Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Miasto.: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasto.: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 408 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Wejdź­my.

Zgiełk, szum, roz­gwar gło­sów ludz­kich, sze­lest kro­ków prze­bie­ga­ją­cej szyb­ko służ­by, prze­su­wa­nie krze­seł, ostry szczęk sta­wia­nych na sto­le szkla­nek i ta­le­rzy. W głę­bi or­kie­stra gra wal­ca. Moc­niej­szych tak­tów tony idą od cza­su do cza­su nad gło­wa­mi ze­bra­nych, jak fale po mo­rzu, chło­ną w sie­bie inne od­gło­sy i w ryt­micz­nem roz­ko­ły­sa­niu się na­mięt­nej me­lo­dyi chwi­lo­wo pa­nu­ją nad wszyst­kiem. Gę­ste smu­gi dymu ty­tu­nio­we­go sła­nia­ją się u po­wa­ły, niby mgły po­ran­ne nad bło­nia­mi, za­su­wa­ją prze­strzeń de­li­kat­ną przę­dzą, że dal wąz­kiej, prze­peł­nio­nej tłu­ma­mi sali roz­wie­wa się w per­spek­ty­wie na mi­raż ułud­ny. Od­bi­te ty­siąc­krot­nie w lu­strze ja­rzą się lam­py elek­trycz­ne.

Dok­tór To­masz Po­wal­ski, Mi­chał Pa­wę­ża i Wła­dy­sław Ton­czyń­ski prze­ci­ska­ją się z tru­dem po­mię­dzy sto­ła­mi, któ­re ob­sie­dli gę­sto pa­nie i pa­no­wie. Chwie­ją się stru­sie pió­ra u ka­pe­lu­szy, pstrzą barw­ne kwia­ty – je­dwab szu­mi, sze­le­ści, mie­ni ko­lo­ra­mi tę­czy. Bije dusz­ny za­pach zmie­sza­nych per­fum, dzwo­ni we­so­ły śmiech ko­bie­cy.

– Lu­bię ruch, gwar, blask świa­teł – lu­bię at­mos­fe­rę dzi­siej­szej ka­wiar­ni!

Przy­sta­nął, wzdął pierś i za­tru­te wy­zie­wy wdy­chał z lu­bo­ścią, jak się wdy­cha świe­ży po­wiew wio­sen­ne­go po­ran­ka od roz­kwi­tłych ga­jów.

Zna­leź­li sto­lik nie­za­ję­ty.

– Dok­tór jest ja­koś pod­nie­co­ny.

– By­łem kie­dyś ro­man­ty­kiem – sta­ra się tłu­ma­czyć. – O, bar­dzo daw­no, daj­my na to, wi­docz­nie jed­nak zo­sta­ły gdzieś w or­ga­ni­zmie za­rod­ni­ki cho­ro­by… Te szel­my mają ży­cie dy­abel­nie twar­de… Cza­sem tak… tak…

Ro­ze­dr­ga­na dźwię­ka­mi fala ude­rza zno­wu sil­niej. Pod­da­je się cza­ro­wi to­nów wal­ca i bez­wied­nym ru­chem gło­wy, ru­chem ca­łe­go cia­ła idzie za ryt­mem mu­zy­ki. Po chwi­li pod­chwy­tu­je me­lo­dyę i za­czy­na nu­cić za or­kie­strą pół­gło­sem. Prze­ry­wa na­gle… –

– Psia­kość, za­sie­dzia­łem się w mi­kro­bach, nosa na świat nie wy­ty­ka­łem… i oszo­ło­mi­ło… Po pro­stu osza­ła­mia mię to szum­ne, buj­ne, na­tę­żo­ne ży­cie wiel­kie­go mia­sta.

Nuci zno­wu.

– He, he, he – śmie­je się – tu mam wspo­mnie­nia. Już to mu­zy­ka ma prze­wście­kłą moc przy­wo­ły­wa­nia wspo­mnień. Na­tu­ral­nie, przy­cho­dzą one za­zwy­czaj z pod­niet zmy­sło­wych: za­pach, smak, dźwięk… ale, wie­cie, by­wa­ją tak da­le­kie, zja­wia­ją się w tak dzi­wacz­nie nie­po­chwyt­nym sze­re­gu sko­ja­rzeń, że nie­po­dob­na od­szu­kać po­do­bień­stwa, czy przy­le­gło­ści… Cze­go mi ten walc nie przy­po­mi­na!… Przy­nie­sio­no piwo w cien­kich, wy­so­kich szklan­kach. Trą­cił się z to­wa­rzy­sza­mi i we­so­ło, hu­lasz­czo za­wo­łał:

– Pij­my, pa­no­wie! Co tam, trze­ba się prze­cież od cza­su do cza­su ro­ze­rwać. Jak­żeż ja daw­no nie by­łem w ta­kiej kom­pa­nii przy… pi­wie! Za­grze­ba­łem się, jak kret, w tych obrzy­dłych kul­tu­rach, ho­du­ję, jak co po­czci­we­go, cho­le­rę, dżu­mę, bło­ni­cę, no­sa­ci­znę… Nie, do stu dy­abłów, nie ma­cie po­ję­cia, ja­kim ja wam wdzięcz­ny, że­ście mnie wresz­cie wy­cią­gnę­li na mia­sto. Zresz­tą po­dob­ne wstrzą­śnie­nia po­trzeb­ne są po pro­stu dla rów­no­wa­gi ner­wo­wej. Śnia­dec­ki ra­dził dla pod­trzy­ma­nia tej wła­śnie rów­no­wa­gi upi­jać się rze­tel­nie raz na mie­siąc. Go­tów je­stem upić się dziś z wami na tru­pa.

Po­cią­gnął tęgi haust piwa, mu­snął wąsa i cią­gnął:

– Przy­po­mi­na mi to cza­sy stu­denc­kie. Sia­dy­wa­li­śmy tak we trzech pod Gwiaz­dą: Edwin, Ty­mo­wicz i ja. Kil­ku ślep­ców two­rzy­ło or­kie­strę. Boże, co to była za or­kie­stra! Ale cie­szy­ła… wszyst­ko wte­dy cie­szy­ło. Ba, jak się to czło­wiek ba­wił rzę­si­ście za mar­ne­go ru­bla. Nie, nie do wia­ry do­praw­dy, ja­kie to nie­prze­bra­ne oce­any roz­ko­szy i uży­cia mia­ło się wte­dy za jed­ne­go, je­dy­ne­go ru­bla. Wie­cie, prze­pa­da­łem za gwa­rem, za­du­chem, całą okrop­no­ścią tej brud­nej, trze­cio­rzęd­nej knaj­py. Dziś jesz­cze we wspo­mnie­niu pie­ści mi słuch cha­rak­te­ry­stycz­ny ogrom­nie kle­kot for­te­pia­nu, pi­ski skrzy­piec, ochry­płe krzy­ki go­ści i szum na­kroch­ma­lo­nych spód­nic kel­ner­ki Józi – Jó­zia jej było na imię!

– Cóż do dy­aska, nie stać dok­to­ra na wspo­mnie­nia w lep­szym sty­lu? – śmiał się Mi­chał.

– Nie­ste­ty! – wy­buch­nął gło­śnym śmie­chem, ale w tej chwi­li za­baw­nie me­lan­cho­lij­nym to­nem po­wtó­rzył:

– Nie­ste­ty! Cóż chce­cie, nie stać.

Ruch w ka­wiar­ni wzma­gał się. Wie­le osób nie mo­gło zna­leźć miej­sca, prze­cho­dzi­li więc, tło­cząc się w tę i tam­tę stro­nę. Kie­dy jed­ni wsta­wa­li, inni zaj­mo­wa­li ich miej­sca na­tych­miast. Wła­dy­sław nie­cier­pli­wił się i klął siar­czy­ście.

– Dep­ce ho­ło­ta po no­gach.

Dok­tór był za­chwy­co­ny.

– Wła­śnie to lu­bię, jest ży­cie, jest moc­ne tęt­no krwi tego wiel­kie­go po­two­ra – tłu­mu. Cie­ka­wy jest tłum. Nie roz­róż­niam po­je­dyn­czych fi­zy­ono­mii, gło­sów, in­dy­wi­du­al­no­ści… Przed­sta­wia mi się, jak rój psz­czel­ny, hu­czy, jak w ulu. Sta­ram się wy­od­ręb­nić ja­kąś oso­bi­stość, ale mi na­tych­miast po­kry­wa­ją ją inne. Kto są ci lu­dzie?

– Ka­na­lie! – prze­ciął krót­ko Wła­dy­sław.

– No… czy wszy­scy?

– Prze­waż­nie, za­rę­czam.

Wła­dy­sław, praw­nik z wy­kształ­ce­nia, dzien­ni – karz z za­wo­du, z tem­pe­ra­men­tu był cho­le­ry­kiem.

O lu­dziach mó­wił za­zwy­czaj zgo­ła bez opty­mi­stycz­nych uprze­dzeń. Wszę­dzie wi­dział szu­braw­ców i tyl­ko szczu­płe gro­no swych ści­ślej­szych przy­ja­ciół wy­łą­czał z ogól­nej re­gu­ły.

– Ka­na­lie, urwi­poł­cie, pta­ki nie­bie­skie, co to nie sie­ją ani orzą, a prze­to żyją, i to żyją wy­god­nie, szel­my jed­ne. Jak my­śli­cie – ob­ja­śniał, wska­zu­jąc ocza­mi je­go­mo­ścia przy są­sied­nim sto­li­ku – co robi na­przy­kład taki żół­ty pan w bi­no­klach, tam na pra­wo? Ten jest cie­ka­wy. Po­sia­da on, uwa­ża­cie, w kie­sze­ni od sur­du­ta wiel­ki skład ju­bi­ler­ski, przy­czem kil­ka mniej­szych fi­lii w kie­szon­kach od ka­mi­zel­ki i in­nych. O, pro­szę nie drwić, jest to bar­dzo po­waż­ny in­te­res, przed­sta­wia­ją­cy kil­ka­na­ście ty­się­cy ru­bli rocz­ne­go ob­ro­tu. Ob­ser­wu­ję go od­daw­na, mo­że­cie zresz­tą zro­bić to sami, gdyż re­zy­du­je tu sta­le od rana do wie­czo­ra i by­najm­niej się ze swym pro­ce­de­rem nie ukry­wa. Otóż w każ­dym tłu­mie jest spo­ro spe­cy­al­nie na­iw­nych, któ­rych my nie po­zna­je­my, któ­rych jed­nak od­ra­zu wy­wą­cha ten pan i te pa­nie.

Tu ręką po­wiódł do­oko­ła.

– Pa­nie przy­ma­wia­ją się tedy na­iw­nym o pre­zen­ty pod po­sta­cią cze­goś z bi­żu­te­ryi, a że wła­śnie na to, jak w baj­ce, zja­wi się żół­ty pan z kie­szon­ko­wym in­te­re­sem ju­bi­ler­skim, pier­ście­nie, kol­czy­ki, bro­sze, tu­dzież inne tym po­dob­ne dy­amen­ty i per­ły z kie­sze­ni jego wę­dru­ją na parę we­so­łych wie­czo­rów do tych pań, aże­by po­tem zno­wu wró­cić skąd wy­szły. I tak w kół­ko. Byle tyl­ko byli na­iw­ni, han­del idzie. Poza tem wa­run­ki są po­dob­no sta­łe i tran­zak­cye od­by­wa­ją się w spo­sób bu­du­ją­co zgod­ny.

– Do­bry pro­ce­der.

– Praw­da? Ba­jecz­ny jest sto­su­nek po­śred­nic­twa do wy­twór­czo­ści w ta­kim han­dlu, co?

Dok­to­ra za­ję­ła fi­zy­ogno­mia męż­czy­zny, sie­dzą­ce­go przy są­sied­nim sto­li­ku w licz­niej­szem to­wa­rzy­stwie. Przy­glą­dał mu się od chwil kil­ku; zda­wa­ło mu się, że już gdzieś kie­dyś wi­dział tego czło­wie­ka. Pró­bo­wał so­bie przy­po­mnieć.

Nie­wąt­pli­wie wi­dział już tę twarz, kie­dyś, bar­dzo daw­no. Ta­kiej twa­rzy się nie za­po­mi­na. Był to męż­czy­zna przy­stoj­ny, o ry­sach wy­bit­nie re­gu­lar­nych, a jed­nak miał w so­bie coś od­py­cha­ją­ce­go. Je­że­li nie zna, nie spo­tkał na swej dro­dze tego mia­no­wi­cie czło­wie­ka, to w każ­dym ra­zie pew­ny jest, że do­zna­wał już raz w ży­ciu zu­peł­nie po­dob­ne­go uczu­cia.

Sta­ra się przy­po­mnieć so­bie oko­licz­no­ści, czas, miej­sce. Prze­bie­ga my­ślą swo­je dzie­je od dzie­ciń­stwa, prze­by­wa re­tro­spek­tyw­nie wszyst­kie po­dró­że po świe­cie, wszyst­kie eta­py ży­cio­wej wę­drów­ki.

– Przy­stoj­ny bru­net – zwra­ca uwa­gę to­wa­rzy­szów, bo czu­je nie­prze­par­tą po­trze­bę mó­wie­nia o tym czło­wie­ku.

Wła­dy­sław spoj­rzał z uko­sa z nie­chę­cią i wzru­szył po­gar­dli­wie ra­mio­na­mi.

– A taki pan czem han­dlu­je? – pyta da­lej, niby żar­to­bli­wie, aże­by prze­cią­gnąć roz­mo­wę.

– Kry­mi­na­li­sta! To nie zna­czy by­najm­niej, żeby miał być ad­wo­ka­tem od spraw kry­mi­nal­nych.

To­ma­sza nie­wy­po­wie­dzia­nie ude­rzy­ła ta od­po­wiedź, gdyż zda­ło mu się, że ją sam za­sug­ge­sty­ono­wał. Nie śmiał py­tać, na ja­kich pod­sta­wach Wła­dy­sław przy­cho­dzi do po­dob­nych wnio­sków. Ale Mi­chał osła­bił efekt spo­koj­ną uwa­gą:

– Ten wo­gó­le ład­nie lu­dzi re­ko­men­du­je.

W przej­ściu mię­dzy sto­ła­mi uka­za­ła się dziew­czy­na o wy­dłu­żo­nej ela­stycz­nej po­sta­ci, w bia­łej bluz­ce, w czar­nej ob­ci­słej suk­ni, uwy­dat­nia­ją­cej jej smu­kłe, okrą­głe bio­dra. Na gło­wie mia­ła skrom­ną pa­ster­kę z bu­kie­tem kon­wa­lii, z pod któ­rej spa­da­ły w pół­ku­lach sute kasz­ta­no­wa­te wło­sy, za­cze­sa­ne a la vier­ge na uszy.

Zdzi­wio­nym wzro­kiem dzie­wic Bot­ti­cel­le­go wo­dzi­ła po ze­bra­nych.

Szcze­gól­ne zja­wi­sko w tem miej­scu. Męż­czyź­ni pod­nie­śli z za­cie­ka­wie­niem gło­wy. Po­sy­pa­ły się uwa­gi, żar­ty, kon­cep­ty.

– Pri­ma­ve­ra!

To­masz przy­warł do niej wzro­kiem, jak ocza­ro­wa­ny.

– Szcze­gól­ne zja­wi­sko tu…

Męż­czy­zna o od­py­cha­ją­cym wy­ra­zie twa­rzy ze­rwał się od sto­łu, po­że­gnał to­wa­rzy­stwo i pod­biegł do przy­by­łej. Na ra­zie w oczach jej za­zna­czył się jak­by wy­raz prze­ra­że­nia, ale przy­wi­ta­ła się z nim, jak z do­brym zna­jo­mym, jak z czło­wie­kiem, któ­re­go wła­śnie szu­ka­ła. On wziął ją pod rękę i za­pro­wa­dził w głąb sali, gdzie usie­dli w ką­cie, w po­ło­wie za­kry­ci li­ściem sztucz­nej pal­my.

Dok­tór olśnio­ny uro­dą, wdzię­kiem, skrom­no­ścią, go­nił wzro­kiem wy­twor­ną, ela­stycz­ną po­stać dziew­czy­ny.

– Ach – wes­tchnął mi­mo­wo­li.

– Dok­tór ma ocho­tę ku­pić oso­bie coś z biż­żu­te­ryi – śmiał się Mi­chał, mru­żąc fi­lu­ter­nie jed­no oko.

Obu­rzył się.

– Nie, to nie – żar­to­wał tam­ten da­lej. – Moż­na in­a­czej, je­że­li chce­cie. Wła­ści­wie ka­wiar­nia dzi­siej­sza wy­ra­bia so­bie istot­nie spe­cy­al­ny cha­rak­ter. Ze zmia­ną wa­run­ków eko­no­micz­nych sto­sun­ki to­wa­rzy­skie uledz mu­szą pew­nym prze­obra­że­niom. Fa­mi­lij­ne za­ba­wy w sa­lo­ni­kach sta­ją się co­raz bar­dziej ab­sur­dem. Po­czci­wy miesz­czuch pro­wa­dzi dziś ro­dzi­nę do ka­wiar­ni i przy szklan­ce kawy lub her­ba­ty spę­dza wie­czór ar­cy­mi­le, słu­cha­jąc do­brej mu­zy­ki. Uczci­wa fi­li­ster­ska ro­dzi­na bawi się w knaj­pie, przyj­mu­je w knaj­pie, w knaj­pie kon­ku­rent od­by­wa ter­min na­rze­czeń­stwa. Po co sa­lo­nik, me­ble w po­krow­cach, go­rą­ce ko­la­cye? Cza­sy są cięż­kie.

W to­wa­rzy­stwie przy są­sied­nim sto­li­ku, od chwi­li, kie­dy opu­ścił je męż­czy­zna o od­py­cha­ją­cym wy­ra­zie twa­rzy, za­pa­no­wa­ło sil­ne pod­nie­ce­nie. Dys­ku­to­wa­no na­mięt­nie, sprze­cza­no się. Sprzecz­ka po­tęż­nia­ła w tem­pie co­raz bar­dziej, na­brzmie­wa­ły siłą gło­sy, gie­sty oży­wia­ły się – nie pa­no­wa­no nad to­nem. Sły­chać było naj­wy­raź­niej moc­niej rzu­ca­ne sło­wa.

– Mań­ka, ty go jesz­cze bro­nisz, ty? – mó­wił je­den z męż­czyzn.

– Pani go bro­ni? – po­wtó­rzył dru­gi.

– A bro­nię, bro­nię – od­po­wia­da­ła z upo­rem ko­bie­ta.

– Po­tem co ci zro­bił… po­tem, po ta­kiej krzyw­dzie?

– A bro­nię, bro­nię.

– Don Juan! – syk­nął ten, któ­ry ko­biet­ce mó­wił pani.

– To jego szczę­ście, co komu do tego.

– Szu­bra­wiec! – wo­łał dru­gi.

– Nie­praw­da! – krzyk­nę­ła gwał­tow­nie ko­bie­ta w ner­wo­wem pod­nie­ce­niu, a pod­nie­ce­nie to wy­la­ło się na­gle w po­to­ku słów ostrych, prze­ni­kli­wych, któ­re aż świ­sta­ły w jej ustach.

– Warn za­zdrość. Ma szczę­ście do ko­biet, to cóż? Wy nie ma­cie. Nie każ­dy ma ta­kie… On inny… On ma coś, coś… Bo ja wiem co, ale in­ne­mu­bym nie prze­ba­czy­ła… Praw­da, Sły­szy­cie, żad­ne­mu… To­bie­bym nie prze­ba­czy­ła! – mó­wi­ła, przy­kła­da­jąc za­pe­rzo­ną twarz swo­ją do twa­rzy męż­czy­zny. – Wi­dzisz, szcze­ra je­stem… Chcesz, wy­pędź… szcze­ra je­stem… To­bie­bym nie prze­ba­czy­ła, to ci mó­wię, tak mi Pa­nie Boże przy sko­na­niu do­po­móż… Pa­nu­bym nie prze­ba­czy­ła, ni­ko­mu!… Za­zdrość wam… za­zdrość…

– Szu­bra­wiec! – wo­łał tam­ten. – Szu­bra­wiec! Szu­bra­wiec!

I bił z pa­syą w stół sy­gne­tem, jaki miał na pal­cu, chcąc przy­wo­łać słu­żą­ce­go.

– Pła­cę.

Po chwi­li to­wa­rzy­stwo ro­ze­szło się zwa­rzo­ne. Dok­tór tarł ręką czo­ło, jak­by z mó­zgu chciał usu­nąć cierń kłu­ją­cej my­śli. Uśmiech­nął się.

– Sły­sze­li­ście – sce­na? Wie­cie, ja wie­rzę, że le­gen­da o Don Ju­anie ma ra­cy­onal­ne uza­sad­nie­nie w pew­nych ob­ja­wach, któ­re się spo­ty­ka w for­mie mniej lub bar­dziej zde­cy­do­wa­nej po wsze cza­sy, pod wszyst­ki­mi stop­nia­mi sze­ro­ko­ści i dłu­go­ści geo­gra­ficz­nej. Na­le­ża­ło­by przy­pu­ścić, że od cza­su do cza­su ro­dzą się osob­ni­ki ze szcze­gól­niej­szą pre­de­sty­na­cyą do znie­pra­wia­nia dusz ko­bie­cych, że ist­nie­ją męż­czyź­ni ob­da­rze­ni ta­jem­ni­czą, nie­wy­ja­śnio­ną siłą opa­no­wy­wa­nia tych na­wet nie­wiast, któ­re wo­gó­le wo­bec in­nych męż­czyzn wy­da­ją się naj­szczel­niej opan­ce­rzo­ne.

– Ba­ga­te­la!

– Nie prze­ry­waj­cie. Ja to stwier­dzi­łem. I nie trze­ba ko­niecz­nie być gran­dem hisz­pań­skim, jak ów słyn­ny uwo­dzi­ciel le­gen­do­wy, ani wiel­kim wo­jow­ni­kiem, jak Mau­ry­cy Sa­ski, ani na­tchnio­nym po­etą, ani słyn­nym ar­ty­stą. Osob­ni­ki zgo­ła pod każ­dym wzglę­dem po­spo­li­te, naj­zwy­czaj­niej­sze po­py­cha­dła spo­łecz­ne, ko­mi­wo­ja­że­ro­wie my­śli i ser­ca sze­rzą nie­raz spu­sto­sze­nia wśród naj­wznio­ślej­szych dusz nie­wie­ścich. Za­ma­gne­ty­zo­wa­ne nie­po­ję­tym uro­kiem ofia­ry, niby ćmy do ognia, lecą na pew­ną zgu­bę, bez szem­ra­nia, bez pro­te­stu, owszem z ja­kąś roz­kosz­ną go­to­wo­ścią po­świę­ce­nia się, jak­by z góry przy­zna­wa­ły ta­kim dra­pi­chru­stom ko­niecz­ny przy­wi­lej znę­ca­nia się nad sobą. Dla mnie są to isto­ty ska­za­ne przez ja­kieś prze­moż­ne zło­śli­we bó­stwo i dla­te­go nie umiał­bym ich po­tę­pić, są to jed­nost­ki do­tknię­te fa­ta­li­stycz­ną nie­mo­cą – jed­nost­ki cho­re.

– Do li­cha, dok­to­rze, bro­dzisz po ko­la­na w mi­sty­cy­zmie – śmiał się Wła­dy­sław.

A może dok­tór wła­śnie bie­rze to cał­kiem eks­pe­ry­men­tal­nie. Co? Może wy­ho­do­wał mi­kro­ba upad­ku nie­wie­ście­go. Ten był­by cie­ka­wy. Da­li­bóg. Co chce­cie. Dzie­ją się rze­czy na nie­bie i zie­mi, o któ­rych się fi­lo­zo­fom nie śni­ło:

– Pan Bois po­go­dził do­świad­cze­nia Ri­bo­ta i Char­co­ta z wie­dzą oku­li­ty­stycz­ną fa­ki­rów in­dyj­skich. Z al­che­mii po­wsta­ła che­mia dzi­siej­sza. Do­kąd na­uka zaj­dzie? Za­pew­ne nie bez ra­cyi ist­nie­je w far­ma­ko­pei lu­do­wej zie­le – lub­czyk. Cóż, lub­czyk zna­cho­rów, na­pój mi­ło­sny cza­row­ni­ków śre­dnio­wiecz­nych, ba­cyl­lus dra To­ma­sza… Po­urqu­oi pas?….

Ale dok­tor nie zra­żał się żar­ta­mi; wy­chy­lił resz­tę piwa, ka­zał po­dać dru­gą szklan­kę i cią­gnął da­lej:

– Nie, ba­cyl­lu­sa nie znam, wy­tłu­ma­czyć tego nie umiem, ale mam mnó­stwo fak­tów z wła­snej ob­ser­wa­cyi. Ot wie­cie, prze­cież nie rosz­czę so­bie ty­tu­łów do przy­dom­ka »okrut­ne­go«, nie by­łem nig­dy kró­lem ka­styl­skim, a mia­łem przy­ja­cie­la, któ­re­go spraw­ki moc­no przy­po­mi­na­ją hi­sto­ryę owe­go Don Ju­ana Te­no­rio y Sa­la­raz, czy jak mu tam było na imię, zna­ne­go zresz­tą z dra­ma­tu i ope­ry. Nie za­mor­do­wał on wpraw­dzie żad­ne­go ko­man­do­ra i wo­gó­le w prze­ja­wach okru­cień­stwa swe­go był cał­kiem zmo­der­ni­zo­wa­ny, więc nie­sły­cha­nie mniej krwa­wy od swe­go pier­wo­wzo­ru z XIV wie­ku, ale zgi­nął śmier­cią rów­nie ta­jem­ni­czą i istot­nie w cią­gu krót­kie­go swe­go ży­wo­ta stał się przy­czy­ną mnó­stwa zajść nie­zmier­nie tra­gicz­nych, bo­le­snych, roz­dzie­ra­ją­cych – wy­ci­snął nie­prze­bra­ne stru­mie­nie łez z oczu lek­ko­myśl­nie po­rwa­nych za sobą ko­biet. Dało mi to na­wet pew­ne­go razu spo­sob­ność ode­gra­nia za­baw­nie na­iw­nej roli Don Ki­cho­ta…

Za­milkł na­gle. Oczy za­ćmi­ły mu się kre­pą me­lan­cho­lii, ką­ci­ki ust wy­gię­ły dziw­nie bo­le­snym uśmie­chem smut­ku. Wła­dy­sław i Mi­chał nie prze­ry­wa­li, wpa­trze­ni weń z od­cie­niem współ­czu­cia, nie zda­jąc so­bie spra­wy z przy­czyn, ja­kie na­strój ten wy­wo­ła­ły.

Or­kie­stra huk­nę­ła za­ma­szy­ste­go mar­sza… Po­rwał się, jak­by zbu­dzo­ny z za­du­my, na­pił się piwa i za­czął opo­wieść.

– Na imię miał Edwin. Śmiesz­ne pre­ten­sy­onal­ne imię, a jed­nak ko­bie­ty pie­ści­ły się jego dźwię­kiem, he, he, he… dziw­ne są ko­bie­ty. Nie od­zna­czał się ani zbyt wy­bit­ną uro­dą, ani im­po­nu­ją­cą po­sta­wą. Ot, przy­stoj­ny so­bie bru­net z ma­łym cien­kim wą­si­kiem i ubo­gą czu­pry­ną, roz­dzie­lo­ną sy­me­trycz­nie przez śro­dek gło­wy. Zresz­tą nie był ani bar­dzo dow­cip­ny, ani ory­gi­nal­ny, ani… a jed­nak…

Z kąta za pal­mą wy­darł się na­gle prze­raź­li­wy okrzyk i niby ostrzem szty­le­tu prze­szył mo­no­ton­ne brzę­cze­nie roju ludz­kie­go. Był to krzyk bólu, czy roz­pa­czy. Oczy wszyst­kich obec­nych zwró­ci­ły się w tam­tą stro­nę; je­den ze słu­żą­cych pod­biegł do sto­li­ka tych dwoj­ga lu­dzi.

– Cze­go chcesz? – wark­nął męż­czy­zna, od­wra­ca­jąc się.

Twarz na­bie­gła mu krwią, oczy świe­ci­ły złym bla­skiem. Ko­bie­ta sie­dzia­ła sztyw­no, przy­gry­za­jąc do krwi war­gi, ręce zło­ży­ła na pier­siach, jak świę­ta na ob­ra­zie.

– Cze­go chcesz? – po­wtó­rzył.

– Pań­stwo wo­ła­li.

– Nie… Tak – pła­cę.

Się­gnął do kie­sze­ni po pie­nią­dze. Po chwi­li wsta­li. Pro­wa­dził ją pod rękę, a pal­ce jego wpi­ja­ły się kur­czo­wo w mię­śnie ra­mie­nia ko­bie­ty.

– Pa­mię­taj! – sy­czał jej do ucha zdu­szo­nym chra­pli­wym gło­sem.

Mo­co­wa­ła się z sobą, aże­by nie krzy­czeć. Twarz jej mie­ni­ła się. Za­ci­śnię­te gwał­tow­nie usta du­si­ły jęk bo­le­snej skar­gi. Oczy za­szły łza­mi – wiel­kie smut­ne prze­ra­żo­ne oczy zra­nio­nej sar­ny, błą­dzi­ły w bez­na­dziej­nej trwo­dze wśród twa­rzy obo­jęt­nych i zda się, sła­ły ci­che, lę­kli­we wo­ła­nie o po­moc do sił nie­na­zwa­nych.

Dok­tor czy­tał w nich ten ból, smu­tek okrop­ny, sły­szał roz­pacz­ne wo­ła­nie o po­moc i uczuł w ser­cu przy­pływ bez­mier­nej, tkli­wej li­to­ści i żalu.

Oczy ich spo­tka­ły się, a zda­ło mu się, że w tem jed­nem skrzy­żo­wa­niu spoj­rzeń za­war­li ze sobą ja­kiś zwią­zek mi­stycz­ny. \ Ona jest w szpo­nach okrut­nej prze­mo­cy… Krew za­wrza­ła mu obu­rze­niem. Chciał ze­rwać się, spie­szyć z po­mo­cą.

Prze­szli. Obec­ni prze­pro­wa­dza­li ich spoj­rze­niem. Po­sła­li za nimi kil­ka uwag…

– Co to?

– Kto to?

– No, dok­to­rze, wasz Don Juan? – py­tał Mi­chał po chwi­li.

Ock­nął się.

– Co? A tak, tak… Mó­wi­łem wam… bro­ił, bro­ił, o, wie­le na­bro­ił i prze­padł bez wie­ści… Ka­da­we­ra na­wet nie zna­le­zio­no…

Pró­bo­wał żar­to­wać, zmu­szał się do we­so­ło­ści.

– Tak, ha ha ha, czy go żyw­cem po­rwał do pie­kła jaki po­sąg… ha… ha… Czy?

Na­gle za­wo­łał dziw­nym to­nem:

– Hej psia­kość, upił­bym się okrop­nie… Wie­cie, chodź­cie gdzie na ko­la­cyę, ku­pię wam bu­tel­kę do­bre­go wina.

W re­stau­ra­cyi za­sie­dzie­li się, jak zwy­kle, za dłu­go, przy­tem prze­bra­no tro­chę mia­ry w ocho­cie. On po­sta­wił bu­tel­kę wę­grzy­na, tam­ci uwa­ża­li za ko­niecz­ne zre­wan­żo­wać się, a że tem­pe­ra­tu­ra ser­decz­no­ści przy kie­lisz­ku pod­no­si­ła się istot­nie w spo­sób nie­zmier­nie sym­pa­tycz­ny, po­cóż było prze­ry­wać chwi­le przy­jem­ne­go na­stro­ju, gwa­rzo­no więc, cy­ka­jąc do­bre wino drob­ne­mi hau­sta­mi aż do rana.

Rze­czy­wi­ście na dwo­rze brzask już ja­śniał opa­ło­wy, kie­dy ich wy­pro­wa­dzo­no bocz­nem wej­ściem przez bra­mę. Świe­ży, chłod­ny, wil­got­ny wiew po­ran­ka ude­rzył w twa­rze ożyw­czem tchnie­niem. Dok­tór aż krzyk­nął prze­ra­żo­ny.

– Da­li­bóg, bia­ły dzień!

Ły­pał za­baw­nie ocza­mi, któ­re, chło­nąc w sie­bie dłu­go żół­te, nie­pew­ne świa­tło świec re­stau­ra­cyj­nych, mru­ży­ły się te­raz lę­kli­wie wo­bec prze­wspa­nia­łej bia­ło­ści świ­tu sło­necz­ne­go, roz­pro­szo­ne­go cza­ro­dziej­sko w opa­rach mgły po­ran­nej.

– Da­li­bóg, bia­ły dzień – po­wta­rzał. – Lu­dzie do pra­cy już wsta­li!

Dwóch je­go­mo­ściów pro­wa­dzi­ło się pod ręce, za­ta­cza­jąc się gwał­tow­nie na ca­łej sze­ro­ko­ści chod­ni­ka.

– Co do tych mam pew­ne wąt­pli­wo­ści – za­uwa­żył Mi­chał.

Środ­kiem uli­cy wa­li­ły ostro dwie do­roż­ki pa­ro­kon­ne. Dziar­ski tu­pot ko­pyt koń­skich, roz­bi­ja­jąc się wśród mu­rów ulicz­nych, mie­szał się z pi­skli­wy­mi okrzy­ka­mi i ostrym śmie­chem, któ­ry, jak przy­kry dy­so­nans, roz­dzie­rał po­waż­ny na­strój ci­szy po­ran­ka.

Od­wró­ci­li się.

Je­chał w po­wo­zie pod­ta­tu­sia­ły je­go­mość, oto­czo­ny gro­nem nie­wiast w ja­snych, stroj­nych suk­niach, w wiel­kich ka­pe­lu­szach, ubra­nych ja­skra­wy­mi kwia­ta­mi. Stło­cze­ni na jed­nem sie­dze­niu wy­ma­chi­wa­li rę­ka­mi i śmie­li się, jak sza­le­ni.

W dru­giej do­róż­ce roz­par­ło się dwóch mło­dzień­ców. Na koź­le obok woź­ni­cy ele­ganc­ka dama w li­lio­wej, je­dwab­nej bluz­ce wy­wi­ja­ła za­ma­szy­ście bi­czem nad koń­mi. Dłu­gie pu­szy­ste boa z piór, trze­po­cząc się fi­glar­nie, po­rwa­ne pę­dem wia­tru w fan­ta­stycz­nych skrę­tach od szyi jej rwa­ło się w prze­stwo­rza.

– Do Ni­po­nu ka­na­lia je­dzie – ob­ja­śniał zgryź­li­wie Wła­dy­sław.

– A my co zro­bi­my z resz­tą wie­czo­ru? – py­tał Mi­chał.

– Z resz­tą wie­czo­ru?! – prze­ra­ził się na­iw­nie dok­tór i za­czął naj­po­waż­niej przed­kła­dać, że prze­cież naj­pil­niej­szy czas wra­cać do domu:

– Bój­cie się Boga – bia­ły dzień. Skan­dal, sło­wo daję…

Prze­le­cia­ło jesz­cze kil­ka po­jaz­dów z rów­nie gwar­nem i roz­ba­wio­nem to­wa­rzy­stwem. Ko­nie rwą z ko­py­ta, koła gu­mo­we war­czą ma­to­wo, dzwo­ni uprząż, trza­ska­ją re­so­ry.

– Mia­sto – mówi dok­tór, wy­cią­ga­jąc rękę za pę­dzą­cą w sza­lo­nych pod­sko­kach po wy­bo­jach drew­nia­ne­go bru­ku do­roż­ką. – Mia­sto, nie zna­łem go z tej stro­ny. We­so­łe!

– Ohy­da wie­ku! – syk­nął Wła­dy­sław.

– No tak, za­pew­ne, ale zno­wu… uwa­ża­cie…– Ję­zyk mu się skrę­cił w ustach nie­po­słusz­nie.

Za­uwa­żył to Mi­chał.

– Ha, ha, ha – śmiał się – dok­to­ro­wi ję­zyk w pan­to­flu cho­dzi… Chcie­li­ście dok­to­rze po­wie­dzieć: To jest pio­ru­no­chron nad da­cha­mi cno­ty do­mo­we­go ogni­ska… A no – moż­na i tak…

Czuł istot­nie, iż mu jest trud­no wy­po­wie­dzieć się, a miał nie­prze­par­tą po­trze­bę ga­da­nia, dłu­go, wy­czer­pu­ją­co, bez prze­rwy. Sta­rał się za­pa­no­wać nad sobą, zma­gał się w gwał­tow­nym wy­sił­ku na mowę ła­twą i płyn­ną, a wy­rzu­cał sło­wa twar­do, sztucz­nie, przy­czem od cza­su do cza­su ję­zyk zwi­jał się w ustach, jak fi­glarz zło­śli­wy, i wy­do­by­wa­ło się wte­dy z ust nie­zro­zu­mia­łe beł­ko­ta­nie.

– Uwa­ża­cie…

Miał całą świa­do­mość swe­go sta­nu, czuł się tem upo­ko­rzo­ny, wsty­dził się sie­bie, nie­mniej prze­cież dziw­na ra­dość pierś mu roz­sa­dza­ła, prze­peł­nia­ła ją prze­moż­na po­trze­ba krzy­ku, ru­chu, gwał­tow­ne­go wy­ła­do­wa­nia ener­gii.

– Hej, ży­cie psia­kość – wo­łał, pod­no­sząc w górę ręce – ży­cie nie jest teo­ryą do stu ty­się­cy dy­abłów! Do­brze jest cza­sem upić się… Było mi dziś źle, dy­abel­nie źle… nie mo­głem so­bie miej­sca zna­leźć… Jest mi do­brze… Daj­cie chło­py py­ska.

Brał ich po ko­lei w ob­ję­cia.

– O, dok­to­ra ro­ze­bra­ło – śmiał się Mi­chał – mo­że­by już na­praw­dę wra­cać do domu na resz­tę wie­czo­ru.

– Do domu, do domu – po­wta­rzał spiesz­nie. Po­że­gna­li się.

Kie­dy dok­tór To­masz zo­stał sam na uli­cy, spo­strzegł, że nie­tyl­ko ję­zyk, ale i nogi od­ma­wia­ją mu po­słu­szeń­stwa i zdra­dza­ją nie­po­ha­mo­wa­ną skłon­ność do fan­ta­stycz­ne­go zyg­za­ko­wa­nia. Pró­bu­je iść po li­nii pro­stej, wy­tknię­tej przez pły­ty be­to­nu, a one go no­szą po ca­łej sze­ro­ko­ści tro­tu­aru od muru ka­mie­nic do kra­wę­dzi chod­ni­ka.

– Ha, ha, ha, gdy­by mnie spo­tkał te­raz kto ze zna­jo­mych…

Na­gle nad­bie­gła lek­ka pa­ro­kon­na do­róż­ka. Woź­ni­ca z sza­lo­ną fugą pod­je­chał do chod­ni­ka, aż gumy kół otar­ły się o jego brze­gi, ścią­gnął lej­ce gwał­tow­nie i osa­dził ko­nie na miej­scu, że sta­nę­ły, jak wry­te. Z po­wo­zu wy­chy­li­ła się wy­kwint­nie ubra­na ko­bie­ta.

– Pa­nie ład­ny, za­płać pan dryn­dzia­rzo­wi za dwa kur­sy.

Nie zdzi­wi­ła go by­najm­niej ta pro­po­zy­cya, owszem wy­da­ło mu się to na­tu­ral­ne, jak­by ocze­ki­wa­ne.

– Ile? – za­py­tał, uno­sząc ka­pe­lu­sza z ga­lan­te­ryą.

– Dwa ru­bel­ki – od­po­wia­da z ko­zła do­róż­karz, kła­nia­jąc się czap­ką z uśmie­chem fi­lu­ta.

Dok­tor wsu­wa mu w garść dwa srebr­ni­ki, on kła­nia się za­ma­szy­ście, za­ci­na ko­nie, a dama, mó­wiąc miłe »dia«, ob­ci­śnię­tą w czar­ną rę­ka­wicz­kę ręką po­sy­ła mu od ust ca­łu­sa i zni­ka unie­sio­na przez dud­nią­cy głu­cho po­wóz.

Jest nie­zmier­nie rad ze sie­bie, zda­rze­nie po­do­ba­ło mu się nie­sły­cha­nie.

– Za­baw­na hi­sto­rya… Pysz­na hi­sto­rya… he, he, he – mru­czy pod no­sem, i za­ga­nia­jąc, jak to mó­wią, przed sobą gęsi mię­dzy dwo­ma sze­re­ga­mi drzew w sze­ro­kiej alei, spie­szy do domu. Ro­ze­brał się, rzu­cił na łóż­ko w bło­giem uspo­so­bie­niu i nie­ba­wem po­grą­żył się w sen ka­mien­ny.

* * *

Obu­dził się jed­nak nie­dłu­go z drże­niem w pier­siach i pe­łen nie­po­ko­ju we­wnętrz­ne­go. Spoj­rzał na ze­ga­rek, do­cho­dzi­ła szó­sta – nie spał wię­cej nad go­dzi­nę. Do gło­wy tło­czą się roje przy­po­mnień. Ob­sia­dły mózg, jak mu­chy na­tręt­ne i do­ku­cza­ją ukłu­cia­mi ostrych żą­deł. Roz­snu­wa dłu­gie, splą­ta­ne pa­smo wy­da­rzeń dnia po­przed­nie­go… Mó­wił wie­le, wie­le, za wie­le!… Czy mó­wił o niej?… o tem dziw­nem opę­ta­niu, któ­re mu po­psu­ło do­sko­na­ły spo­kój pra­cy sys­te­ma­tycz­nej, któ­re go wy­gna­ło na mia­sto, do gwa­ru, ru­chu, zgieł­ku, oszo­ło­mie­nia się?

Czy mó­wił o Ja­dwi­dze? Prze­bie­ga my­ślą wszyst­kie eta­py wczo­raj­szej wę­drów­ki, sta­ra się od­two­rzyć wszyst­kie roz­mo­wy, wi­dzi, że był dziw­ny, nie­mę­ski, roz­ma­rzo­ny, roz­czu­lo­ny… i na­gle spo­strze­ga na dro­dze tej miej­sca pu­ste, któ­rych zu­peł­nie nie pa­mię­ta.. Pa­mięć się za­ła­mu­je, mie­sza… był nie­przy­tom­ny. Pa­pla­łem po pi­ja­ne­mu.

Obrzy­dli­wość. Jest wście­kły na sie­bie za wszyst­ko – za pa­pla­nie, za ser­decz­ne zwie­rze­nia, za dzie­cin­ne do­wo­dze­nia. Nie po­sia­da się ze zło­ści. Szar­pie na so­bie ko­szu­lę, prze­wra­ca z boku na bok. Pró­bu­je za­snąć – da­rem­nie.

Za wie­le pi­łem czar­nej kawy… za wie­le wina… Obrzy­dli­wość! Fe, fe, fe…

Sen już tego ran­ka nie przy­szedł.II.

Wąz­ka, ko­li­sto bie­gną­ca sala, pod­par­ta w środ­ku dwo­ma że­la­zny­mi słu­pa­mi, oświe­tlo­na w ca­łej swej dłu­go­ści wiel­kiem oran­że­ryj­nem oknem, po tro­chu za­peł­niać się za­czę­ła pra­cow­ni­ka­mi. Na wy­so­kim, cią­gną­cym się wzdłuż okna sto­le usta­wia­no mi­kro­sko­py, mi­kro­to­my, flasz­ki z barw­ni­ka­mi wszel­kie­go ko­lo­ru, lej­ki, sło­je, sło­iki i wo­gó­le na­czy­nia szkla­ne naj­róż­niej­sze­go kształ­tu i mia­ry. Kil­ku męż­czyzn w róż­nym wie­ku i jed­na mło­da, przy­stoj­na bar­dzo ko­bie­ta za­bie­ra­li się po­waż­nie do ba­dań mi­kro­sko­po­wych.

Wszedł dok­tór To­masz. Po przy­wi­ta­niu się z obec­ny­mi i za­mia­nie kil­ku zdaw­ko­wych uwag o wy­da­rze­niach dnia, wło­żył far­tuch i, nie­dba­le ocią­ga­jąc się, zaj­mo­wał swo­je miej­sce przy sto­le. Był źle uspo­so­bio­ny.

– Oczy­wi­ście, nie­odzow­ny ka­cen­ja­mer. Dja­bli nada­li!

Pa­no­wa­ła ci­sza. Sły­chać było mia­ro­we cy­ka­nie mi­kro­to­mów, sze­lest prze­su­wa­nych przed­mio­tów, od cza­su do cza­su moc­niej­sze orzek­nie­cie szkła i mo­no­ton­ne bul­ko­ta­nie wiel­kie­go ste­ry­li­za­to­ra z bia­łej błysz­czą­cej bla­chy, usta­wio­ne­go w środ­ku sali mię­dzy słu­pa­mi. Stu­dent ja­kiś po­rał się uciąż­li­wie z mi­kro­sko­pem, snadź nie oby­ty jesz­cze z in­stru­men­tem. Przy­bli­ży­ły się doń dwie gło­wy z naj­bliż­sze­go są­siedz­twa, two­rząc con­si­lium fa­cul­ta­tis. Pod­niósł się sil­niej­szy szmer pół­gło­śnych roz­mów, lecz po chwi­li wszyst­ko wró­ci­ło do spo­ko­ju i zno­wu wy­raź­nie cy­ka­ły mi­kro­to­my, bul­ko­tał ste­ry­li­za­tor.

Wpadł zdy­sza­ny po­słu­gacz Jó­zef i tłó­ma­czył się przed To­ma­szem, że się spóź­nił, bo nie mógł się w jat­ce do­ci­snąć.

– Ale też – chwa­lił się – mię­sa przy­nio­słem, jak zło­to. Psia­ju­cha – ta­kie mię­so na bu­lion dla ro­ba­ków! Toż­by to było pie­czy­ste dla bied­nych lu­dzi! Obu­rzał się, od­wi­ja­jąc z pa­pie­rów kil­ku­na­sto­fun­to­wy ka­wał świe­żej wo­ło­wi­ny.

Jó­zef prze­cież nie był zu­peł­nym pro­fa­nem w rze­czach me­dycz­nych. Sam prze­szedł cięż­ką ku­ra­cyę i na­brał nad­zwy­czaj­ne­go sza­cun­ku dla wie­dzy le­kar­skiej, a jed­no­cze­śnie spo­ufa­lił się z nią, jak z do­brą, sta­rą zna­jo­mą. Rhi­no­skle­ro­ma wy­żar­ła mu nos i część twar­de­go pod­nie­bie­nia. Le­czo­no go chi­rur­gicz­nie przez lat wie­le, wresz­cie z wy­cin­ków skó­ry do­ro­bio­no nos nowy, któ­ry może kształ­tem swo­im nie od­po­wia­dał wy­ma­ga­niom pięk­na kla­sycz­ne­go, nie mniej prze­cież bar­dzo dys­kret­nie za­kry­wał okrop­ną daw­niej dziu­rę na twa­rzy i czy­nił czło­wie­ka o ile moż­no­ści zno­śnym w co­dzien­nem ob­co­wa­niu. Na od­dzia­le jed­nak dum­ni byli nie­zmier­nie z wy­ni­ków owej ope­ra­cyi ko­sme­tycz­nej, któ­ra mia­ła być świa­dec­twem wy­so­kich zdol­no­ści pla­stycz­nych pana chi­rur­ga. Jó­zef upięk­szo­ny w ten spo­sób, nie wró­cił już do sie­bie na wieś, ale zżyw­szy się przez lat tyle ze szpi­ta­lem, po­zo­stał tu w cha­rak­te­rze po­słu­ga­cza, jako żywa re­kla­ma dla umie­jęt­no­ści i za­bie­gów le­kar­skich. Da­wa­ło mu to pew­ne przy­wi­le­je w pra­cow­ni, a przedew­szyst­kiem swo­bo­dę wy­gła­sza­nia uwag i spo­strze­żeń czę­sto bar­dzo cie­ka­wych. Więc i te­raz gęga przez nos dal­szy ciąg swych my­śli, z po­wo­du szcze­gól­niej­szej sprzecz­no­ści, jaka tkwi w tak luk­su­so­wem od­ży­wia­niu istot naj­wstręt­niej­szych.

– I my­ślał­by kto, że to co po­rząd­ne­go. Ja se tak mó­wię, pa­nie dok­to­rze; żeby wy­pu­ścić na wol­ność te wszyst­kie na­sze mi­kro­by, toby ry­chło ko­mor­ne w mie­ście sta­nia­ło… Taka dżu­ma na ten przy­kład, albo i cho­le­ra, ho ho…

– Pew­nie, to też uwa­żaj i gdy­byś stłukł przy­pad­kiem epru­wet­kę – po­wiedz od­ra­zu, a nie wrzu­caj do zle­wu, jak wte­dy, pa­mię­tasz? To się nie ukry­je…

Przy­po­mnie­nie to ze­psu­ło hu­mor Jó­ze­fo­wi, za­milkł i pew­no so­bie my­ślał w du­chu:

– Co to za głu­pie lu­dzie – tyle pie­kła na­ro­bić o mar­ny ka­wa­łek szkieł­ka i tro­chę ple­śni.

Dok­tor otwo­rzył ter­mo­stat, gdzie w dru­cia­nych ko­szy­kach sze­re­ga­mi usta­wio­ne były pro­bów­ki z ho­dow­la­mi. Prze­glą­dał je pod świa­tło, jak zwy­kle, dla skon­tro­lo­wa­nia stop­nia roz­wo­ju, ale czu­je, iż dziś nie wi­dzi, nic nie po­strze­ga, że to wszyst­ko ra­zem wzię­te nic ab­so­lut­nie go nie ob­cho­dzi, na­to­miast upar­cie wzrok jego kie­ru­je się w stro­nę, gdzie po­chy­lo­na nad mi­kro­sko­pem sie­dzi ko­bie­ta, i wbrew naj­ener­gicz­niej­szym wy­sił­kom świa­do­mej woli śli­zga się po jej po­sta­ci, do­ty­ka się zmy­sło­wo peł­nych, roz­wi­nię­tych kształ­tów. Obu­rza się na sie­bie w spo­sób nie­wy­sło­wio­ny. Spo­strzegł w so­bie od ja­kie­goś cza­su ów nie­wła­ści­wy, jak na­zy­wał, ob­jaw tem­pe­ra­men­tu i po­sta­no­wił re­ago­wać prze­ciw nie­mu wszel­kie­mi si­ła­mi, dla­te­go to szu­kał to­wa­rzy­stwa poza pra­cow­nią – gwar­nych, in­ten­syw­nych roz­ry­wek, oszo­ło­mie­nia, aże­by po­zbyć się nie­po­trzeb­ne­go opę­ta­nia.

– Boć to opę­ta­nie – to ja­sne. Ja­dwi­ga jest nie­wąt­pli­wie pan­ną przy­stoj­ną, tłó­ma­czy so­bie, ale tyle jest pa­nien przy­stoj­nych na świe­cie. Ja ich nie wi­du­ję, nie szu­kam ich to­wa­rzy­stwa, ale to nie ra­cya, aże­bym do tej jed­nej, któ­rą co­dzien­nie spo­ty­kam w pra­cow­ni, miał ko­niecz­nie sma­lić cho­lew­ki, jak stu­dent do pen­sy­onar­ki. Wła­śnie dla­te­go, że ją spo­ty­kam w pra­cow­ni! he, he. Jest prze­cież ko­le­gą na­szym, sta­nę­ła z nami ra­zem do pra­cy za­wo­do­wej. Nie, a toż­by było pa­rad­ne, gdy­by do sto­sun­ku ko­le­żeń­skie­go za­kradł się pier­wia­stek ero­tycz­ny! He, he, ro­mans wśród tru­pich pre­pa­ra­tów, wśród bak­te­ryi cho­ro­bo­twór­czych… Cze­mu nie w pro­sek­to­ry­um? To by­ło­by do­pie­ro po de­ka­denc­ku. Czu­łe zwie­rze­nia, na­mięt­ne za­klę­cia, kra­dzio­ne uści­ski rąk… po­wa­la­nych for­ma­li­ną i in­ne­mi obrzy­dli­wo­ścia­mi. Jak­że­bym się ośmie­szył wo­bec niej, wo­bec wszyst­kich.

– Głos krwi – tak niz­ki, bru­tal­ny in­stynkt ga­tun­ku… To jest po­twor­ne! Jak­że ja ją strasz­li­wie ob­ra­żam, tę dziew­czy­nę-ko­le­gę! Ohy­da!

Sta­ra się za­jąć spra­wa­mi swej spe­cy­al­no­ści. Pró­bu­je prze­glą­dać w dal­szym cią­gu ho­dow­le, ale fa­scy­nu­je go z ja­kąś prze­moż­ną po­tę­gą ciem­na, ze zręcz­nie upię­ty­mi wło­sa­mi gło­wa dziew­czy­ny. Nie może ode­rwać oczu od jej szyi, po któ­rej peł­za de­li­kat­ny ko­smyk wło­sów. Let­nia, sza­ra bluz­ka bez koł­nie­rzy­ka od­sła­nia ją głę­bo­ko, sma­głą, okrą­głą, jak to­czo­ną. Wi­dzi do­sko­na­le prze­ślicz­ne har­mo­nij­ne li­nie wią­zań kar­ku,- dziw­nie mięk­kie i fa­li­ste. Ko­smyk wło­sów igra na nim fi­glar­nie, po­ru­sza­ny lek­kim po­wie­wem wia­tru z otwar­te­go okna. Ma ocho­tę przy­paść i przy­wrzeć usta­mi do tej cie­płej, zło­tej szyi. Wpić się war­ga­mi w to ja­sne, ma­to­we cia­ło…

Wczo­raj­sza eska­pa­da nie wy­gna­ła zeń tych my­śli nie­zno­śnych, któ­re wy­pro­wa­dza­ją go od dni kil­ku z rów­no­wa­gi, owszem jest dziś jesz­cze bar­dziej pod­nie­co­ny ner­wo­wo, jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jo­ny zgieł­kli­wym roz­gwa­rem pod­szep­tów zmy­sło­wych; roz­igra­na pra­gnie­niem wy­obraź­nia jesz­cze ja­skra­wiej i pla­stycz­niej snu­je ma­mią­ce wi­zye za­wrot­nych roz­ko­szy. Przy­tem zmę­cze­nie, nie­wy­spa­nie, przy­kry po­smak ob­fi­cie wy­pi­te­go wina, a może po pro­stu czę­ścio­we za­tru­cie al­ko­ho­lem, wprost fi­zy­olo­gicz­nie roz­luź­ni­ły su­ro­wy za­zwy­czaj rząd in­te­li­gent­nej woli kie­row­ni­czej, wy­wo­ła­ły jak­by ab­dy­ka­cyę władz ota­mo­waw­czych na rzecz naj­pier­wot­niej­szych od­ru­chów bez­po­śred­nich i czu­je, że nie po­tra­fi dłu­żej pa­no­wać nad sobą, że, nie ba­cząc na nic, na żad­ne wzglę­dy, na oso­bę, na miej­sce i oto­cze­nie rzu­ci się z po­ca­łun­ka­mi do okrą­głej szyi Ja­dwi­gi, że przy­wrze na­mięt­ne­mi usta­mi do jej ma­to­wo-zło­te­go, jak świe­ża brzo­skwi­nia, kar­ku, że ją po­rwie całą w ra­mio­na…

Żach­nął się na­gle z naj­wyż­szej od­ra­zy do sa­me­go sie­bie. Moż­li­wość czy­nu ta­kie­go ogar­nę­ła go nie­wy­po­wie­dzia­nem prze­ra­że­niem. Coby to było, gdy­by istot­nie do­pu­ścił się po­dob­ne­go bru­tal­stwa wo­bec tej ko­bie­ty… tu…

Ciem­ny pons wy­stą­pił na po­licz­ki i szedł w górę, aż się­gnął ja­snej bie­li czo­ła, że roz­go­rza­ło niby od­bi­ciem pur­pu­ro­wych pło­mie­ni po­ża­ru. A po­tem, kie­dy ustą­pi­ły go­rą­ce bla­ski krwi wzbu­rzo­nej, osiadł na niem bla­dy gniew i po­krył je chłod­nym to­nem mar­mu­ru. Zja­wił się ostry, gwał­tow­ny gniew i żal do ko­bie­ty, że przy­cho­dzi tu do przy­byt­ku po­waż­nej pra­cy umy­sło­wej ku­sić go swem cia­łem, że przy­cho­dzi tu z ob­na­żo­ną szy­ją, któ­rej wi­dok nie­ci dresz­cze po­żą­dań zmy­sło­wych i nie po­zwa­la sku­pić się du­cho­wo w kie­run­ku wy­tknię­tych przez ro­zum ba­dań. Ma żal do Ja­dwi­gi, że jest przy­stoj­na, po­nęt­na, że ubie­ra się wy­twor­nie, jak każ­da z tych ko­biet, któ­rych za­da­niem ży­cia jest po­wa­bem swych wdzię­ków przy­cią­gnąć ku so­bie męż­czy­znę, aże­by się stał oj­cem jej dzie­ci, że ubie­ra się jak każ­da pan­na czy wdo­wa na wy­da­niu, jak każ­da z tych istot do na­by­cia, któ­re w wal­ce kon­ku­ren­cyj­nej przez sztu­kę kraw­ca, fry­zy­era i per­fn­mia­rza pod­no­szą istot­ną war­tość dla uzy­ska­nia wyż­szej ceny na tar­go­wi­sku ludz­ko­ści.

Ma żal, że we­szła mię­dzy nich, jak każ­dy inny z to­wa­rzy­szów, że sta­nę­ła obok przy tru­pie w pro­sek­to­ry­um, przy cho­rym w szpi­ta­lu, przy mi­kro­sko­pie w pra­cow­ni, jak męż­czy­zna, a nie po­zby­ła się po­kus swej płci, że nie jest szpet­na, su­cha, bez­kształt­na, w ob­wi­słych, nie­zgrab­nych suk­niach, z ob­cię­ty­mi krót­ko wło­sa­mi, jak wie­le tych hi­bry­dycz­nych po­two­rów, ja­kie w za­wo­dzie swym spo­ty­kał.

Pan­na Ja­dwi­ga od­zna­cza się wy­jąt­ko­wo pięk­ną i har­mo­nij­ną bu­do­wą. Jest wy­so­ka, sil­na, nie­zmier­nie kla­sycz­na w pro­por­cy­ach. Wy­so­ki peł­ny jej biust ry­su­je się pla­stycz­nie pod fał­da­mi bia­łe­go far­tu­cha. Wło­sy, prze­pysz­ne, buj­ne, ciem­ne wło­sy za­cze­sa­ne wy­so­ko, uję­te w zgrab­ny wę­zeł, ukła­da­ją się niby dum­ny kask Mi­ner­wy. A z pod ka­sku tego, jak z pod gę­stej ko­ro­ny drze­wa wy­su­wa się to­czo­ny zło­ty kark, ob­na­żo­ny aż do ob­sa­dy.

Tego jej sta­now­czo wy­ba­czyć nie może.

Za­pew­ne – lato, znój, upał… Wy­god­niej jest w chwi­lach ta­kich nie mieć na szyi cia­snej ob­ro­ży; pan­na Ja­dwi­ga ma też bluz­kę bez koł­nie­rzy­ka;

dość niz­ko wy­cię­tą, za­koń­czo­ną lek­ką ga­zo­wą szlar­ką po­pie­la­tą, ze sre­brzy­stym je­dwab­nym brze­giem. Swo­bod­niej się tak gło­wą po­ru­sza i lżej od­dy­cha, to nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, ale prze­cież wszy­scy tu ze­bra­ni męż­czyź­ni mają na szy­jach wy­so­kie, sztyw­ne, kroch­ma­lo­ne koł­nie­rzy­ki,cięż­kie cho­mon­ta, któ­re no­szą jak rok dłu­gi bez wzglę­du na wy­so­kość tem­pe­ra­tu­ry. Tego wy­ma­ga zwy­czaj to­wa­rzy­ski, kon­we­nans. Dla­cze­go ko­bie­ta, któ­ra we wszyst­kiem na rów­ni z nami sta­je do współ­za­wod­nic­twa, ma ko­rzy­stać z ta­kich przy­wi­le­jów ko­sty­umu. Nie, to jest od­ru­cho­wa ko­kie­te­rya nie­odrod­nej córy Ewy, nie­god­na w każ­dym ra­zie ko­bie­ty-le­ka­rza, do stu ty­się­cy dja­błów! A może jest to zu­peł­nie świa­do­me wy­ra­cho­wa­nie?… Pan­na Ja­dwi­ga nie­wąt­pli­wie zna sie­bie do­brze, wie co trzy­mać może o swo­jej szyi i… umyśl­nie bie­rze ko­le­gów na kar­czek to­czo­ny, ha, ha, ha!

– Pa­nie dok­to­rze, – woła pan­na Ja­dwi­ga, – już kie­dy mi pan przy­rzekł po­moc w mo­ich ro­bo­tach, będę pana nu­dzi­ła do koń­ca. Niech no pan obej­rzy ten pre­pa­rat.

To­masz drgnął, zbu­dzo­ny na­gle z du­mań jej niz­kim, głę­bo­kim, a dziw­nie pie­ści­wym gło­sem; zmie­szał się, jak czło­wiek przy­ła­pa­ny znie­nac­ka na go­rą­cym uczyn­ku wiel­kiej nie­pra­wo­ści.

– Co pani?

– Niech pan obej­rzy mój pre­pa­rat. Ustę­pu­je mu miej­sca przy mi­kro­sko­pie. To­masz jest wzru­szo­ny, ale, pa­nu­jąc nad sobą, sia­da na jej stoł­ku i przy­kła­da oko do oku­la­ru. Pa­trzy dłu­go, bar­dzo dłu­go, po­krę­ca me­cha­nicz­nie śru­bę, po­pra­wia usta­wicz­nie lu­ster­ko, prze­su­wa w tę i tam­tą stro­nę szkieł­ko z pre­pa­ra­tem, ale okrą­głe, ja­skra­wo oświe­tlo­ne pole wi­dze­nia ska­cze przed nim nie­sfor­nie, czu­je bo­wiem tuż nad sobą cie­pły, mia­ro­wy od­dech ko­bie­ty, czu­je cie­pło jej cia­ła i lek­kie fa­lo­wa­nie far­tu­cha na swo­jem ra­mie­niu. To go zno­wu wy­rzu­ca z rów­no­wa­gi.

Sto­ją­ca na sto­le bu­tel­ka z bal­sa­mem ka­na­dyj­skim wy­dzie­la sil­ną draż­nią­cą woń ben­zo­lu i gorz­kich mig­da­łów, sły­szy cy­ka­nie mi­kro­to­mów i bul­ko­ta­nie ste­ry­li­za­to­ra, a oprócz tego naj­do­kład­niej od­róż­nia ude­rze­nia ser­ca Ja­dwi­gi. Po­grą­ża się w nie­mą, ci­chą kon­tem­pla­cyę zmy­sło­wą i chciał­by trwać wie­ki w tym na­stro­ju!

– No cóż, pa­nie dok­to­rze!

Spo­strze­ga, że au­to­ma­tycz­nem krę­ce­niem pod­niósł mi­kro­skop i ob­ra­zu wca­le nie wi­dzi. Na­sta­wia go od­po­wied­nio. Te­raz do­pie­ro jest w sta­nie przyj­rzeć się kry­tycz­nie – wró­cił zno­wu jak­by żal do dziew­czy­ny i za­tem zdol­ność do ory­en­to­wa­nia się w sy­tu­acyi.

Pre­pa­rat do naj­szczę­śliw­szych nie na­le­ży. To­masz sta­ra się to po­dzna­czyć ze zło­śli­wym na­ci­skiem, jak­by chciał po­wie­dzieć: Po co się bie­rzesz, moja pięk­na, do nie swo­ich rze­czy.

– A no nic – ce­dzi cierp­ko i twar­do. Ko­le­ga osad barw­ni­ko­wy bie­rze za drob­no­ustro­je. To się czę­sto przy­tra­fia. – Mó­wi­łem, że fuk­sy­nę trze­ba ko­niecz­nie roz­cień­czać w wo­dzie de­sty­lo­wa­nej, in­a­czej po kil­ku dniach osa­dza się i bar­wi nie­rów­no… Ale to wszyst­ko jed­no.. phi… Zresz­tą punk­ci­ki te tkwią na po­wierzch­ni skraw­ka, przy­czem są naj­róż­no­rod­niej­szej wiel­ko­ści. – Nie trze­ba być wiel­kim bak­te­ry­olo­giem, aże­by na­tem się po­znać. Niech ko­le­ga zo­ba­czy.

Usu­wa się, a ona przy­kła­da oko do oku­la­ru, przy­czem gło­wy ich spo­tka­ły się. Czuł na skro­ni swej mu­śnię­cie jej wło­sów, czuł ich za­pach. Pier­sia­mi opar­ła się lek­ko o jego ra­mię.

– Tak, tak, rze­czy­wi­ście. Oka­zu­je się, że strasz­nie jesz­cze mało mam do­świad­cze­nia. Bez po­mo­cy pań­skiej nie da­ła­bym so­bie rady… Tak, tak, wi­dzę do­sko­na­le…

Mówi spo­koj­nie, na­tu­ral­nie, głos jej nie drży, nie zdra­dza naj­mniej­sze­go wzru­sze­nia. Opie­ra się o nie­go obo­jęt­nie, jak o rzecz, o przed­miot mar­twy. Za­ję­ta spra­wa­mi swe­go pre­pa­ra­tu, nie przy­pusz­cza by­najm­niej, przez myśl jej nie prze­cho­dzi, aże­by oso­bą swo­ją mo­gła wy­wo­łać w ko­le­dze ja­kie inne uczu­cia prócz zwy­kłej życz­li­wo­ści. Za­pew­ne, oka­zu­je mu od pierw­szych dni po­zna­nia się więk­szą może sym­pa­tyę, niż in­nym, ale jest to po­pro­stu wy­ni­kiem naj­bliż­sze­go są­siedz­twa przy sto­le, przy któ­rym przy­pa­dek po­sa­dził ich ra­zem, poza tem jest tam tro­chę wdzięcz­no­ści za wska­zów­ki, ja­kie jej w za­kre­sie spe­cy­al­nych ba­dań udzie­la. Naj­mniej­sze­go śla­du sym­pa­tyi in­nych, tej cie­płej, rzew­nej skłon­no­ści ko­bie­ty dla wy­bra­ne­go… Skąd­że zno­wu. – Sia­du cie­nia, naj­drob­niej­szych po­zo­rów!

Pan­na Ja­dwi­ga pod­su­wa mu inne pre­pa­ra­ty do obej­rze­nia, on je oglą­da dłu­go w mil­cze­niu; ko­rzy­sta ze spo­sob­no­ści, aże­by nie mó­wić, bo w naj­wyż­szem sku­pie­niu ca­łej swej isto­ty, w ca­łem na­pię­ciu wszyst­kiej woli swo­jej za­ła­twia ze sobą su­ro­wy ob­ra­chu­nek i przed­się­bie­rze sze­reg nie­zmier­nie waż­nych po­sta­no­wień.

Przedew­szyst­kiem wy­my­śla so­bie za dzi­ki ka­prys krwi.

– Ani­ma vi­lis – by­dlę!

Da­lej roz­wa­ża stan swój obec­ny i moż­li­we na­stęp­stwa w przy­szło­ści.

– Bo gdy­by to na­wet było uczu­cie trwal­sze, głęb­sze, szcze­re, gdy­by prze­ro­dzić się mia­ło w praw­dzi­wą mi­łość? He he, co to jest mi­łość? Ja­kie są jej zna­mio­na cha­rak­te­ry­stycz­ne?… Ści­śle bio­rąc, jest to taki sto­pień po­żą­da­nia, na któ­rym czło­wie­ko­wi wy­da­je się, iż nig­dy się ono nie wy­czer­pie i dla­te­go pra­gnie ży­cie swo­je na za­wsze zwią­zać z ży­ciem oso­by ko­cha­nej. Za­ko­cha­ni przy­się­ga­ją so­bie mi­łość na za­wsze, na wiecz­ność, na śmierć. Dla tego męż­czy­zna za­śle­pio­ny po­żą­da­niem pod­da­je do­bro­wol­nie kark pod jarz­mo obo­wiąz­ków ro­dzin­nych na całe ży­cie, dla­te­go z za­par­ciem się sie­bie za­prze­pasz­cza in­dy­wi­du­al­ność swo­ją w sta­dle mał­żeń­skiem z pierw­szą lep­szą sa­mi­cą, dla­te­go nie­raz naj­lek­ko­myśl­niej łą­czy oso­bę swą z isto­tą mar­ną, kom­pro­mi­tu­jąc tem naj­fa­tal­niej cały swój los, całą swo­ją ist­ność. Ta­kie jest dra­koń­skie pra­wo in­stynk­tu…

I czu­je, że z Ja­dwi­gą pra­gnął­by iść ręka w rękę przez wiecz­ność, że ją po­żą­da na za­wsze – a więc ko­cha! Ko­cha w niej nie­tyl­ko pięk­ne cia­ło, ko­cha w niej wszyst­ko: wdzięk, in­te­li­gen­cyę, do­broć, głos, chciał­by jej słu­chać, chciał­by ją mieć przy so­bie… wiecz­nie…

Ogar­nia go dziw­nie mięk­kie, cie­płe roz­rzew­nie­nie.

– Ko­cham – wy­szep­ta­ła du­sza w ta­jem­ni­cy.

Pan­na Ja­dwi­ga opo­wia­da dłu­go i ob­szer­nie o spo­so­bie, ja­kim przy­go­to­wy­wa­ła barw­ni­ki. Mówi swo­im niz­kim, me­lo­dyj­nym gło­sem, rów­no, spo­koj­nie, prze­ję­ta nie­zmier­nie waż­no­ścią tej spra­wy – tej drob­nej, głu­piej spra­wy: dla­cze­go nie uży­ła wody de­sty­lo­wa­nej, lecz zwy­czaj­nej.

Jak­że da­le­ka jest ona od my­śli i uczuć, któ­re nur­tu­ją w du­szy To­ma­sza.

Oczy­wi­ście jest on dla niej naj­zu­peł­niej obo­jęt­ny. Czyż ma paść na ko­la­na, wy­znać swe za­pa­ły i… na­ra­zić się na śmiesz­ność?

Nie­wąt­pli­wie, wy­zna­nie ta­kie na­ra­zi­ło­by go przedew­szyst­kiem na śmiesz­ność, a po­tem uczy­ni­ło­by wstręt­nym i nie­moż­li­wym w pra­cow­ni. Nie mógł­by się tu wię­cej po­ka­zać…

Czy wo­gó­le ta uczo­na pan­na, ro­zu­mu­je da­lej, prze­szedł­szy przez te­atr ana­to­micz­ny, pro­sek­to­ry­um, kli­ni­ki, szpi­ta­le, ope­ra­cye, nie wy­na­tu­rzy­ła o tyle swej nie­wie­ściej isto­ty, że mo­gła­by jesz­cze po­ko­chać ko­go­kol­wiek:

Z ko­chan­ka­mi w nie­bo wzla­tać Wło­sy spla­tać i roz­pla­tać.

Ha­ha­ha, po ca­ło­dzien­nej, obrzy­dli­wej pra­cy w kli­ni­ce gi­ne­ko­lo­gicz­nej – do dja­bła!

– Głu­pio umie­ści­łeś swo­je amo­ry, pa­nie To­ma­szu – za­wy­ro­ko­wał i po­rwał się na­gle ze stoł­ka.

– Mu­szę iść do szpi­ta­la.

– Nie by­wał pan do­tąd?

– Źle ro­bi­łem. Mu­szę by­wać dla przy­szłej prak­ty­ki. Trze­ba żyć i użyć ży­cia. Prak­ty­ka da ma­mo­nę, na mi­kro­bach da­le­ko nie za­ja­dę. Pani wie – na­uka nie tu­czy.

Zdej­mo­wał po­spiesz­nie far­tuch.

– Pa­nie dok­to­rze, – pyta Jó­zef – a co zro­bić z tymi ko­tle­ta­mi.

Z ja­ki­mi ko­tle­ta­mi?

Jó­zef na zwy­kłej ku­chen­nej ma­szyn­ce do mie­le­nia mię­sa prze­tarł przy­nie­sio­ną przez sie­bie wo­ło­wi­nę i cze­ka dal­szych in­struk­cyi. Czyn­ność jed­nak tak ku­li­nar­na w la­bo­ra­to­ry­um szpi­tal­nem bawi go ogrom­nie, nie może więc po­wstrzy­mać się od wy­ra­że­nia tego gło­śno.

– Hu, hu ko­tle­ty, jak Bo­zię ko­cham, syp­nąć pa­nie dok­to­rze, garść soli, szczyp­tę pie­przu, tro­chę tar­tej bu­łecz­ki i jaz­da na świe­że ma­seł­ko. Mnia, mnia, mnia. Kar­to­fel­ki też się znaj­dą – mnia, mnia.

– Tyl­ko nie bła­znuj, pro­szę cię, – gnie­wa się To­masz – nie lu­bię głu­pich kon­cep­tów.

Jó­zef, zbi­ty z tro­pu, ob­cie­ra pal­cem przy­pra­wio­ny nos, dok­tór koń­czy la­ko­nicz­nie:

– Od­wa­żysz pięć­set gra­mów, wło­żysz do sło­ja, na­le­jesz litr zim­nej wody i wsta­wisz do lo­dow­ni. Zro­zu­mia­łeś?

Wy­cho­dzi.

– Ho, ho, panu dok­to­ro­wi cha­rak­ter się od­mie­nił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: