Miasto i psy - ebook
Miasto i psy - ebook
Ukazaniu się Miasta i psów w 1962 roku towarzyszyła atmosfera skandalu. Pisarza oskarżono o stworzenie fałszywego wizerunku szkoły wojskowej Leoncio Prado w Limie, a książkę publicznie palono. Mimo to Miasto i psy stały się jednym z najgłośniejszych debiutów, zapoczątkowując zainteresowanie literaturą iberoamerykańską na świecie.
Kadeci o wdzięcznych imionach Jaguar, Boa, Poeta, Cava umilają sobie internatowe życie, rżnąc w karty, wykradając nauczycielowi testy, przemycając papierosy, prowadząc rozwiązłe życie seksualne, opowiadając sobie o dziewczynach oraz upijając się w melinie pewnego cwaniaka. Ale jeden z chłopców, zwany Niewolnikiem, nie będzie mógł się dostosować i stanie się ofiarą kolegów.
Miasto i psy to bezlitosne obnażenie prawdy o instytucji wojska, wynikające z bolesnych doświadczeń autora. Opowieść o fali, rygorze, hierarchii oraz buncie młodych kadetów, tworzących w ramach odwetu własne, równie drastyczne prawa i zasady. Konflikty rozgrywające się za murami elitarnej szkoły ukazują anachronizm społeczeństwa, stanowią bezlitosną krytykę kastowości, tyranii i demaskują mit brutalnego macho.
W książkę zostały wpisane wątki autobiograficzne, dotyczące nie tylko traumatycznych przeżyć szkolnych, ale także nieznanego ojca, roli matki, przeprowadzki do Limy, poczucia obcości i pierwszych miłości pisarza.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2138-3 |
Rozmiar pliku: | 815 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miasto i psy zacząłem pisać jesienią 1958 w Madrycie, w knajpie pod nazwą „El Jute” przy Alei Menendeza y Pelayo, z widokiem na park Retiro, skończyłem zaś w Paryżu zimą 1961 w pokoju na poddaszu. Aby móc wymyślić tę opowieść, musiałem być w dzieciństwie po trochu Albertem i Jaguarem, góralem Cavą i Niewolnikiem, kadetem w Szkole Wojskowej imienia Leoncia Prado, mieszkać w Barrio Alegre w dzielnicy Miraflores i obok w La Perla, w dzielnicy Callao; musiałem też w wieku młodzieńczym przeczytać wiele książek przygodowych, uwierzyć w tezy Sartre’a na temat literatury zaangażowanej, pochłonąć powieści Malraux i bezgranicznie podziwiać amerykańskich powieściopisarzy ze straconego pokolenia, wszystkich, ale ponad wszystkich – Faulknera. Z tych to składników została ugnieciona glina mojej pierwszej powieści, z dodatkiem szczypty fantazji, młodzieńczych złudzeń i flaubertowskiej dyscypliny.
Rękopis krążył najpierw jak potępiona dusza od wydawnictwa do wydawnictwa, aż dotarł, dzięki mojemu przyjacielowi, francuskiemu hispaniście Claude’owi Couffonowi do rąk Carlosa Barrala, który kierował w Barcelonie oficyną Seix Barral. On to stał za nagrodą Biblioteki Breve, postarał się konspiracyjnie, by umknęła frankistowskiej cenzurze, promował ją i zadbał o jej tłumaczenia na różne języki. Jest to książka, która przysporzyła mi najwięcej niespodzianek i dzięki której zacząłem czuć jak urzeczywistnia się marzenie, które żywiłem od szczenięcych lat: zostać kiedyś pisarzem.
Mario Vargas Llosa
Fuschl, sierpień 1997II
Kiedy o świcie wiatr wpada do dzielnicy La Perla, pędzi mgłę ku morzu i rozwiewa ją, i teren Szkoły Wojskowej imienia Leoncia Prado rozjaśnia się jak zadymiony pokój, w którym otworzono okna, bezimienny żołnierz pojawia się, ziewając, na progu baraku i idzie, przecierając oczy, w stronę koszar kadetów. Trąbka, którą niesie w ręku, kołysze się w rytm jego kroków i błyszczy w niepewnym świetle poranka. Doszedłszy do trzeciego roku, zatrzymuje się pośrodku dziedzińca, w jednakowej odległości od wszystkich rogów otaczającego go budynku. W swoim zielonkawym mundurze, majaczącym przez resztki mgły, żołnierz wygląda jak widmo. Powoli pozbywa się swej nieruchomości, ożywia się, zaciera ręce, spluwa. Potem dmie. Słucha echa swojej trąbki, a w kilka sekund później przekleństw psów, którzy na nim wyładowują swą złość z powodu końca nocy. Ścigany dalekimi przekleństwami, trębacz kieruje się ku koszarom czwartego roku. Kilku wartowników z ostatniej kadeckiej warty nocnej wyszło na próg, dowiedziawszy się o jego nadejściu z pobudki dla psów: kpią, ubliżają mu, czasami rzucają w niego kamieniami. Żołnierz udaje się na dziedziniec piątego roku. Jest już zupełnie rozbudzony, idzie szybszym krokiem. Tu reakcji brak; weterani wiedzą, że od pobudki do gwizdka na zbiórkę mają kwadrans, z którego połowę mogą jeszcze wykorzystać na pozostanie w łóżku. Żołnierz wraca do baraku, zacierając ręce i spluwając. Nie boi się oburzenia psów ani gniewu kadetów z czwartego roku: ledwie je zauważa. Z wyjątkiem sobót. Tego dnia są ćwiczenia w polu i pobudkę gra się godzinę wcześniej, toteż żołnierze boją się służby sobotniej. O piątej jest jeszcze ciemna noc i kadeci, pijani z niewyspania i wściekłości, obrzucają trębacza przez okna wszelkiego rodzaju pociskami. Dlatego w soboty trębacze łamią regulamin: grają pobudkę z dala od dziedzińców, na placu apelowym, i bardzo prędko.
W sobotę kadeci piątego roku mogą zostać w łóżku tylko dwie, trzy minuty dłużej, bo zamiast kwadransa mają zaledwie osiem minut na umycie się, ubranie, posłanie łóżek i zbiórkę. Ta sobota jest jednak wyjątkowa. Ćwiczenia w polu odwołano dla piątego roku w związku z egzaminem z chemii; kiedy weterani słuchają pobudki o szóstej, psy i kadeci z czwartego już defilują przez bramę szkoły w kierunku pustych terenów pomiędzy La Perla i El Callao.
Parę chwil po pobudce Alberto, nie otwierając jeszcze oczu, myśli: „Dzisiaj jest wyjście na przepustkę”. Ktoś mówi: „Dopiero za cztery szósta. Trzeba drania zaprawić kamieniem”. W sypialni znów panuje spokój. Otwiera oczy: przez okna wpada do sali niepewne szare światło. „W sobotę powinno być słońce”. Otwierają się drzwi do łazienki. Albert widzi bladą twarz Niewolnika: kolejne prycze zasłaniają jego głowę, w miarę jak się zbliża. Jest uczesany i ogolony. „Wstaje przed pobudką, żeby być pierwszy na zbiórce” – myśli Alberto. Zamyka oczy. Czuje, że Niewolnik przystaje przy jego łóżku i dotyka jego ramienia. Uchyla powieki: głowa Niewolnika stanowi szczyt chudego jak szkielet ciała, które gubi się w niebieskiej piżamie.
– Służbę ma porucznik Gamboa.
– Wiem – odpowiada Alberto. – Mam czas.
– Dobra – mówi Niewolnik. – Myślałem, że śpisz.
Uśmiecha się lekko i odchodzi. „Chce się ze mną zaprzyjaźnić” – myśli Alberto. Znowu zamyka oczy, wraca napięcie: jezdnia ulicy Diega Ferré lśni wilgocią; chodniki Porta i Ocharán są pokryte liśćmi, które strącił z drzew nocny wiatr; elegancki młody człowiek idzie ulicą, paląc chesterfielda. „Przysięgam, że dzisiaj pójdę na dziwki”.
– Siedem minut! – krzyczy Vallano na całe gardło z progu sypialni. Zaczyna się raptowny ruch. Żelazne prycze są zardzewiałe, skrzypią; piszczą drzwi szafek; obcasy butów tupią po kaflach posadzki; nad wszystkie dźwięki jednak wybijają się bluźnierstwa i przekleństwa, jak języki ognia wśród dymu. Obelgi padają jedne po drugich, wyrzucane z tego zbiorowego gardła jak z karabinu maszynowego, nie są jednak skierowane w jakiś określony cel: biją w tak abstrakcyjne obiekty jak Bóg, oficer, matka; kadeci zdają się używać ich bardziej dla dźwięczności niż znaczenia.
Alberto wyskakuje z łóżka, wkłada skarpetki i buty jeszcze bez sznurowadeł. Klnie. Kiedy kończy je nawlekać, większość kadetów skończyła już słać łóżka i zaczęła się ubierać. „Niewolnik! – krzyczy Vallano. – Zaśpiewaj mi coś. Lubię posłuchać, kiedy się myję”. – „Wartownik – ryczy Arróspide. – Ukradli mi sznurowadło. Odpowiadasz za to. Dostaniesz koszarniaka, taki synu”. – „To Niewolnik zrobił – mówi ktoś. – Przysięgam. Widziałem go”. – „Trzeba go wydać kapitanowi – proponuje Vallano. – Nie chcemy złodziei w sypialni”. – „Aj – piszczy jakiś głos falsetem. – Murzyneczka boi się złodziei”. – „Aj, aj, aj” – wyje cała sypialnia. – „Wszyscy jesteście sk...syny” – stwierdza Vallano i wychodzi, trzaskając drzwiami. Alberto ubrał się. Biegnie do łazienki. Przy sąsiedniej umywalce Jaguar kończy się czesać.
– Potrzebuję pięćdziesięciu punktów z chemii – mówi Alberto z ustami pełnymi pasty do zębów. – Za ile mi dasz?
– Obleją cię, Poeta. – Jaguar przegląda się w lustrze i usiłuje na próżno przygładzić włosy: jasne, uparte, prostują się i sterczą jak kolce zaraz po przejściu grzebienia. – Nie mamy tematów. Nie poszliśmy.
– Nie znaleźliście?
– Nie. Nawet nie próbowaliśmy.
Słychać gwizdek. Kipiący gwar wylewa się z łazienek i sypialni, rośnie i nagle opada. Głos porucznika Gamboi rozlega się na dziedzińcu jak grzmot:
– Brygadierzy, zapisać trzech ostatnich!
Wrzawa wybucha na nowo, nieco przytłumiona. Alberto puszcza się biegiem: chowa do kieszeni grzebień i szczotkę do zębów. Owija się ręcznikiem, niczym pasem, pod kurtką. Połowa kadetów już stoi na zbiórce. Wpada z rozpędu na poprzednika, ktoś chwyta go z tyłu. Alberto trzyma w pasie Vallana i podskakuje w miejscu, żeby uniknąć kopniaków, którymi nowo przybyli usiłują rozerwać sznur kadetów, walcząc o miejsce dla siebie. „Nie macaj mnie, draniu” – krzyczy Vallano. Stopniowo od czoła szeregu zapanowuje porządek, brygadierzy zaczynają liczyć obecnych. W ogonie nadal trwa bałagan i szarpanina, ostatni usiłują wywojować sobie miejsce łokciami i groźbami. Porucznik Gamboa obserwuje zbiórkę, stojąc na skraju placu apelowego. Jest wysoki, dobrze zbudowany. Kepi nosi zuchwale zsunięte na bakier; bardzo powoli obraca głowę w jedną i drugą stronę, uśmiecha się kpiąco.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.