- W empik go
Miasto Wspomnień - ebook
Miasto Wspomnień - ebook
Odważ się wyruszyć w Miasto Wspomnień, w najciemniejsze zakamarki własnej podświadomości. Daj się poprowadzić przewodnikowi przejdź po kolei każdy rozdział życia i pokonaj głęboko schowane lęki. Idąc przez szare zamglone ulice niepewny tego co spotkasz na drodze, staw czoło złym wspomnieniom i nakarm nadzieją dobre by odkryć siebie na nowo, tym razem bez obaw, ze wsparciem u boku. Krocz ścieżkami umysłu, przywróć wspomnienia do życia i zapamiętaj te najlepsze.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-128-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie chcę żyć. Moje dotychczasowe życie to pasmo złych dni, porażek, niewielkich sukcesów, okupowanych moim ogromnym wysiłkiem i długimi godzinami męczącej pracy. Takie myśli towarzyszyły mi od dwóch tygodni. Były niczym głosy w głowie, które nie mają nic do roboty poza wmawianiem mi, że jestem niczym, że nie mam nic, że świat, w którym żyję, nie istnieje. Dosiadłem do komputera, żeby według zaleceń mojego przyjaciela wyrzucić to z siebie. Nie mam nikogo, z kim mógłbym się podzielić swoimi mrocznymi przemyśleniami. Zarzucił tematem bloga. Więc założyłem, a co mi tam. Może pomoże samo pisanie i wrzucanie tego w internet.
Chłodny niedzielny poranek, każe mi wstać. Nie mam na to najmniejszej ochoty. Ale wiem, że muszę. Muszę, bo obiecałem mamie przyjechać do niej na kawę, i mimo, że mieszka zaledwie cztery przecznice ode mnie, nie mam siły by tam chodzić chociażby te dwa dni w tygodniu. Ale zbieram się z łózka. Miałem ciężką noc. Przekręcałem się z boku na bok w bezsennym tańcu, kiedy otulony zimnym dotykiem bezsilności w końcu zasnąłem. Jeszcze we śnie, wstałem powoli z łóżka i ubrałem się. Jak co poniedziałek, wypiłem kubek czarnej lury, gęstej i ohydnej, nazywanej kawą. Ubrałem się i wyszedłem z domu, ale miasto wyglądało inaczej niż zazwyczaj. Ciemne chmury, potężne, ciężkie, szare, niosły za sobą delikatny półmrok kładący się cieniem na miasto.
W tym momencie otworzyły się mroczne głębie miasta, jakoby rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe, niczym labirynty, prowadzące tam, gdzie żaden człowiek nie chciałby się znaleźć. Szedłem tak ulicą, można powiedzieć bez celu, ale miałem cel. Szedłem do biura. Niestety, jako że, we śnie umysł całkowicie otwiera bramy naszej mrocznej podświadomości, miasto nie dawało mi do niego dotrzeć. Błądziłem ulicami, mrok opanowywał miasto, powietrze robiło się ciężkie. Bacząc, by nie zmylić drogi, minąłem trzecią i czwartą zapamiętaną przecznicę, które miały mnie zaprowadzić na miejsce, a upragnionej ulicy wciąż nie było. W którymś momencie zawróciłem, chmury sunęły teraz tuż za mną, jakby chciały dopilnować, bym dotarł do domu. Kiedy opustoszałe miasto, zaczęło pulsować, z bloków i kamienic zaczęli wylewać się szarzy ludzie z beznamiętnymi twarzami, zacząłem z lekką paniką biec.
Puściłem się biegiem przez miasto, odprowadzany przez złowrogie, puste spojrzenia szarych ludzi, kiedy obróciłem twarz w tył, by dojrzeć jak blisko znajduje się Szara. Półmrok coraz szybciej opanowywał ulice miasta, deptał mi po piętach. Ucieszony, kiedy zauważyłem własną klatkę schodową, zwolniłem odrobinę, przytłoczony nadmiarem wrażeń. Wpadając do klatki z hukiem zobaczyłem brylantową ciemną masę, okalająca miasto niczym całun. Obudziłem się, nie pamiętając niczego. Wstałem z łóżka, oporządziłem i ruszyłem do matki.
Budzę się zlana potem, ale spokojna. Lampka nocna świeci, książka leży w moich dłoniach, na zaznaczonej stronie. Odkładam ją na biurko, lekko mrużę oczy i klnę pod nosem. Mam ochotę zapalić, ale ta ochota szybko zanika. Patrzę na telefon, gdzie na wyświetlaczu wisi godzina druga w nocy. Wciąż zlana potem, tulę się kocem i ruszam do łazienki, by przemyć twarz. Obmywając zaspane oczy, zastanawiam się jak dalej potoczyłby się sen, i co mnie obudziło. Patrzę przez delikatne krople wody w lustro i widzę, zaspane zielone oczy, delikatny uśmiech. Ale dostrzegam też coś jeszcze..
Mimo oświetlonej łazienki, w drzwiach stoi cień. Jeszcze raz opłukuję twarz letnią wodą i postanawiam ponownie zasnąć. W łóżku tulę się ponownie w koc i kładę głowę, tak pełną myśli na miękkiej poduszce. Zastanawiam się Jak to jest po drugiej stronie lustra? Zapewne inny świat. Inni ludzie. Czy ta dziewczyna, której odbicie widzę w lustrze, jest moją Lustrzaną siostrą? Ale nie bliźniaczką. To na pewno nie. Ona jest inna. Jest Mroczniejsza. Tak. Lustro zawsze pokazuje mroczniejszą stronę duszy, mroczniejszy świat, być może nie mieszka tam wcale Ewa, którą jestem, ale jej mroczna siostra Eva Larro.. Eva Larro, i jej mroczny świat. Czasem, kiedy wieczorami stoję przed tym lustrem, dostrzegam niewielkie, ale ciemniejsze różnice własnego życia. Inne klamki u drzwi, włączniki świateł, po ich drugiej stronie.. Jaki naprawdę jest świat po Drugiej stronie lustra?
Szary. Ciemny. Mroczny. Pochłaniający wszystko, co najlepsze by zmienić to, przerobić w swoją Mroczną strukturę. Meble z salonu nie są takie kolorowe, są obite zmechaconą zamszową tapicerką w kolorze czerwonego, głębokiego wina, zamiast pięknych beżowych kolorów. Eva z lustra, mroczniejsza Eva, nie kocha. Ona z całej swojej siły, z całego, Mrocznego, spętanego cierniami serca nienawidzi. Ale każdego dnia mi towarzyszy. Jej świat jest brzydki, umierający, ohydny. Nie ma w nim pracy, śpiewu ptaków. Ludzie chodzą z poszarzałymi twarzami, zasępionym wzrokiem wlepionym w mokry, na wpół zgniły chodnik. Ulice są brudne, zaułki śmierdzą zepsutą, starą farbą. Wszystko jest stare..
Świat w lustrze opanowała Szara. Ale Szara panuje tam cały czas. To Jej świat. To, że nas odwiedza czasami w naszym świecie, i sieje ogromne spustoszenie, to tylko namiastka tego, co jest po drugiej stronie. W tamtym Szarym świecie, trupioblade dziewczynki bawią się zmurszałymi, lalkami, które nie mają jednego guziczka, który był kiedyś oczkiem, chłopcy biegają z krzykiem, umorusani brudem z ulic, z gnijącymi kijami, strasząc i tak już przestraszonych i na wpół bez życia, przechodniów. W starych kamienicach z odłażącym płatami buro szarym tynkiem, stukają drewniane okiennice, kiedy wyjący wiatr bawi się ostatnimi kawałkami spróchniałego drewna. W tamtym świecie, słońce nie daje ciepła a tylko przenikliwe zimno, wiatr hula między gołymi od liści drzewami w opustoszałych parkach. Księżyc oświetla puste ulice krwistoczerwonym blaskiem. Noce nie są piękne, ale upiorne. Samochody — stare, zardzewiałe gruchoty, zajmują tylko miejsca na parkingach przyrastając coraz bardziej korzeniami, z rozbitymi szybami, bez drzwiczek, z pootwieranymi bagażnikami, gdzie gnijącą tapicerką karmią się szczury wielkości średnich psów. Na trzepakach, na betonowych, zaniedbanych podwórkach starych kamienic i oficyn wiszą stare szmaty, podziurawione dywany. Ze śmietników wylewa się wszystko, co powinno się w nich znaleźć, z tym, że to, co powinno się w nich znaleźć, już powoli zaczyna samo z nich wychodzić.
Eva, mieszka w jednej z właśnie takich jeszcze bardziej obskurnych kamienic, tak jak Ja, tylko nadgryzionymi zębem czasu schodami wchodzi na trzecie piętro. Drzwi od jej mieszkania nie posiadają już zamków. I spotykamy się czasami w tej na wpół pięknej, wyłożonej granatowym i białym linoleum łazience, która po Jej stronie ma zgniłozielony kolor, nie wiedzieć czemu ten kolor te linoleum zasługuje.. Spotykamy się czasem, kiedy obie płaczemy, kiedy obie mamy swoje problemy.
Jest po to, Eva, istnieje tylko, dlatego, żeby mi uświadamiać, że powinnam doceniać to, co mam. Bo u niej nie istnieje coś takiego jak uśmiech. Chyba, że jest to uśmiech drwiący, kpiący, ironiczny. O tak..
Poniedziałek.
Szaro i buro za oknem. Kołdra zdaje się przylepiać do mojego spoconego ciała. Znowu miałem zły sen w nocy. Leżę chwilę na łóżku zastanawiając się, czy jest sens wstawać, w tak cierpki poranek, pić ohydną czarną lurę, nazywaną kawą, patrzeć w brudne lustro na zmizerniałą twarz? Potem założę pogniecione, znoszone, tracące kolor ciuchy, i ruszę z cichego, pustego mieszkania, do pracy, której tak nienawidzę. Będę tyrać przez te pieprzone osiem godzin, słuchać ludzi, którzy mają tylko pretensje, pić kolejne kubki czarnej lury, sztucznie uśmiechać się do moich szarych i nudnych, bezproduktywnych współpracowników.
Po pracy wrócę powolnym krokiem, szarymi ulicami, wpatrując się w chodnik, do mieszkania. Pustego, zionącego zimnem, otoczonego półmrokiem mieszkania i położę się w lodowatym po ośmiu godzinach łóżku. Będę patrzył w czarny sufit, na cienie rzucane na ściany przez blednące zmierzchem słońce. Będę gdybać. Albo i nie. Nie będę w ogóle myśleć. Jest źle, ale nie ma, z kim porozmawiać. Z resztą, nie ma o czym. To pewnie wypalenie zawodowe — myślę, ale nie jestem do tego przekonany. Gdzieś z tyłu głowy, cichy głos, mówi mi, że coś jest nie tak, ale natychmiast ginie pośród gąszczu głosów, mówiących o mnie Zero. — tak. Jestem zerem — przytakuję do sufitu, czując jak łzy zbierają mi się do oczu. Przewracam się na bok i z zaczynającą boleć głową zasypiam.
Wtorek.
Co z tego, że pogoda się poprawiła? Nie mam nastroju. Nie mam chęci. Nie mam najmniejszej siły. Z trudem wstaję i idę do kuchni. Łóżko zdaje się mnie wołać, krzyczeć wręcz, bym wrócił. W głowie łomocze mi jego krzyk, kiedy przemywam twarz nie patrząc w lustro. Nie jem śniadania. Nie mam siły. Ani ochoty. Piję za to ciemną, czarną, niczym otchłań w oczodołach trupa lurę, wcale nieprzypominającą w smaku kawy i ruszam do biura. Po ośmiu godzinach siedzenia przy komputerze z chwilową ulgą wychodzę.
Stoję na chodniku i zaczynam moknąć. Deszcz pada, zacina, wielkie krople lecą na mnie, osadzając się na kurtce, ramionach, twarzy, włosach. Idę tak ulicą, znów gapiąc się w mokry chodnik i próbując znaleźć w sobie siły na resztę dnia. Ani ja się nie uśmiecham, ani też nie uśmiecha mi się, spędzenie kolejnego dnia w łóżku, próbując zasnąć przy akompaniamencie tysiąca głosów, wrzeszczących, kłócących się, dręczących mnie z chorą satysfakcją, w mojej głowie. Idę. Deszcz zacina jeszcze bardziej. Ludzie biegną chodnikiem, spieszą się do domów, do dzieci, do żon, do ciepłego domu. Nawet, jeśli deszcz pada, oni wrócą do domu i na ich twarzach pojawi się, choć cień uśmiechu. Ja tak nie miałem od trzech tygodni.
Ale teraz idę. Brnę, niczym w basenie, po zalanych chodnikach, mijając mrukliwych, szarych, nijakich ludzi. Szarą masę społeczeństwa, która musi zapierdalać, żeby korporacyjni tatuśkowie mieli mnóstwo kasy na nowiutkie mercedesy, żeby jeżdżąc nimi w taką ulewę, bez mrugnięcia okiem, ochlapywać swoich podrzędnych pracowników brudną, śmierdząca wodą z kałuży przy przystanku. Idę, wręcz płynę. Mijam szare, obojętne spojrzenia. Nie podnosząc głowy przechodzę koło witryn sklepowych, nęcących klientów kolorowymi produktami, idę, mijając obskubane bramy starych kamienic. Stoję na przejściu czekając na zielone, pośród tuzina różnych ludzi. Rozglądam się na boki. Każdy z nich ma parasol, lub kaptur. Niektórzy mają parasole w kwiaty, inni zwykłe czarne, dziewczyny w różowych kurtkach, z neonowymi paznokciami kryją swoje smartfony przed deszczem, mężczyźni stoją w dresach, od StoProcent, kolorowo czarnych, w komplecie z wychodzonymi adidasami i kapturami od dresowej bluzy na głowach. Inni w dopasowanych jeansach i sportowych trampkach w neutralnych kolorach. I Ja. Ja pośród kolorowej masy. Szary. Niczego nie wart człowiek. A może już nie.. Już bezkształtna szara masa. Totalnie, nic nie warte, ogromne zero. Szczęście, że deszcz pada wielkimi kroplami. Nikt spośród kolorowej masy wartościowych ludzi, nie widzi, jak wielkie łzy mi lecą, żłobiąc bruzdy, na pomarszczonych brudnych policzkach, niczym woda szlifująca sobie ścieżkę w skale.
Na ciemnej klatce próbuję odszukać klucze. I sens mojego istnienia równocześnie. Nie zapalałem światła, gdyby zobaczył mnie któryś z sąsiadów, nie miałem ochoty się tłumaczyć z mojej zmizerniałej miny. Kiedy już udało mi się znaleźć to pierwsze, (sensu istnienia nie odnalazłem na klatce — a szkoda) nie zapalając w przedpokoju światła, rozebrałem się z kurtki, zdjąłem przemoknięte, brudne buty z zamiarem postawienia ich pod grzejnikiem i oparłem się o drzwi od mieszkania. Stałem tak, ogarnięty przez poczucie zerowej wartości, spowity brylantowym półmrokiem przedpokoju. Schowałem twarz w dłonie i zacząłem cicho płakać.
Łkałem tak, rzucając przekleństwa na siebie i na świat pod nosem, co jakiś czas wybuchając histerycznym, wręcz psychicznym śmiechem, by za chwilę znów zanurzyć twarz w bolących, pomarszczonych od wody dłoniach. Stałem tak chyba pół godziny. Ruszyłem w ciemnościach do łazienki, przemyłem twarz i nie spoglądając w półmroku w lustro ruszyłem do sypialni.
Opadłem na łózko i zasnąłem..
Środa.
Leżę w łóżku. Znowu zlany potem. Kołdra przylepia się mojego ciała, lśniąc od potu w ciemnej sypialni. Błyskające na nią delikatnie wpadające promienie słońca oświetlają ją i w niektórych miejscach zdaje się błyszczeć niczym całun pogrzebowy. Jest ciężka i lepka. Leżę nieruchomo, wsłuchując się w bezdenną ciszę, próbując wyłapać, choć nikłe, oddalone odgłosy ulicy. Ale jest za wcześnie. Godzina szósta. Jest dość ciemno. Wychodząc z sypialni, rzucam na progu okiem na łóżko, i mam wrażenie, że widzę sam siebie, jak zalegam na nim, niczym nieboszczyk w otwartej trumnie. Blada twarz odznacza się w ciemnościach otulających niczym kołdra cały pokój. Mam dziś wyjątkowo dobry humor. Tudzież włączam nawet radio, czarna lura, zaczyna smakować, nie wywołując odruchów wymiotnych. Zdobywam się na przelotne spojrzenie w lustro.
Nie psuje mi humoru nawet widok zmizerniałego, pozbawionego życia w oczach człowieka, którego zdaję się nie poznawać. Zupełnie, jakbym patrzył na ruchomy obraz kogoś innego. Żwawym krokiem ruszam na przystanek. Słońce delikatnie wynurza się zza budynków. Powoli i spokojnie nastaje świt, kiedy stojąc na przystanku, liczę gołębie na dachu kamienicy naprzeciw.
Przyjeżdża mój tramwaj. Rozglądam się w poszukiwaniu miejsca w pustym o tej porze wagonie. Siadam pośrodku, przy oknie i przylepiam twarz do szyby. Jestem jedynym pasażerem tego pojazdu. Zdawałoby się, gąsienicy, mknącej po żelaznych torach, pomiędzy wielkimi wąwozami miasta. Na następnym przystanku, kiedy tylko drzwi się otwierają, odwracam zamyśloną twarz i rzuca mi się w oczy Ona. A dokładniej, jej wielkie, lekko zaspane, zielone oczy, na ładnie skrojonej, bladej, teraz zarumienionej od zimna twarzy, okalanej długimi, wyprostowanymi, kasztanowymi włosami. Patrzy na mnie przelotnie, z mieszanką niepokoju i zaciekawienia w oczach. Uśmiecham się do niej, a ona delikatnie unosi kąciki ust w półuśmiechu. Nagle, uświadamiam sobie, że ten półuśmiech, był najpiękniejszym, co mogło mnie w życiu spotkać. Wysiada przystanek dalej, a ja ponownie wlepiam twarz w szybę, patrząc jak oddala się od tramwaju. Kiedy ten rusza, Ona odwraca się całą sobą, z tym swoim pięknym półuśmiechem i delikatnie macha mi ręką. Kiwam głową, a Ona odwraca się i rusza w swoją stronę. Wysiadam na Bramie portowej i ruszam do biura, pogwizdując pod nosem.
Kiedy tylko dotarłem do biura, przypuściłem szturm na kuchnie dla personelu. Wstawiłem cały dzbanek wody do zagotowania, przygotowałem kubki, łyżeczki i cukier i hurtowo zrobiłem kawę. Nawet smaczna była, kiedy zawołałem Alę, Kamila i Rafała, by wypić razem z nimi poranną kawkę. Alicja, zapytała przy myciu kubków, czy wszystko w porządku, na co opowiedziałem jej o dziewczynie z tramwaju. Spojrzała na mnie i poklepała po ramieniu, życząc więcej takich spotkań.
Leżę teraz w łóżku i przed oczami mam wielkie, zielone oczy i słodki, a zarazem niepewny uśmiech na zarumienionej twarzy. Nie wiem, kim była ta dziewczyna, ale ten jej uśmiech.. To spojrzenie. Od rana miałem lepszy nastrój, ale Ona, zmieniła cały mój dzień.
Przekładam się na drugi bok, zamykam oczy, żegnając uśmiech na ustach. Moja bezsilność odeszła. Nadeszły głosy. To ich czas. I zaczęła się burza w mózgu. Jestem zerem. Nic niewartym facetem. Ta dziewczyna, była zaspana, pewnie nawet mnie nie zauważyła, a to, że mi pomachała? Może motorniczy to jej znajomy? Złe myśli objęły władzę na całą noc. Zapowiadały kolejny koszmar..
Czwartek.
Zaczęło się od delikatnego muśnięcia w policzek, na poranną pobudkę. Mimo samotnego mieszkania, poczułem dotyk chłodnej dłoni na policzku. Nie zerwałem się jednak gwałtownie z łóżka, tylko czekałem, czekałem, na kolejny dotyk.. Co nie nadeszło. Markotny odrzuciłem ciążącą kołdrę na bok i mrucząc pod nosem ruszyłem do kuchni. Zaparzona, czarna niczym otchłań umysłu kawa, poparzyła język. Nie zapaliłem nawet świateł w kuchni, ciemno. Ciemno wszędzie. Nie tylko w kuchni, w sypialni, ale również za oknami. Dzień na dobre się nie zaczął. Nie włożyłem nic więcej do ust. Nie czuje głodu. Czas się zbierać — szepcze ciemność, wstaję, przelotnie i w półmroku spoglądam w lustro i widzę tylko niewyraźny cień swojej twarzy. Zmęczonej życiem, brakiem przyjaciół, pracą. Ruszam do drzwi odprowadzany własną bezsilnością, zmaterializowaną w postaci mgły, która mknie za mną niczym wierny pies.
Jest godzina szósta czterdzieści siedem. Wychodzę w miasto, ponuro przykryte zasłoną sennej mgły. Mijam puste ulice, kolejne brukowane chodniki, zostają zadeptane moim powolnym krokiem. Spotykam nielicznych ludzi, tak samo zaspanych jak Ja, jednak żaden z nich nie idzie powolnym krokiem. Wszyscy gdzieś się spieszą. Ich szarobure twarze, zioną jeszcze pieleszami domowymi. Czują się niewyspani, są ponurzy, nie darzą nikogo sympatią o tej porze dnia. Czy może jeszcze nocy? Staję na środku chodnika na najbliższym skrzyżowaniu. Ludzie wręcz biegną, niczym poganiane bydło, wszyscy szturchają łokciami, kiedy mnie mijają, młoda dziewczyna, ze smutkiem w oczach i słuchawkami w uszach, wpada na mnie. I w czasie, kiedy wszyscy inny mijający mnie ludzie burczą pod nosem, ona uśmiecha się do mnie, tym swoim półuśmiechem i mówi delikatnym głosem przepraszam. Widać, że ma dobry humor, mimo bardzo wczesnej pory. Jej twarz promienieje.
Zagapiłem się na jej zielone oczy, patrzę jak jej policzki rumienią się z zakłopotania — zupełnie jak w tramwaju — myślę. Jeszcze raz przeprasza, posyła uśmiech i tyle ją widzę. Zapewne spieszy się do pracy. Kiedy znika za rogiem, znów otacza mnie bezsilność, otacza szarością dnia codziennego, ponurego miasta, niczym matka okrywająca marznące dziecko własnym szalikiem podczas jesiennego wieczoru.
Ruszam w stronę biura. Czuję na ramionach ten ciężki chłód, który towarzyszy mi jakby od zawsze. Stukot moich butów na chodniku, zdaje się nasilać, z każdą minutą, kiedy miasto zamiast zaczynać żyć — wręcz przeciwnie — pustoszeje. O godzinie ósmej, siedzę już przed biurkiem. Siedzę zamyślony, niczym posąg zastanawiając się nad swoim życiem. Nadal nie miałem nic w ustach. Koleżanka z pokoju mruczy pod nosem zaspane Dzień dobry oraz zapytanie czy chcę kawy. Kolejnej porcji czarnego, smętnego napoju — myślę. Ale odpowiedź jest potwierdzająca.
Wychodząc na papierosa, czuję się odprowadzany przez swoją wierną towarzyszkę — bezsilność. Po odpukanych ośmiu godzinach w pracy, jestem równie wyczerpany, co rano. Słońce powinno siedzieć na najwyższym miejscu na nieboskłonie, rozświetlać ulice, napawać radością, dawać ciepło. Ale mimo to, wszędzie widzę tylko szare ulice, drzewa, szare twarze ludzi. Nikt się nie uśmiecha. Tym razem wszyscy spieszą się do domów. Postanawiam dzisiaj nie wracać za szybko do pustego mieszkania i nie marnować dnia na bezmyślne leżenie przed telewizorem, łapiąc depresję, razem ze swoją oddaną towarzyszką. Nogi kierują mnie w stronę najbliższego parku. Wchodzę niepewnie przez łuk drzewny, jedną z głównych uliczek i nagle… widzę zupełnie inny świat. Wszystko świeci blaskiem kolorów, ożywionych przez ogrzewające twarz słońce.
Niewielu ludzi, których mijam na alejkach, ale jednak, ma na twarzach lekkie, delikatne uśmiechy. Idę dalej, zafascynowany tym cudownym światem w środku wielkiego, pustego, szarego miasta i zachwycam się każdym zzieleniałym liściem, każdym zdrowym, szumiącym drzewem. Zasiadam na drewnianej, pięknie rzeźbionej ławeczce, pośrodku parku i za chwilę znów podchodzi ONA. Siada obok mnie, zapytując uprzednio, czy wolne i wyciąga książkę. Promienieje niczym słońce, które ogrzewa zmizerniałą twarz. Spoglądam na nią z zaciekawieniem, i czuję ciepło na sercu.
Zastanawiam się, kiedy ostatnim razem się tak czułem. I nagle stają mi przed oczami moje poranki, samotne sączenie ohydnej kawy, której tak nienawidzę, chodzenie do pracy, która mnie wykańcza, i tę bezsilność. Właśnie Ją. Moją towarzyszkę życia. Z zamyślenia wyrywa mnie jedwabny, szczery śmiech. Patrzę na nią zdziwiony i uśmiecham się pod nosem. Ona nagle przestaje, patrzy na mnie poważnie. Mówi — przepraszam — i znów zaczyna śmiać się w niebogłosy.
Przechodząca obok para, spogląda na nas z uśmiechami na twarzy. Kiedy odchodzą, dziewczyna bierze mnie za rękę i poważnym tonem proponuje wspólną kawę.
Ale odmawiam. W pośpiechu zbieram się z ławki, i mówię, że muszę już iść. Ruszam speszony, szybkim krokiem spowrotem alejką, która przywiodła mnie do tej ławki. Tuż przy zakończeniu alejki, kiedy zostały trzy ciężkie kroki żeby wyjść z tego ciepłego, otulonego miłością miejsca, odwracam się i dostrzegam ten znany mi już półuśmiech na ławce, na której przed chwilą siedziałem. Obok Niej. Pochylam głowę w dół i pokonuję ostatnie centymetry pięknego, barwnego parku, by wyjść na szarą zalaną mgłą ulicę, wrócić do swojego ponurego świata, gdzie moja bezsilność już czeka. Przystaję na chwilę, by podeszła i razem ruszamy, szarym, zimnym chodnikiem do pustego, ciemnego mieszkania.
Nie zapalając świateł, biorę jakąś przekąskę bez smaku, z buczącej lodówki i zasiadam w szarym salonie przed telewizorem. Czuję, jak po policzku bezsilność smaga mi lodowatą dłonią. Jak zawsze nie ma nic w telewizji. Same wiadomości o wojnach, zabójstwach, podwyższeniu podatków i wzroście bezrobocia. Postanawiam wziąć długą kąpiel w gorącej wodzie.
Kiedy zdejmuję ubrania, lodowaty chłód otacza moje ciało. Gorąca para unosząca się nad wanną, przykryła lustro. Ręką zmazuję parę i dostrzegam swoją szarą, przygnębioną, zaoraną zmarszczkami zmęczenia twarz. Uśmiecham się krzywo do własnego odbicia w poszarzałym lustrze i wchodzę do wanny. Zagłębiam się coraz bardziej w gorącej wodzie. Zamykam oczy. Wszystko jakby jaśnieje. Przed oczami pojawia się Ona. Jej piękne zielone oczy, jej uśmiech i zarumienione z zakłopotania policzki.
Uśmiecham się do siebie w ciemnej łazience, leżąc w pełnej gorącej wody wannie. Jeszcze wczoraj ta wanna nie istniała w formie własnej, maleńkiej oazy spokoju. Dzisiaj przywodzi na myśl tamten dotyk ciepłego słońca, ze spaceru w parku. Jej dotyk. Ciepłą, delikatną dłoń. W głowie słyszę jej słodki, szczery śmiech i czuję jak temperatura wody zaczyna roztapiać ból w sercu. Niechętnie wychodzę z wanny. Jeszcze czuję jej ciepło, słyszę ten delikatny śmiech, kiedy kładę głowę na lodowatej i niewygodnej poduszce. Nie mogąc zasnąć, patrzę w sufit i rozmyślam o tym, co tak naprawdę się dzisiaj stało. Łzy lecą mi po policzkach, ryjąc w nich niczym woda w skale, własne ścieżki.
Tuż przed zaśnięciem uświadamiam sobie, że Ta, którą spotkałem dzisiaj, która przeprosiła, kiedy na mnie wpadła, Ta, która zaprosiła mnie na kawę, ale odmówiłem, bo bałem się tego, wiem, głupi, szczenięcy strach. Ta, która rozjaśnia dzień.. Ta.. Jest Nadzieją. I nagle słyszę w głowie cichy płacz. Bezsilność łka siedząc w fotelu naprzeciw łóżka. Ale zatapiam się we śnie, kolorowym, pełnym barw, ciepła i słońca, bo czuję, że jutro pójdę do pracy i być może w drodze spotkam Ją znowu…
Piątek.
Wstaję z ogromnym bólem głowy z łóżka. Nie mam pojęcia, jak się dzisiaj czuję. Próby przypomnienia sobie, wczorajszego dnia spełzają na niczym. Lekkie jasne przebłyski, prowadzą do migreny. Łykam dwie tabsy ibupromu max i ruszam w drogę do kuchni. Mam wrażenie, że jestem pozbawiony zmysłów i emocji. Obojętnie piję kawę bez smaku, przemywam twarz i ubieram zwykłe ciuchy. Ruszam do biura wcześniej, jakby poganiany przez nieznaną mi siłę. Jak gdyby kazała mi wyjść do pracy już teraz. Natychmiast. Wychodzę, lekko rozdrażniony tym lekkim niepokojem, że coś ma się wydarzyć, ale do końca nie wiem co. Nie lubię być nieświadomy.
Wychodząc na ulicę, przystaję przed bramą i szybko kalkuluję, w którą stronę mam iść. Czy na przystanek, skręcając w lewo, czy dziś iść piechotą, wybierając prawą stronę. Decyduje przejść się spokojnym krokiem do pracy, mimo lekkiego wiatru, i pustek na ulicach. Słońce powoli wynurza się ze swoimi promieniami znad horyzontu, a Ja idę. Idę i idę, jakbym miał nigdy nie dojść do celu.
Tuż przed moim biurowcem postanawiam zajść do parku, by chwile posiedzieć na jednej z ławek i powdychać świeże poranne powietrze. Niewielu ludzi błądzących po parku, uświadamia mi, że jest dość wcześnie. Zerkam na znoszony zegarek i widzę, że do rozpoczęcia zmiany mam jeszcze około trzech kwadransów. Podnoszę się zamyślony z ławki, i ruszam alejką na spacer. Mijam ludzi spacerujących ze swoimi zwierzakami o tak wczesnej porze. Zapewne większość z nich wstąpi również do pobliskiej piekarni po świeże pieczywo na śniadania, korzystając z tego, że musieli wyjść z domu. Ruszam nęcony zapachem świeżego chleba do małego sklepiku wciśniętego między witryny sklepów odzieżowych, wielkich marek, świecących krzykliwymi kolorami niezależnie od pory dnia czy nocy.
Mała lokalna piekarnia kusi zapachem i obrazem. Niczym niezastawiona, niewielka witryna zaprasza do środka ukazując całą ladę świeżych cukierniczych doskonałości, kusząc swoim zapachem, ciepłem (to tłumaczy zaparowane szyby w ladzie chłodniczej) i kształtami. Uchylam szklane drzwi piekarni i na dźwięk dzwonka nad drzwiami, informującego o nadejściu klienta, dwie dziewczyny odwracają się w moją stronę.
Sprzedawczyni, koło czterdziestki, uśmiechnięta kobieta, z kokiem jasnych włosów, i dużymi okularami w rogowych oprawkach wita mnie ciepłym słowem, nie przestając nabijać na kasę produktów kupowanych przez młodą dziewczynę. Przez Nią. Staję wpół kroku na środku piekarenki wpatrując się w piękne zielone oczy, świdrujące mnie spojrzeniem, zupełnie jakby dziewczyna prześwietlała mnie na wylot. Czuję, że na twarzy robię się czerwony, podchodząc do lady i rozglądając się w poszukiwaniu smacznego śniadania. Spod byka obserwuję dziewczynę, jak zgrabnymi, płynnymi ruchami wydobywa niewielką portmonetkę z torebki i płaci za kilka pachnących, jeszcze gorących pączków. Szybkim ruchem kupuję pierwsze pieczywo z brzegu i wychodzę zanim dziewczyna zdąży zniknąć za rogiem. Wypadając na ulicę, widzę tylko jej długie kasztanowe włosy, jak znikają za rogiem kamienicy. Ruszam w tamtą stronę machając jak oszalały papierową torebką, w którą przemiła ekspedientka zapakowała mi pączka. Kiedy wypadam za róg, niestety dziewczyny nie ma. Jakby rozpłynęła się w powietrzu — myślę, całą drogę do biura.
Cały dzień, na szczęście nie było wielkiego ruchu, a na tych zaledwie kilku klientach i ich sprawach, zupełnie nie mogłem się skupić, mając przed oczami obraz dziewczyny w piekarni. Zastanawiam się cały czas, jak to możliwe, że zniknęła tak nagle. Czy wiedziałem w jakiś nieznany mi sposób, że będzie w piekarni, dlatego poszedłem w parku w tamtą stronę, choć bywam w tej piekarni rzadko i od święta? Wszelkie myśli kołatały się w mojej głowie, aż do czasu, kiedy wyszedłem z biura. Postanowiłem, że po pracy pójdę do parku, posiedzieć na ławce, na której zbierałem rano siły na cały dzień, pomyślę trochę i dopiero ruszę do domu.
Siedząc na ławce w parku, rozmyślałem. O swoim życiu, o poznanej dziewczynie, z którą nie zamieniłem słowa, poza „przepraszam”, które padło z jej ust, kiedy na mnie wpadła, parę dni temu. Siedzę tak, rozmyślając o tym, co mnie w moim marnym życiu czeka, z zamkniętymi oczami i twarzą wystawioną na słońce, kiedy czuję się obserwowany. Otwieram oczy, lekko oślepiony słońcem i kącikiem oka zauważam, że ktoś siedzi obok. Odwracam się w tę stronę i widzę.. Ją. To ona. Serce zaczyna mi podrygiwać do nieznanego mi rytmu. Dawno nie słuchałem muzyki. A Ona siedzi obok i zakładając kosmyk kasztanowych włosów za ucho wpatruje się we mnie błyszczącymi oczami z uśmiechem na twarzy. Bierze moją rękę w swoją delikatną dłoń. Czuję jak dreszcz przechodzi mi po plecach. Wpatruje się we mnie, a ja w duchu modlę się tylko, żeby nie palnąć nic głupiego. Nagle ona otwiera usta by coś powiedzieć i słyszę, jak delikatnym głosem pyta „Czy…
* * *
Budzi mnie lodowaty podmuch wiatru z otwartego okna w sypialni. Chwilę siedzę na łóżku lekko zamroczony snem, oszołomiony, niepewny tego, czy to, co przeżyłem, było prawdą, czy tylko snem na jawie. Zamykam okno i czuję lekki zawód i smutek. To, co śniłem, było piękne. Naprawdę. Ale to widocznie był tylko piękny sen. Wstaję z łóżka, zakładam polarowy szlafrok i nastawiam wodę w czajniku, tym razem na herbatę. Po porannej toalecie, ubieram się całkiem schludnie, nawet krawat założyłem, aż dziw, że pamiętam jak go wiązać, i ruszam w drogę do pracy.
Siedzę przed biurkiem, gapiąc się w monitor z rozłożonymi na całym biurku papierami. Stukając o blat długopisem wystukuję rytm, ale nie mam bladego pojęcia, jaka to melodia.
Po chwili już nucąc pod nosem ruszam do naszej kuchni socjalnej i wstawiam wodę na kawę, zasypując kubek cukrem. Kiedy wychodzę z kuchni i ruszam w stronę biurka, nagle do naszego biura wchodzi Ona. Staję jak wryty, kiedy niepewnie podchodzi do Ali, która przytakując głową szepce, wskazując ręką w moją stronę. Ostrożnie stawiam kubek z gorącą kawą na biurku, kiedy dziewczyna podchodzi do niego z drugiej strony, i kładzie na blat papierową torebkę, z ciepłą zawartością. Patrzę na nią, z mieszanką zdziwienia i zachwycenia, kiedy ta kiwa głową na powitanie i mówi — zostawił to Pan w pobliskiej cukierni. Byłam w kolejce za panem, a kiedy wyszłam żeby oddać zakupy, pan zniknął za rogiem. Nie wiedziałam, gdzie szukać, ale ekspedientka powiedziała mi, gdzie prawdopodobnie pana znajdę.
Byłem w takim szoku, że Ala podeszła do mnie i w moim imieniu, podziękowała dziewczynie, szturchając mnie w łokieć porozumiewawczo. Dziewczyna po raz ostatni spojrzała na mnie swoimi głębokimi oczami i zauważyłem, że nie są do końca zielone. Mają szary, metaliczny odcień. Kiwnąłem głową, wydukałem „Dziękuję” i poszła uśmiechając się tym swoim półuśmiechem. Po jej wyjściu, zostaję zasypany przez Alę pytaniami, ale zbywam Ją zszokowaną jeszcze miną. Przecież nie byłem dzisiaj w cukierni — myślę i przypomina mi się mój sen. Czy to możliwe? — Zastanawiam się, rozpakowując pączka. Już mam wyrzucić papierową torebkę do kosza, kiedy zauważam drobne pismo na wewnętrznej stronie. — O 15.30 na ławce w parku — głosi liścik, zapewne napisany, przez delikatne dłonie dziewczyny. A pod spodem — Smacznego. Nie wiedziałam, jakie lubisz, wzięłam z różą. Ewa — uwielbiam z różą — myślę, uśmiechając się pod nosem.Przystanek I. Dom Rodzinny
Gotowy? Złap mnie za rękę. I Zamknij oczy.
Wszędzie ciemność. Gęsta, przenikliwa ciemność. Otacza Cię z każdej strony. W delikatnej szarawej mgle widzisz drzwi. Lekko uchylone. Zionie z nich zimno, pustka i jeszcze głębsza ciemność. Niepewnie wyciągasz rękę w stronę drzwi. Ale szybko ją cofasz. Boisz się. Wiesz, co tam zobaczysz. Twoja Podświadomość wie. Wie doskonale. I nie chce pozwolić na to, byś tam doszedł. Ale Ty, mimo wszystko stawiasz opór i twoja dłoń znów jest wyciągnięta w stronę zardzewiałej klamki.
Otwierasz drzwi na oścież i ruszamy razem w stronę mroku. Po chwili otwierasz oczy. Stoisz przed swoim domem. Jednak ten świat jest inny. Szary, zmęczony, zniszczony życiem. Tutaj wszystko żyje swoim tempem. Swoim powolnym tempem, gdzie wspomnienia zaczynają gnić. Ruszamy powoli pustą, poszarzałą ulicą. Zaprowadzę cię w głębie twojej pamięci. Pokażę ci całą prawdę, choćby miała być zalążkiem nowego, strasznego wspomnienia z Twojego życia.
Idziemy powolnym, sennym krokiem. Otacza nas gnijące powietrze, które osiada na twoich barkach, przylepiając się i zostawiając odór śmierci na skórze i ubraniu. Idziemy w ciszy. Po lewej stronie mijamy stare kamienice. Ale nie takie z odrestaurowaną fasadą, w kolorze pastelowego różu. Nie. Te kamienice pod wpływem czasu zmieniły kolor na bury.
Cegły się kruszą, fasady kamienic straszą odpadającymi kawałkami tynku, niczym skóra odchodząca z obgryzionych przez szczury ran zwłok, znalezionych po roku rozkładu w lesie. Okna w mijanych kamienicach, pokazują ostre zęby ze szkła, trzepoczące w nich na zimnym wietrze, porwane, poszarzałe firany.. Niektóre okna są pozabijane zmurszałymi deskami. W zimnych bramach mijanych po drodze, w półmroku dostrzegasz niewielki ruch. Dochodzi cię dźwięk delikatnego szurania, jakby ktoś zmęczony życiem powłóczył nogą po chodniku. — To wspomnienia, zapomniane i zepchnięte tu przez umysł. Nie zawracaj sobie nimi głowy, jeszcze wiele ich spotkamy — mówię, a ciebie przechodzi lodowaty dreszcz, kiedy dostrzegasz poszarzałą twarz wyglądającą za tobą zza zardzewiałych drzwi mijanej bramy. Uśmiecham się pod nosem. — To będzie dla ciebie ciekawe doświadczenie — mówię i mimowolnie przyspieszamy.
— Na początek wrócimy do tego, gdzie całe wspomnienia miały swój początek. Zaczniemy od domu, gdzie się wychowałeś. — Przyspieszasz kroku, kiedy oglądając się za siebie dostrzegasz jeszcze więcej ponurych twarzy wyglądających zza bramy z zainteresowaniem.
Skręcamy w najbliższa wąska alejkę, coraz bardziej śmierdzącą moczem, i stajemy naprzeciw płytowego, szarego bloku, w którym spędziłeś jedne z najlepszych chwil swojego życia. W którym spędziłeś swoje dzieciństwo. Wchodzimy w bramę, której prawe skrzydło drzwi, wisi już tylko na jednym zawiasie. Uderzają cię wspomnienia. Zapachy, obrazy. Zaczyna ci się kręcić w głowie. Wychodzimy na szare podwórko oficyny.
Wszystko wygląda tak jak kiedyś, a jednak jest ogromna różnica. Okna mieszkań straszą pustkami. Ogromne kubły na śmieci, na które w dzieciństwie wspinałeś się z dziećmi sąsiadów, stoją teraz w kącie podwórka i zioną pustką.
Metaliczny kolor przybrał brudną barwę. Przy zimnym trzepaku, wystającym z ziemi niczym szkielet, leży spleśniała piłka do piłki nożnej. Dotykasz lodowatego trzepaka, kiedy słyszysz jak z bramy pełzną wspomnienia. Z jej zdawałoby się, brylantowego mroku wychodzą dzieci. Wspomnienia tych dzieci, z którymi się bawiłeś. Dwie zmizerniałe dziewczynki w podartych i brudnych sukienkach. Jedna z poplątanymi, klejącymi się od brudu, blond rozpuszczonymi włosami.
Druga — zapewne córka tych spod siódemki — ma zawiązane warkoczyki, kiedyś zapewne rude, teraz poszarzałe i całe w piasku. Podchodzą do piłki, która leży koło trzepaka. Blondyneczka patrzy przez chwilę na ciebie wielkimi niebieskimi oczami, w których mógłbyś się utopić. Patrzy z nadzieją, na choć lekkie wspomnienie o niej. — Daj mi nadzieję — zdają się mówić jej szklane oczy. Kiedy rusza do swojej towarzyszki zabaw, z bramy, do której właśnie ruszyliśmy, wychodzi trzech chłopców. Umorusani nie wiadomo czym, lepiące się do ich chudych ciał ubrania, zdają się żyć własnym życiem. Dwóch chłopców, jest w wieku dziewczynek, zapewne siedmiu, może ośmiu lat.
Jeden z nich, wychudzony brunet, wziął ze sobą na podwórko brata — czteroletniego, małego, przestraszonego chłopczyka, z oczami wielkimi jak u jelenia, który znalazł się na drodze, w świetle reflektorów. Kiedy chłopcy cię mijają, są zajęci rozmową. Dla ciebie to tylko niezrozumiały bełkot, ale widok podniszczonych kart z pokemonami mówi ci wszystko. Przestraszony czterolatek, przechodząc obok ciebie, wyciąga rękę w Twoją stronę. On też ma nadzieję na wspomnienie. Ale zawołany przez starszego brata puszcza się biegiem w jego stronę, zanim zdążysz otworzyć usta.
Wchodzimy na klatkę schodową, po której wbiegałeś do domu przez całe dwanaście lat swojego życia. Odruchowo wyciągasz rękę, żeby zapalić światło, ale to nie działa. Żarówka, kiedyś za czasów świetności tego miejsca, otulona pięknym kloszem w kwieciste wzory, teraz wisi stłuczona, goła, na kablu, niewiele na pół metra z sufitu. Przy każdym kroku, schody skrzypią z jękiem większym niż za czasów, które pamiętasz. Barierka odpada z każdym dotykiem, brakuje kilku szczebelków pilnujących bezpieczeństwa. W niemrawym świetle dnia powszedniego, które wpada przez zabrudzone okno na półpiętrze, stwierdzasz, że klatka nie była remontowana....Chyba nigdy. Po wejściu na pierwsze piętro, gdzie mieszkałeś z rodzicami i dziadkami, stoimy przed drzwiami do mieszkania. Przed drzwiami, które zdawałoby się nie zostały tknięte przez ciemność, która zapanowała nad miastem.
Wskazuje ci ręką na klamkę. Patrzysz na mnie przerażony, ale twoja ręka już się znajduje na lodowatej gałce. Przekręcasz ją delikatnie, będąc pewnym, że są zamknięte na klucz, jak mama cię zawsze uczyła, ale nie dziwi cię już, kiedy gałka przekręca się bez problemu. Zanim uchylisz drzwi, łapię cię za rękę patrząc ci prosto w oczy. Zdumiony marszczysz brwi, kiedy pytam, czy na pewno chcesz tam wejść. Zabierasz pośpiesznie rękę z gałki, zanim drzwi się uchylają i stoisz chwilę, z ręką zawieszoną w powietrzu, zastanawiając się, co możesz tam zobaczyć. Kiwam głową, i znów przekręcasz klamkę, pchając lekko drzwi do środka.
Pierwsze, co cię uderza, to kolory. Wszystko przez pierwszą chwilę jest takie jak kiedyś. Zielony korytarz, oświetlony ręcznie rzeźbionymi kloszami. Skórzana, ciemnobrązowa kurtka dziadka wisząca na złoconym wieszaku. Z kuchni po twojej prawej stronie dobiega cię cicha muzyka lecąca z radia, zapach tytoniu i kawy. — Dziadek jest w domu — myślisz.
Mrugasz i nagle wszystko znika. Korytarz już nie jest ani zielony ani pięknie oświetlony. Klosze wiszą ledwo na ścianie z rozbitymi kawałkami. Kurtka dziadka pleśnieje na poszarzałym wieszaku. Wchodzisz do kuchni. Radio trzeszczy cicho, nie mogąc znaleźć stacji. Popielniczka i to, co się teraz w niej znajduje zdaje się żyć własnym życiem. Z kranu kapie martwa woda. Naczynia w zlewie są na wpół popękane i poszarzałe. Warstwa brudu na blacie. Zostawiasz widoczny ślad, kiedy przejeżdżasz po nim palcem.
Na zardzewiałej, oblepionej brudem kuchence stoi garnek, z czymś, co zapewne było kiedyś pyszną zupą, na obiad dla ciebie i zmęczonych rodziców. Idziemy korytarzem, kiedy podbiega do ciebie, żałośnie miaucząc, kot.
Kot, który kiedyś należał do twojej cioci. Kiedy próbujesz go pogłaskać, ucieka w głąb mieszkania. Wychudzony, prawie bez sierści, biegnie, ile sił w nogach mają wspomnienia, fukając na wszystko wokół. Wchodzisz do swojego pokoju. Rozpadająca się szafa ze spleśniałymi ubraniami w środku. Niedziałający, zakurzony komputer stacjonarny, na którym grałeś nocami w simsy oczekując nadejścia mamy wracającej z nocnej zmiany. Biurko zawalone mnóstwem kredek i pisaków, które na skutek zapomnienia straciły nie tylko kolory, ale i właściwości. Boisz się otworzyć szufladę, żeby z przeżarcia przez korniki, nie spadł ci jej kawałek na stopę. W środku pewnie znajdziesz zapomniane kanapki z czwartej klasy, bułkę z szynką i żółtym serem, którego tak nie lubiłeś. Kilka klejących się do dna szuflady cukierków. I jeszcze więcej wyblakłych kredek i pisaków.
Wchodzisz do następnego pokoju. Sypialni rodziców. Z antresolą, gdzie ty i twoja siostra spaliście. Łóżko rodziców, ładnie zasłane i tak nosi ślady pleśni. Wchodzisz z obawą po spróchniałych schodach na antresolę, by zobaczyć twojego misia, leżącego w towarzystwie lalek bez oczu i części włosów, otoczonych górą zimnych poduszek, odpadającej tapety ze ścian, i ukrytych pod nią rysunków, które tworzyłeś z siostrą w tajemnicy przed rodzicami.
Wychodzisz ostrożnie na korytarz, nęcony bladym światłem padającym przez okno naprzeciw sypialni, w której właśnie jesteś. Mijasz pokój cioci, nawet do niego nie zaglądając i ruszasz do łazienki. Przypominasz sobie te zabawy w pełnej wody wannie, kiedy uczyłeś się nurkować i pływać, wylewając połowę tej wody na lśniące wtedy linoleum łazienki. Pożółkła od wody i kamienia wanna straszy w rogu łazienki. Zapomniane szampony i płyny do kąpieli pachną teraz pleśnią zamiast gumą do żucia, czy owocami. Z ledwo odkręconego kranu, z bulgotem wypływa pomarańczowa, śmierdząca woda. W starej pralce, nadal leży zapleśniałe już pranie. Kiedy patrzysz w lustro nad umywalką, widzisz jak kąpiesz się w wannie w stroju kąpielowym, zdmuchując w stronę mamy pianę z płynu, trzymaną na dłoni. Słyszysz śmiech dziecka. Uśmiechasz się sam do siebie na to wspomnienie.
Ostatni cel w mieszkaniu. Pokój dziadków. Był największy. Bawiłeś się tam ze swoją starszą siostrą, robiąc scenę, i puszczając budkę suflera z wierzy stereo. Przystajesz na progu. Słyszysz coś jakby szum telewizora. — Dziadek zawsze podkręcał, kiedy leciały wiadomości — myślisz. Łapiesz za klamkę i wchodzisz. Uderza cię odór zwiędłych kwiatów. — Babcia zawsze miała dużo roślin doniczkowych w pokoju. — Nie było wietrzone latami. Mimo wysokiego sufitu, stojąc na środku pokoju, masz wrażenie, że jest malutki i niski. Ściany zaczynają się do ciebie zbliżać. Smagasz dłonią po zimnych porcelanowych figurkach z kolekcji słoników, tak uwielbianych przez twoją babcię, stojących na starej, popróchniałej komodzie.
Siadasz w starym fotelu, wysiedzianym przez dziadka i patrzysz przez zakurzone okno. Chwila zamyślenia, zamykasz oczy i widzisz jak tętniło tu życie. Widzisz dziadka, siedzącego w fotelu, czytającego gazetę, babcię, podlewającą kwiaty przy oknie, i swoją siostrę, tańczącą w rytm muzyki ze szczotką do włosów imitującą mikrofon. Uśmiechasz się do wspomnień. Kładę ci rękę na ramieniu.
— Idziemy — mówię ostrym, przeszywającym głosem — złe wspomnienia nadchodzą. — Marszczysz brwi. Chcesz zaprotestować, ale nie masz ani chwili, bo wręcz biegniesz ciągnięty przeze mnie za rękę, przez korytarz. Nie wiesz, co się dzieje. Wypadamy z mieszkania i zauważasz Je — wychudzone postacie, z poszarzałą skórą, bez włosów na głowach, bez ubrań, z wystającymi żebrami. Suną z piętra wyżej, potykając się na schodach. Oczy mają wielkie i czarne, zupełnie inne niż dziewczynka, którą widziałeś na podwórku, przed wejściem na górę. Zimne, bezdenne.
Skrzeczą widząc jak uciekamy w dół. Ruszają za nami w pościg, próbując dosięgnąć twoich ramion przez zniszczone barierki, swoimi szponiastymi palcami. Jedno z NICH, prawie cię ma, ale na szczęście zdążyłam Cię pociągnąć w dół. Wypadamy na szare, zasnute mgłą podwórko. Zapach moczu zdaje się przybierać na sile. Mijamy przestraszone, naszym nagłym pojawieniem, bawiące się dzieci, kiedy z bramy za nami wypadają Złe. Suną ku nam z zadziwiająca szybkością. Otwieram z hukiem drzwi pierwszej, głównej bramy wychodzącej na ulicę, ciągnąc cię za sobą, a ty..
W ostatniej chwili, kiedy masz już wyjść na ulicę, przystajesz. Spoglądasz na małą blond dziewczynkę (teraz już jesteś pewien. To nie tamta, ale Ta to Ania od Kłosowskich spod siódemki) i małego umorusanego czterolatka. Patrzą na ciebie z nadzieją w błękitnych, prawie żywych oczach. — Nadzieja –myślisz, kiedy dzieci znikają w tłumie szarej wychudzonej masy Złych wspomnień.
Kiedy jesteśmy już na pustej ulicy, idziemy miarowym krokiem. W głowie masz tyle myśli, tyle pytań. Wspomnienia. Dziewczynka, dziadek, kot. — Co to właściwie jest? — Pytasz, a Ja przystaję na wpół kroku. — Wracamy — mówię stanowczym tonem — ale chyba nie tam, nie do tej bramy, skąd uciekaliśmy przed tą Szarą masą bezkształtnych stworzeń — patrzysz na mnie z przerażeniem w oczach — nie- odpowiadam — wracamy do rzeczywistości.
Budzisz się we własnym łóżku. W lewej ręce masz otwartą książkę. Wstajesz z łóżka i idziesz do kuchni napić się wody. Na zegarze jest dwudziesta druga czterdzieści. Zastanawiasz się, kim jestem. I kiedy mnie znowu spotkasz. Tyle myśli krąży ci po głowie, że na pewno dzisiaj nie zaśniesz, mimo wczesnej pory. Masz tyle pytań do mnie. Ale ja tu jestem. I ty wiesz o tym. Jestem Twoim przewodnikiem. Twoją ciemniejszą strona, której zadaniem jest uchronić cię przed przeszłością. Zła przeszłością. Wracasz do sypialni. Siadasz przed laptopem i po chwili zastanowienia, w pustą przestrzeń pokoju, puszczasz pytanie, — Co to było?.
— To pierwszy przystanek Twojego umysłu. Początki Twojego istnienia, twoich wspomnień. — Odpowiadam, widząc jak się wzdrygasz ze strachu, a Ty zachęcony tą odpowiedzią, kontynuujesz. — Kim były te dzieci? — Postanawiasz drążyć temat. — A wiesz gdzie byliśmy? — Muszę sprawdzić czy wiesz, co cię czeka, jeśli chcesz poznać Prawdę — Tak — odpowiadasz zdecydowanie — W moim rodzinnym domu. Tam, gdzie się urodziłem i wychowałem. Tam, gdzie zaczęły tworzyć się moje wspomnienia, — czyli zaczyna rozumieć — myślę i odpowiadam — Otóż to. Te dzieci, były Twoimi Dobrymi wspomnieniami. Stąd prośba o wspomnienie ich. — Ale ja nie pamiętam, żebym bawił się z Tą blondynką spod siódemki — zaprzeczasz, a ja wyczuwam brak zrozumienia w Twoim głosie — tu nie chodzi o konkretne osoby mój drogi. Tu chodzi o sam fakt wspomnień.
Te dzieci były obrazami miłych wspomnień. Spotkałeś je na podwórku, bo właśnie tam, mimo rozpadających się tablic do zabawy, mimo pokruszonego betonu na ziemi, miałeś najlepsze wspomnienia. To tam, bawiłeś się z innymi dziećmi, to tam miałeś swoje kryjówki, to tam pierwszy raz strzeliłeś gola do bramki narysowanej na ścianie. To na podwórku spotykałeś innych i to Podwórko dało ci poczucie bezpieczeństwa wśród innych — zastanawiasz się chwilę. Widać to po twojej twarzy — Ale w mieszkaniu, pierwszym odczuciem była obecność dziadka. Zapach jego papierosów, kawy. — Tak. To pierwsza rzecz, która kojarzy ci się z dzieciństwem i mieszkaniem tam. To pierwsze odczucia, jakich doznawałeś po przyjściu do domu, prawda?
To dziadek dawał ci zawsze po dwa złote, żebyś poszedł do cukierni przed bramą po bezy, prawda? To On zawsze był dla ciebie kimś wyjątkowym. To on słuchał, to on czytał bajki, to on uczył zabaw. Jest dla ciebie ważną osobą — No właśnie. Był. — Odpowiadasz, prawie ze łzami w oczach — Dlaczego w tym wspomnieniu nie spotkałem babci? Nie miałem poczucia, że ona gdzieś tam jest? — Będzie ciężej niż myślałam –stwierdzam, i kontynuuję — bo to Twój dziadek zmarł zaledwie rok temu, prawda? — Tak. To prawda –A więc już rozumiesz? To twój dziadek, jest Najważniejszym Dobrym wspomnieniem związanym z domem rodzinnym. Dlatego głównie jego miałeś odczuć — chyba zrozumiał — Dobrze. To, Czym, w takim razie były te Szare postacie? Te Złe wspomnienia? Dlaczego tak pełzły?
Dlaczego ich oczy nie były kolorowe, jak u tych dzieci? Dlaczego skrzeczały i chciały mnie złapać? — Nie. Jednak nie załapałeś — myślę — Sama nazwa Złe wspomnienia powinna ci wszystko wyjaśnić, nie uważasz? — Tłumaczę — Są wychudzone, bez kształtne, bez ubrań, zdziczałe wręcz, bo Twój umysł zepchnął je jak najgłębiej się dało. To One sieją spustoszenie w mieście Twoich wspomnień, — Ale te dzieci też były wychudzone — wpadasz mi w słowo — a jednak miały jakieś oznaki człowieczeństwa — Tak — odpowiadam bez zastanowienia — Bo te Dobre wspomnienia są wspominane przez ciebie w różnych chwilach. Dbasz o nie. Dajesz im nadzieję — nastaje chwila ciszy. Chyba trawisz to, co do ciebie mówię —
Dlaczego uciekaliśmy przed Złymi wspomnieniami? — Pytasz, wpatrując się w ciemne okno, a Ja przewracam oczami.
— Kiedy złapie Cię złe wspomnienie, odczuwasz ogromny smutek. Jeśli złapie cię jedno, już jesteś stracony. Już jesteś ich. Popadasz w depresję. Po twojej głowie chodzą tylko złe wspomnienia, te najgorsze, coraz bardziej i bardziej, aż masz wszystkiego dosyć, nie odczuwasz ani krzty radości. To się kończy samobójstwem — kiwasz głową na znak, że rozumiesz, — Jeżeli te dzieci, są Dobrymi wspomnieniami, i są symbolem moich szczęśliwych chwil z dzieciństwa, to, co znaczą Złe? — Pytasz, a Ja mam wrażenie, że mnie nie słuchasz.
— Zależy jak złe. Te na pierwszym szczeblu, te, które widzieliśmy w bramie, które spoglądały na ciebie z zainteresowaniem, to są świeżaki. Złe wspomnienia, które niedawno się narodziły. Te zaś, przed którymi uciekaliśmy, oznaczały takie złe sytuacje, które często rodzą w nas lęki i traumy z dzieciństwa. Jak pobyt w szpitalu, kiedy spadłeś z trzepaka i rozwaliłeś sobie łuk brwiowy i wargę. — Spoglądam na ciebie i ciągnę dalej — Następny? Może wtedy, kiedy spadłeś ze schodów z antresoli w środku nocy, a mama właśnie była na nocnej zmianie, zaś tata nie miał pojęcia jak ci pomóc? Inne Złe mogą być np. obrazem kłótni dziadków z Twoimi rodzicami, której skutkami byłeś obarczony Ty z siostrą. Albo, kiedy ugryzł Cię pies sąsiadów, tak, że musiałeś zszywać rękę –zaczęłam się rozkręcać — Wystarczy — mówisz i widać po tobie, kto przejmuje kontrolę w twoim umyśle
— Widzisz. To są właśnie Złe wspomnienia. Jest ich dużo, dużo więcej.
Tych dobrych jest mało, ale pielęgnowanie mniejszej ilości zawsze oznacza lepszy efekt. Kiedy wspomnisz jedną dobrą sytuację z dzieciństwa, od razu z tą sytuacją kojarzą Ci się następne — Rozumiem — odpowiadasz, widocznie rozluźniony — Dobrze. Czy jesteś gotowy na następny przystanek naszej podróży? — Pytam, zastanawiając się, czy powinnam to w ogóle ciągnąć — Myślę.. Myślę, że tak. — Odpowiadasz mi niepewnie, — czyli jednak nie — myślę, ale zachowuję to dla siebie — Jesteś niepewny tego. Wyruszymy więc niedługo, ale w nocy. Wtedy nasze wspomnienia są spokojniejsze. Nie ma natłoku niepotrzebnych myśli. A teraz połóż się. Czeka nas ciężka wyprawa — mówię patrząc z troską jak kładziesz zmęczoną głowę na poduszce..