- promocja
Miasto mosiądzu - ebook
Miasto mosiądzu - ebook
Wkrocz do magicznego miasta, w którym przyszłość królestwa spoczywa w rękach sprytnej i buntowniczej oszustki!
Nahri nigdy nie wierzyła w magię. Jest oszustką o niezrównanym talencie, żyjącą na ulicach XVIII- wiecznego Kairu. Wie lepiej niż ktokolwiek inny, że jej profesja – odczyty z dłoni, czary, uzdrowienia – to wszystko sztuczki i sposób na zmanipulowanie osmańskiej szlachty.
Ale kiedy Nahri przypadkowo przywołuje równie przebiegłego, mrocznego i tajemniczego wojownika – dżina, jest zmuszona zaakceptować fakt, że magiczny świat, o którym myślała, że istnieje tylko w opowieściach z dzieciństwa, jest prawdziwy. Wojownik bowiem opowiada jej historię o legendarnym Daevabad, mieście z mosiądzu, z którym Nahri jest nieodwołalnie związana.
Kiedy Nahri decyduje się wkroczyć do nowego świata, dowiaduje się, że prawdziwa moc jest zaciekła i brutalna. Tam magia nie może jej uchronić przed niebezpieczną polityczną siecią, a nawet najsprytniejszy plan może mieć śmiertelne konsekwencje.
W końcu jest powód, dla którego mówi się: uważaj, czego sobie życzysz.
Jedna z najlepszych książek roku według Library Journal, Vulture, The Verge i SYFYWire.
Finalistka nagrody World Fantasy w kategorii „Najlepsza powieść”.
Nominowana do nagrody Locus w kategorii „Najlepszy debiut”.
Finalistka British Fantasy Award.
„Nawet kilka stron oczaruje Cię swoją magią”. – Robin Hobb, autorka bestsellerów New York Timesa
„«Miasto mosiądzu» brzmi jak zaproszenie czytelników w podróż z Bagdadu do Fairbanks, aby poznać niemożliwie rozbieżne światy poprzez znakomity język i fantastyczne obrazy”. – New York Times Book Review
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66657-42-7 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stanowił łatwy cel.
Nahri uśmiechnęła się pod zasłoną, obserwując kłótnię dwóch mężczyzn podchodzących do jej kramu. Młodszy rozglądał się niespokojnie po ulicy, a starszy, jej klient, pocił w porannym chłodzie. Poza nimi alejka była pusta. Wezwanie na fadżr wybrzmiało już wcześniej i wszyscy wierni dość gorliwi, by wziąć udział w publicznej modlitwie (nie żeby w sąsiedztwie mieszkało takich wielu), zebrali się już w małym meczecie na końcu ulicy.
Powstrzymała się od ziewnięcia. Nahri nie była entuzjastką porannych modłów, lecz jej klient sam wybrał tak wczesną godzinę i solidnie zapłacił za dyskrecję. Uważnie oglądała zbliżających się mężczyzn, zauważając od razu ich jasną cerę i krój drogich szat. Turcy, oceniła. Starszy mógł być nawet baszą, jednym z kilku, którzy nie uciekli z Kairu przed najazdem Franków. Coraz bardziej zaintrygowana, skrzyżowała ramiona na czarnej abai. Nie przychodziło do niej wielu Turków; byli zbyt wielkimi snobami. Kiedy Frankowie i Turcy nie walczyli między sobą o Egipt, zgadzali się tylko co do tego, że Egipcjanie nie potrafią sami rządzić swoim państwem. Och, nie, broń Boże, przecież Egipcjanie wcale nie byli spadkobiercami wspaniałej cywilizacji, której potężne pomniki wciąż stały na tej ziemi, no skąd. Byli wieśniakami, przesądnymi głupcami, którzy jedli za dużo fasoli.
„No cóż, w takim razie teraz jeden z tych przesądnych głupców wyciśnie z was, ile się da. A obrażajcie mnie, ile chcecie!” Nahri uśmiechnęła się do nadchodzących.
Powitała ich uprzejmie i zaprosiła na malutkie zaplecze. Poczęstowała starszego gorzką herbatą ze zmiażdżonych nasion kozieradki i grubo posiekanej mięty. Wypił ją szybko, lecz Nahri się nie spieszyła: przyjrzała się fusom, mamrocząc i śpiewając w ojczystym języku, którego goście na pewno nie rozumieli, a którego nazwy nie znała nawet ona. Im dłużej to potrwa, tym szybciej klient straci cierpliwość i tym łatwiej będzie go nabrać.
Na zapleczu było gorąco: powietrze, uwięzione między ciemnymi szalami, które rozwiesiła na ścianach, by chronić prywatność gości, zgęstniało od aromatu palonego cedru, smrodu potu i zapachu taniego żółtego wosku, którego Nahri używała jako kadzidła. Klient nerwowo skubał brzeg szaty, a krople potu płynęły po jego rumianych policzkach, rosząc wyszywany kołnierz.
Młodszy mężczyzna rzucił im gniewne spojrzenie.
– To głupota, bracie – wyszeptał po turecku. – Doktor powiedział, że nic ci nie dolega.
Nahri ukryła triumfujący uśmiech: a więc byli Turkami. Nie spodziewali się, że ich zrozumie, prawdopodobnie zakładali, że uliczna egipska uzdrowicielka będzie porozumiewać się co najwyżej ledwie poprawną arabszczyzną… lecz Nahri znała język turecki równie dobrze, jak ojczysty. A także arabski, hebrajski, akademicką perszczyznę, wytworny wenecki i suahili z wybrzeża. Przez dwadzieścia lat życia nie spotkała języka, którego by natychmiast nie zrozumiała.
Turcy nie musieli jednak o tym wiedzieć, więc zignorowała ich, udając, że przygląda się fusom w kubku baszy. W końcu westchnęła, zasłona zafalowała wokół jej ust, zwracając uwagę obu mężczyzn. Nahri upuściła kubek na podłogę.
Stłukł się, tak jak zakładała, a basza aż westchnął z przerażenia.
– Na Wszechmogącego! Jest źle, prawda?
Nahri spojrzała na mężczyznę i powoli spuściła wzrok, zasłaniając czarne oczy długimi rzęsami. Zbladł, a ona przez chwilę słuchała bicia jego serca. Puls klienta był szybki i nierówny z przerażenia, ale wyczuwała, że serce pompuje przez ciało zdrową krew. Jego oddech nie śmierdział chorobą, a w ciemnych oczach dało się niewątpliwie dostrzec jasny błysk. Mimo siwych włosów widocznych w brodzie, nieumiejętnie ufarbowanych henną, oraz tęgiego brzucha nie cierpiał na nic poważniejszego niż nadmiernie wypchany trzos.
Będzie zachwycona, mogąc uwolnić go od tej dolegliwości.
– Tak mi przykro, panie! – powiedziała i odepchnęła płócienną sakiewkę, oceniając szybko na dotyk, ile dirhamów zawiera. – Proszę, zabierz swoje pieniądze.
Oczy baszy niemal wyszły z orbit.
– Co?! – wrzasnął. – Dlaczego?!
Spuściła wzrok.
– Na pewne rzeczy nie jestem w stanie nic poradzić – odparła cicho.
– O Boże… słyszysz ją, Arslanie? – wybuchnął basza, zwracając się ze łzami w oczach do brata. – Mówiłeś, że jestem szalony! – rzucił oskarżycielsko, powstrzymując łkanie. – A teraz umrę! – wykrzyknął, ukrył głowę w dłoniach i zapłakał. Nahri policzyła złote pierścienie na jego palcach. – Tak bardzo chciałem się ożenić…
Arslan posłał jej rozdrażnione spojrzenie, a potem odwrócił się do towarzysza.
– Opanuj się, Dżemalu – syknął po turecku.
Basza przetarł oczy i spojrzał na nią.
– Nie… na pewno możesz coś zrobić! Słyszałem plotki… Ludzie mówią, że kulawy chłopiec zaczął chodzić po tym, jak zaledwie na niego spojrzałaś. Z pewnością możesz mi pomóc!
Nahri uniosła głowę, starannie ukrywając zadowolenie. Nie miała pojęcia, o jakim kulawym myślał Turek, ale chwała Bogu, dzięki takim plotkom jej reputacja mogła tylko wzrosnąć.
Położyła dłoń na sercu.
– Och, panie, to smutne, że muszę przekazać ci takie wieści. Pomyśleć, że twoja piękna narzeczona zostanie pozbawiona takiego oblubieńca!
Mężczyzna załkał, a jego ramiona się zatrzęsły. Czekała, aż wpadnie w nieco większą histerię, korzystając z okazji, by ocenić grube złote bransolety na jego nadgarstkach i taki sam naszyjnik na piersi. W jego turbanie lśniła ozdobna szpila z pięknie oszlifowanym granatem.
Po chwili znów przemówiła:
– Może jest lekarstwo, ale nie… – Pokręciła głową. – To nie zadziała.
– Co?! – wykrzyknął, łapiąc krawędź wąskiego stolika. – Proszę! Zrobię wszystko!
– Kuracja będzie bardzo trudna.
Arslan westchnął.
– I założę się, że kosztowna.
„Aha, czyli jednak mówisz po arabsku?” – pomyślała Nahri, po czym posłała mu słodki uśmiech, wiedząc, że zasłona jest dość przezroczysta, by mężczyzna go dostrzegł.
– Zapewniam, że moje ceny są uczciwe.
– Ucisz się, bracie – warknął basza, gniewnie patrząc na tamtego. Spojrzał na Nahri z determinacją. – Mów!
– To nic pewnego… – ostrzegła.
– Muszę spróbować.
– Jesteś dzielnym człowiekiem – zaczęła, pozwalając, by jej głos zadrżał. – W rzeczy samej, sądzę, że twoja przypadłość jest skutkiem złego uroku. Ktoś czuje wobec ciebie zawiść, o panie! Nic dziwnego, mężczyzna o twojej urodzie i majątku zawsze przyciąga nienawistne spojrzenia. Może zazdrosną osobą jest nawet ktoś bliski… – Tu spojrzała przelotnie na Arslana, a jego policzki poróżowiały. – Musisz oczyścić swój dom z ciemności, jaka wkradła się do niego wraz z zawiścią.
– Jak? – zapytał basza gorliwie.
– Najpierw musisz mi przysiąc, że postąpisz ściśle wedle mojej instrukcji.
– Ależ oczywiście!
Pochyliła się w skupieniu.
– Nabądź miksturę z jednej części ambry i dwóch części olejku cedrowego. Niech będzie jej dużo. Składniki dostaniesz u aptekarza Yaquba, na tej samej ulicy, nieco dalej. On oferuje najlepszy towar.
– Yaqub?
– Ajwa, tak. Poproś go również o sproszkowaną skórkę cytryny i olej orzechowy.
Arslan patrzył na brata z niedowierzaniem, ale oczy baszy błyszczały nadzieją.
– A potem?
– To może okazać się trudne, ale, panie… – Nahri dotknęła jego ręki, a on zadrżał. – Musisz postąpić dokładnie tak, jak mówię.
– Tak. Przysięgam na Najmiłosierniejszego!
– Twój dom musi zostać oczyszczony, a to można zrobić tylko wtedy, gdy wszyscy go opuszczą: cała rodzina, służba i zwierzęta. Wszyscy. Żywa dusza nie może w nim pozostać przez siedem dni.
– Siedem dni! – wykrzyknął, lecz natychmiast obniżył głos na widok dezaprobaty w jej oczach. – Gdzież się podziejemy przez ten czas?
– Jedźcie do oazy w Fajum – powiedziała. Arslan parsknął śmiechem, lecz Nahri ciągnęła poważnie: – Idź o zachodzie słońca z najmłodszym synem do drugiego najmniejszego źródła. Nabierz nieco wody do kosza uplecionego z miejscowych trzcin, wyrecytuj nad nim trzy razy Werset Tronu, a potem użyj wody do ablucji. Zanim wyjedziesz, naznacz drzwi swego domu mieszanką ambry i olejku, a kiedy wrócisz, uroku już nie będzie.
– Fajum? – wtrącił Arslan. – Na litość boską, dziewczyno, nawet ty musisz zdawać sobie sprawę, że trwa wojna. Czy myślisz, że Napoleon pozwoli komukolwiek z nas opuścić Kair na jakąś bezcelową pustynną wycieczkę?
– Zamilcz! – Basza uderzył w stół, a potem zwrócił się do Nahri: – To będzie trudne przedsięwzięcie.
Rozpostarła szeroko dłonie.
– Z Bożą pomocą…
– Tak, oczywiście. A więc do Fajum – zdecydował. – Czy potem moje serce zostanie uleczone?
Zawahała się. A więc martwił się przez cały czas o swoje serce?
– Niech się dzieje wola boska, panie. A twoja nowa żona niech podaje ci przez kolejny miesiąc wieczorną herbatę ze sproszkowaną skórką cytryny i olejem orzechowym. – Nie wpłynie to w najmniejszym stopniu na jego nieistniejące problemy z sercem, ale zapewne żonie bardziej spodoba się jego oddech. Nahri musnęła jego dłoń.
Basza zamrugał, niczym uwolniony od zaklęcia.
– Och, dziękuję ci, mój skarbie, dziękuję! – Odepchnął z powrotem ku niej sakiewkę z monetami, a potem zdjął z małego palca ciężki złoty pierścień i również go jej wręczył. – Niech Ci Bóg błogosławi!
– Niech twoje małżeństwo będzie szczęśliwe i owocne.
Wstał ciężko.
– Muszę jednak zapytać, moje dziecko, skąd pochodzi twój lud? Masz kairski akcent, ale w twoich oczach jest coś takiego…
Nahri zacisnęła usta. Nienawidziła, kiedy ludzie pytali o jej pochodzenie. Mimo że wielu nie nazwałoby jej piękną (lata spędzone na ulicy sprawiły, że była zbyt chuda i brudna, niżby sobie tego życzyła większość mężczyzn), jej błyszczące oczy i ostre rysy zwykle przyciągały uważniejsze spojrzenia. Wówczas patrzący dostrzegali linię włosów ciemnych niczym niebo o północy i niespotykanie czarne oczy (kiedyś usłyszała nawet określenie „nienaturalnie”), które prowokowały do dalszych pytań.
– Jestem Egipcjanką z dziada pradziada, egipską jak sam Nil – zapewniła go.
– Oczywiście. – Dotknął brwi w pożegnalnym geście. – Zostań w pokoju. – Pochylił się w drzwiach, wychodząc.
Arslan został jeszcze chwilę. Przeliczając zapłatę, Nahri czuła na sobie jego spojrzenie.
– Zdajesz sobie sprawę, że właśnie popełniłaś przestępstwo, prawda? – zapytał ostro.
– Przepraszam, co?
Podszedł do niej.
– Przestępstwo, głupia istoto. Czarownictwo według osmańskiego prawa jest przestępstwem!
Arslan był jednym z długiego szeregu nadętych tureckich urzędników, z którymi Nahri musiała się zmagać, dorastając w Kairze pod panowaniem Turków osmańskich. Dlatego nie potrafiła powstrzymać się od złośliwości:
– W takim razie mam szczęście, że teraz w Egipcie panują Frankowie.
To był błąd. Twarz mężczyzny gwałtownie poczerwieniała, uniósł dłoń, a dziewczyna wzdrygnęła się, instynktownie zaciskając palce na pierścieniu baszy. Ostra krawędź przecięła jej dłoń.
Nie uderzył jednak, splunął jej tylko pod nogi.
– Bóg mi świadkiem, ty złodziejska wiedźmo, kiedy oczyścimy Egipt z Francuzów, zaraz potem zajmiemy się takim plugastwem jak ty. – Rzucił jej jeszcze jedno nienawistne spojrzenie i wyszedł.
Odetchnęła z drżeniem, patrząc, jak sprzeczający się bracia znikają w porannej szarości, zmierzając ku aptece Yaquba. To nie groźby Arslana ją zaniepokoiły, lecz grzechot, który usłyszała w jego krzyku, i żelazisty zapach krwi w powietrzu. Uszkodzone chorobą płuco: suchoty albo nawet rak. Nie dawało jeszcze wyraźnych symptomów, ale wkrótce…
Dżemal cieszył się znakomitym zdrowiem, toteż Arslan miał rację, podejrzewając ją. Nie dożyje jednak czasu, kiedy Turcy ponownie zdobędą Egipt.
Rozprostowała zaciśnięte palce. Rozcięcie we wnętrzu dłoni już się goiło: linia świeżej, brązowej skóry splatała się powoli nad krwawą raną. Patrzyła na nią przez dłuższą chwilę, a potem westchnęła i schyliła się, wracając do wnętrza kramu.
Zdjęła szydełkowane nakrycie głowy i zmięła je w kulkę. „Ty głupia dziewczyno, powinnaś panować nad sobą w obecności takich mężczyzn!” Nahri nie potrzebowała więcej wrogów, zwłaszcza takich, którzy rozstawią straże wokół domu baszy, gdy on sam uda się do Fajum. To, co zapłacił jej dzisiaj, było nędznym ułamkiem bogactw, które mogła ukraść z jego pustej willi. Nie zabrałaby dużo: uprawiała swoją sztukę wystarczająco długo, by nie ulec pokusie chciwości. Ale może biżuteria, której brak zostałby zrzucony na zapominalską żonę albo sługę o lepkich palcach? Błyskotki, które dla baszy byłyby niczym, a jej opłaciłyby miesięczny czynsz? Takie rzeczy mogłaby wziąć.
Mamrocząc kolejne przekleństwo, odsunęła posłanie i wyjęła z podłogi kilka cegieł. Wrzuciła do płytkiej niszy monety i pierścień, marszcząc brwi na widok skromnych oszczędności.
„Nie wystarczy. Nigdy nie będzie dosyć”. Umieściła cegły na miejscu, obliczając, ile jeszcze potrzebuje, by opłacić w tym miesiącu czynsz i łapówki. Koszty prowadzenia coraz bardziej podejrzanej działalności wciąż rosły, z każdym dniem sprawiając, że jej marzenia o Stambule i nauczycielach, o szanowanym rzemiośle prawdziwej uzdrowicielki zamiast tych „magicznych” nonsensach, stawały się coraz mniej realne.
Tymczasem jednak nie dało się tego zmienić, a Nahri nie miała zamiaru marnować czasu na opłakiwanie swojego losu, kiedy mogła zarabiać. Wstała, owijając wymiętoszonym szalem nieporządną, kędzierzawą fryzurę, po czym zgarnęła amulety sporządzone dla kobiet Barzanich, a także kataplazm dla rzeźnika. Musiała tu jeszcze wrócić, by przygotować się do obrzędu zar, ale teraz koniecznie chciała się spotkać z kimś ważniejszym.
Apteka Yaquba mieściła się na końcu alejki, wepchnięta pomiędzy rozpadający się kram z owocami i piekarnię. Nikt nie wiedział, co skłoniło starszego żydowskiego aptekarza do otwarcia interesu w tak podłej okolicy. Większość tutejszych mieszkańców – prostytutki, zbieracze śmieci i uzależnieni od narkotyków – desperacko walczyła o życie. Yaqub wprowadził się tu po cichu kilka lat wcześniej, umieszczając rodzinę na wyższych piętrach najczystszego budynku w okolicy. Sąsiedzi mielili językami, roznosząc plotki o hazardowych długach, pijaństwie lub jeszcze mroczniejszych przyczynach przeprowadzki: jego syn miał ponoć zabić muzułmanina, a sam Yaqub pobierał krew i płyny humoralne od na wpół martwych nałogowców z ulicy. Nahri uważała to wszystko za bzdury, ale nie ośmieliła się nigdy zapytać. Nie kwestionowała jego przeszłości, a on nie pytał, jakim cudem niegdysiejsza kieszonkowa złodziejka potrafi zdiagnozować chorobę lepiej niż osobisty lekarz sułtana. Ich dziwne partnerstwo opierało się na unikaniu obu tematów.
Weszła do apteki, sprawnie omijając poobijany dzwonek, anonsujący zazwyczaj wejście klientów. Uwielbiała tu przychodzić. Sklep Yaquba był pełen towarów i niemożliwie chaotyczny: pod ścianami piętrzyły się niedopasowane drewniane półki i półeczki, zastawione zakurzonymi szklanymi fiolkami, malutkimi trzcinowymi koszyczkami i popękanymi ceramicznymi słojami. Pęki suszonych ziół, części ciał zwierząt i jeszcze inne obiekty, których nie potrafiła zidentyfikować, zwisały rzędami u sufitu, natomiast pozostałą, niewielką część podłogi zajmowały gliniane amfory. Yaqub znał ten magazyn jak własną kieszeń, a jego opowieści o starożytnych magach lub krajach Hindu, gdzie uprawiano pikantne przyprawy, przenosiły ją w świat, który ledwo potrafiła sobie wyobrazić.
Aptekarz pochylał się nad stołem, mieszając coś, co pachniało ostro i nieprzyjemnie. Uśmiechnęła się na widok starego człowieka nad jeszcze starszą aparaturą. Sam tylko moździerz do ucierania wyglądał jak przedmiot z czasów panowania Saladyna.
– Sabah el-chejr, dzień dobry – przywitała się.
Yaqub jęknął z zaskoczeniem i podniósł głowę znad stołu, uderzając czołem w wiszący warkocz czosnku. Odgarnął go i burknął gniewnie:
– Sabah el-nur, dzień dobry i tobie. Nie możesz wchodzić głośniej? Wystraszyłaś mnie prawie na śmierć.
Nahri uśmiechnęła się szeroko.
– Lubię cię zaskakiwać.
Prychnął.
– Powinnaś raczej powiedzieć „lubię się do ciebie podkradać”. Codziennie robisz się bardziej podobna do diabła!
– To bardzo niegrzeczne mówić tak do osoby, dzięki której dzisiaj rano zyskałeś małą fortunę. – Podciągnęła się, żeby usiąść na ławie obok niego.
– Fortunę? Masz na myśli dwóch złorzeczących osmańskich urzędników, walących do moich drzwi o świcie? Moja żona niemal dostała zawału!
– To kup jej za te pieniądze ładną biżuterię.
Yaqub pokręcił głową.
– I jeszcze ambra! Twoje szczęście, że w ogóle miałem jej zapas. Nie mogłaś go przekonać, żeby od razu pomalował drzwi płynnym złotem?
Wzruszyła ramionami, podniosła jeden ze słoików stojących obok jego łokcia i delikatnie powąchała.
– Wyglądało, że mogą sobie na to pozwolić.
– Młodszy miał wiele do powiedzenia na twój temat.
– Wszystkim nie dogodzisz. – Uniosła inny słoik, patrząc, jak aptekarz wsypuje do moździerza nasiona tungowca. Westchnął, odłożył tłuczek i wyciągnął dłoń po słoik, który mu niechętnie oddała. – Co przyrządzasz?
– To? – Wrócił do rozgniatania ziaren. – Kataplazm dla żony szewca. Miewa zawroty głowy.
Nahri odczekała chwilę.
– To nie pomoże.
– Och, naprawdę? Może mi powiesz, lekarko, pod czyim kierunkiem studiowałaś?
Uśmiechnęła się. Yaqub nienawidził, kiedy to robiła. Odwróciła się ku półkom, polując wzrokiem na znane naczynie. W aptece panował kompletny chaos: niepodpisane słoiki i ingrediencje wydawały się same poruszać między półkami.
– Żona szewca jest w ciąży – rzuciła przez ramię. Złapała fiolkę olejku miętowego, odganiając pająka, który wspinał się na jej szczyt.
– W ciąży? Jej mąż nic nie mówił!
Nahri popchnęła fiolkę w jego kierunku i dodała powykręcany korzeń imbiru.
– Bo to sam początek. Prawdopodobnie jeszcze o tym nie wiedzą.
Spojrzał na nią ostro.
– A ty wiesz?
– Na Wielkiego Miłosiernego, a ty nie? Wymiotuje dość głośno, by zbudzić Szejtana, niech będzie przeklęty. Ona i jej mąż mają szóstkę dzieci. Myślałby kto, że powinni rozpoznać objawy. – Uśmiechnęła się, żeby dodać mu otuchy. – Przygotuj jej herbatę z tych składników.
– Nie słyszałem jej.
– Tak, dziadku, nie słyszałeś również, jak wchodzę. Może to twoje uszy niedomagają?
Yaqub z gniewnym sapnięciem odsunął moździerz i odwrócił się do kącika, gdzie trzymał pieniądze.
– Czasem chciałbym, żebyś przestała odgrywać wielkiego mędrca Majmonidesa i znalazła sobie męża. Nie jesteś przecież jeszcze za stara. – Wyciągnął skrzynkę. Zawiasy skrzypnęły, kiedy otworzył poobijane wieczko.
Nahri się roześmiała.
– Gdybyś potrafił znaleźć kogoś, kto zechce poślubić taką jak ja, znaczyłoby to, że jesteś lepszy od wszystkich swatów w Kairze. – Powiodła wzrokiem po stosie książek, rachunków i pojemników na stole, szukając emaliowanej szkatułki, w której Yaqub trzymał sezamki dla wnuków. Znalazła ją w końcu pod zakurzoną księgą rachunkową. – A poza tym – dodała, wyjmując dwa łakocie – podoba mi się nasz układ.
Wręczył jej sakiewkę, cięższą niż zwykle. Nahri zaczęła protestować, ale od razu jej przerwał:
– Trzymaj się z daleka od takich ludzi. To niebezpieczne.
– Dlaczego? Przecież teraz rządzą Frankowie. Czy to prawda, że frankijskie kobiety przechadzają się po ulicy nago? – Żuła sezamka, autentycznie zaciekawiona.
Aptekarz pokręcił głową. Przywykł do jej niestosownych pytań.
– Francuskie, moje dziecko, nie frankijskie. I niech Bóg broni, żeby ktoś usłyszał takie bezecności.
– Abu Talha mówi, że ich przywódca ma stopy jak kozioł.
– Abu Talha powinien trzymać się swoich butów… Ale nie zmieniaj tematu – poprosił ze zniecierpliwieniem. – Próbuję cię ostrzec.
– Ostrzec mnie? Dlaczego? Nigdy nawet nie rozmawiałam z żadnym z Franków. – Nie dlatego, że nie podejmowała takich wysiłków: próbowała sprzedać amulety kilku napotkanym francuskim żołnierzom, ale unikali jej, jakby była wężem, wymieniając w swoim dziwnym języku zgorszone uwagi na temat jej stroju.
Popatrzył jej prosto w oczy.
– Jesteś młoda – powiedział cicho. – Nie wiesz jeszcze, co przytrafia się w czasie wojny ludziom takim jak my. Ludziom, którzy są inni. Nie wychylaj się, a najlepiej wyjedź. Nadal masz wielkie plany wobec Stambułu?
Po tym, jak rano policzyła oszczędności, najmniejsza wzmianka o tym mieście psuła jej humor.
– A nie powiedziałeś kiedyś, że jestem głupia? – przypomniała mu kwaśno. – I że żaden lekarz nie przyjmie kobiety do nauki?
– Mogłabyś być akuszerką – zaproponował. – Pomagałaś już przy porodach. Mogłabyś wyjechać na wschód, z dala od tej wojny. Może do Bejrutu?
– Chyba bardzo chcesz się mnie pozbyć.
Dotknął jej dłoni. Jego brązowe oczy wypełniał niepokój.
– Chcę tylko, żebyś była bezpieczna. Nie masz rodziny ani męża, którzy by cię wsparli i ochronili, którzy…
Najeżyła się.
– Potrafię o siebie zadbać.
– …którzy doradziliby ci, jak unikać niebezpieczeństw – dokończył, rzucając jej znaczące spojrzenie. – Takich jak prowadzenie obrzędu zar.
Ach. Nahri się skrzywiła.
– Miałam nadzieję, że ta wieść do ciebie nie dotrze.
– W takim razie jesteś głupia – powiedział bez ogródek. – Nie powinnaś się mieszać w te czary z południa. – Wskazał miejsce za nią. – Podaj mi tę puszkę.
Wzięła ją z półki i rzuciła mu, wkładając w to nieco więcej siły, niż było konieczne.
– Nie ma w tym żadnych „czarów” – zaprotestowała. – To zupełnie nieszkodliwe.
– Nieszkodliwe! – zadrwił Yaqub, zgarniając przygotowaną herbatę do puszki. – Słyszałem plotki o tych obrzędach… krwawe ofiary, próby wypędzenia dżinna…
– Tak naprawdę nie chodzi o to, żeby go wypędzać – poprawiła go beztrosko Nahri. – Raczej o to, żeby zawrzeć z nim pokój.
Popatrzył na nią z rozpaczą.
– Nie powinnaś w ogóle mieć do czynienia z dżinnami! – Pokręcił głową, zamykając puszkę i pieczętując ją woskiem. – Igrasz z rzeczami, których nie rozumiesz, Nahri. Kompletnie się na tym nie znasz. Jeżeli nie będziesz uważać, demon pożre twoją duszę.
Nahri czuła się dziwnie wzruszona jego troską. I pomyśleć, że zaledwie kilka lat wcześniej twierdził, że jest nikczemną oszustką.
– Dziadku – zaczęła, zwracając się do niego z szacunkiem. – Nie martw się. Nie ma żadnych czarów, przysięgam. – Widząc jego powątpiewanie, zdecydowała się na większą szczerość: – To wszystko nonsens. Nie ma magii, dżinnów ani innych duchów próbujących nas pożreć. Stosuję te sztuczki od dość dawna, by wiedzieć, że nie są prawdziwe.
Zamilkł na chwilę.
– Widziałem rzeczy, które robiłaś…
– Może jestem po prostu trochę lepszą sztukmistrzynią niż reszta – przerwała mu, mając nadzieję, że uśmierzy w ten sposób jego obawy. Nie chciała przestraszyć jedynego przyjaciela tylko dlatego, że dysponowała kilkoma dziwnymi umiejętnościami.
Pokręcił głową.
– Dżinny istnieją, tak samo jak demony. Nawet uczeni tak mówią.
– No cóż, uczeni się mylą. Jak dotąd nie ścigał mnie jeszcze żaden duch.
– To wyjątkowa arogancja, Nahri. A może nawet bluźnierstwo – dodał. Wyglądał na wstrząśniętego. – Tylko głupiec przemawiałby w ten sposób.
Uniosła zaczepnie podbródek.
– Nic takiego nie istnieje.
Westchnął.
– Nikt nie może mi zarzucić, że nie próbowałem. – Przesunął ku niej puszkę. – Jak będziesz przechodzić koło szewca, przekaż mu to, proszę.
Nahri odsunęła się od stołu.
– Będziesz jutro spisywał, co masz w magazynie? – Może i była arogancka, ale nie chciała przepuścić okazji, by dowiedzieć się czegoś więcej o aptece Yaquba. Jego wiedza znacznie przewyższała jej instynktowne umiejętności uzdrowicielki.
– Tak, ale przyjdź wcześnie. Będzie z tym sporo roboty.
Kiwnęła głową.
– Uda nam się, z boską pomocą.
– Teraz idź i kup sobie kebab – poradził, wskazując sakiewkę. – Sama skóra i kości! Dżinny będą rozczarowane, kiedy przyjdą cię zjeść.
Kiedy Nahri dotarła tam, gdzie miał się odbyć zar, słońce świeciło już za panoramą gęsto zabudowanego miasta, kamiennych minaretów i domów z suszonej cegły, ciągnących się hen daleko w pustynię. Odezwał się stłumiony głos muezina, wzywającego na maghrib, modlitwę po zachodzie słońca. Zatrzymała się, nieco zdezorientowana długimi cieniami. Obrzęd zorganizowano w południowej części Kairu, wciśniętej pomiędzy pozostałości starożytnych miast na wzgórzach Fustat i Mukattam. Nie znała zbyt dobrze tych okolic.
Kura, którą niosła, skorzystała z jej nieuwagi, żeby kopnąć ją w żebra. Nahri zaklęła, ścisnęła ją mocniej pod pachą i przepchnęła się koło chudego mężczyzny, balansującego niesioną na głowie deską z bochenkami chleba, a po chwili ledwie uniknęła zderzenia z bandą chichoczących dzieciaków. Przeszła pomiędzy rosnącymi stosami butów przed tłumnie wypełnionym meczetem. To była gęsto zaludniona dzielnica. Inwazja Francuzów tylko w niewielkim stopniu powstrzymała ludzką falę napływającą do Kairu ze wsi. Ludzie ci przybywali z niewielkim dobytkiem i tradycjami przodków, często uznawanymi przez niektórych zgorszonych imamów za objaw zepsucia.
Obrzęd zar z pewnością doczekałby się takiej opinii. Wiara w opętanie była w Kairze równie rozpowszechniona, jak wiara w magię. Złe duchy obciążano odpowiedzialnością za wszystko: zarówno poronienie przez świeżo poślubioną żonę, jak i demencję staruszki. Ceremonie zar organizowano, żeby przebłagać demony i uleczyć opanowane przez nie kobiety. Nahri co prawda nie wierzyła w opętanie, ale garść monet i darmowy posiłek, przysługujący kodii, kobiecie prowadzącej ceremonię, stanowiły zbyt wielką pokusę. Gdy przyjrzała się dokładnie kilku takim obrzędom, zaczęła prowadzić je sama, aczkolwiek w bardzo skróconej wersji.
Dziś wieczorem miała to być jej trzecia ceremonia. Nahri spotkała się tydzień wcześniej z ciotką dziewczyny dotkniętej chorobą i umówiły się, że odprawi obrzęd na opuszczonym dziedzińcu w pobliżu ich domu. Kiedy w końcu tam dotarła, jej muzyczki, Szams i Rana, już na nią czekały.
Nahri przywitała się z nimi serdecznie. Dziedziniec został wysprzątany, a pośrodku ustawiono długi stół, przykryty białym płótnem. Na jego końcach stały dwa miedziane talerze, pełne migdałów, pomarańczy i daktyli. Zebrała się tu spora grupa: kobiety z rodziny chorej, a także kilkunastu ciekawskich sąsiadów. Mimo że wyglądali na biedaków, nikt nie śmiał przyjść na ceremonię zar z pustymi rękami. To będzie dobry połów.
Skinęła na parę dziewczynek, dość małych, by uważać obrzęd za niezwykle ekscytujący. Przybiegły od razu, z gorliwością wypisaną na twarzach. Nahri uklękła i złożyła przyniesioną kurę w ramiona starszej z nich.
– Potrzymaj ją dla mnie, ale mocno, dobrze? – poprosiła. Dziewczynka kiwnęła głową z zachwyconą miną. Nahri wręczyła koszyk młodszej dziewczynce, prześlicznej, z wielkimi czarnymi oczami i kędzierzawymi włosami splecionymi w nieporządne warkocze. Nikt nie mógłby się jej oprzeć. Nahri mrugnęła do niej. – Upewnij się, że każdy wrzuci coś do koszyka. – Pociągnęła delikatnie za jeden z warkoczyków, a potem oddaliła dziewczynki gestem i przeniosła wzrok na osobę, z powodu której się tu znalazła.
Chora dziewczyna miała na imię Basima i wyglądała może na dwanaście lat. Ubrano ją w długą białą suknię. Nahri obserwowała, jak starsza kobieta próbuje zawiązać tamtej na włosach białą chustę. Basima nie pozwoliła na to, wodząc naokoło dzikim wzrokiem i oganiając się dłońmi. Nahri dostrzegła jej czerwone od krwi opuszki palców, tam gdzie opętana pogryzła sobie paznokcie do krwi. Cała promieniowała lękiem, a na policzkach miała rozmazany proszek antymonowy, który próbowała zetrzeć sobie z powiek.
– Kochanie, proszę – błagała starsza kobieta; matka, podobna do niej jak dwie krople wody. – Próbujemy ci pomóc.
Nahri klęknęła obok nich i ujęła dłoń Basimy. Dziewczyna znieruchomiała, poruszały się tylko jej rozbiegane oczy. Nahri delikatnie pomogła jej wstać. W tłumie zapadła cisza, kiedy położyła dłoń na czole tamtej.
Nie potrafiła wyjaśnić, w jaki sposób wyczuwa chorobę i uzdrawia, podobnie jak nie umiała wytłumaczyć, jak działają jej oczy i uszy. Posiadała uzdrowicielskie umiejętności od tak dawna, że przestała kwestionować ich istnienie. W dzieciństwie przez wiele lat odbierała bolesne lekcje, zanim zdała sobie sprawę, jak bardzo się różni od innych ludzi, tak jakby była jedyną widzącą osobą w świecie ślepców. Zdolności te były tak naturalne, tak przyrodzone, że nie potrafiła uznać ich za niezwykłe.
Basima wydawała się niezrównoważona: jej umysł pod palcami Nahri tętnił życiem i iskrzył, ale jednocześnie sprawiał wrażenie… niewłaściwie ukierunkowanego? Złamanego? Nienawidziła siebie za to, jak szybko to okrutne słowo przyszło jej na myśl. Wiedziała jednak, że nie może dać tamtej nic ponad chwilowe ukojenie.
Musi przy tym odegrać niezłe przedstawienie, inaczej nie otrzyma zapłaty. Odsunęła białą chustę z twarzy dziewczyny, orientując się, że tamta czuje się uwięziona. Basima złapała jeden koniec w dłoń i zacisnęła ją w pięści, potrząsając nią i wpatrując się intensywnie prosto w twarz Nahri.
Ta uśmiechnęła się życzliwie.
– Możesz ją zatrzymać, jeżeli chcesz, kochana. Za chwilę się zabawimy, obiecuję. – Odwróciła się do publiczności i zawołała: – Mieliście rację, wzywając mnie tu. Jest w niej duch, i to silny. Ale potrafimy go uspokoić, prawda? Doprowadzić do tego, by tych dwoje stało się szczęśliwym małżeństwem? – Mrugnęła do swoich towarzyszek i dała znak, żeby zaczęły grać.
Szams uderzyła w darbukę, wybijając dziki rytm na skórze starego bębna. Rana uniosła flet i wręczyła Nahri tamburyn – jedyny instrument, którym ta potrafiła się posługiwać bez robienia z siebie idiotki.
Nahri uderzyła nim o udo.
– Zaśpiewam dla duchów, które znam – wyjaśniła, przekrzykując muzykę, mimo że wśród widzów było niewiele kobiet z południa, które nie wiedziały, czemu służy obrzęd zar. Ciotka Basimy zamachała żarzącym się kadzidełkiem, wznosząc nad widzami chmury aromatycznego dymu. – Kiedy jej duch usłyszy swoją pieśń, chora się ożywi i będziemy mogli przejść dalej.
Rana zaczęła grać na flecie, a Nahri uderzyła w tamburyn. Jej ramiona drżały, a frędzle szala falowały z każdym ruchem. Basima podążyła za nią niczym zauroczona.
– O, duchy, błagamy was! Prosimy i oddajemy wam cześć! – śpiewała Nahri w dość niskiej tonacji, by głos jej się nie załamał. Prawdziwe kodie potrafiły pięknie śpiewać, lecz Nahri nawet nie próbowała im dorównać. – O, książę Hindu! O, wielki panie, dołącz do nas! – Zaczęła od pieśni o księciu Indii, potem zaśpiewała o Sułtanie Mórz, a następnie o Wielkiej Qarinie, za każdym razem zmieniając muzykę. Wyśpiewywała starannie zapamiętane słowa, nawet jeżeli nie rozumiała ich znaczenia. Nie przejmowała się szczególnie pochodzeniem tych piosenek.
Basima z każdą pieśnią wydawała się coraz bardziej pobudzona: jej ciało się rozluźniło, napięcie zniknęło z twarzy. Poruszała się teraz z mniejszym wysiłkiem, odrzucając włosy z powściągliwym uśmieszkiem. Nahri dotykała jej za każdym razem, kiedy mijały się w tańcu, wyczuwając mroczne zakątki jej umysłu i wnikając weń coraz głębiej, by uspokoić dziewczynę.
To była dobra grupa, pełna energii i angażująca się w obrzęd. Kilka kobiet wstało i klaszcząc w dłonie, przyłączyło się do tańca. Ludzie zwykle to robili: ceremonie zar były okazją zarówno do wypędzenia kłopotliwego dżinna, jak i do spotkania towarzyskiego. Matka Basimy patrzyła z nadzieją na twarz córki. Dziewczynki dzierżące kurę i koszyk podskakiwały z podniecenia, aż ptak zaprotestował gniewnym gdakaniem.
Muzyczki również dobrze się bawiły: Szams nagle przyspieszyła rytm wybijany na darbuce, a Rana podążyła za nią, wygrywając na flecie żałosną, niemal niepokojącą melodię.
Nahri zabębniła palcami w tamburyn, natchniona nastrojem, jaki zapanował na dziedzińcu. Uśmiechnęła się: chyba nadeszła pora, by pokazać zgromadzonym coś innego.
Zamknęła oczy i zanuciła. Nie wiedziała, jak nazywa się jej ojczysty język, ten, którego nauczyli ją dawno nieżyjący lub zapomniani rodzice. Był jedynym tropem prowadzącym do rozwiązania zagadki jej pochodzenia: brzmiał jej w uszach od dziecka, kiedy podsłuchiwała cudzoziemskich kupców lub przemykała przez tłumy uczonych poliglotów pod Uniwersytetem Al-Azhar. Sądziła, że jest podobny do hebrajskiego, ale kiedy odezwała się w nim do Yaquba, ten kategorycznie się z nią nie zgodził, dodając całkiem niepotrzebnie, że jego lud ma dosyć problemów i bez niej.
Wiedziała jednak, że brzmi niezwykle i dziwacznie. Dlatego był idealnym wyborem podczas obrzędu zar. Nahri sama była zaskoczona, że nie pomyślała o tym wcześniej.
Chociaż mogłaby wyśpiewać w tym języku listę zakupów i nikt by się na tym nie poznał, trzymała się pieśni zar, tłumacząc z arabskiego na ojczysty.
– Sah, afshin e-dewa… – zaczęła. – O, dżinnie-wojowniku, błagamy cię! Dołącz do nas i ugaś ogień w głowie tej dziewczyny! – Zamknęła oczy. – O, wojowniku, przybywaj! Vak! – Przez skroń przebiegł jej zygzakiem paciorek potu. Na dziedzińcu zrobiło się nieznośnie ciepło. Ścisk większej grupy ludzi i trzaskający ogień najwyraźniej za bardzo podgrzewały atmosferę. Nahri kołysała się nadal z zamkniętymi oczami, pozwalając, by nakrycie głowy wachlowało jej twarz. – O, wielki strażniku, przybądź i ochroń nas. Czuwaj nad Basimą, tak jakby…
Niskie sapnięcie zbiło ją z tropu. Otworzyła oczy. Basima przestała tańczyć: jej kończyny wydawały się sparaliżowane, szklany wzrok utkwiła w Nahri. Szams, najwyraźniej zdenerwowana, pomyliła rytm melodii dobywanej z darbuki.
Żeby nie stracić władzy nad tłumem, Nahri uderzyła tamburynem w biodro, modląc się w myślach, żeby Szams za nią podążyła. Uśmiechnęła się do Basimy i podniosła mosiężną kadzielniczkę, mając nadzieję, że piżmowy aromat pozwoli się tamtej odprężyć. Może nadeszła pora zakończyć przedstawienie?
– O, wojowniku – zaśpiewała nieco ciszej, wracając do arabskiego. – Czy to ty śpisz w umyśle naszej wrażliwej Basimy?
Wspomniana zadygotała, a po twarzy ściekł jej pot. Nahri zbliżyła się do niej i dostrzegła, że dziewczyna nie patrzy już nieobecnym wzrokiem: w oczach Basimy czaił się strach. Trochę zaniepokojona sięgnęła po jej dłoń.
Basima mrugnęła, a potem zmrużyła oczy, skupiając wzrok na Nahri z niemal drapieżną ciekawością.
– KIM JESTEŚ?
Nahri pobladła i opuściła dłoń. Usta Basimy nie poruszyły się, a mimo to Nahri usłyszała pytanie jak wykrzyczane prosto do ucha.
A potem chwila minęła. Basima pokręciła głową, jej wzrok znów był pusty i wróciła do tańca. Nahri, kompletnie zbita z tropu, cofnęła się o kilka kroków. Zimny pot wystąpił jej na skórę.
Rana pojawiła się u jej boku.
– Ya, Nahri?
– Słyszałaś to? – wyszeptała.
Rana uniosła brwi.
– Ale co?
„Nie bądź głupia!” Nahri pokręciła głową, czując się idiotycznie.
– Nic takiego. – Podniosła głos, zwracając się do tłumu: – Wychwalajmy Wszechmogącego! – obwieściła, próbując się nie jąkać. – O, wojowniku, dziękujemy ci! – Skinęła dłonią na dziewczynkę trzymającą kurę. – Proszę, przyjmij naszą ofiarę i zawrzyj pokój z naszą drogą Basimą! – Ręce jej się trzęsły. Przytrzymała kurę nad poobijaną kamienną misą i wyszeptała modlitwę, a potem poderżnęła ptakowi gardło. Krew trysnęła do naczynia, rozpryskując się również na jej stopy.
Ciotka Basimy zabrała kurę, by ją ugotować, lecz zadanie Nahri nie zostało jeszcze ukończone.
– Soku tamaryndowego dla naszego gościa! – zażądała. – Dżinny lubią kwaśne napoje! – dodała z wymuszonym uśmiechem i spróbowała się rozluźnić.
Szams przyniosła małą szklankę ciemnego soku.
– Czy dobrze się czujesz, kodia?
– Tak, chwała Bogu – odparła Nahri. – Jestem tylko zmęczona. Czy możecie razem z Raną rozdać jedzenie?
– Oczywiście.
Basima wciąż się kołysała. Powieki miała na wpół przymknięte, a na ustach senny uśmiech. Nahri chwyciła ją za ręce i delikatnie pociągnęła na ziemię, świadoma, że wszyscy na nią patrzą.
– Pij, moje dziecko – powiedziała, podając jej naczynie. – To udobrucha twojego dżinna.
Dziewczyna przechyliła szklankę, wylewając sobie niemal połowę soku na twarz. Wskazała gestem swoją matkę, wydając niski, gardłowy dźwięk.
– Tak, habibti, kochanie. – Nahri delikatnie pogładziła jej włosy, próbując ją uspokoić. Basima wciąż była daleka od równowagi, lecz jej umysł nie wydawał się już tak szalony. Bóg jeden wiedział, jak długo to potrwa. Wezwała gestem matkę dziewczyny i połączyła ich dłonie.
W oczach starszej kobiety pojawiły się łzy.
– Czy moja córka jest uleczona? Czy dżinn da jej teraz spokój?
Nahri się zawahała.
– Zadowoliłam oboje, ale ten duch jest silny. Zapewne był z nią od urodzenia. W tak delikatnym przypadku… – ścisnęła dłoń Basimy – łatwiej byłoby jej poddać się jego woli.
– Co to znaczy? – zapytała matka łamiącym się głosem.
– Umysł twojej córki jest w rękach Boga. Z dżinnem będzie bezpieczna. Ten duch zapewni jej bogate życie wewnętrzne – zełgała Nahri, mając nadzieję, że pocieszy starszą kobietę. – Spraw, by oboje byli zadowoleni. Pozwól jej zostać z tobą i twoim mężem i zajmij ją czymś, niech wykonuje na przykład prace ręczne.
– Czy… czy kiedykolwiek przemówi?
Nahri odwróciła wzrok.
– Jeśli Bóg tak zechce.
Matka Basimy przełknęła ślinę, najwyraźniej zauważając skrępowanie rozmówczyni.
– A co z dżinnem?
Nahri wymyśliła coś na poczekaniu:
– Niech córka co rano pije sok z tamaryndy, to go udobrucha. Zabieraj ją co miesiąc nad rzekę i obmywaj w pierwszy dzień Dżummuah, pierwszy piątek.
Kobieta odetchnęła głęboko.
– Bóg wie najlepiej – powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do Nahri. W jej oczach nie było już jednak łez. Wyraźnie uspokojona matka wzięła córkę za rękę. Basima się uśmiechnęła.
Na ten widok Nahri przypomniały się słowa Yaquba: „Nie masz rodziny ani męża, którzy by cię wsparli i ochronili”.
Wstała.
– A teraz wybacz, muszę dopełnić obowiązków.
Jako kodia musiała zostać do końca posiłku, przysłuchując się plotkom kobiet i grzecznie kiwając głową, próbując unikać starszej kuzynki, u której wyczuła guzy rozrastające się w obu piersiach. Nigdy nie próbowała leczyć czegoś takiego i nie sądziła, by był to dobry wieczór na eksperymenty – chociaż nie było jej przez to łatwiej znieść widoku uśmiechniętej kobiety, nieświadomej swojej choroby.
Ceremonia ostatecznie zaczęła zmierzać ku końcowi. Koszyk Nahri wypełniły rozmaite monety, używane w Kairze: wytarte miedziane filsy, garstka srebrnych para i jeden starożytny dinar od rodziny Basimy. Inne kobiety dorzuciły pojedyncze sztuki taniej biżuterii, oddając je w zamian za błogosławieństwo, jakiego spodziewały się po obrzędzie. Nahri dała Szams i Ranie po dwie para i pozwoliła im wybrać z koszyka większość biżuterii.
Przygotowywała się do wyjścia, unikając całusów kobiet z rodziny Basimy, kiedy poczuła lekkie mrowienie na karku. Spędziła zbyt wiele lat na śledzeniu potencjalnych ofiar lub ucieczce przed prześladowcami, by teraz nie rozpoznać tego uczucia. Zerknęła w tamtym kierunku.
Napotkała wzrok Basimy, stojącej po przeciwnej stronie dziedzińca kompletnie nieruchomo, kontrolującej swoje ciało. Nahri była zaskoczona jej spokojem.
W spojrzeniu Basimy wyraźnie dostrzegła ciekawość i wyrachowanie… które błyskawicznie zniknęły, kiedy tylko obserwowana je zauważyła. Dziewczyna złożyła dłonie i zaczęła kołysać się w tańcu, tak jak pokazała jej Nahri.