Miasto w płomieniach - ebook
Miasto w płomieniach - ebook
Niebo nad miastem ma kolor krwistej czerwieni,
kiedy Mathilde rozpoczyna wędrówkę przez piekło.
Wielkanoc 1945 roku. Od prawie dwóch miesięcy pierścień oblężenia zaciska się wokół Festung Breslau. Miasto zmienia się w ocean płomieni, a życie ocalałych ludzi przenosi się do piwnic.
Dwudziestopięcioletnia Mathilde Jansen wbrew zdrowemu rozsądkowi postanawia przedrzeć się do swojego dawnego mieszkania po drugiej stronie Odry, co oznacza niemal pewną śmierć. Dlaczego decyduje się na tak dramatyczny krok? Co ukrywa?
Nikt nie wie, że droga przez miasto oznacza dla niej osobiste rozliczenie. Z każdą godziną stopniowo
wychodzą na jaw kolejne tajemnice.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-917-9 |
Rozmiar pliku: | 784 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potężny huk. Nie tylko się go słyszy, lecz także i czuje. Jest taki nacisk na uszy, że człowiek ma wrażenie, jakby ktoś włożył mu głowę w imadło. Bomba musiała być duża i spadła niedaleko, a można to poznać też po tym, że przez chwilę ciężko jest oddychać i nie da się nabrać powietrza do płuc. Tak jakby nagle znaleźć się głęboko pod wodą i rozpaczliwie próbować się wynurzyć. W końcu się to udaje, płuca starają się na raz zagarnąć dla siebie jak najwięcej tlenu i naprawdę nie ma znaczenia to, że przy okazji czuć smród spalenizny i ciężki odór kilkunastu spoconych i dawno niemytych ciał.
Teraz nic nie słychać. Kompletna cisza. To też trwa dłuższą chwilę jak z tym brakiem powietrza, a potem stopniowo narasta w głowie pisk. Przez niego jak na wyścigi przedzierają się inne dźwięki. Rytmiczne świsty, oprócz tego, że potwornie głośne, są dodatkowo bardzo nieprzyjemnie odczuwalne tak „od środka”. Za każdym razem towarzyszy im to samo, co przy głębokim zacięciu się nożem, ciarki przechodzą całe ciało. Do wizgów „organów Stalina” dołączają niskie, basowe odgłosy i znów cały budynek drży. To też bomby, tylko że dalej. Pewnie w parku. Umiem rozpoznawać te dźwięki. Każdy już umie.
Ściany piwnicy przestały dygotać, choć wiadomo, że to tylko chwilowe, bo jesteśmy w samym środku wielogodzinnego trzęsienia ziemi. Naprawdę nie wiem, jakim cudem to wszystko ciągle jeszcze stoi, bo przecież budynki na Zimpel to kompletna porażka, gdy chodzi o ochronę. To domki z kart. Równie dobrze moglibyśmy sobie zbudować szałas z gałęzi tuż obok w Scheitniger Park.
Ktoś macha mi rękami przed nosem, bezskutecznie próbując rozgonić tumany kurzu. Wszystko to leci na mnie. Wszyscy kaszlą, ja też. Czyjeś głębokie, gwałtowne wdechy i wydechy, coraz szybsze. A tak, to pani Krause znów jest na granicy histerii. Pewnie wpija się teraz szponami w koszulę swojego męża i patrzy dookoła oszalałym wzrokiem. I tak nic nie zobaczy, bo przez ten pył nic nie widać. Boże, niech on coś z nią zrobi, to jest nie do wytrzymania.
– Edith, już cicho, cicho. Spokojnie, już po wszystkim.
Ona ciągle spazmatycznie dyszy. Cały czas wpija się w niego i przyciąga go do siebie, co musi być strasznie niewygodne. On nadal ją uspokaja, ale sam zapewne zaraz straci cierpliwość. O właśnie, już chwycił ją za ramiona i potrząsa gwałtownie. Jej głowa bezładnie leci do przodu i do tyłu. Jest dość brutalny, cud, że nie skręcił jej karku.
– Edith, zamknij się, do jasnej cholery!
Pomogło. Pani Krause teraz jest już tylko pochlipującym kłębkiem nieszczęścia skulonym w rogu piwnicy jednego z szeregowych domów na Hinderburgstrasse. Nie mam pojęcia, w jaki sposób ta kobieta przeżyła aż do tej pory. Jest potwornie słaba. Dobrze, że się uspokoiła, bo przyszła kolej na dzieci pani Beer, które rozpłakały się jedno przez drugie. Wcześniej krzyczały, ale wcześniej to wszyscy krzyczeli. Ta bomba naprawdę spadła tuż obok. Teraz płaczą, ale to już nie jest takie męczące. Ech, w końcu to tylko dzieci.
Pył już prawie opadł, można rozpoznać znacznie więcej szczegółów. Państwo Krause w rogu, pani Beer z dzieciakami, które mocno przyciska do siebie, stoi obok nich, dalej starsze małżeństwo (oboje mają po osiemdziesiąt lat!), które dotarło tutaj na piechotę aż z okolic Kirschallee. Oni byli tu pierwsi. Po drugiej stronie, bliżej mnie, o ścianę opiera się matka i jej dwie nastoletnie córki, jedna z nich jeszcze cały czas się trzęsie, ale poza tym jest spokojna. Starsze małżeństwo Schmidtów też, jak widzę, wyszło z tego bez szwanku.
Z panią Schmidt jest problem podczas ucieczki do piwnicy, bo porusza się o kulach, a liczy się każda sekunda. Jeszcze niedawno spowalniała wszystkich i na dodatek nie pozwalała sobie pomóc, ale jej mąż i Krause w końcu wybili jej z głowy te fanaberie. Teraz zarzucają sobie jej ręce na ramiona i sprawnie wnoszą do środka, a bywa, że wciągają jak worek kartofli. To zupełnie nieważne. Ważne jest, żeby przeżyć. Mężczyzna bez ręki i szesnastoletni chłopak, członek Volkssturmu. Co ten ostatni robi tutaj, zamiast być ze swoją jednostką na stanowisku bojowym, nie mam pojęcia. Jeśli zdezerterował, to jego problem. Piwnica skrywa więc trzynaście osób. Nie, przecież czternaście.
Przez niewielkie okienko widać na niebie cały spektakl świateł. Rakiety rozświetlające sprawiają, że jest jasno jak w dzień. W dodatku są kolorowe i gdyby nie to, że ułatwiają samolotom bombardowanie i ostrzał, przyjemnie byłoby na nie popatrzeć. Są piękne. Co noc nad Breslau trwa pokaz fajerwerków, nieustanny sylwester. Normalnie to wyszlibyśmy przed dom, zadarli głowy, a potem wznieśli toast za pomyślność i padali sobie w ramiona, przy okazji podziwiając te wszystkie cudowne kolory. Patrzylibyśmy…
– Halo, mówię do ciebie!
Ktoś szarpie mnie za ramię. To Krause.
– Słyszałaś mnie, Mathilde?
Nachyla twarz ku mojej, zbliża swoją żylastą postać tak bardzo, że niemal czuję dotyk jego szczeciniastych policzków i dochodzi mnie ostry smród brudnej, przepoconej koszuli. Patrzy mi w oczy intensywnie, jakby chciał mi się w ten sposób wwiercić do mózgu.
– Zostaw ją. Swoje już dzisiaj przeszła. – To mówi matka tych dwóch nastolatek. Spogląda na mnie ze współczuciem. Z litością. Denerwuje mnie to. Niech tak się nie gapi, bo mam ochotę ją uderzyć. Nie chcę żadnej cholernej litości. Właściwie teraz już wszyscy na mnie patrzą. Nasza mała, przypadkowa i byle jak posklejana, piwniczna rodzina.
Atak osłabł i zrobiło się trochę ciszej. Dzięki temu dobrze słychać, co mówi Krause.
– Co zostaw, co zostaw? Przecież tak nie można! Czekaliśmy kilka godzin, ale ona musi coś z tym zrobić. – Wyciąga rękę w kierunku…
– Licz się ze słowami, Krause – warczy matka nastolatek.
Pewność siebie Krausego jakby nieco przyklapła. Dobrze mu tak. Jest zdziwiony reakcją kobiety, ale muszę przyznać, że ja też. Nie spodziewałam się, że nosi w sobie tyle gniewu. On rozgląda się dookoła, ale w innych też nie ma wsparcia. Wszyscy stoją i patrzą w zaciętym milczeniu. I słusznie.
No, prawie wszyscy. Pani Krause cicho chlipie w kącie.
– Przecież powiedziała, co zrobi. Musi tylko zelżeć ostrzał – wtrąca się pan Schmidt, a głos drży mu troszeczkę, co świadczy o tym, że świetnie się trzyma w tej sytuacji.
– No właśnie o to chodzi! Ta wariatka uparła się, żeby iść na Flurstrasse! To cztery i pół kilometra! Nie dojdzie nawet do mostu, co ja mówię, nawet do pierwszego lepszego głupiego skrzyżowania nie dojdzie! Zostanie z niej mokra plama. Myślcie!
– Myślę, że tyle możemy dla niej zrobić, bez przesady. – Matka nastolatek tuli do siebie mocniej obie córki. – Pójdzie na Flurstrasse, wróci i wtedy się wszystkim zajmiemy. Kilka godzin nic tu nie zmienia.
– Kilka godzin! – Krause prycha tak, że z jego ust kapią na mnie kropelki śliny. – W optymistycznym wariancie zajmie jej to dobę!
– A co, spieszysz się gdzieś?
Ten bez ręki głos ma twardy i chropowaty.
– No nie, ale… Ale, mówię, tak nie można. Tutaj… Razem… Nie wiadomo, jak długo.
Krause macha bezładnie rękami, nie wiadomo, co chce nimi wskazać, wyraźnie się gubi i traci grunt pod nogami. Przerasta go to wszystko.
– Z grubsza wiadomo, to wystarczy. Zbieraj się, dziewczyno. Teraz jest trochę ciszej, nie trać czasu.
Ostrożnie i powoli wstaję, odrywam plecy od ściany i dopiero teraz czuję, że są całe mokre. Nie szkodzi. Ręce mam oblepione krwią. Już zaschła. Wycieram je z grubsza o roboczy kombinezon, który cały czas mam na sobie. Niewiele to daje, a nie mamy wody. Trudno.
– A powiedziała wam chociaż, po co tam idzie? Hę? Powiedziała? – Krause nie poddaje się łatwo. – Przecież nie wiadomo nawet, czy jej kamienica jeszcze stoi. A nawet jeśli, to mieszkanie zostało spalone, a i tak na pewno wcześniej je splądrowali. Nic nie zostało. To bez sensu.
Ma rację. Nie mam pojęcia, czy dom na Flurstrasse istnieje. I na pewno wszystko rozkradli. Niby kraść nie można, niby jest za to kulka w łeb jak w przypadku jednego takiego, który z opróżnianego mieszkania wziął dla siebie i swojego starego ojca dwa materace, bo w swojej piwnicy nic nie mieli i leżeli wprost na podłodze, ale wszyscy wiedzą, kto ma specjalne prawa. Tamtym wolno więcej i wtedy nikt nic nie zauważa. Muszę jednak spróbować i przekonać się na własne oczy. To dla mnie sprawa życia i śmierci. Jest coś, co zostało na Flurstrasse podczas ewakuacji. Nie, na pewno nikt się na to nie połakomił. Dla mnie to rzecz bezcenna, ale ci, co tam grasowali, na pewno tak na nią nie patrzą. Nigdy nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie podjęła ryzyka. Muszę to stamtąd zabrać i tylko to się liczy. Nic innego mi nie zostało. Nie mogę jednak tego powiedzieć tej naszej żałosnej zbieraninie na Zimpel. Wezmą mnie za wariatkę i zatrzymają siłą. Albo znajdzie się jakiś bohater i zechce iść ze mną. To byłoby jeszcze gorsze.
Zamiast tego spoglądam na kaleką panią Schmidt, a ona, o dziwo, rozumie mnie bez słów. Jest coś takiego w jej oczach, co mnie od środka roztapia. Dobra kobieta. Bierze te swoje kule i drepta powoli po podłodze wysypanej gruzem. Ciężko siada na taborecie tuż przy mnie. Piwnica podchodzi wodą i jest tak marnym schronem, że nie ma sensu bardziej się tu urządzać. Wstawiliśmy tylko te stołki. Wszystkie nasze rzeczy i meble zostały na parterze domu.
– Idź, drogie dziecko, możesz mi zaufać. Obiecałam, że popilnuję, i tak właśnie będzie. – Delikatnie głaszcze mnie po ramieniu, jakby bała się, że mocniejszy dotyk sprawi, że rozpadnę się na kawałki. Może rzeczywiście tak właśnie by było?
Jeszcze raz przesuwam wzrokiem po wszystkich. Pani Beer trzęsie się broda. Myślę, że ona jedna się domyśla, o co może mi chodzić, albo przynajmniej najwięcej z nich wszystkich rozumie i wyczuwa. Jest bardzo empatyczna. Zresztą tak jak pani Schmidt.
Matka nastolatek sięga do bańki z wodą.
– Mathilde, daj chustę.
– Co ty robisz? Zwariowałaś? To nasza ostatnia woda! – Krause skacze ku niej i chce jej wyrwać bańkę, ale ona na to nie pozwala.
– Ma tu wrócić, prawda? Tam wszystko płonie, a my nie chcemy, żeby się udusiła. Prawda, że nie chcemy? Dawaj tę chustę, Mathilde, szkoda gadania. Jak tylko nasi rozpoczną znowu zrzuty i Iwany na nich się skupią, to sobie pójdziesz do pompy, Krause, bo nie w ciebie będą wtedy celować.
Zwraca mi chustę porządnie nasiąkniętą wodą. Chusta po drodze wyschnie i będę musiała coś wymyślić, ale na razie jest to jakaś ochrona przed dymem i lepką sadzą. Ta sadza jest najgorsza.
– Ucichło. Która godzina? – Mężczyzna bez ręki chrypi jeszcze bardziej niż chwilę temu.
Krause celuje tarczą zegarka w stronę piwnicznego okienka, żeby coś w ogóle zobaczyć.
– Dwudziesta druga. Już się zmęczyli? Trochę wcześnie.
– Może nam robią wielkanocny prezent. Pięć minut spokoju.
– Chyba raczej dowcip, nie prezent. Dzisiaj prima aprilis. Ale mnie nie bawi i nie dałem się nabrać.
Nie marnuje się takich okazji. Chwile bez ostrzału są bezcenne. Zabieram namoczoną chustę i idę do wyjścia z piwnicy.
– Mathilde! – woła za mną pan Schmidt, a ja odwracam się w drzwiach. – Przeżyj.
Staję w wejściu na naszą klatkę schodową, naciskam klamkę, a drzwi otwierają się ze skrzypieniem. Trwa chwilowa przerwa w ostrzale i bombardowaniu naszej części miasta, dlatego to skrzypienie słyszę. Teraz ten odgłos wydaje mi się dziwny, jakby nie pasował do całej sytuacji. Niespodziewana cisza jest wręcz niepokojąca. Ostrożnie wychylam się i rozglądam w obie strony. Nogi mam miękkie ze strachu, serce wali mi tak, że to wręcz boli, a w gardle rozrasta mi się coś, co mnie zaraz udusi. Teraz szybka decyzja, czy biec na wprost przez plac do parku, czy jednak ku skrzyżowaniu z Ludendorffstrasse, bo nasz dom stoi właśnie niedaleko skrzyżowania, i dalej do Horst-Wessel-Strasse. W parku rozlokowane są nasze działa przeciwlotnicze i Rosjanie atakują właśnie tam, z drugiej strony jednak między drzewami łatwiej się schować. Tymi, które jeszcze pozostały. Jeśli pobiegnę ulicą, będę bardziej na widoku, ale im chodzi o te działa, poza tym ulicą może da się biec szybciej. Nie, jednak ulica. Kilka głębszych wdechów. Ruszam.
Biegnę. Gruz zaścielający chodnik i całą ulicę chrzęści pod moimi butami. Od razu żałuję tych głębszych wdechów, bo do płuc wdziera się gryzący dym i teraz krztuszę się jak przy zachłyśnięciu. Przykładam do twarzy mokrą chustę i jest lepiej, ale nie zawiązałam jej sobie i tego też żałuję, bo jedną rękę mam cały czas zajętą. Nie mogę się jednak zatrzymać, muszę dotrzeć jak najdalej, zanim znowu rozpocznie się ostrzał. Sąsiedni dom stoi, ale następny… Jezu. Więc tu uderzyła ta bomba. Zostały tylko dwie zewnętrzne ściany, a i te częściowo, wszystko zawalone. Wręcz zdmuchnięte. Nie spadła na dom, ale tuż przed nim. Lej jest gigantyczny, musiała być potężna. Ilu ludzi było w piwnicy? Wszyscy zginęli? Może ktoś ocalał? Nie mogę tego sprawdzić, nie mam czasu. Omijam ten wielki lej dookoła. Ma chyba ze dwadzieścia metrów średnicy i jakieś pięć, sześć głębokości. Tak wielkiego jeszcze nie widziałam. Rzeczywiście Rosjanie przygotowali na Wielkanoc coś specjalnego, jak zapowiadali.
Dobiegam do skrzyżowania z Ludendorffstrasse i skręcam w prawo. Na razie dobrze idzie. Aż za dobrze. Po lewej stronie ulicy płoną budynki. Płomienie huczą i wyzywająco strzelają w górę, a wraz z nimi unoszą się potężne kłęby dymu i łączą się z tymi, które już wiszą nad miastem i zasnuwają niebo. Swąd spalenizny mnie przytłacza, a ten gryzący dym sprawia, że łzawią mi oczy. Obraz się rozmazuje, niemal nie widzę, co jest przede mną. Potykam się o coś i z jękiem wykładam jak długa. Teraz mam twarz całą w pyle i ten pył wdycham, nie mogę więc opanować kaszlu i na chwilę prawie zwijam się w kłębek, żeby lepiej wyrzucić z siebie to, co przeszkadza mi w nabraniu powietrza. Po brodzie ścieka mi strużka śliny.
Dość tego, naprzód, naprzód. Mokra chusta już cała oblepiona ulicznym brudem, ale strzepuję ją i jednak zawiązuję wokół twarzy. Chciałam wilgoć, która w niej jest, zachować na później, na Tiergartenstrasse, tam pali się znacznie mocniej, ale muszę jej użyć już teraz. Nie dam rady. Skala pożarów nawet w tej części miasta mnie zaskoczyła. Ten dym jest nie do wytrzymania. Biegnę dalej i niedługo jestem już przy Üchtritz Weg, mam ją po lewej. Skręcam w nią i za moment będę na Horst-Wessel-Strasse, tylko muszę szybko przejść wzdłuż budynków, z których część płonie. Niedobrze, strzelają snopy iskier, wiatr bezładnie je porywa i niesie w niemożliwych do przewidzenia kierunkach. Deszcz iskier spada na kolejne dachy, one zapewne wkrótce też zajmą się ogniem. Puste okna to gratka dla płomieni, niemal jak zaproszenie na wystawny bankiet, wpadają więc do środka całą chmarą i zaczynają się dobrze bawić. W całym Breslau nie ma już chyba ani jednej szyby. Staram się trzymać lewej strony uliczki, jak najdalej od budynków i jak najdalej od ognia. Z czoła ściekają mi strużki potu, przez tę chustę ciężko mi oddychać, ale ona jednocześnie stanowi barierę dla żaru bijącego z płonących kamienic. Pożary dają dużo światła, ale i bez tego jest jasno niemal jak w dzień. Czerwonobordowe niebo jednocześnie przeraża i zachwyca, kolor jest naprawdę niesamowity, choć kojarzy się z krwią.
Nagle na ściany budynków kładzie się zielonkawa poświata, zaraz za nią intensywnie czerwona, podnoszę więc głowę i widzę to, czego się obawiałam i co było nieuniknione. Znów wystrzelono rakiety rozświetlające. Choinki, jak je tu nazywamy. To znak, że zaraz pojawią się samoloty zwiadowcze, żeby rozeznać się w sytuacji, potem bombowce, a do nich dołączą maszyny sunące swoimi metalowymi brzuchami tuż nad dachami domów, by ostrzał z broni pokładowej przyniósł jak największe efekty.
Jestem już przy skrzyżowaniu z Horst-Wessel-Strasse, skręcam więc w prawo i biegnę co sił w nogach, potykając się o leżący wszędzie gruz. Omijam głębokie leje i piętrzące się stosy cegieł. Prawie nic nie widzę przez ciężki dym, który spowija wszystko i od którego pieką mnie oczy i drapie w gardle. Czuję, jak twarz okleja mi nieznośna, lepka sadza. To początek wiosny, ale i tak jest bardzo ciepło, powietrze nagrzewa się od płonących budynków, więc czuję, jak po plecach strużkami ścieka mi pot. Szybciej, na miłość boską, muszę biec szybciej.
Cholera, jest. Znam ten terkoczący odgłos śmigieł, bezbłędnie rozpoznaję charakterystyczny warkot. Nie muszę się oglądać, wiem, że mnie zobaczył, jeszcze zanim pociski przeleciały ze świstem niedaleko mnie i zamlaskały o bruk. Rozpoczęło się polowanie. W moim ciele, tak od maksymalnie ściśniętego żołądka, narasta panika, bo muszę natychmiast gdzieś się schować. Po prawej mijam kamienice, ale one wszystkie stoją w płomieniach, a po lewej mam pustą przestrzeń. Tam nie pobiegnę, byłabym idealnym celem.
Nasila się ryk silników, teraz jest już tak głośny, że aż boleśnie drażni bębenki w uszach. Znów ten świst pocisków, ale szczęśliwie Iwan i tym razem we mnie nie trafił. Jest coraz bliżej, a ja gnam jak oszalała, choć prawie nie mogę oddychać. Nie uda się… Nie mam szans… Nie dam… Rady… Szybciej!
Z każdym haustem gwałtownie wciągam do płuc gryzący dym. Ten samolot nawrócił, teraz leci od przodu, prosto na mnie, upatrzył mnie sobie, cholerny drań, jestem jak zaproszenie do sprawdzenia się w celności, a wiem, że oni lubią taką zabawę. Znowu strzela i po raz kolejny nie trafia. Pewnie go to irytuje. Warkot oddala się nieco i za chwilę ponownie przybliża z jeszcze innej strony.
Park! Jestem niedaleko Hali Stulecia, kieruję się w stronę drzew. Prędzej, prędzej, zmuszam się do wysiłku ponad możliwości, kładę wszystko na szalę, bo może zdążę skryć się między ocalałymi drzewami, a tam on ma o wiele gorszą widoczność. Trzeba było od razu biec tamtędy, ale teraz już za późno i nie ma co o tym myśleć. Ten myśliwy nie odpuszcza, uparty jest. O nie. Krew ścina mi się w żyłach, bo dołączają do niego kolejni. Właściwie dlaczego miałoby ich tu nie być, przecież nigdy nie latają w pojedynkę. Muszę jak najszybciej przypaść płasko do ziemi. Dopadam pierwszych drzew. Jest duży lej po bombie, na dodatek w części przykryty zwalonymi pniami. Co za szczęśliwy traf! Nie mogło być lepiej, bez namysłu więc rzucam się do niego, zsuwam po ścianie i chowam pod tymi pniami jak w norze czy też prowizorycznym szałasie. Ciężko dyszę. Z każdym wdechem i wydechem płuca rozsadza mi ból, spazmatyczny kaszel niemal rozrywa mi gardło, wciągam w siebie pył i drobinki ziemi. Zsuwam chustę z twarzy i przyciskam ciało do ściany leja, byle jak najgłębiej pod zwalone drzewa. Cała się trzęsę ze zmęczenia i przerażenia.
O nie, bądź silna! Tylko nie rozpacz, nie wolno! Kilka mocnych uderzeń po twarzy, raz z jednej, raz z drugiej. To dopiero początek, tłumaczę sobie, panika przekreśli wszystko, a porażka nie wchodzi w grę, bo ja muszę tam dotrzeć i wrócić. Mimo wszystko jednak znów zalewa mnie fala strachu. Czuję się taka słaba. Boże, jestem przecież tylko zwykłą kobietą, mam dwadzieścia pięć lat, mam… Miałam…
Kulę się pod pniami drzew, wrastam niemalże w ścianę leja, bo znów jestem w samym środku tego cholernego trzęsienia ziemi. Pnie drżą, wszystko drży, dygoce, ziemia osuwa się, drzewa trzeszczą, jakby zaraz miały runąć, grzebiąc mnie pod sobą. O nie, nie dałabym rady się wydostać. Nie mam jednak wyjścia, muszę przeczekać. W tym momencie na zewnątrz nie przeżyję na pewno, nora jest moją jedyną szansą.
Trwa ogłuszający hałas, pociski uderzają raz po raz, bomby spadają, a mnie pozostaje tylko nadzieja, że nie uderzą na tyle blisko, by zmiana ciśnienia rozerwała mi płuca.
Widziałam raz taką rodzinę. Wyglądali zupełnie jak sklepowe manekiny. To w ogóle było strasznie dziwne. W budynku wyrwane okna i przez te dziury po oknach widziałam tę rodzinę siedzącą przy stole. Stół był cały i nienaruszony. Oni również zupełnie bez szwanku, bez najmniejszego zadrapania nawet, wyglądali tak, jakby zabierali się do obiadu, bo może zresztą tak faktycznie było. Może zaskoczył ich nalot i myśleli, że jeszcze zdążą? Siedzieli więc, ale byli już martwi, patrzyli nawzajem na siebie, ale już nic nie widzieli. To było najgorsze. Nawet ciała porozrywane na kawałki mniej mnie przerażały.
Przeciągły gwizd przechodzący w basowy ryk, huk detonacji, cisza, stopniowo narastający pisk, powrót dźwięków. Ból w uszach promieniujący na całą czaszkę. Ból pod powiekami. Nieustanne drżenie wszystkiego wokół, osuwająca się ziemia. Znów ten gwizd i jeszcze raz to samo, i znowu. Trzeba to tylko przeczekać.
Jesteś tu? Wiem, że jesteś. Właśnie w takich chwilach najbardziej czuję twoją obecność przy mnie. Tak realnie, namacalnie do tego stopnia, że mogłabym wsunąć moją dłoń w twoją i oprzeć się o twoje ramię. Mogłabym przesunąć dłonią po twoim gładko wygolonym policzku i brodzie. Lubiłam tak robić, pamiętasz? Przytulam się do wilgotnej ziemi, wyobrażając sobie, że kładę ci głowę na piersi. Razem siedzimy w tej norze, czekając, aż skończy się nalot, jeden z wielu, jakie jeszcze mamy przed sobą. A może nie mamy? Może limit szans został już wyczerpany? Może za moment jeden celny pocisk sprawi, że wszystko się skończy?
Zastanawiasz się na pewno, po co to robię i co takiego cennego zostawiłam w piwnicy naszego domu na Flurstrasse, że teraz tak głupio, jak uważa Krause, narażając życie, przedzieram się przez Breslau. I dlaczego w ogóle ciągle jestem w mieście. Przecież kazałeś mi stąd wyjechać. Widzę przed sobą twoją poważną, milczącą twarz i pytające spojrzenie. Małomówny jak zawsze, nie dopytujesz, po prostu czekasz, aż sama wszystko wyjaśnię. Chcesz zrozumieć. Chcesz wiedzieć. Dobrze więc, powiem ci. Chyba najwyższy czas, żebyś poznał prawdę, póki jeszcze mogę ci ją przekazać. Póki nie jest za późno. To może być dla ciebie trudne. Żebyś jednak w pełni zrozumiał, co mną kieruje, żebyś dostrzegł sens w tym na pierwszy rzut oka kompletnie wariackim posunięciu, muszę zacząć od samego początku. Poukładać to wszystko, miły, dopasować elementy, żebyś dostrzegł całość. To ważne. Ta całość jest ważna. Chyba więc najlepiej będzie, jeśli zacznę od dachu. Zaskoczyłam cię? Tak, od tego dachu, miły.
***
Pamiętasz nasz dach? Dach naszej kamienicy przy Flurstrasse? Na pewno. Przesiadywaliśmy tam godzinami, ty, ja i Bruno Rohr. Oczywiście w tajemnicy przed dorosłymi. Na dach dostawaliśmy się przez właz, wdrapując się po metalowej drabince. Bruno zawsze szedł pierwszy i siłował się z klapą. Wtedy jeszcze był cherlakiem, więc stękał i sapał, ale na szczęście jego wysiłki zawsze kończyły się sukcesem. To nie była najłatwiejsza do otworzenia klapa, sam byś to przyznał. Potem po drabince wchodziłam ja, i to bardzo niechętnie, bo zawsze się złościłam, że ty, skoro zamykałeś tyły, będziesz wtedy zaglądał mi pod spódnicę. Ty z kolei zarzekałeś się, że nawet przez myśl ci to nie przeszło, ale po twoich zarumienionych policzkach widziałam, że przeszło i to niejednokrotnie. Upierałeś się jednak, żeby być na końcu, by w razie czego mnie asekurować. Wiadomo, byłeś od nas dwa lata starszy i znacznie silniejszy. Już wtedy miałeś zadatki na rycerza. Porządny z ciebie Niemiec, Dietmarze. Brakowało ci tylko białego rumaka.
Pamiętasz, jak Bruno oberwał od swojej matki za zniszczenie nowych spodni? Och, porządnie się wściekła, a matka Brunona potrafiła się złościć i kiedy robiła awanturę, wiedziało o tym pół kamienicy. Po tym zdarzeniu wydawał się jeszcze drobniejszy niż wcześniej. Taki ciemnowłosy i ciemnooki, zgarbiony chudeusz z wystającymi łopatkami, który donaszał za duże koszule po swoim ojcu. Zawsze mnie to w jakimś sensie rozczulało, choć oczywiście w biedzie nie ma nic uroczego. Bieda to bieda, zawsze ma paskudną twarz. A żydowska bieda jest chyba najgorsza ze wszystkich.
No więc Bruno oberwał za te portki, bo jego matka ostro harowała, żeby mu je sprezentować. Najczęściej szyła sama, tak było najtaniej, ale te spodnie wyjątkowo zostały kupione. Już nie pamiętam na jaką okazję. Szycie nie było mocną stroną matki Brunona, więc on ze swoich spodni ze sklepu cieszył się jak wariat, ale oczywiście jak zwykle polazł z nami na ten dach. Nie chciał wcześniej wracać do mieszkania na poddaszu, żeby się przebrać, bo wydałoby się, dokąd się wybiera. Wyszło z tego, co wyszło. Zresztą nie zdradził, gdzie był, mimo że solidnie oberwał pasem.
Nie chodzi mi jednak o tę historię, a o wieczór dziesiątego maja tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego roku. Siedzieliśmy wtedy oparci o komin i patrzyliśmy ku Schlossplatz, bo z tamtej strony wznosiła się w niebo chmura dymu. Po zapadnięciu ciemności nie była już tak dobrze widoczna, ale za to wyraźnie dawało się rozpoznać czerwonawą poświatę zaznaczającą się pomiędzy budynkami. To była ta akcja palenia książek, pamiętasz? Już tydzień wcześniej wisiały zawiadomienia na słupach ogłoszeniowych, że wszyscy studenci uczelni w Breslau puszczą z dymem książki marksistowskie, dekadenckie, nielicujące z duchem narodu niemieckiego, a przede wszystkim żydowskie. Wszystko w ramach oczyszczania niemieckiej literatury z obcych i szkodliwych naleciałości. Jakiś dowcipniś na tym ogłoszeniu na słupie przy naszej kamienicy dopisał, żeby nie zapomnieć o Biblii, bo to również dobro żydowskiej kultury. W ramach sprzeciwu mógł sobie pozwolić jedynie na sarkazm, ale to i tak coś.
Nie mieliśmy wtedy pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Ja i Bruno mieliśmy po trzynaście lat, ty byłeś dwa lata starszy. To było dla nas po prostu ekscytujące wydarzenie, ale wracam do tego, bo myślę, że to właśnie tamten wieczór wszystko zmienił. Muszę przyznać, że pomysł z paleniem książek po zmroku był bardzo udany. Ktoś, kto to obmyślał, wiedział, jak wywrzeć duże wrażenie. Na placu zebrała się cała masa ludzi, zgromadzono też imponującą górę publikacji. Nic dziwnego, zwoziła je tam przez cały dzień straż pożarna i samochody SA. Niezwykłe, że w tak oddanym Hitlerowi mieście jak Breslau znaleziono tak liczne przejawy szkodliwej dekadencji. Jak wszyscy inni byliśmy bardzo ciekawi tego wydarzenia, a ponieważ nie mogliśmy obserwować go na placu, weszliśmy na nasz dach.
W tym dniu wydałeś mi się szczególnie poważny. Należałeś już do Hitlerjugend, stały przed tobą różne, ściśle określone zadania, a Otto, twój ojciec, pokładał w tobie wielkie nadzieje. Miałeś tego pełną świadomość. O tak, Otto Jansen zawsze bardzo wyraźnie dawał do zrozumienia, czego oczekuje od innych, tak by nie powstało ryzyko pomyłki, a potem po prostu sprawdzał postępy w realizacji planu. Oczywiście istniał tylko jego plan. Kto jak kto, ale ty wiedziałeś o tym doskonale. Można było zostawiać sugestie, a nawet zaznaczać swój sprzeciw, ale to nie miało najmniejszego znaczenia, bo twój ojciec, owszem, cierpliwie wysłuchał, a potem i tak żądał wcielania w życie punkt po punkcie programu opracowanego przez siebie dla innych.
Siedziałeś więc koło nas w swojej brązowej koszuli i czarnych, krótkich spodniach. Jasne, krótkie włosy miałeś starannie zaczesane na bok. I miałeś pod szyją perfekcyjnie zawiązaną czarną chustę, a na ramieniu czerwono-białą opaskę ze swastyką. Naprawdę świetnie wyglądałeś wtedy, Dietmarze. Wręcz dostojnie. Wpatrywałeś się w napięciu w tę łunę widoczną ponad dachami i byłam pewna, że wcześniej ojciec odbył z tobą męską rozmowę, żeby dobitnie uzmysłowić ci podniosłość chwili. Dlatego, wybacz, ale do dziś bawi mnie to, że obok ciebie w starej koszuli po zmarłym ojcu i w portkach z łatami na kolanach opierał się o komin nasz przyjaciel Żyd. Co za kontrast. Zbyt długa grzywka jak zwykle bezładnie spadała mu na czoło, odruchowo odgarniał ją na bok. I ty jak zwykle głównie milczałeś, a Bruno jak zwykle gadał jak najęty, przy okazji energicznie gestykulując. Jak to on – gadał przede wszystkim o głupotach.
Tego wieczoru komentowaliśmy wszystko, a dokładniej powtarzaliśmy to, o czym mówili nasi rodzice. Twój ojciec uważał, że dla Niemiec nadchodzi najlepszy czas w całej ich dotychczasowej historii.
– Führer wszystko zmieni – powiedziałeś, a w twoim głosie dało się wysłyszeć, że naprawdę tak myślisz.
– Czyli co? – dopytywał Bruno.
– No wszystko. Od teraz będzie inaczej. Lepiej. Rzesza będzie potężna.
– A nie jest?
– Ojciec mówi, że jest skażona. Trzeba ją oczyścić. Führer to właśnie zrobi. Wyleczy kraj.
– E tam – parsknął Bruno i po raz nie wiadomo który odgarnął grzywkę, a że dłoń miał brudną, zostawił na czole ciemną smugę. – Wyleczy czy nie wyleczy. Założę się, że moja matka i tak dalej od rana do nocy będzie zasuwać w sklepie albo, co gorsza, mnie też każe zasuwać.
– Przecież już to robisz – zauważyłam.
– No tak, bo muszę, ale gdybym mógł, tobym tego nie robił.
To było zrozumiałe i nawet ty pokiwałeś głową. Praca w sklepie wymagała wiele zachodu i była ciężka dla dorosłego człowieka, co dopiero dla trzynastolatka. Nie mówiąc już o tym, że przecież, jak wiesz, Bruno musiał ją godzić z opieką nad młodszym rodzeństwem i uczęszczaniem do szkoły. Z obydwoma tymi zadaniami nieszczególnie sobie radził.
– To co byś robił? – zapytałam.
Bruno westchnął, założył ręce za głowę i rozmarzonym, acz mutacyjnie załamującym się głosem powiedział, że pisałby wiersze. Dużo wierszy. Byłyby coraz piękniejsze, a on zostałby sławnym poetą. W ślad za sławą przyszłyby spore pieniądze, a on oddałby je matce, by już nigdy nie musiała pracować. Kupiłby duży dom. Sobie zostawiłby gabinet do pracy, by móc tworzyć coraz więcej i więcej, i coraz lepiej, a resztę oddał matce i rodzeństwu. I zostałby najlepszym poetą w historii Niemiec.
– Bzdura – powiedziałeś wtedy lekko zirytowany jego paplaniną.
– Wcale nie – zaperzył się.
– Kompletna bzdura. Jesteś Żydem. Nikt nie kupi żydowskich wierszy, o czymkolwiek by były. Nawet jeśli mówiłyby o potędze Rzeszy i chwaliły Führera. Bardziej byś się przydał swojej matce, gdybyś myślał praktycznie.
I oczywiście miałeś rację, bo Bruno wiecznie błądził w obłokach i jeśli się go mocnym ruchem nie ściągnęło na ziemię, to marny był z niego pożytek. Próby poetyckie, jak wiesz, podejmował już od dawna, nosił zawsze przy sobie kartkę papieru i ten okropnie pogryziony ołówek, z którego często sobie pokpiwałeś, bo gdy Bruno się zastanawiał, bezwiednie wsuwał go w zęby. Potrafił ni stąd, ni zowąd się zatrzymać, wyciągnąć z kieszeni kartkę i na szybko zapisać coś, co w danej chwili przyszło mu do głowy. Swoje wiersze tworzył również na dachu, a ty mówiłeś, że od tego wymyślania dymi mu się z uszu jak z komina. Nie bardzo się tym przejmował.
W innych okolicznościach nasz przyjaciel Żyd puściłby twoją uwagę mimo uszu, a nawet gdyby go w jakimś stopniu zabolała, to szybko machnąłby na to ręką i zaraz zaczął mówić o czymś innym. Tamten wieczór był jednak odmienny. Rohr wzruszył ramionami, zamilkł i chyba nawet się obraził. Choć to nie w jego stylu, bo on obrażał się bardzo rzadko. Zrobiło mi się go żal.
– A napisałeś ostatnio jakiś wiersz? – zapytałam.
Pokiwał głową.
– To powiedz.
– Nie.
– Oj, proszę cię, Bruno, powiedz. Dlaczego nie chcesz?
– Jest… osobisty.
– Och, no to tym bardziej jestem ciekawa. Mów, nie daj się dłużej prosić.
Bruno podniósł głowę i spojrzał na mnie tak jakoś dziwnie, jak do tej pory nigdy nie patrzył. To było krępujące. Przełożyłam z pleców warkocz i wzięłam jego końcówkę do ust. Nie cierpiałeś tego, pamiętasz? W ten sposób ukrywałam zażenowanie, a wzrok Rohra je wywołał ku mojemu własnemu zaskoczeniu. Bruno nie dał się zwieść, uśmiechnął się lekko kącikiem ust i wyrecytował:
W ciemne oczy Mathilde
zapadłem jak w studnię bez dna.
Próbuję się jeszcze ratować,
lecz myślę: „I cóż to da?”.
– Głupie – powiedziałeś.
To wcale nie było głupie i świetnie zdawałeś sobie z tego sprawę. Bruno miał w sobie to, czego ty, miły, niestety byłeś pozbawiony, czyli fantazję i skłonność do zapuszczania się na nieznane tereny, by je odkrywać. Jeśli istniały dla niego jakieś granice, to tylko po to, by sprawdzać, czy da się je przekroczyć, a jeśli się dało, wytyczał nowe, własne, które i tak potem łamał. Niespokojny duch z konieczności funkcjonujący na zasadach ustalonych przez innych. Gdyby tylko dać mu możliwość i swobodę, stworzyłby rzeczy wielkie, byłam o tym przekonana. W tym miał nad tobą przewagę, bo pomimo bezsprzecznie wysokiej inteligencji brakowało ci tej jego wolności i spontaniczności. Ty byłeś jak perfekcyjnie i niezawodnie działający mechanizm, poważny i w każdych okolicznościach godny zaufania, on zaś jak szalony tancerz, chaotyczny, nieprzewidywalny i twórczy, a w swojej nieprzewidywalności kreatywny, pociągający i piękny.
To cię irytowało. Choć we wszystkim innym to ty byłeś górą, gdzieś w głębi ciebie rosła zazdrość. Przyznaj się, było tak. Miałeś swoisty kompleks Brunona.
O ironio, broniłeś go wiele razy, bo Rohr przez tę swoją lekkomyślność miał wybitny talent do pakowania się w kłopoty. Za każdym razem, gdy od kogoś oberwał, to ty brałeś się za wyrównywanie rachunków. Odpłacałeś z nawiązką. Pomagałeś mu. Kupowałeś mu różne rzeczy i kłamałeś, że miałeś to w domu, ale jest ci to zbędne, więc mu to oddajesz. On to przyjmował i udawał, że ci wierzy. Pamiętasz? Myślę, że Rohr się tego wstydził. Wstydził się też tej swojej ówczesnej cherlawości (a żadną miarą nie mógł się równać z twoją postawną, wysportowaną sylwetką), biedy, starych koszul po ojcu, czwórki młodszego rodzeństwa, pracy w sklepie, ciasnego mieszkania na poddaszu kamienicy i przyjmowania od ciebie pomocy. Czym mógł konkurować z synem bogatego, wziętego i wpływowego adwokata? Chyba tylko wierszami. Ty jednak o nie właśnie byłeś zazdrosny. I o mnie.
Bruno Rohr jednak się otrząsnął i dalszą część tamtego wieczoru jak zwykle przegadał. Terkotał jak nakręcony, gęba mu się nie zamykała i pomimo swoich trzynastu lat wydawał się dziecinny i rozczulający. Ta jego beztroska, zupełna nieświadomość otaczających go realiów, to wznoszenie się ponad przykrą rzeczywistość wydało mi się pociągające, ale wiem, że również i ciebie intrygowało. Widziałam to. Zresztą lubiłeś przysłuchiwać się jego gadaninie. Zazwyczaj było więc tak, że Bruno za pomocą słów przenosił nas w te swoje światy, a my przyjmowaliśmy je ze wszystkim, co w nich umieścił. Ja od czasu do czasu wtrącałam coś i nawet się z nim przekomarzałam, ty zaś, skupiony i milczący, słuchałeś, nie przerywając. Twoja małomówność fascynowała mnie, Dietmarze, tak samo jak nieokiełznany duch Brunona. Dobrze, byś o tym wiedział.
W każdym razie tamten wieczór dziesiątego maja trzydziestego trzeciego roku wszystko zmienił. Długo nie wracaliśmy do domu (gigantyczny stos płonących książek, zaprawdę było na co popatrzeć), zaczęto więc nas szukać i wtedy wreszcie wyszło na jaw, gdzie przepadaliśmy na długie godziny. Pamiętasz, jaką burę zebrała cała nasza trójka, nie wyłączając ciebie? Ba, twoja kara była nawet dotkliwsza, nie tylko ze względu na niebezpieczną zabawę, ale też za spędzanie czasu z Żydem. To był ostatni z naszych wspólnych pobytów na dachu.
Od tej pory coraz mniej tworzyliśmy paczkę z jednej kamienicy. Nasze zgrane, choć nietypowe trio, czyli chłopak z biednej, żydowskiej rodziny, ja, córka urzędnika pocztowego, i ty, syn bogatego adwokata, z dnia na dzień zaczęło się rozpadać. Dopadł nas i pochłonął świat ukształtowany przez dorosłych, w którym nie było miejsca na takie przyjaźnie. Już nie. Miałeś rację, Dietmarze, Führer wszystko zmienił.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tak nazywano radzieckie katiusze. Wszystkie przypisy pochodzą od autorki.
Sępolno, jedno z osiedli wrocławskich, przed wojną i w jej trakcie stanowiło peryferia miasta. Spis niemieckich nazw użytych w powieści wraz z ich polskimi odpowiednikami znajduje się na końcu książki.
Volkssturm – jednostki złożone z cywilów powołane do obrony miasta. Obowiązek przynależności miał każdy mężczyzna między 16 a 60 rokiem życia. Dezercję karano śmiercią.
Taką sytuację opisuje Ernst Hornig w Breslau 1945. Wspomnienia z oblężonego miasta. Spis źródeł na końcu książki.
Mianem Iwanów pogardliwie nazywano wszystkich żołnierzy radzieckich. Współcześnie pogardliwie o Niemcach mówi się Helmuty.
Taką sytuację opisuje Ursula Waage w swoich wspomnieniach pt. Przeżyj.
Pisze o tym Willy Cohn w swoich pamiętnikach.