- W empik go
Miasteczko Middlemarch. Tom 2 - ebook
Miasteczko Middlemarch. Tom 2 - ebook
…Miasteczko Middlemarch to jedna z najważniejszych pozycji w kanonie klasycznej literatury angielskiej. George Eliot, jedna z najbardziej nowoczesnych postaci epoki wiktoriańskiej, erudytka, okrzyknięta z powodu wyzwań, jakie rzuciła opinii publicznej - angielską George Sand, podniosła powieść do rangi dyskursu filozoficznego, a pasjonujący romans umiejscowiła w sferze społeczno-moralnej.
Dzieją się w Anglii lat 20. XIX wieku rzeczy ważne, a miasteczko Middlemarch, tak jak każde prowincjonalne miasteczko, jest tych wielkich przemian minisceną, toteż historia toczy się wraz z wątkiem romantycznym i kryminalnym. Losy miasteczka Middlemarch są historycznie i ekonomicznie splecione z losami okolicznej społeczności, mieszkańcami sąsiednich dworów i należących do nich farm.
Na tak szeroko zarysowanym tle maluje George Eliot losy głównych bohaterów: młodej, bogatej i szlachetnej Dorotei Brooke, która szuka godnego celu, by nadać sens swojemu życiu, oraz Tertiusa Lydgate’a, lekarza, który cel znalazł w pracy badawczej i praktyce medycznej, ale przeszkodą w jego realizacji staje się piękna kobieta. Oba te główne wątki mają liczne odgałęzienia, odnogi i boczne pędy, tyleż interesujące, co barwne i nasycone ciepłym humorem. Oglądamy cały złożony świat prowincjonalnej Anglii - mieszczan, kupców, lekarzy, prawników, a także farmerów, ba, nawet najemnych robotników rolnych, których zakończony około 1815 roku proces grodzenia otwartych pastwisk, uprzednio dostępnych każdemu, pozbawił możliwości pracy na własnej ziemi. Nie brak również przedstawicieli Kościoła i typowego dla ówczesnych zmian w hierarchii społecznej procesu przeobrażania się żarliwego kalwińskiego dysydenta w szacownego członka Kościoła anglikańskiego. Obrazu dopełnia piękna sceneria okolic Coventry, pełne nostalgicznej tęsknoty opisy krajobrazu środkowej Anglii, owego raju utraconego szczęśliwego dzieciństwa pisarki…
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-785-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cenna jest ta figurka, dawno temu
Z miłością wyrzeźbiona w kości słonia.
Szlachetna linia, wolna od nowinek,
Kobiecość wieczną szczodrze wyobraża.
Ta majolika to też rzecz kosztowna,
Jej wzór misterny lorda zadowoli;
Spójrz tylko na ten uśmiech doskonały
– Chociaż to zwykły fajans, ów ornament
Ozdobą będzie najbogatszych stołów.
Dorotea rzadko wyjeżdżała z domu bez męża, od czasu do czasu jednak wybierała się sama do Middlemarch czy to na drobne zakupy, czy w sprawach dobroczynnych, tak jak każda dama żyjąca i mieszkająca w promieniu trzech mil od miasta. Przy jednej z takich okazji – a było to dwa dni po scenie w alei cisowej – postanowiła zobaczyć się z Lydgate’em i dowiedzieć się, jeśli to możliwe, czy pan Casaubon istotnie zauważył u siebie jakieś nowe niepokojące objawy, które przed nią ukrywa, i czy zażądał powiedzenia mu wszystkiego o swojej chorobie. Czuła się niemal jak winowajca, wypytując kogoś trzeciego o sprawy swego męża, lecz lęk przed niewiedzą, obawa, że nie znając prawdy, może się zachować niesprawiedliwie lub zbyt surowo, przeważyła nad skrupułami. Była pewna, że jej mąż przeszedł jakiś wewnętrzny kryzys; już następnego dnia wprowadził nowy sposób systematyzowania notatek i – co było nowością – włączył żonę do swojej pracy. Biedna Dorotea gromadziła zapasy cierpliwości.
Było około czwartej, kiedy zajechała przed dom Lydgate’a na Lowick Gate, żałując, gdy naszły ją wątpliwości, czy go zastanie – że nie uprzedziła go wcześniej o swoim przyjeździe. Doktora istotnie nie było w domu.
– A czy jest pani Lydgate? – spytała Dorotea. Nie pamiętała, by kiedykolwiek widziała Rozamundę, ale przypomniała sobie właśnie o ślubie. Tak, pani Lydgate jest w domu.
– Chciałabym z nią porozmawiać, jeśli wolno. Proszę zapytać, czy może mnie przyjąć – panią Casaubon – na chwileczkę.
Gdy służąca odeszła, by przekazać wiadomość, Dorotea usłyszała dźwięki muzyki, dochodzące przez otwarte okno – kilka nut zaintonowanych męskim głosem, a po nich grzmiące rulady fortepianowe. Ale rulady urwały się gwałtownie i po chwili wróciła służąca, mówiąc, że pani Lydgate z przyjemnością przyjmie panią Casaubon.
Gdy otwarto drzwi i Dorotea weszła do salonu, można było zauważyć pewien kontrast, nierzadki na wsi w czasach, kiedy obyczaje różnych środowisk były mniej ujednolicone niż dzisiaj. Niechże ci, co wiedzą, opiszą nam dokładnie, jak odziana była Dorotea w ten pogodny dzień jesienny: cienka, biała wełna, miękka w dotyku i miękka dla oka, zawsze robiła wrażenie świeżo wypranej i przesyconej słodkim zapachem żywopłotów, zawsze uszyta na wzór pelisy ze swobodnie zwisającymi rękawami, wbrew modzie. Gdyby jednak Dorotea stanęła przed cichą widownią jako Imogena lub córka Katona, ten strój wydawałby się zupełnie odpowiedni; wdzięk i godność emanowały z jej członków i szyi, a szerokie rondo budki, na jakie wówczas skazane były kobiety, okalające gładko zaczesane włosy z rozdziałkiem pośrodku, i szczere oczy wydawały się bardziej osobliwym przybraniem głowy niż złoty talerz, który nazywamy aureolą. Żadna bohaterka dramatyczna nie byłaby oczekiwana przez tutejsze dwuosobowe audytorium z większym zainteresowaniem niż pani Casaubon. W oczach Rozamundy była ona jednym z bóstw tego hrabstwa, nieutrzymujących kontaktu ze śmiertelnikami z Middlemarch, warto więc było przyjrzeć się uważnie każdemu szczegółowi jej wyglądu i zachowania; Rozamunda myślała też, nie bez satysfakcji, że pani Casaubon będzie miała sposobność _przyjrzenia_ _się jej._ Cóż przyjdzie z doskonałości, jeśli nie jest oglądana przez najlepszych znawców? Ponieważ zaś Rozamunda usłyszała u sir Godwina Lydgate’a wiele pięknych komplementów pod swoim adresem, była spokojna o wrażenie, jakie robi na ludziach wysokiego stanu. Dorotea, ze zwykłą sobie prostą życzliwością, wyciągnęła rękę, patrząc z zachwytem na śliczną, młodą żonę doktora, zdawała sobie przy tym sprawę, że w pewnej odległości stoi jakiś mężczyzna – kątem oka widziała tylko postać w surducie. Pan ten był zbyt przejęty obecnością jednej z kobiet, by zastanawiać się nad kontrastem między nimi, kontrastem niewątpliwie uderzającym dla postronnego obserwatora. Obie panie były wysokie i oczy miały na tym samym poziomie; trzeba sobie jednak wyobrazić dziecięcą jasność włosów Rozamundy i cudowną koronę jej warkoczy, jasnobłękitną suknię uszytą tak idealnie wedle ostatniej mody, że każda szwaczka musiałaby na jej widok poczuć skurcz w sercu, wielki haftowany kołnierz, którego cenę powinien sobie uzmysłowić każdy obserwator, drobne dłonie należycie upierścienione i tę kontrolowaną nieśmiałość obejścia, która jest kosztowną namiastką prostoty.
– Dziękuję, że pozwoliła pani przeszkodzić sobie – zaczęła od razu Dorotea. – Bardzo bym chciała zobaczyć doktora Lydgate’a, zanim wyjadę z miasta, i liczyłam, że powie mi pani, gdzie bym go mogła zastać, albo nawet pozwoli zaczekać, jeśli ma wkrótce wrócić do domu.
– Jest w nowym szpitalu – odparła Rozamunda. – Nie wiem dokładnie, kiedy wróci. Ale mogę po niego posłać.
– Czy pozwoli pani, że pójdę go sprowadzić? – zapytał Will Ladislaw, występując ku niej. Wziął w rękę kapelusz, jeszcze nim Dorotea weszła. Zarumieniła się, zaskoczona, ale wyciągnęła do niego rękę z uśmiechem szczerego zadowolenia.
– Nie wiedziałam, że to pan. Nie spodziewałam się tu pana – powiedziała.
– Czy mogę pójść do szpitala i powiedzieć panu Lydgate’owi, że pani życzy sobie go widzieć? – spytał Will.
– Szybciej będzie posłać po niego powóz – odparła – jeśli będzie pan tak uprzejmy i wyda polecenie stangretowi.
Will już kierował się ku drzwiom, kiedy Dorotea, której nagle stanęły przed oczami liczne, powiązane ze sobą wspomnienia, obróciła się spiesznie.
– Pojadę sama, dziękuję panu. Chcę jak najszybciej wrócić do domu. Pojadę do szpitala i tam zobaczę się z panem doktorem. Proszę, niech mi pani wybaczy. Jestem pani bardzo zobowiązana.
Najwidoczniej przyszła jej do głowy jakaś nagła myśl; wyszła z pokoju nie bardzo świadoma, co się wokół dzieje: tego, że Will otworzył przed nią drzwi i podał jej ramię, by ją zaprowadzić do powozu. Przyjęła ramię, ale nie odezwała się ani słowem. Will był poirytowany i czuł się niezręcznie; sam też nie znalazł nic godnego powiedzenia. Milcząc, pomógł jej wsiąść do powozu, pożegnali się i Dorotea odjechała.
Podczas pięciominutowej jazdy do szpitala miała czas na pewne refleksje, całkiem dla niej nowe. Decyzja, by jechać, i zakłopotanie przy wyjściu spowodowane były nagłą myślą, że gdyby pozwoliła sobie na dalsze kontakty z Willem, o których nie mogłaby powiedzieć mężowi, dopuściłaby się czegoś o posmaku oszukaństwa, a już i tak ów wyjazd na spotkanie z Lydgate’em musiał pozostawać tajemnicą. To wszystko było jasne, ale do wyjścia pchnęło ją jeszcze jakieś nieokreślone uczucie zaambarasowania. Teraz, gdy siedziała sama w powozie, usłyszała ponownie wewnętrznym uchem męski głos i akompaniament fortepianu i stwierdziła, że przyjmuje z pewnym zdziwieniem to, iż Will Ladislaw spędza czas z panią Lydgate pod nieobecność jej męża. A potem, rzecz jasna, przypomniała sobie, że spędzał czas i z nią w podobnych okolicznościach, czemu więc miałoby w tym być coś niestosownego? Ale Will był kuzynem pana Casaubona, kimś, komu miała obowiązek okazywać życzliwość. Jednak pewne oznaki, które zapewne powinna była zrozumieć, świadczyły o tym, iż panu Casaubonowi nie w smak były te kuzynowskie wizyty pod jego nieobecność. „Może myliłam się co do wielu rzeczy”, powiedziała sobie biedna Dorotea, podczas gdy łzy zaczęły jej spływać po twarzy i trzeba je było szybko osuszyć chusteczką. Czuła się zagubiona i nieszczęśliwa, a obraz Willa, tak dotąd czysty w jej oczach, uległ tajemniczej deformacji. Ale właśnie powóz stanął przed bramą szpitalną. Po chwili spacerowała z Lydgate’em wokół trawników, a myśli jej ponownie skupiły się na sprawie, która ją tu przywiodła.
Tymczasem Will Ladislaw był przygnębiony i dobrze wiedział dlaczego. Rzadko miał sposobność spotkania Dorotei i oto po raz pierwszy nadarzyła się taka szansa, a on wypadł w tym spotkaniu niekorzystnie. I nie szło mu tylko o to, że jak to dotąd bywało, Dorotea nie była zaprzątnięta przede wszystkim nim, ale że zobaczyła go w okolicznościach, w których mogło się zdawać, że on nie jest przede wszystkim zaprzątnięty nią. Czuł, że zaczyna się wytwarzać między nimi nowy przedział, gdyż znalazł się w kręgu tutejszego mieszczaństwa, z którym ona nie ma nic wspólnego. Ale to nie jego wina: oczywiste przecież, że odkąd zamieszkał w miasteczku, musi zawierać jak najwięcej znajomości; jego obecne stanowisko wymaga, by znał tu wszystkich i wszystko. Lydgate to w Middlemarch znajomość najcenniejsza, w dodatku ma muzykalną żonę, której przyjemnie jest składać wizyty. Oto jak doszło do sytuacji, w której Diana zbyt niespodzianie zstąpiła ku swemu czcicielowi. Było to przygnębiające. Will zdawał sobie sprawę, że gdyby nie Dorotea, nie siedziałby w Middlemarch, a tymczasem pozycja, jaką tu zajął, grozi oddzieleniem go od niej barierami powszechnie przyjętych poglądów, które dla trwałości wzajemnego zainteresowania są bardziej niebezpieczne niż cała odległość między Rzymem a Anglią. Łatwo było stawić czoło uprzedzeniom związanym z urodzeniem i pozycją, jeśli były ubrane w formę apodyktycznego listu pana Casaubona, lecz uprzedzenia, podobnie jak ciała wonne, mają podwójną egzystencję: stałą i lotną – stałą jak piramidy i lotną jak dwudzieste echo ech lub wspomnienie hiacyntów, które kiedyś zapachniały w ciemnościach. Will zaś był ogromnie czuły na wszystko, co ulotne; ktoś mniej wrażliwy nie zorientowałby się tak jak on, że w świadomości Dorotei po raz pierwszy zrodziło się poczucie, iż pełna swoboda w ich stosunkach jest niewłaściwa, nie wyczułby też chłodu w ich milczeniu, gdy odprowadzał ją do powozu. Może Casaubon, powodowany nienawiścią i zazdrością, mówi jej, że on, Will, nie dorasta obecnie do jej pozycji towarzyskiej. Niech diabli porwą Casaubona!
Will wrócił do salonu, wziął kapelusz i z wyrazem poirytowania podszedł do pani Lydgate, która siedziała już przy swoim stoliczku do robótek.
– To fatalne, jeśli się przerywa muzykę czy poezję – powiedział. – Czy mogę przyjść kiedy indziej, żeby dokończyć to wykonanie _Lungi dal caro bene_?
– Będę bardzo rada, jeśli się tego nauczę – powiedziała Rozamunda. – Ale przyzna pan przecież, że była to bardzo piękna przerwa. Wręcz zazdroszczę panu znajomości z panią Casaubon. Czy jest bardzo mądra? Wygląda na to.
– Doprawdy, nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odparł nadąsany.
– Dokładnie taką samą odpowiedź dał mi Tertius, kiedy go zapytałam, czy ona ładna. O czymże wy, panowie, myślicie w obecności pani Casaubon?
– O niej samej – odparł Will nie bez chęci sprowokowania czarującej pani Lydgate. – Kiedy się widzi kobietę doskonałą, nie myśli się nigdy o jej atrybutach, jest się świadom jej obecności.
– Będę zazdrosna o Tertiusa, kiedy pojedzie do Lowick. – Rozamunda mówiła ze zwiewną lekkością, ukazując dołeczki w buzi. – Wróci i będzie mnie miał za nic zgoła.
– Jak dotąd nie widać, żeby taki był skutek tych wizyt. Pani Casaubon jest zbyt niepodobna do innych kobiet, by można je było z nią porównywać.
– Oddany z pana wielbiciel! Pewno widuje ją pan często?
– Nie – odparł Will niemal z gniewem. – Uwielbianie to bardziej sprawa teorii niż praktyki. Ale w tej chwili praktykuję je w nadmiarze, trzeba mi umykać.
– Proszę, niechże pan przyjdzie któregoś wieczoru; mój mąż rad będzie posłuchać muzyki, a ja zawsze bardziej się nią cieszę w jego obecności.
Kiedy Lydgate wrócił do domu, Rozamunda, stanąwszy przed nim, ujęła obiema rękami rogi jego kołnierza i powiedziała:
– Był tu pan Ladislaw i śpiewał ze mną, kiedy weszła pani Casaubon. Sprawiał wrażenie poirytowanego. Czy sądzisz, iż było mu nie w smak, że go zobaczyła w naszym domu? Przecież twoja pozycja jest równa albo i lepsza niż jego, bez względu na jego pokrewieństwo z Casaubonami.
– Nie, nie, musiało to być coś innego, jeśli naprawdę był poirytowany. Ladislaw jest trochę jak Cygan, lekce sobie waży pozycje i tytuły.
– Nie zawsze jest sympatyczny, chyba że muzykuje. Czy ty go lubisz?
– Tak, myślę, że to zacny chłop; zlepek rozmaitości, ale sympatyczny.
– Czy wiesz? Myślę, że on adoruje panią Casaubon.
– Biedaczysko! – Lydgate uśmiechnął się, szczypiąc żonę w ucho.
Wydawało się Rozamundzie, że zaczyna się wiele dowiadywać o życiu, zwłaszcza gdy odkryła to, co w czasach panieńskich było dla niej niewyobrażalne, może tylko jako niejasna tragedia w staroświeckich kostiumach – mianowicie, że kobiety nawet po ślubie mogą dokonywać podbojów i zdobywać mężczyzn. W owych czasach młode damy na wsi, nawet jeśli edukowane były u pani Lemon, mało znały literaturę francuską późniejszą niż Racine, a prasa nie nadawała bieżącym skandalom dużego rozgłosu, jak teraz. Próżność jednak, mając do dyspozycji cały umysł kobiety i wszystek jej czas, potrafi w nieskończoność budować coś z niczego, zwłaszcza z wyobrażenia, że podbojów można dokonywać bez końca. Cóż za rozkosz zdobywać niewolników z wysokości małżeńskiego tronu, mając przy boku męża jako księcia małżonka – a właściwie jako poddanego – podczas gdy niewolnicy podnoszą w górę oczy, zawsze bez nadziei, utraciwszy sen, a jeśli i apetyt, to tym lepiej! Lecz jej romantyczne skłonności skupiały się teraz przede wszystkim na księciu małżonku i ten przypieczętowany podbój sprawiał jej dostateczną satysfakcję. Kiedy Lydgate powiedział „biedaczysko” – zapytała z żartobliwym zaciekawieniem:
– A to dlaczego?
– Cóż może zrobić człowiek, kiedy zaczyna adorować jedną z was, syren. Zaniedbuje tylko pracę i zbiera rachunki.
– Ty na pewno nie zaniedbujesz pracy. Zawsze jesteś w szpitalu albo odwiedzasz ubogich pacjentów, albo myślisz o jakichś lekarskich kłótniach, a potem w domu siedzisz bez przerwy nad swoim mikroskopem i probówkami. Przyznaj, że wolisz je ode mnie.
– Czy nie masz dość ambicji, żeby pragnąć, aby twój mąż był czymś więcej niż tylko lekarzem w Middlemarch? – Lydgate wsparł ręce na ramionach żony i spoglądał na nią z czułą powagą. – Zmuszę cię, żebyś się nauczyła mojego ulubionego urywka wiersza dawnego poety:
_Czy po to duma tak się istnieć stara,_
_By popaść w zapomnienie? Cóż dorówna_
_Pisaniu godnie, by się pismo stało_
_Godnym lektury i świat zachwycało_?_¹_
To, czego pragnę, Rozo, to sprawić, by pismo warte było lektury i spisać własnoręcznie moje osiągnięcia. Aby to zrobić, człowiek musi pracować, mój ptaszku.
– Oczywista, że pragnę, żebyś dokonywał odkryć: nikt nie może bardziej pragnąć, żebyś doszedł do wysokich stanowisk w jakimś lepszym miejscu niż Middlemarch. Nie powiesz przecież, że cię kiedykolwiek powstrzymywałam od pracy. Ale nie możemy żyć jak pustelnicy. Nie jesteś mną rozczarowany, Tertius?
– Nie, kochana moja, nie. Jestem zupełnie i całkowicie oczarowany.
– Ale co chciała ci powiedzieć pani Casaubon?
– Chciała się tylko dowiedzieć o zdrowie swego męża. Ale myślę, że okaże wielką pomoc naszemu szpitalowi. Przypuszczam, że będziemy dostawać od niej dwieście funtów rocznie.
1 Samuel Daniel, _Musophilus: Containing a general defence of learning_.Rozdział XLIV
Nie będę pełzł wzdłuż brzegu, lecz popłynę
Na pełne morze, jak mi gwiazdy wskażą.
Dorotea, spacerując z doktorem Lydgate wśród krzewów wawrzynu wokół szpitala, dowiedziała się, że w stanie fizycznym jej męża nie zaszła żadna zmiana, obudził się w nim tylko pewien niepokój, chęć poznania prawdy o chorobie. Przez chwilę milczała, zastanawiając się, czy powiedziała albo zrobiła coś, co wzbudziło ten niepokój. Lydgate nie chcąc, by umknęła mu sposobność zyskania wsparcia dla najważniejszej sprawy, zaczął z wahaniem:
– Nie wiem, czy kiedykolwiek zwrócono uwagę pani lub pani męża na potrzeby naszego nowego szpitala. Okoliczności sprawiają, że podjęcie tego tematu może się wydać egoizmem z mojej strony, ale nie jestem temu winny. Problem w tym, że inni lekarze wypowiedzieli szpitalowi wojnę. Jak mi wiadomo, interesuje się pani tymi sprawami w sposób ogólny, pamiętam, że kiedy miałem po raz pierwszy przyjemność poznać panią w Tipton Grange, jeszcze przed ślubem, pytała mnie pani, jaki wpływ na zdrowie ubogich mają ich nędzne warunki mieszkaniowe.
– Tak – rozjaśniła się Dorotea. – Będę bardzo wdzięczna, jeśli powie mi pan, co mogłabym zrobić, żeby to się choć trochę zmieniło. Wszystko, co tyczy takich spraw, umyka mi, odkąd wyszłam za mąż. Widzi pan – dodała po chwili wahania – mieszkańcy naszej wioski żyją w nie najgorszych warunkach, a ja byłam zbyt zaprzątnięta innymi problemami, by rozglądać się dalej. Ale tu, w takim miejscu jak Middlemarch, jest zapewne wiele do zrobienia.
– Tu jest wszystko do zrobienia – odparł Lydgate z nagłą energią. – A ten szpital to naprawdę wielkie dokonanie, które zawdzięczamy wyłącznie staraniom pana Bulstrode’a i w dużej mierze jego pieniądzom. Ale takiego zamierzenia nie może zrealizować jeden człowiek. Spodziewał się, rzecz jasna, pomocy. A tymczasem pewne osoby w mieście, które chcą, by projekt spalił na panewce, wypowiedziały mu nędzną, małostkową wojnę.
– Jakaż może być tego przyczyna? – zapytała Dorotea z naiwnym zdumieniem.
– Przede wszystkim niepopularność pana Bulstrode’a, to pierwsze. Połowa miasta chętnie przyłożyłaby rękę do tego, by mu pokrzyżować plany. Na tym głupim świecie nikt nie przyzna, że coś należy zrobić, jeśli sam nie będzie tego robił. Nim tu przyjechałem, nie znałem pana Bulstrode’a. Patrzę na niego bezstronnie i widzę, że ma pewne pomysły, że dał początek pewnym przedsięwzięciom, które ja mogę wykorzystać dla dobrych celów publicznych. Gdyby pokaźna liczba lepiej wykształconych mężczyzn zabrała się do pracy z przekonaniem, że ich obserwacje mogą się przyczynić do reformy teorii i praktyki medycznej, w niedługim czasie zobaczylibyśmy zmiany na lepsze. Taki jest mój punkt widzenia. Uważam, że gdybym odmówił współpracy z panem Bulstrode’em, rezygnowałbym z szansy uczynienia mojego zawodu bardziej użytecznym dla społeczeństwa.
– Całkowicie się z panem zgadzam. – Dorotea natychmiast zachwyciła się obrazem naszkicowanym przez Lydgate’a. – Ale jakie są zastrzeżenia przeciwko panu Bulstrode’owi? Wiem, że mój stryjaszek jest z nim w dobrych stosunkach.
– Ludzie nie znoszą jego bogobojności – zaczął Lydgate i urwał.
– To jeszcze większy powód, by gardzić podobną opozycją – stwierdziła Dorotea, patrząc teraz na sprawy Middlemarch przez pryzmat wielkich prześladowań.
– Mówiąc całkiem uczciwie, mają przeciwko niemu również i inne zastrzeżenia: jest apodyktyczny i raczej nietowarzyski, związany jest z handlem, skąd też płyną osobne zastrzeżenia, ale ja się na tym nie znam. Cóż to ma jednak wspólnego z pytaniem, czy niedobrze by było, żeby powstał tu szpital wspanialszy od wszystkich w hrabstwie? Ale bezpośrednim powodem powstania opozycji jest fakt, że Bulstrode oddał medyczne kierownictwo szpitala w moje ręce. Oczywista, jestem z tego rad. Daje mi to sposobność wykonania dobrej roboty, a przy tym wiem, że muszę dowieść, iż wybór był słuszny. Jednak rezultat jest taki, że wszyscy przedstawiciele medycznej profesji w Middlemarch patrzą wilkiem na szpital i nie tylko odmawiają wszelkiej współpracy, ale starają się przedstawić całość w niekorzystnym świetle i utrudniać subskrypcję.
– Jakież to nędzne! – zawołała Dorotea z oburzeniem.
– Zapewne człowiek powinien przewidywać, że będzie musiał walczyć o to, co uważa za słuszne; w przeciwnym razie niewiele dokona. A ignorancja tutejszych mieszkańców jest zdumiewająca. Nie roszczę sobie pretensji do niczego więcej nad to, że wykorzystałem pewne sposobności – nie każdemu dane. Trudno jednak ukryć takie przewinienie, jakim jest młody wiek, fakt, że się jest nowo przybyłym oraz że się wie trochę więcej niż starsi mieszkańcy Middlemarch. Jeśli jednak wierzę, że mogę wprowadzić lepsze metody leczenia, jeśli wierzę, że potrafię dokonywać obserwacji i badań, które mogą przynieść trwałe korzyści w praktyce medycznej, to byłbym podłym oportunistą, gdybym pozwolił egoistycznym względom powstrzymać mnie od tego. A sprawa jest o tyle czysta, że nie wchodzi tu w grę żadne wynagrodzenie, które mogłoby stawiać mój upór w dwuznacznym świetle.
– Rada jestem, że usłyszałam to wszystko od pana – oświadczyła serdecznie Dorotea. – Jestem pewna, że będę mogła nieco pomóc. Mam trochę pieniędzy, z którymi nie wiem, co robić, i ta myśl często nie daje mi spokoju. Pewna jestem, że mogę sobie pozwolić na dwieście funtów rocznie na tak doniosły cel. Jaki pan szczęśliwy, mając pewność, że zna sprawy, z których na pewno wyniknie wiele dobrego! Żebym to ja mogła się budzić co rano z takim przeświadczeniem! Tyle się podejmuje wysiłków, z których niemal nie widać pożytku.
W ostatnich słowach zadźwięczała nuta melancholii. Po chwili jednak Dorotea dodała pogodniej:
– Proszę, niech pan przyjedzie do Lowick i powie nam coś więcej. Przekażę wszystko mężowi. Teraz muszę spieszyć do domu.
Tego samego wieczoru przedstawiła panu Casaubonowi całą sprawę, dodając, że chciałaby dokonać subskrypcji na dwieście funtów rocznie; miała siedemset funtów rocznie zapisanych w umowie małżeńskiej jako równowartość jej osobistego majątku. Pan Casaubon nie oponował, napomknął tylko przy okazji, że suma może być nieproporcjonalnie duża w zestawieniu z innymi charytatywnymi celami. Kiedy jednak Dorotea, w swojej ignorancji, odrzuciła jego zastrzeżenie, przystał. Sam nie przywiązywał wagi do wydatków i nie okazywał skąpstwa. Jeśli kwestie pieniężne miały dla niego jakiekolwiek znaczenie, to tylko w związku z inną namiętnością niż miłość dóbr materialnych.
Dorotea opowiedziała mężowi, że widziała się z Lydgate’em, i powtórzyła dosyć ogólnie rozmowę o szpitalu. Pan Casaubon nie zadawał dalszych pytań, był jednak pewny, że chciała się dowiedzieć, o czym rozmawiał z doktorem. „Wie, że ja wiem”, powiedział mu wciąż nieuciszony wewnętrzny głos, lecz ta większa teraz wiedza jeszcze bardziej utrudniała wzajemne zaufanie. Pan Casaubon nie ufał uczuciu Dorotei, a jakaż samotność jest bardziej samotna niż ta, która nie ufa?Rozdział XLVI
_Pues no podemos haber aąuello que queremos,
queramos aquello que podremos_.⁷
Gdy Lydgate, już po ślubie i objęciu kierownictwa nowego szpitala, walczył z Middlemarch o reformę medyczną, miasteczko zaczynało coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę z toczącej się narodowej walki o inną reformę.
W czasie debaty w Izbie Gmin nad posunięciem lorda Johna Russella⁸ w Middlemarch rosło ożywienie polityczne i stronnictwa określały się na nowo, co mogło zdecydowanie zmienić układ sił, gdyby doszło do nowych wyborów. Byli tacy, którzy je już przepowiadali, twierdząc, że w obecnym Parlamencie ustawa o reformie nigdy nie zostanie przeprowadzona. Na takim przekonaniu opierał się Will Ladislaw, gratulując panu Brooke’owi, że powstrzymywał się dotychczas od próbowania swoich sił na platformie wyborczej.
– Wszystko będzie rosło i dojrzewało, jak w roku komety – tłumaczył Will. – Teraz, kiedy problem reformy już stanął, nastroje społeczne zaczną się podnosić do temperatury wrzenia. Zapewne wkrótce zostaną ogłoszone nowe wybory, a do tego czasu w Middlemarch zaczną się rodzić różne pomysły. Teraz trzeba się zabrać do pracy nad „Pionierem” i mityngami politycznymi.
– Bardzo słusznie; odmienimy z gruntu tutejszą opinię publiczną – powiedział pan Brooke. – Chciałbym tylko, rzecz jasna, zachować niezależność, jeśli idzie o reformę; nie chcę się posuwać za daleko. Chcę przyjąć linię Wilberforce’a i Romilly’ego, ma się rozumieć, i pracować nad wyzwoleniem Murzynów, prawem karnym i takimi tam. Ale, rzecz jasna, powinienem popierać Greya.
– Jeśli pan popiera istotę reformy, musi pan być gotów akceptować to, co sytuacja przyniesie – tłumaczył Will. – Jeśli każdy będzie ciągnął w swoją stronę, z całej sprawy zostaną tylko strzępy.
– Tak, zgadzam się z panem w zupełności, akceptuję ten punkt widzenia. Powinienem to przedstawiać w tym świetle. Powinienem popierać Greya, rzecz jasna. Ale nie chcę naruszać konstytucyjnej równowagi i nie sądzę, żeby Grey tego chciał.
– Ale tego chce kraj – powiedział Will. – Inaczej wszystkie unie polityczne⁹ i inne porozumienia, w których wiadomo, o co chodzi, nie miałyby znaczenia. Kraj chce, żeby w Izbie Gmin nie przeważali nominaci klasy ziemiańskiej, lecz przedstawiciele innych grup interesów. A walka o reformę bez tego, to jak proszenie o kawałeczek lawiny, która właśnie zaczyna schodzić.
– Bardzo dobrze, bardzo dobrze, tak to należy przedstawić. Proszę, niech pan to zapisze. Musimy zacząć gromadzić dokumenty o nastrojach w kraju, no i oczywiście o niszczeniu maszyn i powszechnej biedzie.
– Jeśli idzie o dokumenty, to wystarczy miejsca na dwucalowej kartce. Kilka rzędów liczb to dość, by z nich wyciągnąć wniosek o biedzie, a kilka następnych wykaże, w jakim tempie rośnie polityczna determinacja społeczna.
– Doskonale. Jeszcze to tylko trochę rozszerzyć. A zresztą, mam pomysł! Napisz to pan w „Pionierze”. Wstaw pan liczby i wyciągnij, ma się rozumieć, wniosek o biedzie; i wstaw pan inne liczby i wyciągnij wniosek, i tak dalej. Umie pan przedstawiać różne wnioski. Burke¹⁰, na przykład. Kiedy o nim myślę, zaraz bym chciał, żeby ktoś miał kieszonkowy okręg wyborczy i żeby go panu dał. Bo z wyboru to pan do Parlamentu nie wejdzie. A nam zawsze będą potrzebne talenty w Izbie. Choćbyśmy się nie wiem jak reformowali, talenty zawsze będą nam potrzebne. To o tej lawinie, co już schodzi, naprawdę trochę przypominało Burke’a. Bardzo mi takich rzeczy potrzeba, nie pomysłów, ma się rozumieć, ale sposobu ich przedstawienia.
– Kieszonkowe okręgi byłyby rzeczą znakomitą – powiedział Ladislaw – gdyby się znajdowały zawsze we właściwej kieszeni i gdyby zawsze był pod ręką jakiś Burke.
Pochlebne porównanie, choć wyszło z ust pana Brooke’a, nie sprawiło Willowi przykrości; naprawdę trudno wytrzymać, gdy człowiek wie, że umie się wypowiedzieć lepiej niż inni, a nikt tego nie zauważa; przy ogólnym niedostatku podziwu dla rzeczy podziwu godnych nawet przypadkowy ośli ryk pochwalny, jaki rozlegnie się we właściwym momencie, może dodać sił. Will uważał, że jego kunszt literacki przewyższa możliwości percepcji mieszkańców Middlemarch, a mimo to zaczynał prawdziwie lubić pracę, którą z początku podejmował, mówiąc sobie od niechcenia „czemu nie”? Analizował teraz sytuację polityczną z równie gorącym zainteresowaniem, z jakim analizował stopy wierszowe czy mediewistykę. To prawda, że gdyby nie pragnienie, by się znajdować tam, gdzie Dorotea, i może gdyby nie to, że nie bardzo wiedział, co mógłby robić innego, nie zastanawiałby się teraz nad potrzebami ludu angielskiego i nie krytykował posunięć angielskich mężów stanu; prawdopodobnie włóczyłby się po Włoszech, szkicując w wyobraźni projekty jakichś dramatów, próbowałby prozy i dochodził do wniosku, że jest nudna, próbowałby poezji i dochodził do wniosku, że jest zbyt sztuczna, brał się do kopiowania „kawałków” starych obrazów, porzucałby je, ponieważ okazałyby się „do niczego”, i stwierdzał, że jednak najważniejsza sprawa to własna kultura, w polityce zaś sympatyzowałby gorąco z wolnością i postępem w ogólności. Nasze poczucie obowiązku musi się czasem doczekać momentu, kiedy pojawi się jakaś określona „robota”, która zajmie miejsce amatorszczyzny i sprawi, że jakość naszych poczynań nie będzie dla nas sprawą obojętną.
Ladislaw zaakceptował już swoją robotę, chociaż nie było to owo wzniosłe a nieokreślone „coś”, o czym niegdyś śnił jako o jedynym celu godnym trwałych wysiłków. Łatwo się zapalał do spraw, mających bezpośredni związek z życiem i działaniem, a jego skłonna do buntu natura podsycała w nim płomień ducha obywatelskiego. Pomimo niechęci pana Casaubona i banicji z Lowick czuł się całkiem szczęśliwy: zdobywał w żywy sposób wiele nowych wiadomości, służących praktycznym celom, i sprawiał, że „Pionier” zyskiwał sławę sięgającą aż po Brassing (cóż, że to niedaleko, ale artykuły nie były gorsze od większości tych, które rozchodzą się na cztery strony świata).
Pan Brooke bywał niekiedy denerwujący, lecz Will mitygował zniecierpliwienie, dzieląc czas między wizyty w Tipton a ucieczkę do swego mieszkania w Middlemarch, co urozmaicało egzystencję.
„Kilka drobnych przesunięć – mówił sobie – i pan Brooke mógłby się znaleźć w rządzie, a ja zostałbym podsekretarzem stanu. Taka jest zwykła kolej rzeczy: drobne fale wywołują większe, wedle tego samego wzoru. Lepsze mi takie życie niż to, do jakiego chciałby mnie przysposobić pan Casaubon, gdzie wszystko wyznaczałyby jakieś precedensy, zbyt bezduszne, by mogły mi odpowiadać. Nie dbam o prestiż ani o wysokie apanaże”.
Istotnie, tak jak mówił Lydgate, było w nim coś z Cygana, smakującego poczucie, że nie przynależy do żadnej klasy; w swojej pozycji widział pewien romantyzm i był mile przeświadczony, że gdziekolwiek się zjawi – sprawia małą niespodziankę. Lecz to zadowolenie przygasło, kiedy Will uświadomił sobie podczas przypadkowego spotkania u Lydgate’ów, że między nim a Doroteą powstał jakiś dystans. Cały jego gniew obrócił się przeciwko panu Casaubonowi, który zapowiadał przecież, że jego kuzyn się zdeklasuje. „Nigdy nie należałem do żadnej klasy” – powiedziałby, gdyby ta uwaga została rzucona w jego obecności, a gorąca krew uderzyłaby i odpłynęła falą pod jego cienką skórą. Ale lubić wyzwanie to jedno, a lubić jego skutki, to drugie.
A tymczasem opinia Middlemarch o nowym wydawcy „Pioniera” skłaniała się raczej ku poglądom pana Casaubona. Pokrewieństwo z człowiekiem z wysokich sfer, odmiennie niż u Lydgate’a, nie okazało się dla Willa dobrym wprowadzeniem; jeśli pogłoska mówiła, że młody Ladislaw jest siostrzeńcem czy kuzynem pana Casaubona, mówiła również, iż „pan Casaubon nie chce z nim mieć nic wspólnego”.
– Brooke go wziął – powiadał pan Hawley – ponieważ nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyszłoby to do głowy. Casaubon musiał mieć nie byle jakie powody, żeby się zniechęcić do młodego człowieka, na którego edukację łożył. To cały Brooke, od gęsi będzie owies kupował.
Pewne dziwactwa Willa, mniej czy bardziej poetyckie, zdawały się potwierdzać zapewnienia pana Kecka, wydawcy „Trąbki”, że Ladislaw w rzeczywistości nie tylko jest polskim agentem, ale w ogóle brak mu piątej klepki, co tłumaczy jego nadnaturalną łatwość i szybkość przemawiania, gdy się znajdzie na mównicy – co było prawdą: gdy tylko nadarzyła się sposobność, przemawiał z łatwością, która przynosiła ujmę wszystkim statecznym Anglikom. Wydawało się Keckowi odrażające, by jakiś młokos z głową w jasnych kędziorach wstawał i przez godzinę wypowiadał się przeciwko instytucjom, „które istniały, kiedy on był w kołysce”. I we wstępnym artykule w „Trąbce” Keck scharakteryzował mowę Ladislawa na zebraniu w sprawie reformy jako „gwałtowność fiksata, nędzne starania, by pod blichtrem fajerwerków ukryć śmiałość nieodpowiedzialnych wypowiedzi i niedostatek wiedzy, najtańszego i najpłytszego rodzaju”.
– Ostry był ten wczorajszy artykuł, panie Keck – powiedział doktor Sprague, chcąc być ironiczny. – Ale co to jest fiksat?…
– Och, to jest termin z czasów rewolucji francuskiej – odparł pan Keck.
Ta niebezpieczna cecha Ladislawa dziwnie kontrastowała z innymi jego przyzwyczajeniami, które również zwracały uwagę. Ukazywał wielką sympatię, płynącą zarówno z upodobań malarskich, jak z dobroci serca, małym dzieciom – im mniejsze były na jako tako ruchliwych nóżkach, im śmieszniej odziane, tym bardziej lubił sprawiać im niespodzianki i przyjemności. Wiemy, że w Rzymie chętnie się włóczył wśród biedoty, a to upodobanie pozostało mu i w Middlemarch.
Zebrał skądś gromadkę zabawnych malców, chłopaczków z gołymi głowinami, w wytartych spodenkach i przykrótkich koszulinach, oraz małych dziewuszek, które by na niego spojrzeć, musiały otrząsnąć włosy z oczu, a którym to dziewuszkom towarzyszyli w roli opiekunów bracia w dojrzałym wieku lat siedmiu. Prowadzał tę gromadkę na cygańskie wędrówki do lasu Halsell w czasie, gdy dojrzewały orzechy, a kiedyś w chłodniejszej porze i w pogodny dzień zebrał z nimi chrust, rozpalił ognisko we wgłębieniu górskiego zbocza i zrobił im wielką ucztę z pierników, po czym urządził zaimprowizowane przedstawienie o Punchu i Judy, używając kukiełek, które zmajstrował w domu. Oto jedna jego osobliwość. Drugą był zwyczaj wyciągania się jak długi na dywaniku przed kominkiem w zaprzyjaźnionych domach i prowadzenia rozmów w tej pozycji; przypadkowo przybyli goście dopatrywali się w tej nieobyczajności potwierdzenia pogłosek o niebezpiecznej domieszce w jego krwi oraz ogólnej rozwiązłości.
Artykuły i przemówienia Willa rekomendowały go, rzecz jasna, w rodzinach, które wskutek zaostrzenia się podziału stronnictw znalazły się po stronie reformy. Zaproszony został do państwa Bulstrode, tu jednak nie mógł się wyciągnąć na dywaniku, pani Bulstrode zaś odniosła wrażenie, że jego sposób wypowiadania się o krajach katolickich, tak jakby zawarto już rozejm z antychrystem, jest przykładem typowego dla intelektualistów braku zdrowych zasad.
W domu pastora Farebrothera, który jak na ironię, znalazł się po tej samej co pan Bulstrode stronie podczas tego narodowego poruszenia, Will stał się ulubieńcem dam, zwłaszcza malutkiej panny Noble, którą – jeszcze jedna jego osobliwość – zwykł był eskortować, gdy tylko spotkał ją z koszyczkiem na ulicy: podawał jej na oczach całego miasta ramię i prosił, by pozwoliła mu sobie towarzyszyć, gdy rozdawała słodycze, które ściągnęła ukradkiem z własnej porcji słodkości.
Ale domem, który najczęściej odwiedzał i w którym wielekroć wylegiwał się przed kominkiem, był dom Lydgate’ów. Niemal żadne podobieństwa nie łączyły tych dwóch mężczyzn, a mimo to się zgadzali. Lydgate był człowiekiem obcesowym, lecz nieskorym do gniewu, niezwracającym zbytniej uwagi na fanaberie ludzi zdrowych, Ladislaw zaś nie marnował swojej drażliwości w stosunku do tych, którzy jej nie dostrzegali. Jeśli jednak idzie o Rozamundę – bywał kwaśny i kapryśny, a nawet niesympatyczny ku jej ogromnemu cichemu zaskoczeniu: mimo to powoli stawał się jej niezbędny jako miły towarzysz w muzykowaniu, człowiek, który potrafi rozmawiać na wiele tematów i nie ma żadnych poważnych zajęć; właśnie te poważne zajęcia sprawiały, że mimo mężowskiej czułości i pobłażliwości często była nierada z jego zachowania i czuła coraz większą niechęć do zawodu lekarza.
Lydgate, który skłonny był wyrażać się sarkastycznie o przesądnej ludzkiej wierze w skuteczność „ustawy”, podczas gdy nikogo nie obchodzi niski stan patologii, często zasypywał Willa kłopotliwymi pytaniami. Pewnego marcowego wieczoru Rozamunda, ubrana w wiśniową suknię obszytą puchem łabędzim wokół szyi, siedziała przy stoliku z zastawą do herbaty; Lydgate, który przyszedł późno, zmęczony po pracy, siedział bokiem w fotelu przy kominku, jedną nogę przerzuciwszy przez oparcie; czoło miał nieco zafrasowane, gdy wędrował wzrokiem po kolumnach „Pioniera”, a Rozamunda, zauważywszy, że mąż jest rozdrażniony, starała się nie patrzeć w jego kierunku i winszowała sobie w duchu, że sama nie ma tak zmiennego usposobienia. Will Ladislaw leżał wyciągnięty na dywaniku, kontemplując bezmyślnie lambrekin i nucąc cichutko melodię _Gdym pierwszy raz zobaczył twoją twarz_, podczas gdy domowy spaniel, również wyciągnięty na podłodze, lecz pozbawiony możliwości wyboru, zerkał spomiędzy łap na uzurpatora dywanika z milczącym, lecz wyraźnym wyrzutem.
Kiedy Rozamunda podała mężowi filiżankę herbaty, ten rzucił gazetę i zwrócił się do Willa, który właśnie się podniósł i podszedł do stolika:
– Nic nie przyjdzie z tego, że będzie pan reklamował Brooke’a jako ziemianina reformatora. „Trąbka” wytknie mu tylko jeszcze więcej dziur w tym, co mówi.
– Nic nie szkodzi: ci, co czytają „Pioniera”, nie czytają „Trąbki”. – Will łykał herbatę i spacerował po pokoju. – Czy pan sądzi, że publiczność czyta po to, aby się nawrócić? Musielibyśmy spoić wszystkich jakąś uwarzoną przez czarownice konkokcją z nienawiści – wtedy nikt by nie potrafił przewidzieć, po której stronie się opowie.
– Farebrother powiada, że nie wierzy, by wybrano Brooke’a, gdy przyjdzie co do czego: ci sami ludzie, którzy go zapewniają o swoim poparciu, wyciągną w odpowiedniej chwili innego kandydata z wora.
– Nic nie szkodzi spróbować. Dobrze mieć stałego mieszkańca jako posła.
– Czemu? – spytał Lydgate, który bardzo lubił wypowiadać to niewygodne słowo lakonicznym tonem.
– Lepiej reprezentuje miejscową głupotę – odparł Will, śmiejąc się i potrząsając kędzierzawą czupryną – i musi się tu, na miejscu, zachowywać przyzwoicie. Brooke nie jest złym człowiekiem, ale gdyby nie te parlamentarne pokusy, nigdy nie zrobiłby w swojej posiadłości tyle dobrego, ile zrobił.
– On się nie nadaje na działacza politycznego – stwierdził Lydgate wzgardliwym i zdecydowanym tonem. – Zawiedzie wszystkich, którzy będą na niego liczyli: widzę to już po szpitalu. Tyle że tam kieruje nim Bulstrode, który całość trzyma w garści.
– To zależy od tego, jak pan sobie wyobraża działacza politycznego – odparł Will. – Brooke całkowicie spełnia zapotrzebowanie; kiedy ludzie na coś się decydują, a właśnie teraz się decydują, to wcale nie potrzebują człowieka, tylko możliwości głosowania.
– Tak to jest z wami, publicystami politycznymi; zachwalacie jakiś lek, jakby to było panaceum, i zachwalacie ludzi, wywołujących tę akurat chorobę, która wymaga leczenia.
– A czemu by nie? Ludzie mogą być pomocni w zmieceniu własnej choroby z powierzchni tego świata, wcale o tym nie wiedząc – powiedział Will, który potrafił zawsze wytrząsnąć odpowiedź z rękawa, choć się nad nią uprzednio nie zastanawiał.
– To nie usprawiedliwia rozbudzania przesadnych i zabobonnych nadziei co do tego akurat leku, doprowadzania do tego, by ludzie go akceptowali, wybierając półgłówków do głosowania, niezdolnych do niczego innego. Występujecie przeciwko zgniliźnie, a cóż jest większą zgnilizną niż wmawianie ludziom, że społeczeństwo można wyleczyć jakimiś magicznymi sztuczkami?
– Wszystko to piękne, drogi panie, ale kuracja musi się od czegoś zacząć, a przecież wiadomo, że tysiączne przyczyny degradacji ludności naszego kraju nie zostaną usunięte, jeśli nie rozpoczniemy od tej konkretnej reformy. Niech pan pomyśli o tym, co Stanley¹¹ powiedział przed kilkoma dniami: że Izba dostatecznie już długo zajmowała się drobnymi problemami przekupstwa, sprawdzając, czy ten lub ów głosujący miał czy nie miał gwinei, podczas gdy powszechnie wiadomo, że fotele sprzedawane były hurtem. Czekać na mądrość i sumienie działaczy publicznych? Bzdura! Jedyne sumienie, któremu należy ufać, to ogromne poczucie krzywdy określonej klasy ludzi, a największa mądrość, z której może coś wyniknąć, to mądrość kompensacyjnych żądań. Moje pytanie brzmi: która ze stron jest pokrzywdzona? Popieram tego, co popiera żądania pokrzywdzonych, a nie cnotliwego poplecznika krzywdy.
– Takie ogólne gadanie, kiedy idzie o konkretny przypadek, to przesądzanie sprawy bez przeprowadzenia dowodu. Kiedy mówię, że przepisuję leczniczą dawkę, to nie wynika z tego, że przepisuję dawkę opium w konkretnym przypadku podagry.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
7 Gdy się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma (hiszp.).
8 Mowa tu o przedstawionym w marcu 1831 r. projekcie reformy wyborczej. Parlament został rozwiązany w kwietniu 1831 r.
9 Unie polityczne – związki na rzecz reformy wyborczej, nie zawsze zgodne z wytycznymi partii politycznych, powstające od początku lat trzydziestych XIX wieku.
10 Edmund Burke (1729-1797) – członek stronnictwa wigów, słynny polityk, który wszedł do Parlamentu jako reprezentant kieszonkowego okręgu wyborczego.
11 Edward Stanley, hrabia Derby (1700-1869), sekretarz do spraw Irlandii, późniejszy premier.