Miasto, które nie istniało - ebook
Miasto, które nie istniało - ebook
W mieście, które nie istniało w Związku Radzieckim, stworzono współczesny armagedon…
Rok 1961. Głęboko w lasach środkowej Rosji ukryte jest miasto, którego nie ma na żadnej mapie: Arzamas-16. Naukowcy, technicy i inżynierowe pracują tu nad zbudowaniem najpotężniejszej broni nuklearnej, jaką świat miał kiedykolwiek zobaczyć – tysiące razy potężniejszej od bomby zrzuconej na Hiroszimę.
Dziesięć dni przed testem bomby młody fizyk zostaje znaleziony martwy. Jego ciało zawiera radioaktywną truciznę w ilości, która wystarczyłaby do uśmiercenia tysięcy ludzi. Władze Arzamasu są przekonane, że było to samobójstwo – chcą pozbyć się ciała i zapomnieć o całym wydarzeniu.
Jednak kogoś w Moskwie zaniepokoiło to, co dzieje się w tym dziwnym, odciętym od świata miejscu. Major Aleksander Wasin – oficer KGB – zostaje wysłany do Arzamasu w celu zbadania sprawy. To, co znajduje na miejscu, nie przypomina niczego, z czym zetknął się do tej pory... Będzie musiał się zmierzyć z najtęższymi umysłami Związku Radzieckiego: ekscentrykami, patriotami i dysydentami, którzy – ponieważ ich praca ma tak kluczowe znaczenie dla państwa – cieszą się wolnością; mogą myśleć, żyć i kochać tak, jak im się podoba. W Arzamasie nic nie może stanąć na przeszkodzie realizacji projektu. Nawet morderstwo…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-7327-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Syreny alarmu przeciwlotniczego rozległy się o świcie. Głośniki zamontowane na ulicznych latarniach, w korytarzach kwater i koszar oraz w holach laboratoriów i warsztatów rozsiewały falujący jęk po pogrążonym we śnie miasteczku. Odbijał się od kościelnej dzwonnicy na placu Lenina, płosząc gołębie, które wzbijały się w szare październikowe niebo. Ptaki krążyły nad dachami domów starego centrum miasta, nad nowymi parkami i blokami mieszkalnymi, nad wieżyczkami strażniczymi i trzema kręgami ogrodzenia z kolczastego drutu. W końcu zniknęły nad ciemnym lasem, który otaczał tajne miasto Arzamas-16 niczym morze.
W głównej sali maszyn tokarki zwalniały, ich wycie przechodziło w warkot. Długie fluorescencyjne lampy gasły, mechanicy mrugali, dostosowując wzrok do porannego światła, które sączyło się przez szklany dach. W szwalni spadochronów igły zatrzymały się tuż przed rozpostartymi palcami szwaczek. Kobiety prostowały zesztywniałe plecy, zadowolone z cotygodniowego ćwiczebnego alarmu, który wcześniej zakończył ich nocną zmianę. W kreślarni senni młodzi inżynierowie odsunęli pleksiglasowe linijki i ekierki na brzeg stołów kreślarskich, powkładali zwinięte plany do długich azbestowych tub i zbiegli po schodach w stronę rzędu ogniotrwałych sejfów.
Pięćdziesiąt merów pod nimi oddział zaspanych żołnierzy zajmował stanowiska przy głównym bunkrze. Z bunkra wychodzili ludzie w białych kitlach, rozmawiając i poklepując się po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów i zapałek. Za nimi można było zobaczyć równe rzędy ołowianych pojemników starannie ustawionych w boksach, wielką stalową półkulę ze sterczącymi drutami, jakieś metalowe naczynia wielkie jak wanny. Kiedy ostatni z naukowców wyszedł, żołnierze zatrzasnęli za nimi stalowe hermetyczne drzwi. Dowódca zamknął zasuwy z cichym szczękiem.
W ściśle tajnym bunkrze, ukrytym głęboko w trzewiach Wszechzwiązkowego Instytutu Naukowo-Badawczego Fizyki Eksperymentalnej, w zupełnej ciszy i ciemności stała bomba zwana RDS-220.
Fiodor Pietrow leżał nieruchomo w przesiąkniętej krwią pościeli. Jękliwy dźwięk alarmu przeciwlotniczego z trudem docierał na obrzeża jego świadomości. Całą noc nurzał się w morzu bólu, szarpany nudnościami. Płynny ogień pochłaniał jego ciało.
Teraz Pietrow zobaczył światło. Światło ma masę i wywiera nacisk. Fizyczny nacisk – lekki, lecz mierzalny – na skórę jego twarzy, sącząc się strumieniem z powierzchni słońca. Próbował się unieść ku niemu, ale młode ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Zmusił się, by poruszyć ręką. Drgając spazmatycznie, sunęła wzdłuż torsu. Jego twarz przylgnęła do poduszki. Palce napotkały lepką, włóknistą masę pod policzkiem, zacisnęły się na niej i uniosły odrobinę przed zamglone oczy. Jasne włosy, które wypadły mu w ciągu nocy, posklejane krwią i wymiocinami.
– Ale przecież nie mogę umrzeć – Pietrow usłyszał swój własny głos. – Jeśli umrę, nigdy się nie dowiem.
Opuścił bezwładnie rękę. Ogarnęła go ciemność.
Śnił o ogniu, pochłaniającym cały świat we wściekłym huraganie. Widział dumne wieże Kremla wyrywane z fundamentów, rozpadające się w ziguraty pyłu. Widział gotujące się morza i lasy wybuchające ogniem. Cała ziemia płonęła, na jego rozkaz.
Przed oczami stanęły mu twarze nauczycieli, przyjaciół i znajomych. Kłócili się między sobą, ale on nie rozumiał, co mówią. Zagubiony w głębi samego siebie Pietrow czuł, jak świat wokół niego rozpuszcza się i rozpływa. Ciało, które tak boleśnie trzymało się go przez całą noc, w końcu odpadło. Jego duch się uwolnił i z zawrotną prędkością wzbijał w przestrzeń, smagany zimnym wiatrem.
Syrena ucichła. Wraz z nią zatrzymało się słabe ludzkie serce Fiodora Pietrowa.Rozdział 1 PIĄTEK, 21 PAŹDZIERNIKA 1961
Dziewięć dni do testu
I
Pociąg zahamował gwałtownie, wytrącając Aleksandra Wasina z drzemki w niewygodnej pozycji. W przeciwległym kącie przedziału partyjniak o poszarzałej twarzy, który podróżował z nim od Moskwy nie mówiąc ani słowa, spał dalej z rękoma złożonymi na piersi.
Na zewnątrz rozpościerała się cicha, bezksiężycowa jesienna noc. Pociąg zatrzymał się na ziemi niczyjej, zamkniętej między dwiema długimi ścianami drutu kolczastego, oświetlonej rzędami elektrycznych lamp. Pas świeżo zagrabionego piasku niknął w mroku. Gdzieś w oddali rozlegało się szczekanie psów.
Odetchnął głęboko. Ten pociąg nie przypominał żadnego, którym dotąd zdarzyło mu się podróżować. Przedział z miękkimi siedzeniami był całkiem nowy, pachniał sztuczną skórą, laminatem i gumą. Automatyczny wentylator delikatnie dmuchał na kostki ciepłym powietrzem. Wasin ostrożnie przeszedł nad wyciągniętymi nogami aparatczyka i otworzył przesuwane drzwi.
Pociągi z jego dzieciństwa były niczym wioski na kołach, wypełnione paplaniną, krzykami i kłótniami. Rozklekotany teatr ludzkości, wypchany po brzegi walizkami i betami. Ten tymczasem jechał gładko i cicho, hermetycznie szczelny jak statek kosmiczny. Tylko do przedsionka na końcu wagonu docierało mroźne nocne powietrze, przynosząc dobrze znany zapach węglowego dymu i mokrej trawy. Wasin wzdrygnął się, zapiął guziki nowiutkiego munduru i wyjął z kieszeni paczkę papierosów Orbita. Orbita: modne, trudne do zdobycia i mocne. Papierosy aparatczyka. O wiele lepsze niż te, do których przywykł.
Wasin poprawił mundur przeglądając się w szybie drzwi. Miał wysokie czoło po ojcu, w ciemnoblond włosach zaczęły się pojawiać zakola. Okulary – także całkiem nowe – wsunął do kieszeni na piersi i spojrzał jeszcze raz, mrużąc oczy; przygładził włosy i wyprostował ramiona. Gwiazdki na kołnierzu, odznaka z mieczem i tarczą na prawej piersi. Major Wasin, KGB.
Przez korytarz z innego przedziału płynął szmer głosów. Z radia w przedziale konduktorów dobiegły stłumione dźwięki tanecznej melodii. Rozległ się syk pary i zgrzytanie kół o szyny, gdy pociąg znowu ruszył z miejsca. Przetoczył się przez rzęsiście oświetlony punkt kontrolny, wjeżdżając w długą klatkę z drutu kolczastego rozpiętego na drewnianym stelażu. Dwa potężne wilczury zanosiły się szczekaniem i szarpały wściekle smycze, omal nie ścinając z nóg swoich opiekunów.
W oddali pojawiły się światła miasta i kanciaste krenelaże wieżowców. Z ciemności powoli wyłonił się peron stacji kolejowej.
Wasin pospiesznie wrócił do przedziału i zastał swojego współpasażera w połowie ziewnięcia. Poczekał w drzwiach, aż starszy mężczyzna założy ciężki płaszcz przeciwdeszczowy i zdejmie z półki plastikową walizkę. Gdy pociąg w końcu się zatrzymał, krótko skinął głową na pożegnanie.
Wzdłuż całego korytarza otwierały się drzwi przedziałów. Wasin z wysiłkiem podniósł swoją przedwojenną bakelitową walizkę, cenną rodzinną pamiątkę. Poczekał, aż inni pasażerowie przejdą, zanim wytaszczył ją na peron. Młoda konduktorka stała z uśmiechem przy drzwiach, piękna i zawadiacka w swoim mundurowym płaszczu i furażerce zatkniętej na koku z tlenionych włosów.
Na gwizdek zawiadowcy lokomotywa zaczęła cofać się z peronu; wielka czerwona gwiazda na przedzie powoli znikała w ciemnościach nocy. Nowo przybyłych na chwilę pochłonęła chmura gorącej, śmierdzącej olejem pary.
Strażnicy salutowali każdemu z pasażerów i żądali dokumentów, po czym kierowali ich do dwóch urzędników, którzy siedzieli w kręgu jasnego światła sprawdzając coś w papierach i przybijając pieczątki. Ku zaskoczeniu Wasina nawet nie próbowali przeszukiwać żadnego bagażu.
W pustej poczekalni na ławce siedział przygarbiony przysadzisty, brodaty mężczyzna, trzymając książkę blisko twarzy. Na głowie miał pomięty filcowy kapelusz, a jego zimowe buty były na wpół rozsznurowane i brudne. Wasin stanął przed nim i czekał w milczeniu, z lekkim rozbawieniem.
– Ach! Towarzysz major Wasin? – mężczyzna wstał pospiesznie, zatrzasnął książkę i wsunął ją do kieszeni płaszcza. – Wadim Kuzniecow. Major. Służba bezpieczeństwa w Arzamasie.
Był o głowę niższy od Wasina, ale jakoś udawało mu się patrzeć na niego z góry, mrużąc oczy za okularami w czarnych oprawkach. Zapięta po ostatni guzik koszula ciasno opinała masywną szyję, a jego szpiczasta broda sterczała zaczepnie do przodu.
– Witamy w Arzamasie-16. Mieście, które nie istnieje.
Przed stacją ostatni ze współpasażerów Wasina wsiadał do niedużego autobusu. Poza tym jedynym pojazdem, jaki pozostał przed budynkiem, był wojskowy terenowy UAZ.
– To nasz.
Kuzniecow szarpnął klamkę i bezceremonialnie wrzucił walizkę Wasina na tylne siedzenie.
– Wskakujcie.
– Nie zamykacie samochodu?
– Ha! Tu, w Arzamasie, nie mamy złodziei. To najbardziej uczciwe miasto w całym Związku Radzieckim.
Kuzniecow wskoczył na fotel kierowcy, nadepnął kilka razy pedał gazu i z namaszczeniem uniósł palec, nakazując ciszę. Silnik warknął i ożył.
– Cuda!
Kuzniecow wrzucił pierwszy bieg.
– Jeszcze niedotarty. Wiecie, nowe samochody.
Wasin spojrzał ostro na swojego nowego towarzysza, wypatrując oznak szyderstwa. Ale na Kuzniecowie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, gdy zmagał się z drążkiem. Najwyrażniej w jego świecie nowe samochody były codziennym utrapieniem. Jechali niepokojąco szybko szerokim, świeżo wyasfaltowanym bulwarem.
– Nasze piękne miasto. – Kuzniecow zatoczył ręką szeroki krąg; pędził przez kolejne skrzyżowania nawet nie zwalniając, jakby nie przejmował się, że ktoś może wyjechać gdzieś z boku. – Jutro urządzimy sobie przyjemną wycieczkę.
Wciąż nie widząc żadnych innych ludzi ani aut, wyjechali spomiędzy stiukowych fasad przedrewolucyjnych budynków w pobliżu dworca i znaleźli się między rzędami takich samych pięciopiętrowych betonowych bloków zwanych chruszczowkami.
– Jesteśmy. Na czas wizyty zatrzymacie się u mnie. Mam nadzieję, że warunki sprostają waszym moskiewskim standardom.
Auto zatrzymało się gwałtownie. Panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć rechotu żab. Od rzędu młodych jabłoni niósł się silny zapach gnijących owoców.
Mieszkanie Kuzniecowa było przestronne i puste. Szeroki korytarz kończył się głębokim regałem, na którym stało kilka książek. Po prawej znajdowały się dwa duże pokoje; po lewej – salon, a za nim kuchnia i łazienka.
– Ja mieszkam tutaj. Wy obok.
Kuzniecow machnął od niechcenia ręką w kierunku pierwszego pokoju, w którym stos koszul i wieszaków spływał z łóżka na podłogę, aż do niewielkiego biurka pokrytego jakimiś notatkami i drukami.
W salonie całą jedną ścianę zajmowały szafki ze szklanymi drzwiami. Pokój przypominał wystawę w Domu Meblowym, który Wasin odwiedził ze swoim synem Nikitą na początku wakacji: ciężkie fotele i kwadratowa sofa obita pasiastym materiałem w jaskrawych kolorach. Nierozkładana, nieduża dwuosobowa sofa, na której nie dałoby się spać. Wasin nigdy nie widział czegoś takiego. Przed ślubem on i jego matka zajmowali dwa pokoje w wielkim, wysokim komunalnym mieszkaniu przy ulicy Metrostrojewskiej w Moskwie. Kuchnię i łazienkę dzielili z dwiema innymi rodzinami – łącznie siedmiorgiem ludzi. Po przeniesieniu do KGB Wasin przeprowadził się z Wierą i synem do własnego dwupokojowego mieszkania niedaleko Parku Gorkiego, co było oszałamiającym przywilejem. A jednak tutaj znalazł się w pokoju, w którym zupełnie nikt nie mieszkał. Pokoju przeznaczonym tylko do odpoczynku. W rogu stało duże radio i gramofon, najnowszy model z fabryki Melodia, w dębowej obudowie. A na półce długi na metr rząd płyt.
– Z Czechosłowacji – zawołał z kuchni Kuzniecow. – Meble, znaczy. W zeszłym roku przywieźli cały wagon. Ładne, nie?
Szczęk garnków zagłuszył odpowiedź Wasina.
– Przyniosłem trochę jedzenia ze stołówki. Barszcz. Pulpety. Ziemniaki.
W kącie kuchni cicho mruczała nowa lodówka, nie warczące monstrum z Fabryki Stalina. Kuzniecow rzucił na ebonitowy blat stołu aluminiowe wojskowe menażki.
– Chyba zjemy wszystko, nieprawdaż? Ja też jestem głodny.
Energicznie postawił emaliowane garnki na elektrycznej kuchence i otworzył menażki.
– Idźcie się umyć, jeśli chcecie. Jestem świetnym kucharzem. Patrzcie tylko!
Wziął w obie ręce menażki i wytrząsnął ich zawartość do garnków.
Kiedy Wasin wrócił spod prysznica, Kuzniecow siedział przy stole i siorbał zupę. Parująca porcja Wasina czekała na niego w dużej uzbeckiej misce.
– Paskudna sprawa.
– Pietrow?
– Pietrow. Ktoś opowiedział wam, co się stało? – Kuzniecow spojrzał pytająco na swojego nowego współlokatora.
– Według raportu został otruty. Przypadkowo.
– Racja.
– Dużo jest o tym, co się zdarzyło. Nic o tym, dlaczego.
Kuzniecow z rozmachem odsunął od siebie miskę, wstał i otworzył skrzypiące okno.
– No właśnie, dlaczego. To dobre pytanie, towarzyszu Wasin. – Postawił na stole stalową popielniczkę. – Tu, w Arzamasie, nie przywykliśmy do obcych. Czemu zawdzięczamy tę przyjemność?
– Czy jest jakiś powód, dla którego nie powinienem przyjeżdżać, towarzyszu Kuzniecow?
– Podobno niedawno dołączyliście do Komitetu Bezpieczeństwa…
– Z moskiewskiego wydziału kryminalnego milicji. Sekcja zabójstw. To prawda.
– Zabójstw?
– Czy to was niepokoi, towarzyszu?
– Arzamas to nie Moskwa, jak sami zobaczycie. Słowo „zabójstwo” ma w sobie coś, co budzi w nas niepokój. Czy na Łubiance nie powiedzieli wam, jak tutaj załatwiamy sprawy?
– Powiedzmy, że nie.
Kuzniecow wypuścił kłąb dymu.
– Pomyślcie o Arzamasie jak o odrębnej planecie. Są tu jedne z najwybitniejszych umysłów Związku Radzieckiego, wykonują zadania o kluczowym znaczeniu dla obrony Ojczyzny. Co do jednego społeczni dewianci, zdaniem niektórych naszych kolegów. – Kuzniecow zgniótł na wpół wypalonego papierosa i nachylił się nad Wasinem, dysząc na niego. – Ale właśnie w tym rzecz: nikogo nie obchodzi, co robią. Co myślą. Co czytają. Z kim sypiają. Nic nie jest ważne, dopóki robią, co do nich należy. W Arzamasie obowiązuje tylko jedna reguła: nic nie może przeszkodzić w realizacji projektu.
– Jakiego projektu?
Kuzniecow prychnął i zaczął składać na stos naczynia.
– Kuzniecow – powiedział nieco łagodniejszym tonem Wasin.
– Nic nie może przeszkodzić w budowie RDS-220.
Wasin zastanawiał się przez chwilę.
– To jakiś rodzaj bomby?
Kuzniecow wzdrygnął się na to słowo.
– To urządzenie. Całkiem nowe urządzenie.
– Czy nie to właśnie się tutaj robi? Buduje nowe urządzenia? Nie dlatego to miasto jest utajnione?
– Nie takie jak to. To jest większe. Znacznie większe. I pilne. Rozkaz z najwyższych szczebli Politbiura.
– Po naszemu, po radziecku. Zawsze wszystko największe. Zawsze najlepsze.
Usta Kuzniecowa zacisnęły się w cienką linię. Nozdrza rozszerzyły się, jakby próbował wywęszyć kpinę. Wasin zorientował się, że trafił na czuły punkt swojego dotąd życzliwego towarzysza. Kuzniecow odpowiedział dopiero po dłuższej chwili, wpatrując się uważnie w twarz Wasina.
– Wkrótce wszystkiego się dowiemy.
– Dowiemy? Jak?
– Zamierzają to przetestować. I zanim zdążycie zapytać, przez test rozumiem zdetonowanie.
– Gdzie będą to testować?
Kuzniecow wsunął do ust następnego papierosa.
– Gdzieś daleko stąd.
Wasin nachylił się ku niemu i zapalił zapałkę.
– A zmarły…?
– Fiodor Pietrow był kluczowym członkiem zespołu RDS- -220. Na prostej drodze do kierowania tym miejscem. A może nawet do Politbiura, gdzie kierowałby wszystkim.
– Ach.
– Właśnie. Ach. Asystent samego profesora Adamowa.
– Dyrektora?
– Dyrektora. Cara i boga Arzamasu. Adamow to ojciec RDS-220.
– A waszym zdaniem co się zdarzyło, tak dokładnie?
– Czytaliście akta.
– Chcę usłyszeć waszą wersję.
Kuzniecow wydmuchnął dym przez nos, niczym demon z kreskówki.
– Ja nie mam żadnej wersji, Wasin. Szef, generał-major Zajcew, wyłoży wam to wszystko po kolei. O, to bardzo konkretny człowiek, nasz Zajcew. Jutro o dziewiątej rano w kontorze.
Kontora. Dosłownie „biuro”, było jednym z przyzwoitszych słów, jakimi określano KGB. Wasin znał mnóstwo innych.
– Świetnie. A co wy mieliście mi wyłożyć, Kuzniecow?
– Och, nic wielkiego. Pościel. Ręczniki.
Kuzniecow uśmiechnął się krzywo, wytrzymując spojrzenie Wasina.
– Macie poczucie humoru.
– Wszyscy mi to mówią. Ale to gówno tutaj jest prawdziwe, Wasin. Właśnie dlatego czasem myślę, że to może nie być moje najbardziej naturalne środowisko. A wam muszę powiedzieć jedno: nie chcemy, żeby cokolwiek przeszkadzało w pracy kolegom Fiodora Pietrowa.
– Bo nic nie może przeszkodzić w projekcie. Rozumiem. Gdzie jest ciało Pietrowa?
– Zapytajcie jutro generała.
– Adres mieszkania zmarłego?
– Zajcew tu rządzi.
Wasin mimo wszystko zdobył się na uśmiech. Adres był gdzieś w raporcie, który przywiózł ze sobą z Moskwy.
– Przetrzymuję was, Kuzniecow. Musiało się zrobić późno.
– Może dla was w Moskwie. Ale nie dla pracowitych pszczółek Arzamasu. Wychodzimy.
– Dokąd?
– Na wykład we Wszechzwiązkowym Instytucie Naukowo-Badawczym Fizyki Eksperymentalnej. Znanym też jako Cytadela.
Wasin zerknął na zegarek.
– Wykład? O jedenastej w nocy?
– Nauka nigdy nie śpi, towarzyszu. Profesor Adamow ma coś do powiedzenia mózgowcom z Arzamasu. Co najprawdopodobniej nie obejmuje nas. Przykro mi. A w każdym razie mnie. Ale i tak pójdziemy. Chodźmy, bo się spóźnimy.
II
Przejazd pustymi ulicami Arzamasu nie zajął im nawet pięciu minut i w końcu skręcili na rozległy plac Kurczatowa. Podnosiła się lodowata mgła. Z gęstniejącej mgły wyłaniał się niczym oceaniczny liniowiec główny budynek Cytadeli; jego jasno oświetlone okna przebijały nocny mrok. Szereg prostych betonowych filarów wspierał wysunięty do przodu dach. Ten widok skojarzył się Wasinowi z dworcem kolejowym.
Hol o wysokim sklepieniu był przecięty w połowie rzędem obrotowych bramek, monumentalna wersja wejścia do moskiewskiego metra. Kuzniecow machnął pełniącemu służbę sierżantowi swoją czerwoną legitymacją KGB, Wasin poszedł w jego ślady.
Sala wykładowa była wypełniona po brzegi. Kuzniecow przeciskał się w ciemności przez tłum, Wasin starał się trzymać tuż za nim. Kilku młodych ludzi w mundurach przesunęło się, żeby mogli usiąść na wyłożonych dywanem schodach. Jedynym źródłem światła była stołowa lampka oświetlająca mównicę na podwyższonej scenie. Wychudzona twarz profesora Adamowa, oświetlona od dołu, przypominała Wasinowi mówiącą czaszkę. Miał na sobie staroświecką kurtkę członka Partii, zapiętą pod szyję, z trzema gwiazdami Bohatera Związku Radzieckiego przypiętymi nad sercem.
– … Oczywiście przede wszystkim musimy zachować ostrożność. Obiecałem Sekretarzowi Generalnemu, że nie… – Adamow zawiesił głos i odetchnął głęboko, zanim dokończył. – Że nie roztrzaskamy Ziemi jak jajka!
Adamow podniósł wzrok znad notatek i mrużąc oczy spojrzał przez okulary na twarze wpatrzonych w niego z uwagą niczym uczniowie młodych ludzi. Jego wąskie usta rozciągnęły się w czymś w rodzaju uśmiechu, jakby ośmielając zebranych i wśród tłumu rozeszła się fala nieco skrępowanego śmiechu.
Profesor uśmiechnął się szerzej, chociaż sprawiał wrażenie, jakby pogrążał się we własnych myślach. Wasin odniósł nagle wrażenie, że Adamow jest zbyt zajęty myśleniem, by dostrzegać otaczający go świat. Wydawało się, jakby wszystkie poza oddychaniem funkcje jego ciała zatrzymały się, żeby pozwolić umysłowi pracować na pełnych obrotach. Wasin rozejrzał się na boki, ale pauza Adamowa najwyraźniej nie zaskoczyła jego słuchaczy. Czy tę ciszę wypełniały błyskawiczne obliczenia? A może Adamow wewnętrznie także się wyciszał?
I wtedy, równie niespodziewanie jak pauza się zaczęła, oczy Adamowa na powrót ożyły. Omiótł wzrokiem salę, kolejno przyglądając się uważnie swoim studentom i współpracownikom. Ich twarze były szczere, entuzjastyczne, w oczach błyszczała inteligencja. Kilku próbowało wytrzymać jego spojrzenie, choć przez chwilę. Kilku sprawiało wrażenie odważnych, kilku pełnych nadziei, większość – wystraszonych. A potem spuścili wzrok.
– Wszyscy zostaliście wybrani – głos Adamowa był tak cichy, że ledwie dało się go słyszeć, jakby mówił sam do siebie. – Wybrani dla jakiegoś aspektu waszych umysłów, który Ojczyzna uznała za użyteczny. Albo interesujący. Albo tylko bezużytecznie niezwykły. W fizyce zawsze trzeba pamiętać o bezużytecznych wynikach.
Jeszcze jeden cierpki żart? Nawet jeśli tak, to nikt się nie roześmiał. Adamow podszedł do dużego pudełka stojącego z przodu sceny, pstryknął przełącznikiem i rzucił na duży ekran prostokąt jasnego światła. Rzutnik pisma – pierwszy, jaki Wasin widział.
– Codziennie przybywają nowi ludzie, żeby pomóc dokończyć budowę RDS-220. Chciałbym ich przywitać. I mam dla was wszystkich wiadomość. Po zapoznaniu się z raportami szefów wszystkich laboratoriów doszedłem do wniosku, że wszystko jest gotowe, żeby w końcu ustalić datę testu, na który wszyscy tak niecierpliwie czekamy. To będzie 30 października. Dotarliśmy do ostatniego etapu przygotowań. Za dziewięć dni od dziś cały świat zobaczy potęgę, chwałę i geniusz kochającej pokój radzieckiej nauki.
Po sali rozszedł się cichy szmer. Adamow uciszył szepty jednym lodowatym spojrzeniem.
– Konsekwencje tego testu będą trudne do przewidzenia.
Adamow zaczął pisać na folii w rzutniku czerwonym pisakiem, dla podkreślenia wagi swoich słów stukając w szklany pulpit.
– Naszym patriotycznym obowiązkiem jest ich obliczenie.
Mówiąc to zaczął starannym pismem zapisywać skomplikowane wzory.
– Wciąż jeszcze jest wiele niewiadomych. Rozważmy pracę doktora Smirnowa nad fuzją jądra wodoru z jego cięższymi braćmi, deuterem i trytem. Zachowanie gorącej plazmy, gazów gorętszych niż serce Słońca, w ciągu milisekund po detonacji rdzenia. Konsekwencje powiększenia sprawdzonych i znanych reakcji termonuklearnych na niespotykaną dotąd skalę. Co się stanie, jeśli je podwoimy? Pomnożymy przez dziesięć? Tysiąc? Przy takiej skali, panowie, musimy wziąć pod uwagę nowy parametr: wytrzymałość skorupy ziemskiej. Zachowanie atmosfery w różnych termoklinach. Punkt, w którym możemy wywołać reakcję łańcuchową w wodzie atmosferycznej. Właśnie tym zajmiemy się dzisiaj. Ale najpierw nowo przybyłym przypomnijmy trochę starożytnej historii. Nasz stary przyjaciel RDS-100. W roku 1951.
Coś zaskrzypiało i światło przygasło. Z warkotem ożył projektor filmowy. Przez jasny prostokąt przemknęła seria cyfr, odliczających do zera.
– Tak więc, koledzy – kiedy Adamow przemówił głośniej, w jego głosie wyraźnie dało się słyszeć napięcie. – Przypomnijmy sobie straszliwe siły, które sądzimy, że mamy pod kontrolą. Patrzmy z pokorą. Obejrzycie ten film w zwolnionym tempie, klatka po klatce, żebyśmy mogli wyraźnie zobaczyć poszczególne etapy detonacji tego urządzenia sprzed dziesięciu lat.
W piersi Adamowa coś zacharczało, jak zaczynający się mokry kaszel palacza. Profesor przeszukał kieszenie kurtki, wyjął zmięta paczkę papierosów i zapalił zapałkę.
Ekran wypełnił widok z włazu samolotu. Narożnik był częściowo zasłonięty przez statecznik. W dole rozciągał się jednolicie biały krajobraz. Skute lodem morze, zarys rozległej zatoki i jakieś niewyraźne kształty na horyzoncie. Od samolotu oderwała się niezgrabna czarna bryła i poszybowała ku ziemi. Po kilku sekundach wystrzelił z niej spadochron; czasza rozwinęła się płynnie. Bryła przyhamowała, ustabilizowała się i łagodnie poszybowała w dół. Przez niemal minutę słychać było tylko terkot projektora. A potem nagły błysk i na kilka chwil ekran stał się jednolicie, oślepiająco biały.
– Teraz. Powoli, proszę.
Kiedy błysk przygasł, na ekranie pojawiły się koncentryczne, rozchodzące się kręgi dymu. W górę wystrzelił nieduży, pionowy słup pyłu, jak przy konwencjonalnym wybuchu. Potem druga pozioma fala i trzecia – za każdym razem unoszące w górę grzbiety ziemi i śniegu. Słup dymu stawał się coraz wyższy i grubszy, całkowicie zasłaniając miejsce detonacji. Wewnątrz powiększającego się słupa rozbłysło światło. Potem nastąpiła druga detonacja, tym razem wewnątrz chmury i wysoko nad ziemią, co sprawiło, że słup dymu nagle zaczął się rozdymać. Strzeliły płomienie. Fala uderzeniowa dotarła do samolotu, który zachwiał się bezwładnie, zanim odzyskał równowagę. Chmura osiągnęła już pułap samolotu, ale wznosiła się coraz wyżej i rozszerzała. Kamerzysta skierował obiektyw na ogromny grzyb pyłu rosnący na niebie.
Wasin nie znajdował słów, by opisać to, co oglądał. Spojrzał na Kuzniecowa, lecz jego towarzysz wciąż wpatrywał się w znieruchomiały już obraz na ekranie, jak zafascynowane dziecko na strasznym filmie. Wasin jeszcze raz rozejrzał się po sali, zupełnie nowymi oczami patrząc na twarze zebranych naukowców. Kim byli ludzie, którzy odważyli się sięgnąć po taką potęgę?
Kiedy wykład się skończył, w sali rozbłysły światła, pozbawiając Wasina anonimowości, którą dawał mu mrok. Mnóstwo obecnych nosiło mundury, w większości ze skrzyżowanymi młotami inżynierów wojskowych. Ale emblemat KGB z mieczem i tarczą wyróżniały Wasina, wskazując go jako intruza.
Tłum na schodach rozstąpił się, robiąc przejście dla Adamowa. Wasin zauważył, że wzrok profesora zatrzymał się na jego charakterystycznym mundurze, oficerskich gwiazdkach i pagonach. Blada twarz starszego mężczyzny skrzywiła się z niesmakiem.
Profesor zaczął wchodzić po schodach. Wasin przyspieszył, starając się do niego zbliżyć. Usłyszał, że Kuzniecow coś do niego woła, ale zignorował to. Prąc naprzód w tłoczącym się do drzwi tłumie, ze zręcznością nabytą w moskiewskim metrze Wasin przecisnął się do korytarza i popędził za znikającą w oddali postacią profesora i jego orszakiem asystentów.
– Profesorze Adamow? Chwileczkę, proszę.
Podniesiony głos Wasina wystarczył, żeby Adamow się zatrzymał, choćby dlatego, że nie przywykł, by ktokolwiek wykrzykiwał jego nazwisko w pomieszczeniach instytutu. Stając przed Adamowem, Wasin poczuł ciężar oburzonego spojrzenia profesora.
– Major Aleksander Wasin. Z KGB.
Adamow nie odpowiedział; stał nieruchomo, czekając aż któryś z akolitów zinterpretuje jego milczenie. Młody człowiek w białym kitlu zerknął na podkładkę z klipsem.
– Profesorze, dziś rano przyszedł list z komendantury. Major Wasin jest tutaj, żeby zbadać wypadek doktora Pietrowa.
Wasin zasalutował.
– Przepraszam, że niepokoję, profesorze. Ale mam nadzieję, że rozumiecie…
Adamow uniósł dłoń o długich palcach przed twarzą Wasina, jakby zatrzymywał ruch na ulicy. Ten gest był władczy.
– Straszna tragedia. Ale już rozmawiałem z jednym z was. Z majorem Jefremowem. To wszystko.
Adamow odwrócił się, żeby odejść, wciąż trzymając dłoń przed twarzą Wasina.
– Profesorze? – głos Wasina zabrzmiał na tyle stanowczo, że Adamow zatrzymał się znowu. – Obawiam się, że będę miał więcej pytań. Zostałem przysłany z Moskwy na osobisty rozkaz generała Orłowa, żeby przeprowadzić niezależną ocenę tej sprawy.
Adamow powoli odwrócił się do niego.
– Generał Orłow. – Z bliska twarz Adamowa jeszcze bardziej przypominała trupa. Mówił powoli, a w jego głosie brzmiała wyraźna groźba. – Gdybyśmy tylko mieli tyle godzin, ilu mamy generałów. I czegóż to chce ode mnie ten wasz generał?
– Dziękuję, profesorze. Czy mogę liczyć na zaszczyt rozmowy z wami w cztery oczy?
Spomiędzy wąskich warg profesora wydobyło się poirytowane syknięcie.
– Co będzie mnie mniej kosztowało? Użeranie się z waszymi generałami, czy znalezienie chwili na rozmowę z wami?
– Profesorze, sami odpowiedzieliście sobie bardzo trafnie na własne pytanie. Rozmowa ze mną zajmie tylko chwilę.
Usta profesora zatrzasnęły się niczym pułapka. W jego bladoniebieskich oczach błyszczała furia.
Mój boże, pomyślał Wasin, przed dłuższą chwilę wytrzymując wściekłe spojrzenie Adamowa. Tylko człowiek, który panuje nad prawdziwą potęgą, może nie lękać się KGB.
– Być może. Po teście.
Adamow odwrócił się plecami do Wasina i ruszył naprzód.
Wasin poczuł, że jakaś silna ręka chwyta go za przedramię. Kuzniecow odciągnął go na bok na tyle energicznie, żeby postawić na swoim. Rzeka rozmawiających z ożywieniem młodych naukowców i inżynierów popłynęła dalej.
– Co to, kurwa, miało być! – syknął mu do ucha Kuzniecow.
Wasin wyszarpnął rękę z jego uścisku i odwrócił się do swojego współlokatora. Swojego opiekuna.
– Chciałem umówić się na spotkanie. Czy to jakiś problem?
– Cholerne spotkanie z profesorem akademikiem Jurijem Adamowem? Tak, to jest problem.
– Czy on nie jest świadkiem w sprawie Pietrowa?
– O, a więc jesteś grubą rybą z jakiegoś ściśle tajnego zakamarka na najwyższych piętrach kontory. Rozkazy z samej góry. Rozumiem. Ale Adamow…
Tłum wylewający się z sali wykładowej rozdzielił ich na chwilę, zanim Kuzniecow mógł dokończyć.
– …Adamow to Arzamas. Ten program jest jego. On jest…
– Ponad prawem?
– Poza twoim zasięgiem. Poza czyimkolwiek zasięgiem.
– Może dla ciebie, Kuzniecow. Może jest poza twoim zasięgiem.
Wasin widział, że Kuzniecow zaczyna się gotować z wściekłości. Ale opanował się, jak dziecko powstrzymujące napad gniewu. Odetchnął głęboko, raz i drugi, a kiedy odezwał się znowu, jego głos był imponująco spokojny.
– Wasin. Aleksander. Saszka. Posłuchaj. To miejsce jest niepodobne do żadnego innego. Nie przypomina niczego, co mogłeś widzieć.
– Nie wiesz, gdzie bywałem.
– Nigdzie w naszym wielkim, pięknym Związku Radzieckim nie ma niczego takiego jak Arzamas.
– Będziesz zaskoczony, jeśli powiem, że słyszałem to już wcześniej?
Kuzniecow uniósł oczy ku niebu w teatralnym geście irytacji.
– Poddaję się. Naprawdę musisz porozmawiać z Zajcewem.
– Wydawało mi się, że w tej sprawie nie mam wyboru.
Patrzyli na siebie przez chwilę. Korytarz w końcu opustoszał. Ciszę zakłócał tylko odległy klekot dalekopisu i cichnące głosy opuszczającego budynek tłumu.
W końcu Wasin przerwał pełne napięcia milczenie.
– Ten film był…
Kuzniecow zerknął na Wasina.
– Przerażający? Tak.
– Widziałeś go już wcześniej?
– To ulubiony film profesora Adamowa. Dlatego cię tu przyprowadziłem.
– A bomba, którą teraz buduje… Ona jest…
– Większa. Setki razy większa. To właśnie tym się tutaj zajmują. Budują maszyny, które mogą zabić całą planetę.
Koniec wersji demonstracyjnej.