Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Miasto purpurowych neonów - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
20 czerwca 2024
38,00
3800 pkt
punktów Virtualo

Miasto purpurowych neonów - ebook

Violet Fox to dwudziestodwuletnia dziewczyna, która od dziecięcych lat nie daje się zamknąć w ramach schematów. Kocha swoją wolność i niezależność. Szpilki zamieniła na wygodne trampki, muzykę młodzieżową na mocnego rocka, a na świat zawsze patrzy przez różowe okulary. Niemniej tak jak każdy skrywa głęboko w sercu dawne rany i ogromną tęsknotę za matką, która odeszła zbyt szybko. Co się stanie, gdy na jej drodze stanie niezbyt miły, ale intrygujący mężczyzna? Czy dziewczyna, która od zawsze powtarza, że dobrze jej w pojedynkę i do tej pory nie spotkała absolutnie nikogo interesującego, zmieni zdanie? I czy zawsze to starszy i bardziej doświadczony facet będzie uczył życia młodą dziewczynę?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397179707
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tekst © Co­py­ri­ght by Na­ta­lia Kul­piń­ska

Wy­dawca © Co­py­ri­ght by Na­ta­lia Kul­piń­ska

Ka­te­go­ria: New Adult

Ję­zyk: pol­ski

OPIS:

Vio­let Fox to dwu­dzie­sto­dwu­let­nia dziew­czyna, która od dzie­cię­cych lat nie daje się za­mknąć w ra­mach sche­ma­tów. Ko­cha swoją wol­ność i nie­za­leż­ność. Szpilki za­mie­niła na wy­godne trampki, mu­zykę mło­dzie­żową na moc­nego rocka, a na świat za­wsze pa­trzy przez ró­żowe oku­lary. Nie­mniej tak jak każdy skrywa głę­boko w sercu dawne rany i ogromną tę­sk­notę za matką, która ode­szła zbyt szybko.

Co się sta­nie, gdy na jej dro­dze sta­nie nie­zbyt miły, ale in­try­gu­jący męż­czy­zna? Czy dziew­czyna, która od za­wsze po­wta­rza, że do­brze jej w po­je­dynkę i do tej pory nie spo­tkała ab­so­lut­nie ni­kogo in­te­re­su­ją­cego, zmieni zda­nie?

I czy za­wsze to star­szy i bar­dziej do­świad­czony fa­cet bę­dzie uczył ży­cia młodą dziew­czynę?Roz­dział 1

Fio­le­towy Lis

Vio­let

– Do­sta­łem kon­trakt w Azji – oznaj­mia tata, gdy zja­wia się w domu po ca­łym dniu pracy i za­staje mnie czy­ta­jącą książkę na sze­ro­kim pa­ra­pe­cie okna.

Moja kotka, Latte, śpi na łóżku, ole­wa­jąc cały świat. Ma­cha je­dy­nie de­li­kat­nie swoim pu­szy­stym ogon­kiem.

– Na długo? – do­py­tuję z wes­tchnie­niem, cho­ciaż do­sko­nale znam od­po­wiedź. Od­kła­dam książkę na bok, by sku­pić całą uwagę na nim. Sprawa jest po­ważna, bo nie roz­ma­wiamy tu o ty­go­dnio­wej de­le­ga­cji.

– Chyba na­wet zbyt długo. – Smut­nieje, opie­ra­jąc przy­pró­szoną si­wi­zną głowę o fu­trynę drzwi. – Dwa lata – do­daje, a ja na chwilę wstrzy­muję od­dech. Musi wi­dzieć moją kon­ster­na­cję, bo od razu do­daje: – Wiesz, że za­wsze mo­żesz po­je­chać ze mną. Ja­koś mo­żemy to so­bie prze­cież po­ukła­dać.

Tho­mas Fox, naj­lep­szy oj­ciec na ca­łym świe­cie, który nie bał się zo­stać sam z pię­cio­let­nią mną, gdy umarła moja mama. Wziął na sie­bie cały trud wy­cho­wa­nia ma­łej dziew­czynki, po­ka­zał mi, jak żyć, wiele na­uczył. Mój pry­watny bo­ha­ter, któ­remu do szczę­ścia po­trzeba je­dy­nie ko­biety u boku. Bar­dzo bym chciała, żeby w końcu się w kimś za­ko­chał. Jak nikt inny na tym świ­cie za­słu­guje na wszystko, co naj­lep­sze.

– Wiesz, że nie­na­wi­dzę opusz­czać mia­sta. – Uśmie­cham się do niego, po czym pod­cho­dzę, by wtu­lić się w silne i opie­kuń­cze ra­miona. W nich za­wsze świat wy­daje się prost­szy. Są moją bez­pieczną przy­sta­nią pod­czas wszyst­kich ży­cio­wych sztor­mów.

– Dasz so­bie radę sama? – do­py­tuje z tro­ską. – Będę ci wy­sy­łał co mie­siąc pie­nią­dze. Co­dzien­nie będę dzwo­nił i pi­sał ma­ile.

– Za­wsze daję radę – za­pew­niam go, cho­ciaż nie ukry­wam smutku. Nie­na­wi­dzę roz­sta­wać się z nim na tak długo. Wła­ści­wie naj­dłuż­szy wy­jazd trwał może trzy ty­go­dnie. Przed nami ogromna próba cha­rak­te­rów. Je­ste­śmy do sie­bie bar­dzo przy­wią­zani.

Tata zaj­muje się bu­dową wia­tra­ków. Jest jed­nym z lep­szych spe­cja­li­stów, dla­tego dość czę­sto wy­sy­łają go w de­le­ga­cje, które jed­nak do tej pory były gdzieś w oko­licy.

Nie za­wsze mie­li­śmy pie­nią­dze. Przez ich brak, mię­dzy in­nymi, nie po­szłam na stu­dia, a w li­ceum by­łam wy­śmie­wana i szy­ka­no­wana, bo nie pa­so­wa­łam do in­nych. Zresztą, ja ni­gdy do ni­kogo i ni­czego nie pa­so­wa­łam.

Los uśmiech­nął się do nas tak na­prawdę rok temu. Oj­ciec pod­pi­sał kon­trakt z jedną z naj­więk­szych firm w Sta­nach, a jego ka­riera ru­szyła z ko­pyta. Mo­gli­śmy spła­cić długi, od­świe­żyć dom i za­cząć żyć spo­koj­nie, bez stresu, na śred­nim, ale sta­bil­nym po­zio­mie.

Wszystko było po­kło­siem sa­mot­nego ta­cie­rzyń­stwa i bra­kiem czasu na sa­mo­roz­wój. Można po­wie­dzieć, że tato od­dał mi sie­dem­na­ście lat swo­jego ży­cia. Do­piero gdy pod­ro­słam i mo­głam sama cho­dzić do i wra­cać ze szkoły, na­uczy­łam się sa­mo­dziel­no­ści, on mógł zmie­nić pracę i od­dać się ka­rie­rze. Przez to też i ja szyb­ciej doj­rze­wa­łam, bo obo­wiąz­ków mia­łam zwy­czaj­nie wię­cej niż więk­szość na­sto­lat­ków.

Ni­gdy mi to nie prze­szka­dzało. Nie na­rze­ka­łam ani się nie bun­to­wa­łam, bo­wiem na­grodą była mi­łość i wdzięcz­ność taty.

Nie za­po­mnę, gdy ugo­to­wa­łam pierw­szy raz obiad, żeby zro­bić mu nie­spo­dziankę, gdy wróci z pracy. Jadł i pła­kał ze wzru­sze­nia. Mia­łam wów­czas za­le­d­wie dwa­na­ście lat i pę­ka­łam z dumy.

Pew­nie nie było to coś naj­smacz­niej­szego na świe­cie, ale jego ra­dość była waż­niej­sza od smaku.

– Wiesz, że je­stem z cie­bie dumny? – Ca­łuje mnie w czu­bek głowy i moc­niej przy­tula.

– Ja z cie­bie bar­dziej, tatku – mru­czę mu w klatę. – Kiedy wy­jeż­dżasz?

– W przy­szłym ty­go­dniu. – Od­suwa się ode mnie, pa­trząc mi głę­boko w oczy. – Może jed­nak na ten czas prze­nie­siesz się do dziad­ków?

– Do­sko­nale wiesz, że nie wy­trzy­mam z nimi na­wet ty­go­dnia. – Wy­bu­cham śmie­chem. Prawda jest jed­nak taka, że ich zwy­czaj­nie nie zno­szę i mam ku temu po­wody.

– Kie­dyś u nich zo­sta­wa­łaś, gdy wy­jeż­dża­łem.

– Tak i każdy taki po­byt od­cho­ro­wy­wa­łam na ko­zetce u psy­cho­loga. Za­po­mnia­łeś już?

– Prze­pra­szam, że mu­sia­łaś to zno­sić.

– To ukształ­to­wało mój cha­rak­ter, więc po­wiedzmy, że su­rvi­val, jaki ser­wo­wała mi bab­cia, na coś się przy­dał. Dziwne tylko, że dzia­dek za­wsze sie­dział ci­cho i się do ni­czego nie wtrą­cał.

– Bo się bał. On jest od sa­mego po­czątku pod­po­rząd­ko­wany swo­jej żo­nie.

Moi dziad­ko­wie, ro­dzice mamy, są okrop­nie sta­ro­świeccy. Ja, z ca­łym swoim je­ste­stwem i sty­lem by­cia oraz ubie­ra­nia się, nie wpi­suję się w sche­mat ide­al­nej wnuczki. Na­wet moje imię im się nie po­doba. Sama nie wiem, jak moja mama ucho­wała się jako nor­malna, za­krę­cona dziew­czyna. Taką wła­śnie po­ko­chał tata, a dzięki nim i ja taka je­stem.

Na­zy­wam się Vio­let Fox, bo­wiem mama uznała, że to bę­dzie strasz­nie za­bawne, gdy stanę się fio­le­to­wym li­skiem. Prze­sią­kłam tym ko­lo­rem, który stał się moim zna­kiem roz­po­znaw­czym.

No­szę ko­lo­rowe ubra­nia, słu­cham roc­ko­wej mu­zyki, cho­dzę wła­snymi ścież­kami. Chwy­tam się jed­nej pracy, by za chwilę stwier­dzić, że jed­nak mi nie od­po­wiada, i szu­kać na­stęp­nej. Żyję z dnia na dzień, bo ni­gdy nie wiemy, co przy­nie­sie nam ju­tro. Moja mama miała za­le­d­wie dwa­dzie­ścia pięć lat, gdy umarła. A wła­ści­wie zgi­nęła, prze­cho­dząc na zie­lo­nym świe­tle w sa­mym cen­trum mia­sta.

Za każ­dym ra­zem, gdy tra­fia­łam do dziad­ków, bab­cia na siłę chciała zro­bić ze mnie grzeczną dziew­czynkę, którą ni­gdy nie by­łam i być nie za­mie­rzam. Bli­żej mi było za­wsze do chłop­ców. Teo­ria jest taka, że to dla­tego, że wy­cho­wał mnie sa­motny męż­czy­zna. Bzdury, ale tej ko­bie­cie oczy­wi­ście nie da się prze­mó­wić do roz­sądku. Wie swoje i pró­buje wła­sne po­glądy wpa­jać in­nym.

Be­atrice Tur­ner, pseu­do­nim „bab­cia”, bo ni­gdy za bar­dzo nie wi­dzia­łam jej w tej roli, a przy­naj­mniej w moim mnie­ma­niu po­winna nieco ina­czej wy­glą­dać i się za­cho­wy­wać, za­pla­tała mi dwa uro­cze war­ko­czyki, ubie­rała w słod­kie, ró­żowe su­kienki i błysz­czące bu­ciki. Wy­glą­da­łam jak słodka beza i nie mo­głam na sie­bie spoj­rzeć w lu­strze. Co nie­dzielę cią­gała mnie do ko­ścioła, tłu­ma­cząc, że tak trzeba, bo po­rządni lu­dzie tak ro­bią. Za­bra­niała mi bie­gać z chło­pa­kami z są­siedz­twa za piłką, ska­kać przez płot i rzu­cać się pia­skiem. Jako po­rządna dziew­czynka mia­łam się ba­wić lal­kami, ser­wo­wać wy­ima­gi­no­waną her­batkę z pla­sti­ko­wych, fi­ku­śnych fi­li­ża­nek i co naj­wy­żej po­ska­kać na ska­kance. Wszystko ze sma­kiem i do­brym gu­stem. Jej wnuczka nie mo­gła być chłop­czycą.

Od­no­szę wra­że­nie, że miała roz­pi­sany dla mnie plan na co naj­mniej trzy­dzie­ści lat. Nie­stety, ku jej nie­za­do­wo­le­niu, bar­dzo szybko uświa­do­mi­łam ją, że nici z jej wi­zji po­ukła­da­nej pa­nienki.

Gdy w wieku trzy­na­stu lat sta­now­czo się po­sta­wi­łam, przy­cho­dząc do niej w sze­ro­kich spodniach, roz­cią­gnię­tej bluzce i tramp­kach, mało nie do­stała za­wału. Wy­gra­łam, a ona się pod­dała. Przy­naj­mniej w kwe­stii ubioru, bo swoje przy­tyki ser­wo­wała mi na każ­dym kroku.

Tylko w domu tak na­prawdę mo­głam być sobą. Ko­lo­ro­wym pta­kiem, który ko­cha grę w ko­sza, jazdę na de­sko­rolce, gło­śne słu­cha­nie mu­zyki i prze­sia­dy­wa­nie na da­chu, by bez celu ga­pić się w niebo. Ucie­kam tam do tej pory, gdy po­trze­buję po­my­śleć lub zwy­czaj­nie uciec od trosk dnia co­dzien­nego.

Eg­zor­cy­zmy babci da­wały skutki od­wrotne do za­mie­rzo­nych i bę­dąc w okre­sie doj­rze­wa­nia, po­gu­bi­łam się w tym, kim tak na­prawdę je­stem. Nie po­tra­fi­łam za­ak­cep­to­wać swo­jego ciała, które za­czy­nało się zmie­niać. Gdy do­sta­łam pierw­szy okres, wpa­dłam w hi­ste­rię, a biedny tata przez kilka go­dzin mu­siał mi tłu­ma­czyć, że nie umie­ram i to nor­malny pro­ces.

Znów wina za taki stan rze­czy zo­stała zwa­lona na niego, bo jak to tak, nie zna­lazł so­bie ni­kogo przez tyle czasu? Be­atrice je­dy­nie wbi­jała mi do głowy, jak być damą, ale nie uczyła, jak być ko­bietą. Swo­jej winy oczy­wi­ście nie uzna­wała. Skoro oj­ciec nie był w sta­nie, we­dług niej, spro­stać wy­zwa­niu, to rów­nie do­brze ona mo­gła o tym ze mną roz­ma­wiać. Ale nie, bo waż­niej­sze było to, że­bym ba­wiła się za­baw­kami dla dziew­czy­nek, a nie to, by na­kre­ślić mi róż­nice mię­dzy ko­bie­tami a męż­czy­znami.

– Za­my­śli­łaś się. – Za­uważa tata i przy­siada na moim łóżku, żeby po­gła­skać Latte, która prze­ciąga się i układa na ple­cach, wy­sta­wia­jąc swój mię­ciutki brzuch, który po do­tknię­ciu staje się śmier­telną pu­łapką dla każ­dej dłoni.

– Przy­po­mniały mi się stare czasy i próby stwo­rze­nia ze mnie sztyw­nej, wy­ra­cho­wa­nej dzie­wu­chy z ki­jem w tyłku, dla któ­rej je­dy­nym ce­lem jest zna­le­zie­nie męża i uro­dze­nia mu gro­madki dzieci. – Wzdry­gam się na samą myśl. – Je­stem ci wdzięczna, że na to nie po­zwo­li­łeś.

– Każdy ma prawo żyć tak, jak mu się po­doba. Skoro wy­bra­łaś taką ścieżkę w ży­ciu, to jest to wy­łącz­nie twoja sprawa. Smutne jest je­dy­nie to, że kom­plet­nie nie mia­łem wpływu na to, co ta ko­bieta kła­dła ci do głowy, gdy u nich prze­by­wa­łaś. – Wzdy­cha i kręci głową. – Zro­biła ci tym ogromną krzywdę.

– Psy­cho­log mi wszystko na­pro­sto­wał i udo­wod­nił, że nie je­stem żad­nym od­mień­cem.

– Wy­ro­słaś na piękną ko­bietę – stwier­dza tato.

– Nie­które mę­skie za­jawki, jed­nak po­zo­stały. – Pusz­czam mu oczko.

– Co mia­łem zro­bić, gdy sama gar­nę­łaś się do na­prawy auta?

– Je­stem ci za to ogrom­nie wdzięczna. Która ko­bieta po­trafi wy­mie­nić koło, na­pra­wić sil­nik lub na słuch roz­po­znać usterkę? – Par­skam śmie­chem.

Ko­cham re­mon­to­wać sa­mo­chody. Od za­wsze do­sta­wa­łam ogromny kre­dyt za­ufa­nia i czę­sto mo­głam ro­bić rze­czy, które in­nym były za­bro­nione. Pierw­szy al­ko­hol wy­pi­łam z tatą. Tak samo było z pierw­szym pa­pie­ro­sem, po któ­rym wy­mio­to­wa­łam kilka razy. Od tam­tej pory ni­gdy już nie za­pa­li­łam. Za to lampka wina stała się na­szym piąt­ko­wym ry­tu­ałem od czasu, gdy do­ro­słam. Włą­czamy so­bie se­rial, ukła­damy wy­god­nie na ka­na­pie i są­czymy al­ko­hol. Bę­dzie mi tego bra­ko­wało.

– Nie je­steś ty­po­wym ro­dzi­cem. – Ukła­dam usta w sze­roki uśmiech.

– Tak jak ty ty­pową dziew­czyną.

– Już za tobą tę­sk­nię – wy­znaję, przy­sia­da­jąc znów na pa­ra­pe­cie.

– Będę co ja­kiś czas przy­la­ty­wał. Tak czę­sto, jak tylko się da – za­pew­nia mnie ze wzru­sze­niem.

– Nie mar­nuj pie­nię­dzy. Bę­dziemy się wi­dy­wać na wi­deo roz­mo­wach. Za­wsze ma­rzy­łeś o zmia­nie domu, a na to po­trzebne są pie­nią­dze. Kto wie, może po­znasz ja­kąś bo­gatą Azjatkę i za­ko­chasz się w niej do sza­leń­stwa.

– Je­stem już na to za stary.

– Chyba so­bie żar­tu­jesz! Masz do­piero czter­dzie­ści pięć lat. Oczy­wi­ście, że je­steś jesz­cze do wzię­cia – mó­wię obu­rzona jego po­dej­ściem do sprawy.

– A ty?

– Co ja?

– Dla­czego ni­kogo nie masz?

– Nie wiem. – Wzru­szam ra­mio­nami. – Ni­gdy nie spo­tka­łam ni­kogo, przy kim szyb­ciej za­bi­łoby mi serce. Poza tym lu­dzie w moim wieku są in­fan­tylni i my­ślą tylko o sek­sie, im­pre­zach i al­ko­holu.

– Chyba stwo­rzy­łem po­twora. – Wy­bu­cha śmie­chem, na co re­aguję za­sko­czoną miną z unie­sioną jedną brwią. – Nie patrz tak na mnie. Je­steś nad wiek doj­rzała i od­po­wie­dzialna. Zu­peł­nie inna niż na­sto­lat­ko­wie w obec­nych cza­sach.

– To źle? – do­py­tuję zdez­o­rien­to­wana.

– Oczy­wi­ście, że nie. Ale przez wy­so­kie po­czu­cie wła­snej war­to­ści mo­żesz mieć pro­blem, by ko­goś zna­leźć.

– Nie szu­kam. Je­śli sam się znaj­dzie, to spoko. Świat się nie za­wali, je­śli będę sama. Mam do­piero dwa­dzie­ścia dwa lata. Jesz­cze zdążę być nor­malna. Te­raz chcę zwy­czaj­nie po­być sobą. I z tym po­czu­ciem wła­snej war­to­ści też bym nie sza­lała. Skła­dam się głów­nie z kom­plek­sów.

– Za­wsze bądź sobą. Nie zmie­niaj się pod pre­sją dru­giej osoby, bo na za­wsze po­zo­sta­niesz nie­szczę­śliwa. Nie po­zwól, by te wszyst­kie głu­pie tek­sty babci miały ja­ki­kol­wiek wpływ na to, kim chcesz być – mówi po­waż­nym to­nem.

– Ni­gdy nie za­po­mnę, gdy na­uczy­cielka w li­ceum za­py­tała się nas, kim chcemy zo­stać, jak do­ro­śniemy i skoń­czymy stu­dia. Ja wtedy po­wie­dzia­łam wła­śnie, że chcę być sobą. – Uśmie­cham się na to wspo­mnie­nie, bo jest jed­nym z mo­ich ulu­bio­nych. – Od­po­wie­działa mi, że nie zro­zu­mia­łam py­ta­nia.

– Pa­mię­tam to, bo od­py­sko­wa­łaś jej, że to ona nie zro­zu­miała od­po­wie­dzi – śmieje się tato.

– To nie miało za­brzmieć bez­czel­nie.

– Wiem, ale uwagę wpi­sała.

– To był jawny atak na moją in­dy­wi­du­al­ność – pry­cham.

– Moja ty bun­tow­niczko. – Pod­cho­dzi do mnie, obej­muje ra­mie­niem i przy­ci­ska do sie­bie. – Co ty na to, żeby po­je­chać do mia­sta na ja­kieś do­bre je­dze­nie? Chcę się na­cie­szyć twoim to­wa­rzy­stwem za­nim wy­jadę.

– Pew­nie! Ja chcę su­shi.

– Bę­dzie su­shi – od­po­wiada i wy­cho­dzi z po­koju. – Od­świeżę się po pracy i mo­żemy je­chać. – Do­biega do mnie jego głos gdzieś z głębi domu.

Miesz­kamy na obrze­żach Sa­van­nah, stu­pięć­dzie­się­cio­ty­sięcz­nego mia­sta w sta­nie Geo­r­gia. Do cen­trum mamy za­tem ka­wa­łek drogi, ale nie za­mie­ni­ła­bym tego miej­sca na nic in­nego. Ko­cham nasz dom. Wiążą się z nim mi­liony wspo­mnień.

Więk­szość mo­ich zna­jo­mych wy­pro­wa­dziło się na stu­dia do więk­szych miast. Ja nie po­tra­fi­łam odejść. Za­pu­ści­łam tu ko­rze­nie i mimo że na świa­dec­twie wid­niały same do­bre oceny, uzna­łam, że na­uka nie jest mi już po­trzebna do szczę­ścia. Może kie­dyś po­dążę wła­śnie tą ścieżką, ale póki co wciąż błą­dzę. Brak pie­nię­dzy je­dy­nie po­mógł mi w pod­ję­ciu tej de­cy­zji.

Azja… Może kie­dyś od­wie­dzę tatę, choć na samą myśl, że mia­ła­bym le­cieć sa­mo­lo­tem, skręca mnie w żo­łądku. Nie­na­wi­dzę po­dró­żo­wać.

– Wi­dzia­łaś, że dom po dru­giej stro­nie ulicy zo­stał wy­sta­wiony na sprze­daż? – mówi tata, gdy wsia­damy już do sa­mo­chodu.

– Tak. Cie­kawe, kto go kupi. Jest stary i znisz­czony, więc bę­dzie wy­ma­gał ogrom­nego re­montu – za­uwa­żam. – Do tego jest wielki, więc tylko ktoś z bar­dzo za­sob­nym port­fe­lem się na niego po­łasi.

– Do­brze, żeby ktoś się za niego wziął, bo te­raz tylko stra­szy, choć kie­dyś był taki piękny.

Dom są­sia­dów za­nie­dbany był już wtedy, gdy oni w nim jesz­cze miesz­kali. Star­sze mał­żeń­stwo po­dobno nie miało żad­nych spad­ko­bier­ców, więc dom zo­stał wy­sta­wiony na sprze­daż przez mia­sto. Smutne, ale ta­kie cza­sem bywa ży­cie, nie­stety.

– Mam ogromne wy­rzuty su­mie­nia.

Spo­glą­dam na sku­piony na dro­dze przed nami pro­fil taty, do­strze­ga­jąc w jego oku nie­wy­obra­żalny smu­tek.

– Dla­czego? – py­tam, prze­krę­ca­jąc się w fo­telu w jego stronę.

– Je­steś taka mło­dziutka. Zo­sta­wiam cały dom na two­jej gło­wie. To nie­od­po­wie­dzialne. Do tej pory opie­ko­wali się tobą dziad­ko­wie. Poza tym ni­gdy nie je­cha­łem na tak długo.

– Mam dwa­dzie­ścia dwa lata, a nie pięć. Do­sko­nale wiesz, że po­tra­fię wię­cej niż nie­je­den fa­cet. I ko­cham sa­mot­ność. Na­sza dziel­nica jest jedną z naj­bez­piecz­niej­szych w ca­łym mie­ście – wy­mie­niam, bo wiem, że on uwiel­bia swoją pracę i za żadne skarby świata nie chcia­ła­bym być prze­szkodą w re­ali­za­cji jego ma­rzeń i ce­lów.

– Obie­cu­jesz, że je­śli bę­dziesz po­trze­bo­wała po­mocy, to za­dzwo­nisz do dziadka?

– Dzia­dek ma sie­dem­dzie­siąt trzy lata, to on bar­dziej po­trze­buje po­mocy niż ja. – Kładę mu rękę na ra­mie­niu. – Nie martw się, wszystko bę­dzie do­brze, obie­cuję. Po­myśl, że więk­szość mo­ich ró­wie­śni­ków sie­dzi wła­śnie w aka­de­mi­kach, da­leko od kon­troli ro­dzi­ców. Wie­czo­rami chleją tani al­ko­hol, wy­mio­tują do zlewu i ja­rają ma­ri­hu­anę.

– To miało być po­cie­sze­nie? Bo ty bę­dziesz miała do dys­po­zy­cji całą chatę, a ja będę jesz­cze da­lej, bo na in­nym kon­ty­nen­cie. – Wy­bu­cha śmie­chem, a ja je­dy­nie z dez­apro­batą kręcę głową.

Wiem, że mi ufa i zdaje so­bie sprawę z tego, że je­stem ostat­nią osobą, która zro­bi­łaby dziką im­prezę w domu. Stro­nię od tego typu rze­czy. Je­stem od­lud­kiem i mogę to po­wie­dzieć gło­śno, bez naj­mniej­szego wstydu. Przez to też nie mam zbyt wielu zna­jo­mych.

Mam garstkę przy­ja­ciół, bo przez to, że by­łam od za­wsze inna, lu­dzie ze mną nie trzy­mali. Wy­zy­wali od fre­aków i bie­da­ków. Moje dwie naj­lep­sze przy­ja­ciółki wy­je­chały w po­szu­ki­wa­niu lep­szego ży­cia w wiel­kich mia­stach. Kon­takt zma­lał, za co ab­so­lut­nie ich nie wi­nię. Mam zna­jo­mych, z któ­rymi cza­sem gdzieś się wy­rwę, bo ko­cham miej­skie ży­cie, ale to wszystko. Du­szą to­wa­rzy­stwa nie by­łam i zde­cy­do­wa­nie ni­gdy nie będę.

– Może wła­śnie po­win­naś ro­bić to, co inni?

Za­ska­kuje mnie tym py­ta­niem.

– Który ro­dzic ma­rzy o tym, żeby jego dziecko się upi­jało i im­pre­zo­wało?

– Do­bra, po­nio­sło mnie – mówi z uśmie­chem.

– Zde­cy­do­wa­nie.

Uwiel­biam na­sze wspólne wy­pady do mia­sta na je­dze­nie, do kina czy na ja­kiś zwy­kły spa­cer. Mój tata różni się od in­nych. Od za­wsze dbał o sie­bie, więc jest wy­spor­to­wany, umię­śniony i jak na mój gust cho­ler­nie przy­stojny. Przez to, że kom­plet­nie od­dał się wy­cho­wy­wa­niu mnie, za­nie­dbał swoje kon­takty to­wa­rzy­skie i ska­zał się na sa­mot­ność.

Ko­biety się za nim oglą­dają. Kilka razy na­wet uznali nas za parę, na co za każ­dym ra­zem re­ago­wa­łam dzi­kim śmie­chem. Ten czło­wiek za­słu­guje na wszystko, co naj­lep­sze, i mocno wie­rzę, że znaj­dzie to wła­śnie na tym wy­jeź­dzie.

Ta roz­łąka może obojgu nam coś da. Przez to, że uwiel­biamy swoje to­wa­rzy­stwo, nie po­trze­bo­wa­li­śmy do­dat­ko­wego, a to błąd, bo pre­sja, by zwią­zać się z kimś, prak­tycz­nie nie ist­nieje. Nie­zbyt to zdrowe, bo każdy po­trze­buje w ży­ciu dru­giej po­łówki.Roz­dział 2

Dzień do­bry, cześć, do­bra­noc

Vio­let

Prze­cią­gam się le­ni­wie na łóżku. Latte śpi w mo­ich no­gach i ani drgnie. Szczę­ściara, nie musi tak wcze­śnie wsta­wać i wła­śnie mi to osten­ta­cyj­nie de­mon­struje.

Zna­la­złam ją dwa lata temu, gdy wra­ca­łam przez nie­wielki la­sek do domu z pracy. W ciem­no­ści usły­sza­łam pisk, a po chwili mała, szara kulka za­częła wspi­nać mi się po no­dze, do­tkli­wie wbi­ja­jąc pa­zurki przez ma­te­riał mo­ich dżin­sów. Ni­gdy nie za­po­mnę prze­ra­że­nia w jej oczkach i tego, jak kur­czowo trzy­mała się mo­jej bluzki, że­bym tylko jej nie zo­sta­wiła w tym strasz­nym dla niej miej­scu.

Szłam, tu­ląc ją i pła­ka­łam, jak kto­kol­wiek mógł wy­rzu­cić to cu­downe stwo­rze­nie. To była zde­cy­do­wa­nie mi­łość od pierw­szego wej­rze­nia. Od tam­tej pory nie od­stę­puje mnie na krok. Jest ta­kim moim pu­szy­stym anio­łem stró­żem.

Pra­cuję na czas let­niego se­zonu w jed­nym z pu­bów przy Herb Ri­ver. Uwiel­biam to miej­sce, które od­wie­dza na­prawdę dużo osób. Nie­któ­rzy przy­pły­wają do nas spe­cjal­nie łód­kami, by wy­pić naj­lep­sze piwko w oko­licy i zjeść pyszny obiad.

Knajpka przy sa­mej plaży, roz­wie­szone mię­dzy drze­wami gir­landy, które wie­czo­rami dają nie­sa­mo­wity kli­mat, le­żaki i są­cząca się przy­jemna mu­zyka z gło­śni­ków przy­cią­gają lu­dzi.

Jako bar­manka za­czy­nam za­wsze o szes­na­stej, bo od tej go­dziny za­czy­namy po­da­wać rów­nież drinki, i je­śli trzeba, to biorę do­dat­kowe zmiany za zna­jo­mych. Za­my­kamy się późno. Bywa, że ostatni klient wyj­dzie do­piero o trze­ciej w nocy.

Nie na­rze­kam. Ekipa jest świetna. Składa się z sa­mych mło­dych osób i to z nimi spę­dzam czas, gdy mam wolne.

Za­wsze jed­nak, gdy po­przedni dzień mia­łam wolny i nie mu­szę od­sy­piać nocki, wy­cho­dzę o siód­mej rano po­bie­gać. Mam rów­nież fioła na punk­cie czy­sto­ści, więc czę­sto sprzą­tam w domu i do­okoła niego. Psy­cho­log mó­wił, że to po­kło­sie dzia­łań babci, która od naj­młod­szych lat wpa­jała mi, że ko­bieta musi dbać o po­rzą­dek. Nie wiem, czemu aku­rat to mi się tak wryło w głowę, ale w pew­nym mo­men­cie za­częło mi spra­wiać przy­jem­ność i dzięki temu się re­lak­suję. Wiem, strasz­nie dziwna forma wy­ci­sze­nia jak dla dwu­dzie­sto­latki.

Nasz dom po­ło­żony jest na końcu śle­pej uliczki, więc ja­ki­kol­wiek ruch jest zni­komy. Wszy­scy się tu znamy i je­śli trzeba, po­ma­gamy so­bie. Ota­cza nas wiele sta­wów i ma­łych zbior­ni­ków wod­nych. Te­reny sprzy­jają spa­ce­rom i bie­ga­niu. Nie mo­głam so­bie wy­ma­rzyć pięk­niej­szej oko­licy do ży­cia. Zresztą cała Sa­van­nah jest cu­downa i warta zwie­dza­nia. To mia­sto wielu za­byt­ków, a także naj­pięk­niej­szych ale­jek ob­sa­dzo­nych aza­liami i dę­bami, które two­rzą cu­downe, ta­jem­ni­cze tu­nele, wio­dące wzdłuż ulic. Nie da się nie ko­chać tego miej­sca.

Zwle­kam się w końcu z łóżka mocno już spóź­niona, cho­ciaż nikt na mnie nie czeka i świat nie za­wa­liłby się, gdy­bym wy­ru­szyła o ósmej. Sta­ram się jed­nak na­rzu­cać so­bie ja­kieś ramy cza­sowe, wy­ra­bia­jąc tym sa­mym sys­te­ma­tycz­ność, o którą bar­dzo u mnie ciężko przez mój za­krę­cony cha­rak­ter.

Za­kła­dam krót­kie szorty, spor­towy sta­nik, moje uko­chane buty do bie­ga­nia, które prze­mie­rzyły ze mną już setki ki­lo­me­trów, i obo­wiąz­kowo słu­chawki na uszy.

Wy­cho­dząc z domu, do­strze­gam auto na pod­jeź­dzie u są­sia­dów z na­prze­ciwka. Czyżby dom już się sprze­dał? Nikt się jed­nak tam nie kręci, a ja nie na­leżę do ga­tunku tych wścib­skich, więc po krót­kiej roz­grzewce roz­po­czy­nam jog­ging, za­ta­pia­jąc się w mu­zyce i kom­plet­nie z nią sca­la­jąc. Nie ma mnie. To czas tylko dla mnie. W ten spo­sób prze­pra­co­wuję swój ból, strach, smu­tek i szczę­ście. Nie ma nic lep­szego niż by­cie sam na sam ze sobą. En­dor­finy, któ­rych do­star­cza mi zmę­cze­nie, i sa­tys­fak­cja, że zro­bi­łam coś dla sie­bie, są naj­lep­szą za­płatą.

Dziś jest pią­tek, a to ozna­cza mnó­stwo lu­dzi w pu­bie i długi czas pracy. Lu­bię żyć w pę­dzie i ro­bić kilka rze­czy na raz, więc przyj­muję ten fakt z ra­do­ścią.

Wra­cam do domu i wi­dzę to samo auto, przy któ­rym te­raz kręci się męż­czy­zna. Nie mam jed­nak czasu się mu przyj­rzeć, bo jedne, o czym te­raz ma­rzę, to prysz­nic i śnia­da­nie. Bie­gam za­wsze na czczo, więc po wszyst­kim naj­chęt­niej zja­dła­bym ko­nia z ko­py­tami. Gdy­bym tylko ja­dła mięso. Od­kąd jed­nak do­wie­dzia­łam się, że ko­tlet jest z krówki, która jesz­cze do nie­dawna od­dy­chała tym sa­mym po­wie­trzem, co ja, od­mó­wi­łam spo­ży­wa­nia ja­kie­go­kol­wiek mięsa. Mia­łam wtedy chyba dzie­sięć lat. Tata oczy­wi­ście w pełni to usza­no­wał. Bab­cia do dziś wy­zywa mnie od dzi­wa­ków, twier­dząc, że umrę na nie­do­bory wszyst­kiego. Czym jest to „wszystko”, ni­gdy się nie do­wie­dzia­łam, ale niech jej bę­dzie, że wie le­piej ode mnie. Co ja­kiś czas pod­stę­pem pró­buje mi prze­my­cić to nie­szczę­sne mięso w po­sił­kach, za­po­mi­na­jąc chyba, że nie je­stem głu­piut­kim dziec­kiem, tylko do­ro­słą już ko­bietą.

Tata cały ty­dzień ma wolny, więc przy­go­to­wuje się do wy­jazdu. Będę mu­siała przy­pil­no­wać, żeby wszystko za­brał ze sobą, bo mimo tego, że jest na­prawdę bar­dzo do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nym czło­wie­kiem, to z pa­ko­wa­niem ma za­wsze pro­blem. Kie­dyś na przy­kład nie za­brał mi su­kienki na ja­kąś ważną, ro­dzinną im­prezę i mu­sia­łam wy­stą­pić w ró­żo­wym dre­sie w kró­liczki. Cof­nąć się do domu nie dało, bo przy­ję­cie od­by­wało się u jego ro­dzi­ców, któ­rzy miesz­kali w Char­le­ston, ja­kieś dwie go­dziny drogi sa­mo­cho­dem od Sa­van­nah. Nikt rów­nież nie miał córki w moim wieku, że­by­śmy mo­gli co­kol­wiek po­ży­czyć, a sklepy były za­mknięte. Be­atrice na pewno umar­łaby z za­że­no­wa­nia, ale bab­cia Alice przy­jęła to z uśmie­chem i póź­niej długo wspo­mi­nała to jako ro­dzinną aneg­dotkę.

To zde­cy­do­wa­nie byli naj­lepsi dziad­ko­wie na świe­cie, ale wy­je­chali na sta­rość do Eu­ropy, by pra­żyć się na hisz­pań­skich pla­żach. Przy­la­tują bar­dzo rzadko, a my, przez mój strach przed po­dróżą, rów­nież ich nie od­wie­dzamy.

Mam więc moż­li­wość wzię­cia auta taty, by zro­bić za­pasy żyw­no­ści na cały ty­dzień. Jest to dla mnie duża oszczęd­ność czasu, zwłasz­cza że pra­cuję w bar­dzo dziw­nych po­rach dnia. Pla­nuję przy­go­to­wać po­że­gnalną ko­la­cję dla taty i wziąć cały przy­szły ty­dzień wolny, by się nim na­cie­szyć.

Wiem, że może po­win­nam pójść do nor­mal­nej pracy na pe­łen etat, ale wciąż nie pod­ję­łam de­cy­zji co do mo­jego ży­cia. Tkwię w ja­kimś za­wie­sze­niu, a że za­ra­biam na­prawdę do­bre pie­nią­dze, to ani ja nie mam po­wodu do na­rze­ka­nia, ani tata. I to nie jest tak, że zro­bił ze mnie có­reczkę ta­tu­sia, która boi się wła­snego cie­nia i nie po­trafi wy­fru­nąć z gniazda. Ja nie chcę po pro­stu zro­bić cze­goś po­chop­nie, czego będę ża­ło­wać całe ży­cie.

Kie­dyś wzbu­dza­łam w lu­dziach pełne po­gardy spoj­rze­nie ze względu na mój nieco od­mienny styl ubie­ra­nia się. Te­raz, gdy do­ro­słam, na nowo po­ko­cha­łam swoje ciało i do­bie­ram bar­dziej ko­biece ubra­nia. Obec­nie, kiedy zja­wiam się w miej­scu pu­blicz­nym, wy­wo­łuję uśmiech, bo sama nim za­ra­żam. Tata twier­dzi, że je­stem ta­kim pro­mycz­kiem roz­świe­tla­ją­cym mrok.

Od­kąd upo­ra­łam się ze wszyst­kimi we­wnętrz­nymi de­mo­nami, wiem, jaką drogą po­dą­żać, ile sama zna­czę i że ogól­nie ży­cie jest piękne. Do­dat­kowo moje dłu­gie, ciemne włosy ozda­biają fio­le­towe pa­sma, no­szę swoje fio­le­towe oku­lary z okrą­głymi szkieł­kami i ko­lo­rowe, we­sołe ubra­nia. Znaj­duję się ak­tu­al­nie gdzieś po­mię­dzy by­ciem dziec­kiem a doj­rzałą ko­bietą. Jedno jest pewne: ten we­wnętrzny dzie­ciak na za­wsze już ze mną zo­sta­nie. Nie chcę być na sta­rość wredną, zgorzk­niałą babą. Pra­gnę, by inni po­strze­gali mnie jako sza­loną babkę, która słu­cha rocka, na osiem­dzie­siąte uro­dziny robi so­bie ta­tuaż, a co nie­dzielę za­miast cho­dzić do ko­ścioła, je­dzie na kon­cert. Taka wła­śnie będę i już. Nikt mi tego nie od­bie­rze.

Do pracy z domu mam na­prawdę bli­sko, więc za­wsze idę spa­cer­kiem. Kiedy o wpół do czwar­tej opusz­czam dom, do mo­ich uszu do­ciera huk i cał­kiem kon­kretna wią­zanka prze­kleństw. Męż­czy­zna z na­prze­ciwka usil­nie grze­bie pod ma­ską swo­jego auta. Przy­kuwa tym moją uwagę, a moje po­mocne ob­li­cze nie po­zwala zo­sta­wić go z tym ewi­dent­nym pro­ble­mem sa­mego. Pod­cho­dzę więc z uśmie­chem, by zer­k­nąć, co się stało.

– Dzień do­bry – mó­wię ra­do­śnie, ale spoj­rze­nie, które na­po­ty­kam, na chwilę zma­zuje mi sku­tecz­nie ten uśmiech z twa­rzy.

Stoi przede mną wście­kły fa­cet, star­szy ode mnie, cho­ciaż na pierw­szy rzut oka trudno mi okre­ślić jego do­kładny wiek. Z czoła ka­pią mu kro­ple potu, a biała, ra­czej droga ko­szula cała umo­ru­sana jest w sma­rze sil­ni­ko­wym. Nie od­po­wiada mi, ale nie zra­żam się, bo może pro­blem jest na tyle po­ważny, że prze­rósł na chwilę jego do­bre ma­niery.

– Po­móc w czymś?

– Niby w czym? – pry­cha gniew­nie, na co wcią­gam po­wie­trze, by dać mu ostat­nią szansę za­nim go oleję lub wy­zwę od bu­ra­ków.

– Wi­dzę, że grze­bie pan w sil­niku, więc do­my­ślam się, że sa­mo­chód nie chce od­pa­lić. – Nie pa­trzy już na mnie, igno­ruje, co w moim mnie­ma­niu jest naj­więk­szą znie­wagą. – Ję­zyk też panu nie działa?

– Słu­cham?

– Za­da­łam py­ta­nie, które pan zbył. Wnio­skuję za­tem, że z mową też ma pan pro­blem. – Wy­krzy­wiam prawy ką­cik ust w de­li­katny, wredny uśmie­szek. Nie dbam o to, że wła­śnie go pro­wo­kuję. On pierw­szy za­czął. Nie trak­tuje się w taki pa­skudny spo­sób lu­dzi, któ­rzy chcą po­móc.

– Nie ro­zu­miem, jak mo­głaby mi pani po­móc, skoro sam nie znam roz­wią­za­nia. – Ob­cho­dzi auto, wsiada za kie­row­nicę i prze­kręca za­płon. Sa­mo­chód rzęzi, ale sil­nik nie za­ska­kuje.

Zer­kam na ze­ga­rek, stwier­dza­jąc, że spóź­nię się tylko przez tego buca do pracy. Wzru­szam ra­mio­nami i ru­szam przed sie­bie.

– Naj­praw­do­po­dob­niej padł ci al­ter­na­tor, ale pro­po­nuję rów­nież spraw­dzić świece. Nie­stety, ale z two­imi umie­jęt­no­ściami i bu­dową sil­nika nic się nie da zro­bić. Zo­staje la­weta, ale wie­rzę, że z tym już so­bie po­ra­dzisz – mó­wię mu na od­chodne. – Trzy­mam kciuki! – krzy­czę, pod­no­sząc za­ci­śnięte palce do góry.

Co za ba­ran!

In­cy­dent z no­wym przy­by­szem ani tro­chę nie psuje mi jed­nak hu­moru, więc w pu­bie zja­wiam się jak za­wsze w świet­nej for­mie, go­towa na setki go­ści. Są wa­ka­cje, cie­płe dni ścią­gają tu­ry­stów ze­wsząd, co nie­zmier­nie nas cie­szy. Na­piwki pod­bi­jają moją wy­płatę, którą w więk­szo­ści od­kła­dam na bli­żej nie­określną przy­szłość.

– Hej, Vio­let! – krzy­czy Eric, który ra­zem ze mną naj­czę­ściej stoi na ba­rze. Dziew­czyny, Oli­via i Ann, pra­cują jako kel­nerki. – Szy­kuj się dzi­siaj na duży ruch. Przed chwilą pod­pły­nęły już trzy ło­dzie wy­peł­nione ludźmi.

– Cześć! Spo­dzie­wa­łam się tego – od­po­wia­dam z roz­ba­wie­niem.

Nie mamy okre­ślo­nego dress code’u, ale i tak wszy­scy ubie­ramy się na czarno. Lu­bię ten ko­lor tak samo jak i te bar­dziej we­sołe, więc nie mam z tym pro­blemu. Prze­bie­ram się i punk­tu­al­nie o czwar­tej je­stem go­towa do pracy. Za­wsze jedno z nas, dziś wy­pa­dło na Erica, przy­cho­dzi go­dzinę szyb­ciej, by przy­go­to­wać do­datki do drin­ków, uzu­peł­nić lo­dówki z lo­dem i wy­sta­wić krze­sła i le­żaczki.

– Jak mi­nął dzień? – pyta ko­lega, gdy staję obok niego, by za­lo­go­wać się do sys­temu płat­ni­czego.

– Poza spo­tka­niem jed­nego, wy­jąt­kowo iry­tu­ją­cego fa­ceta, który z góry uznał, że ab­so­lut­nie nie mam prawa znać się na sa­mo­cho­dach, to cał­kiem przy­jem­nie.

– No cóż… – Chrząka z roz­ba­wie­niem. – Ra­czej mało jest ko­biet, które z za­mknię­tymi oczami po­wie­dzą, że to, co stuka w pra­wym kole, to wa­hacz.

– Wiem, ale nie uspra­wie­dli­wia go to, by trak­to­wać mnie jak ja­kie­goś na­mol­nego in­truza.

– Wi­dzę, że na­dep­nął ci na od­cisk. – Trąca mnie łok­ciem, a jego błę­kitne oczy ob­ser­wują mnie, po­bły­sku­jąc ra­do­ścią.

– Nie, ale nie lu­bię być trak­to­wana z góry tylko dla­tego, że je­stem ko­bietą.

Eric jest ode mnie tylko dwa lata star­szy i wiem, że po ci­chu się we mnie pod­ko­chuje. Nie­stety nie je­stem w sta­nie od­wza­jem­nić tego uczu­cia, bo mimo tego, że to nie­zwy­kle miły i opie­kuń­czy chło­pak, kom­plet­nie nie jest w moim gu­ście. Nie cho­dzi na­wet o sam wy­gląd, bo jest ni­czego so­bie i wi­dzę, jak klientki roz­bie­rają go wzro­kiem, ale o brak ja­kiej­kol­wiek iskierki, która mo­głaby roz­pa­lić ogni­sko w moim sercu. Wła­ści­wie to na­wet nie wiem, czy kto­kol­wiek by to po­tra­fił.

Może to nie­roz­sądne i na­iwne, ale cze­kam na po­tężne ra­że­nie prą­dem, które zwali mnie z nóg. Biorę na klatę praw­do­po­do­bień­stwo, że to ni­gdy nie na­sta­nie. Wolę jed­nak ży­cie w sa­mot­no­ści niż okła­my­wa­nie sie­bie i, co naj­gor­sze, osobę, która by się ze mną zwią­zała.

Około dzie­sią­tej wie­czo­rem, gdy na chwilę ruch ma­leje, sia­dam na pod­ło­dze ty­łem do baru, by zjeść frytki z so­sem se­ro­wym. Umie­ram z głodu, a chwila od­po­czynku rów­nież do­brze mi zrobi. Przed nami jesz­cze długa noc. Ukry­wam się przed wścib­skim wzro­kiem klien­tów.

Mo­gła­bym iść na za­ple­cze, ale nie­na­wi­dzę jeść sama. Sie­dząc tu­taj, sły­szę wszystko, co dzieje się do­okoła, i mogę po­roz­ma­wiać z Eri­kiem, gdy ten ma chwilę spo­koju.

Ktoś ku­puje drinka, któ­rego robi mu mój przy­ja­ciel, po czym chyba za­czyna roz­ma­wiać przez te­le­fon, bo Eric od­cho­dzi na bok do in­nych klien­tów.

– Dzi­siej­szy dzień to ja­kaś to­talna po­rażka. Nie dość, że ze­psuły się zamki w tej cho­ler­nej ru­de­rze i te­raz nie mam jej jak za­mknąć, to jesz­cze padł mi sa­mo­chód.

Ostat­nie słowa mnie in­try­gują, bo wszystko wska­zuje na to, że mamy tu do czy­nie­nia z Pa­nem Dup­kiem.

– Nie wiem, co te­raz zro­bię. Auto na­pra­wią mi naj­wcze­śniej ju­tro po po­łu­dniu albo do­piero w po­nie­dzia­łek. Nie, nie dali mi auta za­stęp­czego, bo żad­nego nie mają. Tak, wiem, że mogę wró­cić tak­sówką albo au­to­bu­sem, ale ju­tro znów będę mu­siał tu przy­je­chać. To ja­kaś pa­ra­noja.

Sie­dzę pod tym ba­rem ni­czym tru­sia i co­raz bar­dziej chce mi się śmiać. Czuję się jak na do­brej ko­me­dii w ki­nie.

– Do­bra, mu­szę koń­czyć. Je­stem głodny jak wilk.

Za­pada chwi­lowa ci­sza, a ja za­sta­na­wiam się, kiedy mam wyjść ze swo­jej kry­jówki i spoj­rzeć mu pro­sto w twarz. Oka­zja nada­rza się bar­dzo szybko.

– Prze­pra­szam! Halo! – Męż­czy­zna woła Erica, który wy­szedł po za­pasy li­monki i mięty, bo ko­biety dzi­siaj do­słow­nie się uwzięły na drinki mo­jito. – Jest tu ktoś, kto mnie ob­służy?

Wy­ła­niam się ni­czym spod ziemi, ide­al­nie na wprost mo­jego dzi­siej­szego no­wego są­siada, czy kim­kol­wiek on jest, po­wo­du­jąc na jego twa­rzy nie­małą kon­ster­na­cję.

– To ty? – pyta zdzi­wiony. Jego mina wy­raża zmę­cze­nie i wście­kłość.

– To ja – od­po­wia­dam z uśmie­chem, za­gry­za­jąc frytką. – W czym mogę po­móc?

– Chciał­bym coś zjeść.

– Przy­kro mi, kuch­nia za­mknęła się pół go­dziny temu. Mogę za­pro­po­no­wać słone prze­ką­ski – od­po­wia­dam, a moja we­wnętrzna zołza świę­tuje triumfy. Sta­ram się być oczy­wi­ście bar­dzo miła, bo fa­cet przede wszyst­kim jest te­raz klien­tem baru, ale wbi­cie kilku szpi­le­czek w jego na­brzmiałe ego bar­dzo mnie sa­tys­fak­cjo­nuje.

– Żar­tu­jesz, prawda?

– Nie­stety nie. Ku­charz po­szedł już do domu. Cie­płe po­siłki ser­wu­jemy od czwar­tej do dzie­wią­tej trzy­dzie­ści. – Do­ja­dam ostat­nią frytkę i wy­cie­ram palce w ręcz­nik. Ob­ser­wuję, jak żyłka na jego czole de­li­kat­nie się po­więk­sza, a po chwili męż­czy­zna gło­śno wzdy­cha i chowa twarz w dło­niach.

Ma na so­bie tę samą ko­szulę, co wcze­śniej, tylko chyba jesz­cze brud­niej­szą. Rę­kawy pod­wi­nął do łokci, ale to ni­jak nie za­ła­twiło sprawy.

– Gdzie za­tem mogę coś zjeść? – pyta zre­zy­gno­wany.

– Oba­wiam się, że bez sa­mo­chodu to ni­g­dzie nie do­je­dziesz.

– Skąd wie­dzia­łaś, że to al­ter­na­tor? – Wbija we mnie spoj­rze­nie swo­ich brą­zo­wych oczu, opie­ra­jąc brodę na pra­wej dłoni. Źle mu ze świa­do­mo­ścią, że mia­łam ra­cję.

– Znam się na tym – od­po­wia­dam z dumą, ale męż­czy­zna nie kon­ty­nu­uje te­matu.

– Dla­czego mu­sia­łem utknąć na tym za­du­piu? I co ja mam te­raz zro­bić? Cze­ka­łem na tę cho­lerną la­wetę pięć go­dzin. I jesz­cze do­wie­dzia­łem się, że nie dys­po­nują żad­nym za­stęp­czym po­jaz­dem. Nie wiem, za co płacę tak wy­so­kie ubez­pie­cze­nie.

Wiem, że po­trak­to­wał mnie okrop­nie, ale robi mi się go zwy­czaj­nie żal i nie po­tra­fię go olać. Może to karma wła­śnie do niego wró­ciła? Zresztą, nie wolno lu­dzi trak­to­wać źle. Trzeba im da­wać szansę.

– Mó­wisz tak, jak­byś wy­lą­do­wał na końcu świata.

– A nie jest tak?

– Wy­pra­szam so­bie, to naj­cu­dow­niej­sze miej­sce na ziemi.

– Cie­kawe z któ­rej strony – pry­cha.

– Za­raz coś ci przy­go­tuję do zje­dze­nia – zmie­niam te­mat, że­by­śmy się znów nie po­sprze­czali.

– Po­wie­dzia­łaś, że kuch­nia za­mknięta. – Pro­stuje się na krze­śle, na któ­rym sie­dzi, i karci mnie swoim ciem­nym spoj­rze­niem.

– Bo tak jest. Ale nie mogę po­zwo­lić, że­byś gło­do­wał.

– Dla­czego?

– Nie taka je­stem. Po po­łu­dniu też po­de­szłam, żeby ci po­móc, bo wi­dzia­łam, że się mę­czysz.

– Prze­pra­szam, mam dzi­siaj gor­szy dzień – mar­kot­nieje męż­czy­zna.

– W to nie wąt­pię. Ewi­dent­nie w ta­kie dni zo­sta­wiasz do­bre wy­cho­wa­nie w domu. Co chcesz zjeść? – po­na­wiam py­ta­nie.

– Co­kol­wiek, by­leby na cie­pło. Nie ja­dłem nic od rana.

Gdy wraca Eric, zni­kam na dłuż­szą chwilę i znaj­duję w lo­dówce ka­wa­łek ło­so­sia. Smażę frytki, a rybę gril­luję. Do­kła­dam mix świe­żych sa­łat, po­mi­dorki, ser feta i oliwki. Sta­wiam przed go­ściem, który gdyby mógł, po­chło­nąłby to wszystko oczami.

– Dzię­kuję i jesz­cze raz prze­pra­szam.

– Obej­dzie się, na­tury nie oszu­kasz. – Uśmie­cham się zło­śli­wie i sku­piam uwagę na in­nych klien­tach. Ką­tem oka do­strze­gam tylko, że męż­czy­zna od­cho­dzi do sto­lika po­ło­żo­nego na ubo­czu, by zjeść w spo­koju.

On sam, jego wy­gląd, robi wra­że­nie. Nie pa­suje do ta­kiego miej­sca. Wi­dać, że jest ja­kimś obrzy­dli­wie bo­ga­tym biz­nes­me­nem, który nie jada na co dzień pod­rzęd­nej ryby z fryt­kami, a pew­nie naj­lep­sze da­nia w naj­droż­szych re­stau­ra­cjach.

Naj­bar­dziej jed­nak za­pa­dają mi w pa­mięć jego ciemne oczy, oto­czone wo­alką czar­nych jak smoła rzęs. Mam tę­czówki w tym sa­mym ko­lo­rze, ale moje są ja­śniej­sze, bar­dziej piwne.

Męż­czy­zna wraca po dwu­dzie­stu mi­nu­tach i od­sta­wia pu­sty ta­lerz.

– Ile płacę?

– Nic, na koszt firmy.

– Tak nie można. Mów, ile mam ci dać kasy albo sam za­raz za­de­cy­duję.

– Do­bra­noc – mó­wię, pa­trząc mu pro­sto w oczy i od­cho­dzę, za­bie­ra­jąc pu­ste na­czy­nie. Gdy wra­cam, na bla­cie obok kasy leży sto do­la­rów. Po fa­ce­cie nie ma śladu.

Kręcę z dez­apro­batą głową, roz­mie­niam bank­not, pięć­dzie­siąt do­la­rów wkła­dam do kasy, a drugą po­łowę biorę dla sie­bie.

Nasz dzień koń­czy się o dru­giej w nocy, za co je­stem cho­ler­nie wdzięczna, bo le­dwo stoję na no­gach. Sprzą­ta­nie zaj­muje nam pół go­dziny, bo za­wsze spraw­nie nam idzie, gdy ro­bimy to w czwórkę. Roz­li­czamy kasę, dzie­limy się na­piw­kami i za pięt­na­ście mi­nut będę już w domu.

Eric przy­jeż­dża do pracy ro­we­rem, ale za­wsze mnie od­pro­wa­dza, tłu­ma­cząc się obawą o moje ży­cie. Dziew­czyny jadą w zu­peł­nie inną stronę, więc roz­sta­jemy się przy pu­bie.

– Jak się czu­jesz? – pyta Eric.

Noc jest cie­pła, a świersz­cze swoim cy­ka­niem umi­lają nam po­dróż. Nogi do­słow­nie wcho­dzą mi w ty­łek i je­dyne o czym ma­rzę, to o prysz­nicu i łóżku.

– Zmę­czona, ale za­do­wo­lona. Klienci byli dzi­siaj wy­jąt­kowo hojni. – Mam na my­śli zwłasz­cza jed­nego, ale nie za­mie­rzam o nim wspo­mi­nać. Ten męż­czy­zna ja­koś wy­jąt­kowo utknął w mo­jej gło­wie.

– Wi­dzimy się ju­tro? – pyta, jakby nie znał na­szego gra­fiku albo po­trze­bo­wał mo­jego za­pew­nie­nia. Jest ja­kiś roz­ko­ja­rzony.

– Tak, przyjdę może tro­chę wcze­śniej, żeby ci po­móc.

– Je­śli chcesz, to bę­dzie faj­nie – uśmie­cha się nie­śmiało.

Moja ulica cała po­grą­żona jest we śnie. Nie­mrawe la­tar­nie wy­glą­dają, jakby rów­nież chciały za­szyć się pod cie­płą koł­drą. Pisk la­ta­ją­cych nad nami nie­to­pe­rzy roz­nosi się do­okoła, a ćmy kręcą ósemki, la­ta­jąc bli­sko źró­dła świa­tła. Fa­scy­nu­jące są te zwie­rzęta nocy. Czuję się po czę­ści jak one, bo funk­cjo­nuję głów­nie po zmroku lub wcze­snym ran­kiem.

Dęby, które zwie­szają swoje ga­łę­zie, wy­glą­dają te­raz mrocz­nie i ta­jem­ni­czo.

– Dzię­kuję za od­pro­wa­dze­nie i do ju­tra – mó­wię, chcąc po­ca­ło­wać go w po­li­czek.

Eric jed­nak robi sprytny unik i moje usta lą­dują ide­al­nie na jego.

– Hej! Co ty wy­pra­wiasz? – Od­su­wam się za­wsty­dzona, ale wpra­wia mnie to rów­nież w złość. Tak się nie robi.

– Wy­bacz, ale za­wsze chcia­łem to zro­bić. – Pe­szy się, jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc po­wstrzy­mać uśmiech wy­kwi­ta­jący na jego twa­rzy. A to do­wo­dzi, że jed­nak żad­nej skru­chy nie od­czuwa. Zro­bił to z pre­me­dy­ta­cją.

– Nie rób tego wię­cej. Pra­cu­jemy ra­zem, więc nie chcia­ła­bym, żeby coś się mię­dzy nami po­psuło, ro­zu­miesz? –Nie­na­wi­dzę ta­kich sy­tu­acji. Chcę już odejść, ale do­daję jesz­cze: – Nie uwa­żasz, że do po­ca­łunku po­trzeba dwóch chęt­nych osób?

– Ja­sne, ro­zu­miem. – Wzdy­cha, wsiada na ro­wer i od­jeż­dża.

Stoję tak jesz­cze chwilę, od­pro­wa­dza­jąc go wzro­kiem. To była jego pierw­sza próba, ale mam na­dzieję, że ostat­nia. Na­prawdę nie chcia­ła­bym, żeby na­sza przy­jaźń ze­psuła się przez coś tak głu­piego. Co on wła­ści­wie so­bie my­ślał? Nie da­łam mu naj­mniej­szego sy­gnału, że je­stem nim w ja­ki­kol­wiek spo­sób za­in­te­re­so­wana.

Opłu­kuję ciało pod prysz­ni­cem, wska­kuję w swoją uko­chaną, fio­le­tową pi­żamę i do­słow­nie po se­kun­dzie od przy­ło­że­nia głowy do po­duszki za­sy­piam. Udaje mi się jesz­cze przed tym przy­cią­gnąć pu­chatą Latte do sie­bie, tu­ląc ni­czym ma­skotkę.

To był zde­cy­do­wa­nie prze­dziwny dzień.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij