać Śniętego Mikołaja.
Ja za to nigdy nie opuściłam Miasteczka Halloween, nigdy nie znalazłam się poza jego granicami. Kręcę się w kółko, zachwycona tymi dziwnymi, rzeźbionymi drzewami. Każde z nich ma swoją własną bramę, za którą znajduje się inna kraina.
Zielona, czterolistna koniczyna zdobi drzewo poświęcone Dniu Świętego Patryka; czerwone fajerwerki wskazują Czwarty Lipca; ogromny indyk strzeże wejścia do Święta Dziękczynienia; blade jajo symbolizuje Wielkanoc; choinka z maleńkimi bombkami i światełkami prowadzi do Gwiazdkowego Miasteczka; wreszcie – uśmiechnięta, pomarańczowa dynia – do naszego domu, Miasteczka Halloween.
Po chwili Jack podchodzi do namalowanego serca. Obok pnia stoi pudełko w biało–różowe pasy.
– Oczywiście – odpowiada, a w jego głosie słyszę ekscytację. Był we wszystkich świątecznych miasteczkach oprócz tego jednego. Czekał z tym drzewem na mnie. – Spodziewam się, że Walentynkowe Miasteczko będzie najcudowniejsze ze wszystkich. Zobaczymy je razem.
Całuje moją dłoń i wbija we mnie wzrok, po czym otwiera wciśnięte w pień drzewa drzwi w kształcie serca. Zza nich dobiega nas miękki, ciepły wiatr, pachnący cukrowymi ciasteczkami i płatkami dzikich róż.
Nigdy dotąd nie czułam równie cudnego zapachu.
Wciąż jednak nerwowo obracam na palcu obrączkę koloru kości, śledząc spojrzeniem wilcze jagody wyryte na zewnętrznej krawędzi – roślinę, która oznacza dla mnie wolność, bo to dzięki niej udało mi się uciec od doktora Finkelsteina: podtruwałam go jagodami z ogrodu.
„Jesteś teraz wolna” – przypominam sama sobie, bo chociaż w mojej piersi buzuje ciekawość, w żołądku trzepoczą też nerwowo skrzydła kruków.
Kiedy jednak podnoszę wzrok i spoglądam na Jacka, jego bezksiężycowe oczy uspokajają niespokojne kruki, a kąciki moich ust unoszą się w uśmiechu.
– Ufam ci – mówię. Bo to prawda: ufam mu bardziej niż komukolwiek innemu na świecie.
Jack kiwa głową, długimi, pajęczymi nogami przekracza próg i ciągnie mnie za sobą.ROZDZIAŁ 2
Wpadamy do środka na oślep, jakby wciągnął nas jakiś wir, aż wreszcie wynurzamy się z drugiej strony i lądujemy w Walentynkowym Miasteczku – w miejscu przedziwnym i zupełnie nieznanym. Szybko przesuwam palcami po nogach, sprawdzając, czy żadne szwy nie pękły, a nici nie wystają, po czym wdycham delikatny, słodki zapach czekolady i kwitnących róż. Wokół nas znajduje się zagajnik niemal identyczny jak nasz: siedem drzew rośnie w kręgu, po jednym na każde z siedmiu świąt. Las ponad naszymi głowami to gęstwina wysokich, kołyszących się gałęzi, zielonych liści i maleńkich, białych kwiatków, które każdy kolejny powiew wiatru rozrzuca po niebie. Nie przypomina cienkich, bezlistnych drzew rosnących w lasach Miasteczka Halloween.
Jack splata swoje palce z moimi, uśmiechając się z zaciekawieniem, jakby wyłonił się właśnie z cienia i wygonił ducha z powrotem w ciemność – to jeden z jego ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu – i ruszamy krętą ścieżką przed siebie, poza Zagajnik Siedmiu Drzew. Opuszkami muskam zakurzone, różowe maki i krwistoczerwone róże rosnące wzdłuż ścieżki, a kiedy wreszcie wyłaniamy się z leśnej gęstwiny, spoglądam w górę na bezchmurne niebo, które lśni miękkim, bladym różem.
– Tu jest jasno! – komentuję zaskoczona. – Kiedy opuszczaliśmy Miasteczko Halloween, panowała ciemność.
– Każde z miasteczek inaczej liczy czas, ma inne świty i zmierzchy – mówi Jack, wskazując ręką niebo. – Nazywa się to strefami czasowymi.
Ściskam jego dłoń, na chwilę tracąc równowagę, jakby moje szwy za mocno się zaciskały. Podróż z jednego miasteczka do drugiego – z jednej strefy czasowej do drugiej – jest dziwnie dezorientująca i, tak bardzo zaczyna mi się kręcić w głowie, że boję się, że się przewrócę.
– Gdzie tu jest cmentarz? – pytam, gdy idziemy wąską ścieżką przez usianą różami łąkę i zbliżamy się do miasteczka. U nas cmentarz znajduje się przy zewnętrznej krawędzi miasta, nieopodal bramy, dzięki czemu wycie zmarłych co noc daje się słyszeć na ulicach, i spodziewałam się, że i tu zaraz na jakiś się natkniemy. Jeśli ich cmentarz jest zbyt daleko, czy uda im się usłyszeć udręczone duchy?
– Nie w każdym świątecznym miasteczku jest cmentarz – wyjaśnia Jack, puszczając do mnie oko. – Ale spójrz tylko na te serca! – Wskazuje kościstym palcem żelazną bramę przed nami, w której srebrny metal wplecione są setki maleńkich serduszek. Z obu stron wyrastają drzewa wiśni, których gałęzie – być może specjalnie przycięte – tworzą kształt ogromnych serc. To dziwny, nienaturalny, choć bez wątpienia piękny widok. Zastanawiam się, czy tu, w Walentynkowym Miasteczku, wszystkie rośliny przybierają równie nietypowe kształty.
Drzewa kołyszą się i huśtają na wietrze, uwalniając maleńkie kwiatki.
– Co oznaczają te serca? – pytam.
– Podobno walentynki to święto, które ma miejsce w lutym. – Jack unosi kości ponad oczami na czoło. – Ludzie robią sobie niespodzianki: obdarowują się nawzajem słodyczami i różami, piszą także kiepskie wierszyki.
– Po co?
– A kto to wie? – Jack z uśmiechem zerka w stronę miasteczka. – Ale czyż tu nie jest pięknie?
Szczerze mówiąc, Walentynkowe Miasteczko jest zaskakująco urocze – w dziwny, nieoczywisty sposób. Nie ma tu smolistego nieba ani migoczących w oddali węglowych domów. Nie ma spróchniałych czaszek ani świecących groźnie w ciemności lampionów z dyni, żadnych rechoczących ghuli ani demonów czy ponurych rozpruwaczy z wydłubanymi oczyma wpatrujących się w nas w mroku. Tak naprawdę wcale nie ma tu ciemnych miejsc. Wszystko jest jasne i błyszczące jak cukier puder. Powietrze ma onirycznie różowy, subtelnie słodki odcień niczym młode, wiosenne pąki róż albo pierwsze liźnięcie dyniowego ciasta.
Wszystko tu jest na odwrót. Moje oczy przenoszą się z jednego różanego krzewu na drugi, a serce podskakuje mi w piersi tak mocno, że mam zawroty głowy.
To miejsce jest mi całkiem obce i niewątpliwie przeurocze.
Mijamy bramę zdobioną wykutymi sercami. Czuję, jak moje szwy rozluźniają się lekko, martwe liście uspokajają mi się w piersi pod zamazanym niebem. Frunie ku nam klucz ptaków, który zasłania cukierkowe słońce.
Kiedy jednak unoszę wzrok, żeby przyjrzeć się ich dziwnemu kształtowi, zdaję sobie sprawę, że to wcale nie ptaki.
To dziwne istotki przypominające niemowlęta.
Pięć z nich zawisa nad nami: mają różowe policzki i okrągłe brzuszki, maleńkie, drewniane łuki i strzały zakończone serduszkami, przytwierdzone płótnem do ich małych pleców, z których wyrastają białe skrzydełka.
– Kto to? – pytam.
– Nie mam pojęcia – odpowiada z uśmiechem Jack.
Istotki albo nas nie dostrzegają, albo ich nie obchodzimy, bo fruną dalej ku lśniącym budynkom przed nami.
Polna ścieżka szybko zmienia się w brukowaną ulicę prowadzącą nas do centrum Walentynkowego Miasteczka. Szeroko otwieram oczy, aby nie przegapić żadnego detalu wznoszących się wzdłuż niej białych domów z kredowych kamieni. Wydają się niemal jadalne: mają różowe dachówki, okna w kształcie serc i witraże, które przywodzą na myśl rozpuszczony cukier – jestem pewna, że gdybym dotknęła ich językiem, okazałyby się słodkie. Uśmiecham się równie szeroko co Jack i pospieszam go, aż wreszcie docieramy do centrum, w którym znajduje się kamienna fontanna zwieńczona statuą dziecka o zaróżowionych policzkach – takiego samego jak istotki, które wcześniej nad nami latały. Opieram się o krawędź fontanny i spoglądam w wodę, która lśni bladoróżowo – zupełnie nie przypomina błotnistego, zielonego płynu w fontannie w Miasteczku Halloween – i w moje w niej odbicie.
– Myślisz, że moglibyśmy się jej napić? – pytam, zbliżając dłoń do powierzchni wody, przekonana, że będzie smakować jak lukier i płatki nagietka.
Zanim jednak moje palce sięgną tafli wody, za naszymi plecami rozbrzmiewa aksamitny głos.
– Cudownie widzieć w naszym mieście parę zakochanych.
Prostuję się, patrzę w górę… i w górę… aż wreszcie napotykam wzrok kobiety co najmniej trzydzieści centymetrów wyższej od Jacka. W długiej, szyfonowej sukni z małymi białymi serduszkami naszytymi na kremowej spódnicy unosi się nad nami niczym wieża. Jej truskawkoworude włosy są zebrane w luźny kok, a przy skroni spięte złotą spinką w kształcie serca.
– Przyjechaliście z daleka? – pyta, pukając się w różowe wargi długim, umalowanym paznokciem. Jej skóra również jest zaróżowiona, jakby zjadła zbyt wiele kwietnych płatków i zaczęła zmieniać kolor.
– Nazywam się Jack Szkieleton – oznajmia mój mąż, podając jej dłoń. – Jestem Dyniowym Królem z Miasteczka Halloween. A to moja żona Sally, Dyniowa Królowa.
– Tak, tak, dobrze – odpowiada, ignorując wyciągniętą rękę, jakby nie była zainteresowana ani tym, jak się nazywamy, ani celem naszej wizyty. – Ja nazywam się Ruby Valentino i jestem władczynią tego miasteczka.
Eleganckim gestem przeciąga długą ręką wzdłuż sukni i kłania się zamaszyście. Podziwiam jej spokój i pewność siebie. Nawet rysy twarzy ma skupione i uporządkowane, nie wymyka się nawet jeden pieg. Jest żywym odzwierciedleniem tego, jak wyobrażam sobie doskonałą królewską etykietę: w jej obecności nie czuję się królową.
– To nasza pierwsza wizyta w Walentynkowym Miasteczku – odpowiada wesoło Jack, wyprostowany i wcale nieprzejęty arystokratyczną postawą kobiety.
Ruby nagle odrywa od nas wzrok.
– O nie! – woła. – Krwawiące serce! Paulo! Paulo, mówiłam ci, żebyś wyrywał je od razu, kiedy je zobaczysz!
Szczupły mężczyzna o długich nogach wyłania się zza pleców Ruby, jak gdyby tylko czekał na jej rozkazy. Ma na sobie fartuch, słomiany kapelusz, długie, jasne spodnie, a w brudnej od ziemi dłoni ściska parę nożyc ogrodniczych. Pospiesznie wyciera czoło.
– Proszę o wybaczenie, Wasza Królewska Wysokość. Musiałem przeoczyć.
Ruby, mimo ciężkiej sukni i wysokich obcasów, pochyla się wdzięcznie ku ziemi i zrywa jeden kwiatek z krwistym środeczkiem, który wyrasta spomiędzy kostek brukowych otaczających fontannę. Unosi kwiat, żebyśmy go mogli zobaczyć.
– Krwawiące serca nie mogą rosnąć tak blisko fontanny – mówi, a jej wargi wykrzywia grymas obrzydzenia.
Wpatruję się w maleńki, pozornie niegroźny kwiatek, który ściska pomiędzy palcami i zbieram się, żeby zadać pytanie, jakbym była przestraszonym dzieckiem.
– Ale… dlaczego? – Mój głos jest cichy i słaby, nie brzmi jak głos królowej.
Ruby przenosi na mnie wzrok, a twarz jej łagodnieje.
– Amorki oczywiście zanurzają swoje strzały w fontannie – mówi, jakby dziwiła się, że nie wiem czegoś tak oczywistego. Opuszczam wzrok i spoglądam w wodę. Światełka odbijają się w jej tafli jak różowe diamenciki. – Nasz eliksir miłosny wypływa z naturalnego źródła pod fontanną. – Unosi swoją idealnie wypielęgnowaną brew. – Gdyby krwawiące serce wylądowało w fontannie, wszyscy trafieni przez strzałę Amora zamiast zakochać się, mieliby złamane serca.
Rzuca kwiatek na ziemię i przydeptuje go szpilką w kolorze czerwonego lizaka. Kiedy unosi stopę, Paulo – mężczyzna stał dotąd obok niej, załamując ręce – rzuca się naprzód i podnosi zgniecioną roślinkę.
– Pędzę go spalić – oznajmia i zaraz znika.
Ruby uśmiecha się z zadowoleniem, po czym znów spogląda na mnie i Jacka.
– Macie gdzie mieszkać?
Jack przełyka ślinę.
– Jeszcze nie – odpowiada.
– Chodźcie za mną – mówi, a głos ma teraz melodyjny, jakby w gardle odpoczywał ptaszek. Gestem prowadzi nas z dala od fontanny. Kiedy mijamy kawiarenkę, nozdrza wypełnia nam zapach rosnącego ciasta, a na oknie gabinetu dentystycznego widzę napis „Dziury wypełniamy za pół ceny”. Dalej, mniejszymi literkami: „Darmowy lizak za każdy usunięty ząb”.
Mijają nas ludzie o ciasteczkowych oczach i okrągłych policzkach; wszyscy chodzą parami – ramiona mają splecione, szepczą sobie nawzajem coś do ucha. Siadają obok siebie w kawiarnianych ogródkach, dotykając się twarzami, całując po nagich szyjach. Wielu z nich ma tulipany wpięte w klapy albo wciśnięte zgrabnie w kieszonki koszul, podczas gdy inni noszą dzikie kwiaty wplecione we włosy.
Miłość przepełnia każdą szczelinę tego miasteczka. Nie sposób od niej uciec. Czuję, jak martwe liście w mojej piersi puchną i poruszają się na widok tego wszystkiego.
Mijamy jeszcze jedną przecznicę i Ruby zatrzymuje się naprzeciwko ceglanego budynku. Na drewnianym szyldzie nad naszymi głowami widnieje napis MOTEL ZAKOCHANYCH.
– Poczekajcie tu – mówi, mrugając, po czym znika w wąskich drzwiach. Chwilę później wyłania się z powrotem, trzymając w dłoni srebrny klucz. – Zamieszkacie w jednej z chatek z tyłu: są bardzo interesujące i świetnie wyposażone. Powinny się wam spodobać.
Jack uśmiecha się i bierze od niej klucz.
– Wspaniale! Dziękujemy!
Ruby poprawia spinkę, która odpięła się od jej falujących włosów i spogląda w górę.
– Wolniej! – krzyczy.
Ponad nami grupka skrzydlatych dzieci frunie nad miastem, aż znika na horyzoncie.
Ruby wydaje z siebie westchnienie pełne irytacji.
– Amorki są o tej porze roku okrutnie niesforne, małe, ruchliwe hultaje. – Spogląda na mnie, jakby sądziła, że wiem, co ma na myśli. – Nudzą się, nie mają nic do roboty i tylko czekają na luty – na Dzień Świętego Walentego – więc zbierają się w grupki i urządzają przeróżne psoty. – Wydycha powietrze nosem. – Można im zaufać wyłącznie w Walentynki. Przez resztę roku tylko zawadzają.
Ruby ogląda mnie od stóp do głów swoimi łagodnymi, czekoladowymi oczyma, jakby widziała mnie po raz pierwszy. Przechyla głowę i opiera delikatną rączkę na biodrze.
– Jak na królową, masz dość nudną fryzurę – oznajmia. – Moja stylistka mogłaby zakręcić ci parę loków, zrobić może kilka pasemek, dzięki czemu będziesz wyglądać bardziej… – muska paznokciem dolną wargę – no cóż, jak ja. – Jej jasne, wilgotne oczy rozświetla uśmiech. – Chętnie cię z nią umówię.
Szybko zaczynam kręcić głową. Nie podoba mi się jej wścibskie spojrzenie, to, że wciąż zdaje się mnie oceniać.
– Nie sądzę, żeby… – Zaczynam bawić się odstającą nitką na moim lewym nadgarstku, tylko pogarszając sytuację. – Nie, dziękuję.
Wzrusza ramionami i przenosi uwagę na ulicę, gdzie dwójka zakochanych przytula się w drzwiach sklepu z czekoladą – wysoki, szczupły brunet wygłasza do piegowatego blondyna o kręconych włosach przemowę – wiersz, który, jak się wydaje, sam napisał na różowej kartce, którą trzyma w dłoniach.
Ruby lekko wzdycha, jakby słodycz tej chwili zrobiła na niej wrażenie – ta czułość między dwiema szaleńczo zakochanymi w sobie osobami. Przeciera oko, jakby miała z niego wypłynąć łza, po czym zwraca się z powrotem do mnie i Jacka.
– Powiedzcie, proszę – mówi, trzepocząc rzęsami – nie znacie przypadkiem kogoś o nazwisku William Shakespeare?
Jack unosi kości ponad puste oczodoły.
– Niestety nie.
Ruby wydaje z siebie długie, niespokojne westchnienie i wydyma umalowane wargi.
– Pisze najpiękniejsze sonety i jestem przekonana, że jest moją najprawdziwszą miłością, tyle tylko, że nigdzie nie mogę go znaleźć.
Jack spogląda na mnie. W bibliotece znajduje się mnóstwo książek napisanych przez Williama Shakespeare’a – pięknych, często tragicznych historii – ale są dość stare i jestem przekonana, że ten cały Shakespeare co najmniej parę lat temu odszedł z tego świata. Kręcę szybko głową, bo nie chcę, by ta wiadomość złamała Ruby serce.
– Jeśli go spotkamy – dodaje Jack z życzliwym uśmiechem. – Przekażemy, aby do ciebie przyszedł.
– Dziękuję. – Kąciki ust Ruby unoszą się, choć w jej oczach wciąż czai się smutek. – Mam nadzieję, że pobyt u nas spodoba się wam obojgu. To piękny dzień na spacer po miasteczku. Koniecznie zatrzymajcie się w Delikatesach Romea. Mają tam najpyszniejsze karmelowe łezki, jakie w życiu jedliście.
Nie mam pojęcia, czym jest karmelowa łezka, ale jestem pewna, że nazwa Delikatesy Romea pochodzi od imienia ze sztuki _Romeo i Julia_ Shakespeare’a – na pamiątkę mężczyzny, którego Ruby kocha, chociaż nigdy go nie spotkała.
Kłania nam się pospiesznie, po czym odwraca się i rusza przed siebie brukowaną alejką. Przez chwilę patrzę, jak przystaje, żeby porozmawiać z właścicielami sklepów i mieszkańcami miasteczka, jak ściska ich dłonie – jej królewska sylwetka odbija się od cukrowanego tła rzeźbionego w serca.
Jestem pewna, że ja w Miasteczku Halloween nie wyglądam tak królewsko.
Cała się składam z zaokrąglonych krawędzi, a z rozluźnionych szwów wysypują się suche liście. Nie przypominam jej ani trochę. Ostrze wątpliwości wdziera się w moje myśli. „Być może jestem jeszcze gorzej przygotowana do tej roli, niż mi się wydawało”.
Jack kładzie jednak dłoń na mojej, a ekscytacja w jego oczach sprawia, że myśli kłębiące mi się w głowie czmychają. Znajdujemy ścieżkę wijącą się wokół Gniazdka Zakochanych, która prowadzi do tuzina małych chatek przycupniętych pośród wysokich traw i szumiących sosen. Jack wkłada klucz do zamka chatki numer pięć, stojącej na lewo od pozostałych.
– Kto jeszcze tu przyjeżdża? – pytam zaciekawiona.
– Pewnie wszyscy – mówi. – Mieszkańcy pozostałych miasteczek, którzy przechodzą przez bramę, żeby spędzić tu weekend albo wakacje.
Wchodzę do niewielkiej chatki. Wita mnie zapach waniliowo–jaśminowych świec i płatki róż rozsypane po drewnianej podłodze. Jack stawia naszą walizkę przy łóżku.
– Czemu nikt nie przyjeżdża w odwiedziny do Miasteczka Halloween? – pytam, odsłaniając koronkową firankę, by spojrzeć na Walentynkowe Miasteczko.
– Nie mamy hotelu… – Jack unosi wzrok, uśmiechając się osobliwie. – Ale może powinniśmy mieć. Turystyka mogłaby przynieść korzyści naszemu miasteczku.
Opuszczam firankę z powrotem, a Jack przechodzi przez pokój i bierze mnie za rękę.
– Jest tyle do zobaczenia… – mówi wreszcie, całując moją dłoń. – I ani chwili do stracenia.
Bagaże zostają w chatce, a my ruszamy z powrotem do Walentynkowego Miasteczka.
Dzień jest wirem czekoladek zanurzonych w orzechach laskowych i karmelizowanym cukrze, malin w białej czekoladzie i małych, cukrowych serduszek z wyrytymi na ich powierzchni słowami: Skarbieniek, Słoneczko, XOXO. Jemy je garściami, policzki rumienią się nam od cukru, serce wali w piersi. Mijamy nawet fabrykę, w której produkuje się te serca, w oknach stoją sterty różowych pudełeczek, gotowe do rozwiezienia w Dzień Świętego Walentego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki