Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasto Odorków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 października 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

Miasto Odorków - ebook

Zbiór opowiadań o mieszkańcach Odorkowa – postaciach różnorodnych i wyrazistych, które w niestrudzonej aktywności próbują realizować swe plany oraz marzenia. W Odorkowie mieszka zatem skory do skandali i prowokacji Malarz, niezbyt lotny Burmistrz, refleksyjny Śmieciarz, żądny wrażeń Nastolatek... Właśnie oni, a także kilku pozostałych charakterystycznych bohaterów, tworzą jedyną w swoim rodzaju społeczność, za sprawą której Odorków nabiera życia i autentyzmu.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-1522-3
Rozmiar pliku: 392 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ADMINISTRATOR

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za morzem przeogromnym (a może to jest nawet ocean), za rwącą rzeką, której szalony nurt zeszłej jesieni porwał, a następnie cisnął o skały autokar z grupą japońskich turystów, właśnie tam (bo na pewno nie u nas, o tym zapewniam, bijąc się z całych sił w pierś) leży zaciszne miasteczko, które niczym specjalnym się nie wyróżnia w peletonie podobnych mu mieścin, poza jednym istotnym szczegółem – można powiedzieć: pieprzykiem na gładkim, lustru podobnym licu – od wielu miesięcy nikt tu nie umarł (naturalnie, jeśli nie liczyć owych nieszczęsnych turystów z Kraju Kwitnącej Wiśni). Wbrew pozorom to nie jest miłe i radosne miasto, a gdzieżby! Strach gości w oczach jego mieszkańców, jakby się w nich zadomowił na dobre, rozpakował walizki i rozwalił na najwygodniejszym łóżku; można wręcz pomyśleć, że ich rozszerzone źrenice to naturalne miejsce spoczynku dla wszelkich stresów i lęków, zwłaszcza egzystencjalnych. Ludzie boją się po prostu umierać, bo ceny za tak zwane ostateczne usługi, narzucone przez administratora miejscowego cmentarza, są tak horrendalne, że obywatelom Odorkowa (bo, wyznajmy, tak zwie się owa mieścina) odeszła wszelka ochota na śmiertelne zejścia. Mieszkańcy obsesyjnie trzymają się życia – wręcz tak kurczowo, że bieda z kolei zajrzała w oczy nielitościwemu administratorowi, zwanemu też dzierżawcą. Aż się w nim krew gotuje na wolnym ogniu; a gdy jucha podchodzi do głowy, to pięściami wali w stół, jakby rozbijał kotlety na niedzielny obiad, na który zaprosił też księdza proboszcza.

– Kochanie, nie bądź idiotą, zaproponuj jakieś upusty, promocje, może dwa pochówki w cenie jednego, albo za każdego zmarłego, który odejdzie z tego łez padołu w sezonie letnim, ustal zniżkę do trzydziestu procent za tak zwane placowe – sugerowała małżonka, stroskana miną męża.

– Jeszcze czego! – zżymał się dzierżawca. – Nie prowadzę fabryki obuwia, ale przechowalnię piszczeli. To poważniejszy interes od innych, byle łachmyta nie może mnie usunąć z rynku. Nie mam konkurencji, więc w końcu wyjdzie na moje: no bo co zrobią moi krytykanci, jak w końcu jeden z drugim umrze?! A kiedyś wreszcie zdechną, bez obaw, kochanie, nikt nie jest wieczny, czego jak czego, ale tego jestem pewien. Jeszcze się będą prosić, żeby ich pochować w poświęconej ziemi. Zobaczysz, na kolanach przyjdą, z forsą w zębach albo w zaślinionych dziąsłach, jeśli im ze starości trzonowce wypadły!

– No nie wiem, no nie wiem – powtórzyła bezradnie małżonka, rozkładając ramiona, jakby się szykowała do dalekiego lotu, a przecie udawała się tylko do kuchni zerknąć na pieczyste i zwieńczyć prace nad sufletem.

Stojąc między zlewem a kuchenką, znaczy na swoim ściśle wyznaczonym miejscu, słyszała gniewne pomrukiwania swego mężczyzny i pana. Czuła, jak fale rosnącego w nim gniewu rozchodziły się po pomieszczeniach niczym fala uderzeniowa w gęsto zabudowanym mieście.

– Ach, już dałbyś spokój z tymi gazetami. Musisz czytać, co tam o tobie wypisują?! Tylko się denerwujesz tymi kłamstwami i pomówieniami! – krzyknęła.

Nawet jej nie odpowiedział.

– No, tego sukinsyna jakbym dorwał, to najchętniej pochowałbym go za płotem, koło dzikiego wysypiska śmieci, to byłoby idealne dla niego miejsce. A zresztą, mogłaby jego stara błagać. Żadnej litości dla pismaka! Jak się przekręci, da Bóg, rychło, to powiem rodzinie, że nie ma miejsca. Niech go sobie w ogródku zakopią, w piaskownicy albo pod porzeczkami. Niech im śmierdzi pod bokiem, a nie – leżakuje sobie komfortowo na moim cmentarzu...

Tak się zapętlił w tym gniewie, tak się wpatrzył w stworzoną na poczekaniu wizję gnijącego dziennikarskiego ścierwa, że zrazu nie dostrzegł, jak jadalny pokój wypełnił się jasnością. Można by pomyśleć, iż z czterech stron dzierżawcę otoczyły samochody z włączonymi długimi światłami. I z tej światłości, jak zrodzony z mgły, wychylił się palec – bez linii papilarnych, bez paznokcia, nawet niepodobny do palca był, ale uwierzcie: to był Palec. I ten Palec skierował się na małego jak mysz administratora, który wszechobecności Palca nie mógł już dłużej ignorować. A dodatkowo wnet głos się rozległ, ale bez słów, i ściany od niego zwaliły się w pył, i obaczył dzierżawca, jak jego stara i brzydka żona otwiera piekarnik, spogląda na mięso i okazuje zadowolenie. Zobaczył też i usłyszał ludzi na ulicach wystawiających mu gorzkimi słowy złe świadectwo. Ujrzał wreszcie matkę, której zmarł dziesięcioletni syn...

I odezwał się Głos do niego:

– DZIERŻAWCO!

Zawołany sięgnął machinalnie po komórkę, ale cholera nie miała zasięgu; zdążył pomyśleć, że tyle płaci za abonament, a to badziewie, proszę bardzo, właśnie zdechło, to jest: na amen wysiadło.

– DO CIEBIE MÓWIĘ, DZIERŻAWCO! TAK, DO CIEBIE, GŁUCHY I ŚLEPY CZŁOWIEKU! PAMIĘTASZ KOBIETĘ, CO SKĄPANA WE ŁZACH PRZYSZŁA W TWE PROGI, BO PRZYJŚĆ MUSIAŁA? A TY JEJ POWIEDZIAŁEŚ, ŻE DZIECKO Z UKOŃCZONYMI DZIESIĘCIOMA LATAMI ŻYCIA JUŻ NIE JEST DZIECKIEM, TYLKO DOROSŁYM KLIENTEM. I KAZAŁEŚ JEJ ZAPŁACIĆ JAK ZA POCHOWANIE DOROSŁEGO MĘŻCZYZNY. ONA OPŁAKIWAŁA DZIECKO, A TY JĄ PODLICZAŁEŚ, Z KALKULATOREM W RĘKU LICZYŁEŚ, ILE BĘDZIE MUSIAŁA ZAPŁACIĆ ZA WYKOPANIE GROBU, ZA PODMURÓWKĘ, ZA WJAZD KARAWANU NA TEREN CMENTARZA. WYJAWIĘ CI, CHCIWY GŁUPCZE, PRAWDĘ, KTÓRA CIĘ WYZWOLI – TO BYŁEM JA! I PŁAKAŁEM NAD TOBĄ, NAD TWOIM LOSEM!

Sięgnął administrator po cennik, co go zawsze miał pod ręką, bo a nuż klient spadnie z nieba, a spamiętaj tak z głowy, znaczy z niczego, cenę za grób ziemny dwuosobowy albo za białkowanie piwniczki. Znalazł rubrykę, której nerwowo szukał między niezliczonymi kolumnami liczb.

– O, tu są ceny. A tu informacja, że wszystko jest w porządku, to jest: gra i buczy...

Głos był odmiennego zdania:

– NIC NIE JEST W PORZĄDKU! A PRZYPOMINASZ SOBIE KOLEJNĄ KOBIETĘ, KTÓRA PRZYSZŁA DO CIEBIE, BO SZCZĄTKI JEJ NAJBLIŻSZYCH WALAŁY SIĘ NA ALEJKACH ODORKOWSKIEJ NEKROPOLII, JAKBY JE TAM ROZWŁÓCZYŁY HIENY CMENTARNE? WIESZ COŚ NA TEN TEMAT?! CZY TO ABY NIE TWOI PRACOWNICY ROZKOPALI GROBY I BEZ SZACUNKU OBESZLI SIĘ Z RESZTKAMI DOCZESNEJ CIELESNOŚCI MOICH CÓREK I SYNÓW?! BO TO JA CIĘ NAWIEDZIŁEM...

I na ten zarzut miał administrator błyskotliwą ripostę:

– Mało miejsca, a cmentarz nie jest z gumy, rozciągnąć go się nie da. Musimy odzyskiwać kwatery...

Weszła do stołowego uśmiechnięta małżonka, a w ręku, jak coś cennego, niosła suflet parujący, woń przypraw powinna obudzić umarłego. Ale nie obudziła. Głowa administratora spoczywała na stole, pozornie wtulona w cennik usług, dokładnie na stronie z opłatami za pochówki w niepoświęconej ziemi i, rozumie się samo przez się, bez kapłańskiej posługi.

– Czyżbyśmy mieli i taką ofertę? – zdziwiła się małżonka, nim krzyknęła i nim suflet zdążył opaść na podłogę.

Wreszcie ktoś umarł w Odorkowie.ALKOHOLIK-ABNEGAT

Nienawidził poranków. Czy jest na świecie ktoś, kto – będąc w podobnej jak on sytuacji, z jego boleściami brzucha, z jego torsjami, z jego drętwieniem nóg, z jego krwawiącym odbytem, z jego trzeszczącymi szwami w czaszce (no znacie ból), z całym tym cielesnym bajzlem i balastem – lubiłby przebudzenia, owo jakże zabójcze zimno ciągnące od płytek PCW, na których stawia się pierwsze kroki po zebraniu się z łóżka, smród wydobywający się z otworu w zlewie i zrezygnowaną twarz odbijającą się w popękanym lustrze?! Niemożliwe, żeby jeszcze ktoś podobny istniał, a jeśli nawet taki jegomość jest i gdzieś tam w czasoprzestrzeni oddaje się codziennej rannej udręce, to dla Tadeusza Kądziołki nie było to żadnym usprawiedliwieniem jego losu, ani nawet żadnym dla niego osobiście pocieszeniem. Czuł, więcej: wiedział, że się marnuje, gdyż stworzony został do innych, szlachetniejszych celów, ale gdzie te cele, jak je znaleźć, tego nikt mu nie powiedział, a on sam pogubił się, szukając w nieodpowiednich miejscach. Może zresztą jeszcze spróbuje poszukać. Teraz szuka kurtki, drobniaków po kieszeniach, może uzbiera na...

Tadeusz Kądziołka nazywany przez bywalców baru „Los Condoros” Leniwcem albo Pięćdziesięciogroszówką (bo mu przy zakupie wina przeważnie brakuje głupich pięćdziesięciu groszy) znienawidził bezgranicznie Unię Europejską. Wszystko przez te szachrajstwa z pojemnością butelek.

„No komu przeszkadzało, że butelka miała zero dwadzieścia pięć litra?! No kurna, komu? – się głośno i retorycznie pytam. Musieli zmienić tradycyjnego szczeniaka na zero dwadzieścia! Teraz zawsze brakuje tych sakramenckich pięćdziesięciu gramów i, chcąc nie chcąc, trzeba wejść w kolejną flaszkę! To samo z zero siedemdziesiąt pięć: też komuś wadziło, to zmniejszyli na zero siedem! No co za france w tej Brukseli! Siedzą w ciepłych fotelach, pierdzą w wyściółkę tychże foteli i jak coś sobie ubzdurają, to nie ma zmiłowania. A ty, człowieku, żyj w uciemiężonej Polsce i cierp na trzeźwo! I możesz ich o tu, albo nawet niżej, pocałować! A oni, w zamian, w to samo miejsce kopną cię z całych sił”.

Zresztą z obsługą w niesławnym barze „Los Condoros” też było nie najlepiej, bo barmani z sobie tylko znanych przyczyn wcielili w życie absurdalną teorię, którą Kądziołka znał ze _Szwejka_, że w czymś małym, jak się uprzeć, można zmieścić coś większego; w powieści funkcjonowało to w wykoncypowanej przez Szwejka teorii, że ziemia to tak naprawdę dwa globy, jeden schowany w drugim, no i ten w środku – wedle najsłynniejszego czeskiego pijaka – miał być większy od tego na zewnątrz. U barmanów z „Los Condoros” znalazło to odzwierciedlenie w szklankach do piwa. Otóż, ścierwa, uznali, że w kuflu 0,4 litra z powodzeniem zmieści się pół litra browaru. Wszyscy więc pili to duże piwo w małych szklankach i zachodzili w głowę, jak to się mieści. A do tego: jakąż każdy miłośnik piwa przeżywał psychiczną niedogodność związaną z zaistniałą sytuacją, bo, wiadomo, pije się browar, aby się odstresować, zapomnieć o kłapiącej paszczęką babie, która (kiedy, jak i dlaczego tak szybko?) zestarzała się i nam zobojętniała, o wiecznie chorujących bachorach, upierdliwym szefie, koleżance permanentnie odrzucającej nasze zaloty, koledze, który podesrał nas u zwierzchników, no i, ogólnie, o tych wszystkich, którym się – w przeciwieństwie do nas – udało, ale jak tu odsapnąć, odetchnąć nad kuflem, zapomnieć o tym zasraństwie, skoro wlewając w siebie zawartość kufla, mamy paraliżujące poczucie krzywdy i zdaje nam się, że nas robią w wała atlantyckiego. O zgrozo, nic nie da na ten lęk kolejne i następne, i jeszcze jedno piwo. Gorzej, stan frustracji się dodatkowo pogłębia. Ktoś głupi, ktoś wyjątkowo naiwny (czyli ktoś taki, kto do „Los Condoros” nigdy nie zagląda) powie, że przecież można pójść do innego lokalu. Można by takiego zignorować, ewentualnie wskazać na brak logiki w myśleniu, a w ostateczności powiedzieć, że jak nie wie, to niech się nie wypowiada; bo po co jednemu z drugim tłumaczyć, że tu, w tej mordowni, pół litra piwa jest sporo tańsze niż w innych lokalach zero cztery. A jeśli jeszcze wziąć pod uwagę superpromocję, czyli tak zwaną krechę (gdyż jej tu zaprzyjaźnionym klientom udzielają), no to już w ogóle nie ma dyskusji. Bo dyskutować można, gdy ma się wątpliwości, fakty dyskusji nie znoszą.

Kiedyś temat niedopasowania zawartości do opakowania podjął pan Musiał, właściciel zakładu pogrzebowego, sąsiad Kądziołki, który dzień trawił na wypatrywaniu klientów w drzwiach swojego zakładu. Gdy Leniwiec poskarżył się Musiałowi na Brukselę, ten prychnął: „To to jeszcze nic!”. Wyobraźcie sobie: jeden z jego znajomych, działający w tej samej branży spraw ostatecznych, miał podobnie, tylko gorzej – daleko gorzej, bo z komplikacjami natury zawodowej. Otóż: jego pracownicy wykopali dół, ale nie sprawdzili, kto zacz ten umarły, a pech chciał, że to był solidny gabarytowo gość – taki, co to lubił zjeść, no i za młodu urósł do dwóch metrów bieżących. A że do tego wszystkiego był działaczem partyjnym, więc dojadał, a nawet dożerał, i rozmiary miał takie, że musieli mu na szerokość wyrychtować dwa razy większą trumnę niż statystyczna średnia. No i się ta ogromna trumna, szeroka jak amerykański krążownik szos, nie zmieściła do grobu. Zrobiło się zamieszanie, wdowa dostała spazmów, a szef ekipy kopidołów tak się wpieprzył, że zanim dobrze pomyślał, wskoczył na tę trumnę buciorami i podskakiwał na niej, odstawiając coś, co mogło się kojarzyć z kujawiakiem. Po prostu, na siłę chciał ją wcisnąć w zbyt wąski otwór. W życiu taki numer od czasu do czasu wychodzi, ale wtedy nie wyszedł. Gorzej, deski nie wytrzymały i właściciel firmy pogrzebowej wylądował na klatce piersiowej swojego klienta. Mało nieszczęśnika nie zlinczowali. Uciekając, pogubił buty, a na ogrodzeniu rozdarł najlepszą marynarkę. I, jakby mało było rozlanego rosołu, proboszcz zerwał z nim umowę na dzierżawę cmentarza. Żalił się później przy piwie, jak to ksiądz go ukarał za znieważenie komunisty. Jego – przykładnego katolika!

Leniwiec, jak już wyjaśniliśmy, miał najzwyklejsze ze zwykłych imię, ale już prawie zapomniał, jak ono brzmiało. Może rzeczywiście na cześć Naczelnika, tego spod Racławic, dali mu na chrzcie w bazylice świętego Antoniego imię Tadeusz, a może było inaczej? Nie używał w każdym razie, a wiadomo, że jak się czegoś nie używa, to takie coś zanika. Nad egzegezą ksywy Leniwiec nie ma co się rozwodzić. Z usposobienia był leniwy, więc go tak lata temu przezwano. I tyle! Nie protestował, bo mogło być gorzej. Jeden koleś z „Los Condoros” miał ksywkę Obesrany, bo łońskiego roku się spił, położył na trawie kurtkę, potem sam się na niej uwalił i zasnął, nie kłopocząc się aurą, a tymczasem tam, gdzie zaległ, było kilka psich gówien; gość, jak przetrzeźwiał, po prostu wstał, zarzucił kurtkę na bary i przedefilował w niej przez miasto, aż trafił na przystanek pod supersamem. Dopiero jak chciał wsiąść do minibusu, to mu kierowca powiedział: „Obesranych nie wożę”. Wtedy się zorientował, że coś jest nie tak – tyle, że już było po herbacie. Ktoś ze stałych bywalców „Los Condoros”, pech chciał, siedział w tym minibusie i słyszał, jak Obesranego spostponowano. Opowiedział w barze, paru spadło z krzesła, tak ryli. No i przyjęło się: obesrany został Obesranym – z dużej litery.

Inny stały gość miał ksywę Suka, bo na głupka wyszedł. A było tak: wypadł z baru koło północy, znaczy wcale wcześnie. Był już na dobrej fazie, solidnie naoliwiony, wszystko wirowało mu we łbie, jakby myśli zaprzęgnięto do karuzeli. W takim stanie z dwoma kumplami poszli na postój taksi, znów pech – taryf nie było. Gościu miał pełen pęcherz, znacie ten ból: nieznośny nacisk na ścianki. Kiedy z ulgą oddawał mocz w żywopłot, zobaczył przejeżdżający samochód, nie zdążył schować fleta (ale to w sumie dobrze, bo wciąż sikał) i z narządem w rękach wyskoczył na ulicę i dawaj: macha wolną ręką (i mimowolnie nie tylko nią) na taryfę, bo mu się bezkrytycznie zdawało, że to taryfa jedzie. A tu taka niespodzianka – radiowóz. Wiadomo, mendy zatrzymują się nawet nieproszone, a co dopiero, gdy kiwa na nie koleś z kutasem w garści. „O kurwa, toż to suka!” – jęknął gość. No i Suką został – na wieki wieków.

Leniwiec za pracą nie przepadał, ale dobrze się składało, bo praca za nim również. To już wszakże ustaliliśmy. Nawet jak się gdzieś załapał, to zaraz wylatywał, bo miał specyficzne podejście do życia. Nie chciał zostawić po sobie nic materialnego, dlatego wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, przeznaczał na tak zwany przelew, na ogół dokonywał go w barze „Los Condoros”. Tłumaczył, że dobra doczesne są po to, by je wykorzystywać w doczesności („Na cholerę nam po śmierci lodówka albo rower?!”). Był przekonywający i wielu pociągnął za sobą żelazną logiką takiego myślenia i własnym przykładem.

Kiedyś robił w składnicy złomu. Bywało, wynosił cenniejsze kawałki metali kolorowych do konkurencyjnej firmy. Raz zabrał tak duży element z żeliwa, że się przedźwignął, kręgosłup w odcinku lędźwiowym odmówił posłuszeństwa i musiał Leniwiec iść na autentyczny urlop zdrowotny. Szef nie mógł się nadziwić, że Leniwiec nie przyszedł do pracy nie z powodu zapicia czy morderczego kociokwiku, ale niewydumanych kłopotów zdrowotnych.

Nieszczęście, a może ogólnie: życie nauczyło Leniwca kombinować. „Kto nie kombinuje, ten nie pije!” – mawiał, parafrazując znane powiedzonko. A że nie nosił pustaka na końcu szyi, to wykombinował, że zamiast wynosić kolorowe metale do konkurencji można przecież sprzedawać złom samemu sobie. Oszczędność czasu i kręgosłupa. Odtąd wynosił z zakładu złom do lasku tuż obok, chował w gęstwinie leszczynowej, a na drugi dzień towar ze skrytki zabierał kumpel Leniwca, Brzuchaty (akurat gość był szczupły jak premia świąteczna w budżetówce, a ksywę dostał, bo przydarzyło mu się napompować brzuchy dwóm dziewuchom naraz; solidarnie obu nie płaci alimentów, no bo z czego?). Brzuchaty przywoził złom starym wózkiem dziecięcym do składu Leniwca; zdarzało się, iż sam Leniwiec odbierał od niego metal, a księgowa, panna Marysia, wypłacała Brzuchatemu należność. A wieczorem solidarnie przepijali zarobione w sprytny sposób pieniądze. Wszystko, co piękne, kiedyś dobiega kresu: szef się zorientował i Leniwca wywalił na zbitą mordę. Może by go nawet do sądu podał o kradzież, ale tego nie zrobił, bo wiadomo: zatrudniał Leniwca na czarno, zresztą jak wszystkich swoich pracowników poza księgową, która była jego córką. Facet nawet się tak bardzo nie dziwił, bo miał już podobne przypadki. Kiedyś odkupił „okazyjnie” swój własny samochód dostawczy, który mu tydzień wcześniej ktoś skradł sprzed domu. Zadzwonili i powiedzieli, że znaleźli jego dostawczaka w lesie, i mogą mu go zwrócić, ale należy się znaleźne. Nie byli zachłanni, to zapłacił, nie targował się, dał tyle, ile się należało. I bryka wróciła do niego w nienaruszonym stanie, nawet worek z ziemniakami był w środku, co go kupił na zimę u chłopa w Barciejówce pod Odorkowem. No więc wypieprzył Leniwca, wcześniej odbywając z byłym już pracownikiem rozmowę wyjaśniającą i pouczającą, która nic nie wyjaśniła, a pouczającą była chyba tylko dla pracodawcy:

– Nie lubię skurwysyństwa – zaczął niefortunnie.

– To już jest nas dwóch – odparł Leniwiec, który miał gadane jak redaktor z radia.

– Jak można okradać własnego szefa?!

– A jak można okradać własnego pracownika?!

– Powinienem to zgłosić na policję!

– A ja powinienem zgłosić do skarbówki, że robiłem tu, jak zresztą prawie wszyscy, na czarno, a do Państwowej Inspekcji Pracy...

– Ale postanowiłem być wyrozumiały – przerwał mu pospiesznie szef.

– Ja ze względu na naszą dotychczasową dobrą współpracę też będę dyskretny.

Tak – miał Leniwiec gadane. A to dlatego, że dużo czytał.

– Kiedy ty czytasz, Leniwiec, przecież ty cały czas jesteś pod prądem?! – dziwili się ci, co go znali.

– Czytam, kiedy jestem na kacu. Budzę się, patrzę na cyferblat, z reguły mam jeszcze kilka godzin do otwarcia „Los Condoros”, to sięgam po książkę. Lektura pozwala mi przetrwać najtrudniejszy czas.

Oj, czytał Leniwiec, dużo czytał, i znał się na literaturze jak mało kto. Nawet kobiety zatrudnione w bibliotece miejskiej zaginał z wiedzy o autorach i ich dziełach. Raz przyszedł do „Los Condoros” belfer z „Cambridge”, czyli przyzakładówki Fabryki Nocników Aluminiowych w Odorkowie. Gość utrzymywał, że jest polonistą. Przy Leniwcu jego wiedza o literaturze okazała się wyjątkowo wybiórcza, by nie rzec: mierna.

– Nie czytałeś Charlesa Bukowskiego, w ogóle nie znasz literatury amerykańskiej?! Co z ciebie za humanista?! Ignorancja do entej potęgi! – grzmiał zdumiony i ciut wstawiony Leniwiec. – A autorów europejskich znasz? O, choćby austriackich: Guttersloh, Musil, Broch, Bernhard, Rosendorfer, Jelinek – toż to geniusze, chociaż w większości już martwi. Ale wiedz, że martwy geniusz jest lepszy od żywego, bo już nic gorszego nie napisze, więc geniuszem pozostanie. Żywym zdarzają się potknięcia, wypadki przy pracy, niechciane literackie bastardy. A z francuskiej prozy? Masz jakieś o niej pojęcie, moczymordo? No, musiałeś czytać Borisa Viana albo Alaina Robbe-Grilleta?! O Camusa czy Geneta nie pytam, bo wstyd pytać! A z Włochów: znasz Buzzatiego, Pavesego albo Itala Calvino?! Pewnie tylko Eca czytujesz? Ej, żyjesz jeszcze?! Odezwij się, sierściuchu! O Szwajcarów przez grzeczność nie zapytam, chociaż brak znajomości dzieł Hessego i Walsera to już nawet nie wstyd – to żenada i intelektualny paraliż...

Nauczyciel kiwał głową. Kompletnie zamroczony był i po prostu nazwiska wymienione przez Leniwca nic mu nie mówiły. Latały mu nacią od marchewki. I patrzył na Leniwca, jakby ten mu recytował skład reprezentacji Nepalu w piłce wodnej.

– A co czytałeś ostatnio? – to było koło ratunkowe, jakie rzucił Leniwiec pijanemu nauczycielowi.

Polonista zamyślił się.

– Nic. Woooolę telewizję...

I przybił gwoździa.

Kiedyś Leniwiec miał rodzinę. Nie lubił o tym opowiadać. Kto lubi mówić o prywatnych klęskach?! No miał rodzinę, i co z tego? Co z tego, że się go wyrzekli? Co z tego, że on wyrzekł się ich? Tylko dzieci było mu żal, niewidzianych od lat – Dagmarki i Piotrusia. Często o nich myślał (ciekawe, co czytają, jakie książki?). I upijał się na smutno, z tęsknoty za nimi. I z żalu nad sobą. Podejrzewał, że czytają Harry’ego Pottera, i było mu z tym podejrzeniem źle.

Tak więc dwie rzeczy kochał Leniwiec – alkohol i literaturę. W sprawie alkoholu był wyrozumiały – pił wszystko, jak leci, w kwestiach literackich nie pozwalał sobie iść na żywioł – był koneserem, próbował, smakował, destylował, wybierał ziarna spośród plew. Prawdziwie wielkim pisarzem był dla niego Jorge Luis Borges. Wysublimowana, erudycyjna proza Argentyńczyka opętała Leniwca. Opowiadania Borgesa czytał po wielokroć, _Powszechną historię nikczemności_ czy _Księgę piasku_ miał w małym paluszku, _Raport Brodiego_ mógł cytować całymi stronicami, a nawet sam próbował taki raport o rodzinnym Odorkowie spłodzić, ale niezadowolony z końcowego efektu, w pijanym widzie, wrzucił opowiadanie do pieca... Pamiętał ogień zjadający papier. Śmiał się: „A u Bułhakowa rękopisy nie płonęły...” – drwił. Prawie genialnym autorem był dla Leniwca Proust; z tą swoją dbałością o szczegół, o nastrój prowokował Leniwca do zastanawiania się nad rzeczami, przedmiotami, które w gruncie rzeczy w ogóle go nie interesowały. Za największego geniusza literackiego, bez dwóch zdań, uważał Płatonowa, który potrafił połączyć dwa przeciwstawne żywioły – człowieka i maszynę – w jedność i jeszcze tę jedność opisać – i to tak, jakby był poetą. No i jak oddał mozół ludzkiego losu w czasach rewolucyjnych – jego wielkość i małość wobec wielkości i małości rewolucji... Pysznie pisał, smutno i jednocześnie wesoło (takie choćby święte baby żywiące się śmietaną, zmuszone przez zmiany do handlu). Za Płatonowem ledwie o pół łba w tyle pozostawał wstrząsający świadek człowieczego dna Szałamow, dalej, ale na tej samej szerokości literackiej, Izaak Babel (za rozmach i tkliwą brutalność), no i wreszcie Pilniak, co to opanował do perfekcji sposób na opisanie chaosu, jakim są poszczególne byty... Ale tak po prawdzie najbardziej lubił Leniwiec czytać Charlesa Bukowskiego, bo gdy go czytał, to jakby o sobie się dowiadywał. Wszystko się zgadzało. Szczegóły pasowały do siebie jak pięść do nosa, jak woda morska do dna szalupy.

Po cichu marzył o zostaniu postacią literacką, podmiotem jakiegoś dzieła. Ale powieści, nawet z kluczem, nikt w Odorkowie nie zamierzał pisać i nie pisał.

„Przyjdzie zdechnąć w zapomnieniu, do dupy z takim życiem...”.

Miał takie myśli, a co myślicie?

Wiadomo, sam też próbował, ale – uwierzcie – nie umiał. Po wielu próbach złamał pióro, a właściwie zatopił je w alkoholu.

_Dziwne zwyczaje panują w Odorkowie podczas wyboru burmistrza i później, gdy już urząd piastuje. Normalnie – znaczy na co dzień – też jest dziwnie, ale w toku kampanii wyborczej toż już zupełne dziwactwa się tutaj dzieją. Zdumiewające, bo niespotykane w żadnym innym miejscu w kraju, a może nawet nienotowane w cywilizowanym świecie. Kryterium doboru kandydatów jest tak ustalone, by wygrać mógł wyłącznie ktoś, kto dotąd niczym w życiu się nie wykazał. Preferuje się kandydatury miałkie, bezbarwne, osobliwości bez osobowości, ludzi niepotrafiących się wysłowić, nieumiejących walczyć o swoje, mało przebojowych i mało konstruktywnych – po prostu takich, nad którymi można się będzie potem, jak już zostaną wybrani, pastwić. Różne ofermy pełniły ten urząd i one z reguły, te największe nieszczęścia pośród ludzi, są wspominane z rozrzewnieniem i nostalgią jako twórcy wielkości i potęgi miasta Odorków. Im krótszy życiorys, im mniej w nim osiągnięć, laurów, im marniejsze zalety kandydata, tym lepiej. Przykładowo: jeśli starający się o fotel w magistracie ma studia wyższe, to może sobie odpuścić. Popularnym jest w Odorkowie porzekadło, że studia studiami, ale nic nie zastąpi dobrej szkoły podstawowej. Szanse spadają na łeb na szyję, gdy ktoś ma rodzinę, żonę, dzieci; babę znalazł, zrobił dzieciaka – zaraz gadają: „Będzie kradł, bo ma dla kogo!”. Ideał to ktoś samotny, z podstawówką skończoną po znajomości, może być działaczem wiejskiego OSP, bo to znaczy, że jest swój chłop i lubi wypić. Oczywista, bardzo dobrze, jeśli nie ma daru erystyki. I wystarczy! Powiedzmy, że go już wybrali – poprzez wrzucenie do urn świstków z krzyżykiem przy jego nazwisku – istny krzyżyk na daleką i ciężką drogę. No bo co dalej?..._

_Raz w tygodniu burmistrz ma organizowaną konferencję, na której specjalnie wybrani delegaci mieszkańców – najwięksi krzykacze, pyskacze, dranie i warchoły – atakują go, wyzywają, piętnują, obszczekują, wygrażają etc. Wtykają mu prosto w twarz, co im się żywnie chce – że jest ignorantem, złodziejem, kanalią, że urzęduje z poręczenia mafii i jest cząstką pasożytniczego układu na zdrowym organizmie miasta, nachylają się przy tym na tyle blisko, iż kropelki śliny osiadają na obliczu „najważniejszego człowieka miasta”, ale to nie ma znaczenia, bo jemu, opluwanemu i spotwarzanemu, nie może drgnąć żaden mięsień, nie może nerwowym tikiem czegokolwiek zasygnalizować, nie może ziewnąć, mrugnąć, zakasłać, uchem ruszyć, nos zmarszczyć albo czoło. Ma być skałą i opoką. I burmistrz, z miną godną, zachowując ciszę, na ataki nie odpowiada, bo raz, że nie umie, a dwa – nie ma takich praw. Jego kompetencje kończą się na nim samym, tylko sobie może wydawać polecenia, tylko on sam ma słuchać siebie. Urząd działa na zasadzie inercji, rozpędu, który zapoczątkowano dawno temu, ale był na tyle silny i stabilny, że sprawy nadal toczą się swoim torem, a urzędnikom za cel nakazano nie przeszkadzać i tolerować to, na co nie mają wpływu._

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: