Miastenia i Bumi na klamerkach - ebook
Miastenia i Bumi na klamerkach - ebook
Na widok osoby ledwie trzymającej się na nogach i mamroczącej jakieś niezrozumiałe słowa większość przechodniów myśli: alkoholik albo narkoman – i stara się ominąć ją z daleka. Jednak to, co dla większości jest pijackim bełkotem, bywa rozpaczliwym wołaniem o wezwanie lekarza.
Jak jednak wymagać od przeciętnego człowieka, by wiedział, co to jest miastenia i jak się objawia, skoro często nie wiedzą tego nawet lekarze specjaliści?
Spis treści
Na widok osoby ledwie trzymającej się na nogach i mamroczącej jakieś niezrozumiałe słowa większość przechodniów myśli: alkoholik albo narkoman – i stara się ominąć ją z daleka. Jednak to, co dla większości jest pijackim bełkotem, bywa rozpaczliwym wołaniem o wezwanie lekarza.
Jak jednak wymagać od przeciętnego człowieka, by wiedział, co to jest miastenia i jak się objawia, skoro często nie wiedzą tego nawet lekarze specjaliści?
Miastenia i Bumi na klamerkach to opowieść o życiu znienacka zmienionym przez przewlekłą, nieuleczalną chorobę. Jednak dla autorki nie jest to powód, by siąść i użalać się nad sobą. Dagmara stara się pokazać, jak z tą przypadłością żyć i jak pokonywać wynikające z niej trudności. Próbuje także w możliwie obrazowy sposób wytłumaczyć ludziom zdrowym, jak czuje się miastenik i z jakimi ograniczeniami wiąże się jego życie. Warto zatem, by po tę książkę sięgnęli nie tylko chorzy, ale także ich rodzina i znajomi.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66672-31-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WŁAŚNIE TEGO DNIA ZACZĘŁA SIĘ U MNIE MIASTENIA, CO DRASTYCZNIE I BEZWZGLĘDNIE ZMIENIŁO MOJE
ŻYCIE PO KRES. W jednej sekundzie zaczęła mnie koszmarnie boleć głowa. Ani przedtem, ani w przyszłości – z wyjątkiem najbliższej nocy – nie zaznałam takiej niedyspozycji mojej czaszki.
Jednocześnie wszystko, na co patrzyły moje oczy, widziałam podwójnie. Czułam, że coś dzieje się z moim językiem. Spróbowałam coś wyszeptać, ale wydałam z siebie tylko nieczytelny bełkot.
Oparłam się o ścianę pobliskiego budynku. Inaczej szurnęłabym pod koła przejeżdżających samochodów. Kompletnie nie wiedziałam, co począć. Za jakieś piętnaście – dwadzieścia minut ból głowy na tyle ustąpił, że odważyłam się odejść od ściany kamienicy i weszłam do pobliskiego
marketu, próbując poprosić o wezwanie karetki. Niestety, sprzedawca słysząc moją zagmatwaną plątaninę liter i sylab, głośno burknął:
– JAK STĄD, ĆPUNKO, ZARAZ NIE WYJDZIESZ, TO WEZWĘ OCHRONĘ. IDŹ DO SWOJEGO DILERA, PO NASTĘPNEJ DZIAŁCE MOWA CI WRÓCI.
Mimo tych słów błagałam o kartkę papieru. Miałam nadzieję, że jak napiszę, co mi się stało, to
reakcja kupca będzie inna. Przykre, ale musiałam opuścić teren handlowy. Popłakałam się. Straciłam
chęć na wkroczenie w następne drzwi. Nie miałam ochoty na wysłuchiwanie powtórnych,
niesprawiedliwych obelg. Zrezygnowana, zaryczana, stałam z pół godziny pod tą ścianą. Ludzie chodzili tym samym chodnikiem, mijali mnie, przyglądali się. Nikt się nie zainteresował, nie podszedł, nie zadał pytania, czemu z oczami pełnymi łez ten mur tak podpieram i podpieram. To taka mała dygresja do mojego wstępu, że warto patrząc – ZOBACZYĆ, co dzieje się wokół nas i odpowiednio zareagować. Próbując przestać wyć, ruszyłam przed siebie pieszo. Nie odważyłam się wsiąść do taksówki czy autobusu. Nie wiedziałam, czy nie padnę znienacka nieprzytomna. Bałam się
ewentualnej, nieadekwatnej dla mnie, reakcji ludzi na mój mamrot. Wiedziałam, że Błażej niedługo wróci ze szkoły i będzie musiał czekać pod drzwiami. Nie nosił kluczy. Mieszkaliśmy blisko podstawówki. Zawsze go wyglądałam, kiedy z niej powracał.
Jedyne, co mi na tamten moment falowało do głowy, to pójść do najbliższej przychodni do okulisty. Problem ze wzrokiem, podwójne widzenie skojarzyło mi się wyłącznie z potrzebą zbadania
oczu. Bezsensowne bełkotanie przełożyłam na dalszy plan. Zresztą, jak okazało się za moment, nie miało znaczenia, co uznałam za priorytet, a co nie. Doszłam do poradni, gdzie zastałam wywieszoną
kartkę: PRZEPRASZAMY, W DNIU DZISIEJSZYM NIECZYNNE (z powodu jakiejś awarii)
Przerażona, nie wsiadłam do publicznej komunikacji, szłam tip-topkami. O dziwo, ból głowy prawie minął. Język przestał być taki zdrętwiały. Czułam się tylko bardzo senna. Błażej już czatował
z ręką na dzwonku. Spytał, czy nic mi nie jest, bo jestem blada. Nie chciałam go niepokoić i przebąknęłam, że jestem trochę wyczerpana. Weszliśmy do środka, syn pomógł mi zagrzać obiad.
Ja nie miałam ochoty na posiłek. On zjadł, zajął się sobą, lekcjami w swoim pokoju. Położyłam się i przespałam popołudnie, po czym Błażej mnie obudził. Mimo że nadal dawało mi się we znaki zmęczenie, wstałam, mówiłam normalnie. Pokrzątałam się, uszykowałam nam kolację. Sprawdziłam
Błażejowi zadania w zeszytach. Porozmawiałam przez telefon z Romkiem, który nie zdążył wyrobić się
na polu na wsi i uprzedził, że wróci jutro około południa. Zgodziłam się, ale nazajutrz koniecznością było zdanie mu relacji, co zaszło na ulicy, bo nawet jak jestem tylko wycieńczona, to potrzebuję iść do lekarza. Wieczorem poprosiłam Błażeja, aby wziął Faksia na spacer. Nie chciałam ryzykować wyjścia
na zewnątrz. Tak jakbym przewidziała, co nastąpi później. Poukładaliśmy się spać. Poderwałam się w nocy do łazienki i… powtórzyło się wszystko, co za dnia na ulicy. Diabelski ból głowy, podwójne widzenie i bełkotanie. Okropnie się zlękłam. Na tyle, że szybko naskrobałam coś w rodzaju ostatniej woli, testamentu. Tym razem poza mową, która o świcie była nieco wyraźniejsza, cała reszta dalej mi doskwierała. Starałam się nie straszyć mojego dziecka, że coś mi jest, a ja nie wiem, co. Udałam, po
prostu udałam, że boli mnie gardło i nie mogę się wysłowić. Rano z zasady wszystko działo się ekspresowo. Błażej wyprowadził Faksia, zjadł śniadanie i pobiegł do szkoły.
Romek przyjechał wcześniej, niż zamierzał, i zastał mnie leżącą pod kocem. Odezwałam się do
niego, a on uznał, że żartuję. Nie żartowałam. Momentalnie dotarła do niego rzeczywistość, przeraził
się piekielnie. Mówiąc do cna nieudolnie, wymamrotałam, co miało miejsce wczoraj. Zaczął
wydzwaniać po gabinetach, gdzie przyjmowali neurolodzy. Nieważne, czy państwowo czy prywatnie.
W jednej rozmowie potraktowano go tak:
– PAN ŻARTUJE? CO Z TEGO, ŻE PANA ŻONĘ GŁOWA BOLI? JEST PIĄTEK, ZACZYNA SIĘ WEEKEND. PROSZĘ
PRZYJŚĆ Z ŻONĄ W PONIEDZIAŁEK. NIE, LEPIEJ WE WTOREK. WTEDY MAM MNIEJ PACJENTÓW.