- W empik go
Miastowa na tropie - ebook
Miastowa na tropie - ebook
Weronika wraz z dworkiem dziedziczy duży majątek. Jako miastowa nie ma pojęcia o funkcjonowaniu domu. Światło, woda, ogrzewanie, szambo czy komin to dla niej wyzwania. Liczyła na romans z weterynarzem lub leśnikiem, a zamiast tego znalazła się w samym środku morderstw i porwań. Wszyscy są podejrzani. Czy znajdzie swoją miłość? Czy poradzi sobie ze spadkiem po babci? Czy pies pomoże jej rozwikłać kryminalne zagadki?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67184-64-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dupek.
Dupek, dupek, dupek!!!
Nie, nie będzie już o nim myślała. Teraz wszystkie myśli skieruje na szczęście, które gdzieś za zakrętem na nią czeka.
Niestety, za zakrętem czekała policja i zatrzymana przez nią ciężarówka. Weronika, niesiona marzeniami o świetlanej przyszłości, prowadząc swoją kię picanto z brawurą na granicy ryzyka, z piskiem opon wyhamowała tuż przed zderzakiem radiowozu. Samochodem aż zarzuciło, ale wyszedł z tego bez szwanku.
– Dokąd to pani się tak spieszy? – zainteresował się jeden ze stróżów prawa. Drugi spisywał dane kierowcy ciężarówki. – Życie pani niemiłe?
– Zgadł pan – odburknęła, próbując ochłonąć z grozy, jaką właśnie przeżyła za kierownicą.
Gdyby jechała trochę szybciej, gdyby hamulce nie miały świeżo wymienionych klocków, gdyby czas reakcji przy hamowaniu był chociaż odrobinę wydłużony... Gdyby... Nie miałaby szansy zrealizować swojego idealnego planu bycia szczęśliwą na złość dupkowi.
– Proszę sobie wybrać jakiś mniej spektakularny sposób pożegnania się ze światem niż szarżowanie po drogach. Mało brakowało, a rozbiłaby pani samochód.
– Ale ocalał – mruknęła pod nosem.
– A gdyby w tym miejscu stała wycieczka przedszkolaków? – drążył.
– Ale nie stała.
– Czyli ma pani szczęście. Dokumenty proszę. – Jego mina nie wróżyła miłego dalszego ciągu pogawędki.
Weronika sięgnęła po prawo jazdy.
– Hmmm... widzę, że pani z daleka – zauważył.
– Właściwie teraz już chyba mogę powiedzieć, że stąd.
– Czyli? – dociekał.
– Właśnie się tu przeprowadzam. Widzi pan, wiozę całe gospodarstwo.
Nie da się ukryć. Malutki miejski samochodzik zawalony był pod sufit bambetlami. Była wśród nich walizka wielka jak sam samochód, wypchane torby turystyczne, tłumok bodaj pościeli, a na przednim siedzeniu i pod nim kartony, paczki i reklamówki.
– I dokąd to pani wiezie?
– Do Powykopek. Będę tam mieszkać.
Posterunkowy Majewski spojrzał na Weronikę, ważąc w myślach możliwość wystawienia jej mandatu. Młoda, ale nie smarkata. Blondynka, ale raczej nie głupia. Dobrze ubrana. Starannie, ale nieprzesadnie umalowana. Wyszczekana, pewnie świadoma swoich praw. Nie da się nabrać. Miastowa. Nie miał dowodu na przekroczenie prędkości, bo jej nie zmierzył. Bagaże owszem, wypełniają całe wnętrze, ale nie zasłaniają widoczności (toć ma lusterka zewnętrzne) i nie są na tyle ciężkie, żeby przekroczyły dopuszczalną masę całkowitą samochodu. I tak go nie zważy. Zarzut niebezpiecznej jazdy może się obrócić przeciwko patrolowi. Bania przedobrzył. Gruby partner posterunkowego aspirant Zygmunt Kornacki, zwany przez kolegów Banią, zdecydował, że zasadzą się na tych, którzy nonszalancko jadą szosą wiodącą pomiędzy polami kukurydzy i nie spodziewają się patrolu właśnie tu. Celowo, wręcz z premedytacją, starali się jak najczęściej zmieniać miejsca zasadzek. Była niedziela, więc o kierowców na podwójnym gazie nietrudno w okolicy. Można było zarobić dla starostwa, a może nawet i dla siebie. Ale stojąc za zakrętem, sami prowokowali niebezpieczeństwo. Mogło się to źle skończyć i ta babka o tym wiedziała. Oddał jej dokument.
– Proszę jechać ostrożnie – przestrzegł na do widzenia.
Weronika schowała prawko i włączyła się do ruchu, omijając zawalidrogę.
Słońce świeciło, ptaszki śpiewały, ruch był niewielki, więc trasa mijała jej bardzo przyjemnie. Co prawda gdzieś na horyzoncie niebo pociemniało, ale kto by się tym przejmował.
Pełna dobrych myśli skręciła wreszcie w drogę prowadzącą do znajomej wsi.
Coś z tą drogą jednak okazało się nie tak. Po kilkudziesięciu metrach asfalt się skończył. W oddali widać było znane zabudowania, przede wszystkim charakterystyczną, jakby trochę koślawą bryłę kościoła. Znała ten widok z dzieciństwa, kiedy przyjeżdżała na święta i wakacje. Ale nie pamiętała, by droga była piaszczysta, w dodatku z porośniętą trawą pryzmą pośrodku. Dawniej dostawali się do babci po asfalcie. Zwinęli go? W końcu machnęła na to ręką. Kierunek się zgadzał, więc jechała dalej. Do czasu, gdy w miękkim podłożu zapadły jej się koła. Spróbowała kilku manewrów, by się wydostać, ale tylko głębiej zakopywała się w piach. Koła buksowały. Nie pomogło cofanie, a sprawę pogarszało obciążenie wozu bagażem. Wrzuciła luz i wysiadła, usiłując wypchnąć samochód z pułapki. Jak łatwo się domyślić, nie miała na to dość siły.
– Kurdesz, nieźle się zaczyna. – Z bezsilności kopnęła oponę. – Ja tu miałam być szczęśliwa. Ponoć – złorzeczyła.
Zaczęła się zastanawiać, jak wybrnąć z sytuacji. Przydałby się drugi samochód albo traktor, który by ją wyciągnął z piaskownicy. Albo jakiś rycerz na białym koniu. Okej, niechby nawet jabłkowitym, mniejsza o maść. Ważne, żeby pociągowy i żeby się dał zaprzęgnąć do „kijanki”.
Kątem oka zauważyła, że z lasu wynurzyła się jakaś postać. Na drogę kilkadziesiąt metrów od niej wyszedł mężczyzna. Był wysoki i dobrze zbudowany, a cała jego postawa miała w sobie jakąś tajemniczość. Szedł zgarbiony, ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię. Z daleka było widać, że jego twarz pokrywa potężny zarost. Gdy mu się lepiej przyjrzała, zauważyła, że w ręku niesie kwiat. Pasował do niego jak kabaretki do walonek i w najmniejszym stopniu nie łagodził ogólnego wrażenia mroczności. Na wszelki wypadek Weronika wsiadła do auta. Chętnie zablokowałaby drzwi, ale zimą zamek zamarzł i Dupek tak się z nim szamotał, że ułamał guzik blokady.
Gdy mężczyzna z lasu zbliżył się do niej, zwolnił, a potem przystanął. Obrzucił wzrokiem samochód, spojrzał na kierowcę i na ładunek.
– Ech, ci miastowi – mruknął pod nosem. – Wysiądź – polecił i delikatnie odłożył kwiat w trawę.
Ani myślała wysiadać. W końcu nie wiadomo, co taki mruk może zrobić samotnej kobiecie na środku drogi między polem jakichś zielonych liści a lasem.
Podszedł od strony kierowcy i otworzył drzwi.
– No, wysiadaj, chyba że chcesz nocować w tych burakach.
A więc to, co tu obok rośnie, to buraki – skonstatowała. Obawiała się, że ten gbur może użyć siły i będzie bolało, więc wyszła po dobroci. Nieznajomy zdecydowanym ruchem odsunął ją od wozu, schylił się pod kierownicę i wyjął chodniczek. Potem obszedł samochód z drugiej strony, by dostać się do drugiego.
Podłożył chodniki pod przednie koła.
– Wsiadaj – mruknął.
Posłusznie zajęła miejsce kierowcy.
– Teraz spróbuj ruszyć z dwójki. Delikatnie. – Przeszedł na tył samochodu, by go wypchnąć. – Tylko powoli! – krzyknął.
Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła drugi bieg i ostrożnie puściła sprzęgło. Koła najechały na podłoże z dywaników i wytoczyły się z wyrobionego zagłębienia. Samochód był uwolniony. Przez chwilę zastanawiała się, czy porzucić w cholerę chodniczki i uciec temu gburowatemu wielkoludowi, żeby ratować życie, ale w końcu stwierdziła, że chyba jednak nic jej nie grozi. Zatrzymała się kilka metrów dalej i wróciła po swoją własność.
– Dziękuję – rzuciła nieznajomemu, złapała chodniczki i nie bacząc, gdzie je rzuca, siadła za kierownicę.
– Jedź bokiem – usłyszała.
– Jakie bokiem? – Zdążyło jej przejść przez myśl. – Można jechać przodem albo tyłem. Nie słyszała o jeździe bokiem. Nie jej samochodem. On takich akrobacji nie potrafi.
– Bokiem albo zawiśniesz. – Zabrzmiało to jak groźba.
Wreszcie do niej dotarło, że ma jechać skrajem drogi, więc zgodnie z sugestią ruszyła, by jak najszybciej oddalić się od burkliwego wybawcy. To się nazywa ambiwalencja: najpierw pomaga jej wydostać się z kłopotów, a potem grozi powieszeniem za jazdę środkiem duktu. Jeśli tak ma wyglądać szczęście, na które tak liczyła, to strach pomyśleć, co będzie dalej.
We wstecznym lusterku zobaczyła, że mężczyzna zabrał kwiat i wolnym krokiem, wciąż zgarbiony, jakby niósł w sobie jakiś wielki ciężar, podążył w przeciwnym niż ona kierunku.
Chmury znad horyzontu przesunęły się w stronę wsi i zakryły znaczną część nieba.
Weronika dobrnęła do pierwszych zabudowań, gdzie droga gruntowa łączyła się z asfaltówką. Ach, więc to stamtąd powinna była przyjechać! Przystanęła niezdecydowana, zastanawiając się, gdzie się najpierw skierować. W podjęciu decyzji pomógł jej kierowca czarnej wielkiej toyoty, który przy pomocy klaksonu zażądał zjechania ze środka. Spojrzała na niego złym okiem, nastawiona na konfrontację, ale on uzyskawszy odrobinę przestrzeni, zgrabnie ją ominął i podziękował uśmiechem za zrobienie miejsca. Czyli dalej co? I tak nie miała kluczy, więc nie wejdzie do domu. Oznacza to, że najpierw musi podjechać do Zyty. To ten dom z pomalowanym na zielono gankiem i bielizną suszącą się na sznurach rozpiętych między drzewami owocowymi.
– No nareszcie!!! – powitała ją kuzynka od progu. – Spodziewaliśmy się ciebie już wczoraj.
– Mówiłam, że będę w weekend.
– No. Sobota toż przecież weekend. – Zorientowała się jednak, że niepotrzebnie robi wymówki. – Najważniejsze, że dojechałaś cała i zdrowa. Czy możemy się uściskać?
Weronika pozwoliła zamknąć się w niedźwiedzich objęciach, w czym przeszkadzał ciążowy brzuch Zyty.
– Wpadłam tylko po klucze – wyjaśniła.
– Zaraz ich poszukam, ale przecież tak od razu cię nie wypuszczę. Wypijesz kaweczkę? A może jesteś głodna? Tyle kilometrów...
– Jadłam po drodze. Zatrzymałam się na trasie w McDonaldzie – wyjaśniła Werka.
– Czyli marnie było. Świństwa jakieś – gospodyni machnęła ręką lekceważąco. – Ja tu mam gołąbki. Zjesz?
Gołąbki Weronika bardzo lubiła, ale takie, jakie robiła babcia. Ponieważ to dość pracochłonne danie, więc sama nigdy nie zaryzykowała wykonania ich własnymi rękoma, a te, które czasami kupowała w garmażerii, były obrzydliwe. Składały się głównie z ryżu, do którego wmieszano jakiś łój. Obawiała się, że za chwilę dostanie podobne. Zatem gdy przed nią na stole pojawił się talerz, najpierw przyjrzała im się podejrzliwie, później chwyciła widelec i odskubała niewielką porcyjkę.
– Ukroję ci do nich chleba, bo ziemniaki wyrzuciłam kurom.
– Hmmm... Dobreee – zasłużenie pochwaliła Werka.
– Ściśle według przepisu naszej babci. Bez kopru, bo zabija cały smak potrawy, za to z koperkiem.
– Jak to: „naszej babci”? – pomyślała Wera.
Babcię Gosię uważała jedynie za swoją. A tu okazuje się, że ktoś jeszcze uzurpuje sobie do niej prawo i okrada ją, Werkę, z rodowego dziedzictwa w postaci przepisu na gołąbki. Zazdrość jednak nie odebrała jej poczucia sprawiedliwości. Danie było wyśmienite i naprawdę zasługiwało na aprobatę.
– Pycha! – powtórzyła, wycierając chlebem resztki sosu.
– To teraz herbatka. – Zyta nie czekała na potwierdzenie, tylko złapała czajnik, sprawdziła, czy jest w im odpowiednia ilość wody i podłączyła do prądu.
– Ja też się z tobą napiję. Co wolisz? – Zaprezentowała w jednej dłoni słoik rozpuszczalnego Jacobsa, w drugiej pudełko Liptona.
– Kawę poproszę. Mam nadzieję, że mnie postawi na nogi. Przede mną jeszcze rozpakowanie gratów, a jestem już padnięta po tej jeździe. W końcu to pół Polski.
– No. Daleko miałaś – przyznała kuzynka.
– Na autostradzie to tylko bzyyyk i poszło. Dopiero bliżej celu miałam przygody.
– Ale nic złego? – zaniepokoiła się Zyta.
– Spoko, nic się nie stało, w każdym razie nikt nie ucierpiał. Najpierw zatrzymała mnie policja, a później zakopałam się w piachu, ale to już tu na ostatniej prostej.
– Pewnie za wcześnie skręciłaś – domyśliła się kuzynka. – Gościom tak się zdarza. Tą piaskową miedzą jeżdżą głównie traktory. Ziębicki, chcąc się w starostwie podlizać, żeby mu szybciej wydali koncesję na alkohol, bo trzy nowe karczmy otworzył, wylał kawałek asfaltu, żeby nie wyjeżdżać z błotem z pola na główną drogę. Najważniejsze, że jakoś się przedarłaś przez te wyboje.
– Pomógł mi jakiś dziwny facet.
– Dziwny? Jak wyglądał? – Zyta rozważała, kto to mógłby być.
– Wielki, zwalisty, z brodą. Mina taka ponura, jak u jakiegoś zbira, za to w ręku kwiatek.
– Pewnie Marek – domyśliła się dziewczyna. – Straszna tragedia. Dziś niedziela, to chyba szedł na cmentarz. Co tydzień tam chodzi.
– Opowiesz mi?
Zamiast odpowiedzieć, Zyta spojrzała w okno.
– Ależ się ciemno zrobiło! – zauważyła. – Zaraz będzie padać... Rany boskie! – Zerwała się ze stołka, na którym przysiadła, czekając, aż się woda zagotuje.
– Co się stało? – Werka przestraszyła się nie na żarty.
– Pranie muszę zdjąć. Zaraz lunie. – Wybiegła na zewnątrz, zostawiając oszołomionego gościa.
Weronika rozglądała się po pomieszczeniu. Rozległa kuchnia z dużym oknem, na parapecie doniczki geranium. Jasna glazura na ścianie, sprane, ale czyściutkie ścierki do naczyń, lekko wytarty drewniany blat, standardowe jasne szafki. Schludnie, prosto, ale przytulnie.
– Ledwie zdążyłam – sapała Zyta, stawiając w kącie koszyk z zebraną bielizną. – Już zaczyna kropić.
– Z tego otumanienia drogą nawet nie zareagowałam. Powinnam ci pomóc z tym praniem – sumitowała się Werka.
– Daj spokój, przecież nie jestem niedołężna, poradziłam sobie. Jeszcze kawki?
– Chyba powinnam ruszać. Nie chciałabym nosić gratów w deszczu – Weronika zbierała się do wyjścia. – Bardzo ci dziękuję za kolację i zapraszam, jak tylko się urządzę.
– Pewnie trochę potrwa, zanim poczujesz się u siebie, i na początku będziesz miała tam kłopoty. To stary dom, chociaż wyremontowany. I do tego od dawna niezamieszkany. Nie spieszyłaś się z przyjazdem. – W jej głosie wyczuć można było lekką przyganę. – Tylko z resztą spadku proszę cię, żebyś chwilę zaczekała. Ale w razie czego zapraszamy, wal jak w dym. Mój mąż co prawda nie ma za dużo czasu, rozumiesz, przepisy go dobijają, ale dla rodziny chwilkę znajdzie, jeśli będzie trzeba... No to niech ci się dobrze mieszka. – Zyta uścisnęła Weronikę i wręczyła jej pęk kluczy wielki jak dla świętego Piotra.
Jeszcze raz się uściskały, Weronika wrzuciła klucze do torebki i ruszyła do auta. Deszcz właśnie rósł w siłę. Skuliła ramiona i zmarszczyła nos, jakby to miało ją uchronić przed kroplami. Ledwie znalazła się we wnętrzu samochodu, kiedy lunęło na dobre. Jazda przez wioskę nie należała do miłych. Jechało się jak w horrorze. Wokół panowała ciemność urozmaicona jedynie światłami w oknach mijanych domów. Stały oddalone od drogi, więc nie miały znaczenia dla widoczności. Wycieraczki bez oczekiwanego efektu skrzypiały po szybie, a dziury w jezdni dopełniały atrakcji. Wypatrując oczy, Weronika odszukała właściwy adres. Od chwili szczęścia, gdy znajdzie się we własnych pieleszach, odgradzała ją przeszkoda. Brama na posesję była zamknięta na wielką kłódkę widoczną w blasku reflektorów nawet z miejsca za kierownicą.
– Który to? – Werka wyłuskała pęk kluczy z torebki i porównując wygląd dwóch elementów usiłowała na oko coś dopasować. Taki z dziurką rurką wydał jej się najbardziej prawdopodobny. Naciągnęła sweter na głowę, nabrała powietrza w płuca i zanurkowała w deszcz. Zanim w pośpiechu dopadła bramy, już miała przemoczone buty. Krótka chwila szamotania się z kłódką wystarczyła, by dzianina sweterka przesiąkła na wylot. Strużki wody ciekły jej z grzywki do oczu, utrudniając wcelowanie kluczykiem w kłódkę. Wreszcie się z nią uporała i z powrotem wsunęła się do auta.
– Zamoczę siedzenie – pomyślała. A po chwili stwierdziła, że nie będzie się tym przejmować. – W dupie! Wyschnie.
Światła samochodu wydobyły z ciemności jej nowy dom. Chociaż w potokach deszczu był ledwie widoczny, to i tak prezentował się całkiem okazale. Trochę horrorowo, ale to wina oświetlenia. Przynajmniej tak się pocieszała. Ganek ze snycerskimi wykończeniami rzucającymi w tej chwili tajemnicze cienie, a nad nim dwuspadowy dach z wyrastającymi z niego mansardami. Z każdej strony ganku dwa okna. Te z prawej obrośnięte winem, a z lewej zasłonięte jakimś drzewem.
– Całkiem, całkiem. Chyba odnowiony? – mruknęła. – Witaj w domu, Weroniko – powitała sama siebie i wprowadziła samochód na podwórko.
Już nie zawracała sobie głowy zamykaniem bramy, tylko od razu wbiegła na ganek, by otworzyć drzwi. Tu daszek chronił ją przed deszczem, co już nie miało znaczenia, bo i tak była mokra. Dawno nieoliwione zamki niechętnie dały za wygraną, a i mosiężna klamka nie chciała jej wpuścić. W końcu drzwi z przeraźliwym skrzypieniem ustąpiły. W środku panowała całkowita ciemność, którą Weronika rozproszyła, włączając telefon.
– Gdzieś miał aplikację latarki – pomyślała, ale wystarczało jej światło ekranu.
Rozejrzała się za włącznikiem. Powinien być przy drzwiach i rzeczywiście go tam znalazła. Pstryknęła, przezornie mrużąc oczy, by jej nie oślepiło, ale przeżyła rozczarowanie. W odezwie na pstryknięcie nic się nie wydarzyło. Nadal panowały ciemności. Ponowne pstryk-pstryk, pstryk-pstryk nic nie dało. Zatem, wciąż przyświecając sobie telefonem, ruszyła w głąb domu. Potykając się o próg, trafiła do kuchni. Jej oczom ukazał się okazały kredens.
– W szufladzie zawsze były świece – przypomniała sobie z dzieciństwa.
Faktycznie, wśród sznurków i korków od wina znalazła dwa ogarki i pudełko zapałek. Nie od razu chciały się zapalić. Miesiące spędzone w szufladzie sprowadziły na nie wilgoć. Wreszcie udało jej się uzyskać płomień. Był niewielki, ale z jego pomocą obeszła główne pomieszczenia na parterze.
Zagrzmiało.
– Cholera jasna – zaklęła. – W tej ulewie nie ma mowy, żebym coś przyniosła z samochodu, bo wszystko zmoczę.
Postanowiła nie przejmować się, że wóz nie jest zamknięty. Założyła, że w taką pogodę żaden złodziej nie wychyli nosa. Była zmęczona, zmarznięta i jedyne, na co miała ochotę, to gorąca kąpiel i sen.
– Padam pyskiem na twarz. Jutro się rozgospodarzę na dobre. Teraz olać wszystko. Moja pościel jest na zewnątrz, a nie wiadomo, czy tu znajdę jakąś zdatną do użytku. Trudno, jedna noc w opakowaniu chyba mnie nie zabije.
Ze świeczką w ręku przeszła do łazienki. Sedes nawet w tak marnym świetle wyglądał na zapuszczony, więc siusiu zrobiła „na Małysza”. Nie znalazła nigdzie papieru toaletowego, na co również machnęła ręką.
– Jutro kupię, a w razie czego mam chusteczki.
Usiłowała spuścić wodę, ale rezerwuarek nie zareagował na jej zabiegi. Odkręciła kran, żeby umyć ręce. Zabulgotał, ale nie wypuścił ani kropli.
– Ładny gips! Nie mam światła, wody, pewnie ogrzewania... Może wszystko jest, ale w tych ciemnościach i tak nic nie uruchomię. Kurczę! Nieźle się zaczyna.
Była zrezygnowana, rozczarowana, a co najważniejsze, po prostu zmęczona. Wytrzepała na ganku narzutę z kanapy w salonie, wzniecając chmurę kurzu, przykryła się nią i postanowiła, że nie będzie się teraz przejmować przeciwnościami losu. Przyjechała tu, żeby być szczęśliwa, a problemy... Jak Scarlett O’Hara, pomyśli o nich jutro. Zgasiła świecę i usiłowała zasnąć.
Kanapa była wysiedziana w jednym końcu. To w tym miejscu babcia Gosia czytała książki pod lampą, haftowała obrusy i dziergała na drutach. Jednak teraz ten dołek powodował niewygodę. Trudno, nikt nie obiecywał luksusów. Weronika wierciła się, by znaleźć najlepszą pozycję, wreszcie się jakoś ułożyła, rozgrzała pod przykryciem i jej oczy zaczęły się rozjeżdżać do snu.
Oprócz odgłosów ulewy we wsi panowała całkowita cisza. W pewnej chwili usłyszała pukanie do okna. Przestraszyła się tego nagłego odgłosu. Ktoś po nocy się tu dobijał. Weronika czekała, czy pukanie się powtórzy albo czy ktoś za oknem się odezwie. Zawoła: „to ja, przyjaciel, nie trzeba się mnie bać!”.
Nic, cisza.
– Cholera! Może odejdzie... Nie zamknęłam bramy. Samochód otwarty... Nie, no w dupie, ani myślę wychodzić spod ciepłego nakrycia w te potoki wody, żeby zabezpieczyć teren. Musi wystarczyć zasuwa w drzwiach... Zamknęłam ją? Tak, tak. Dobra, w dupie. Śpię.
Puk, puk. Puk. Puk, puk.
– O, oooo! Jednak ktoś tam jest. Jeszcze mi łeb ukręcą. – Weronika głębiej nakryła się narzutą, udając, że jej tu nie ma.
Puk, puk. Puk.
– Żeż, kurza dupa! – Zerwała się z posłania i dopadła okna. Jednym szarpnięciem odsłoniła zakurzoną firankę. Chwilę siłowała się z klamką, aż wreszcie udało jej się otworzyć jedno skrzydło. Do pokoju wtargnął podmuch wiatru i sypnął jej w twarz kroplami.
– Kto tam?! – krzyknęła w przestrzeń.
Odpowiedziała jej cisza. Jedynie jej uszu dochodził szum wywołany ulewą.
– Kto tam, do cholery?! – powtórzyła... Z takim samym efektem.
Wychyliła się, by sprawdzić, czy nikt nie kryje się poniżej parapetu. Rozejrzała się na boki, bo może gdzieś odszedł – nikogo. Ciemność.
– Kurczę! – sarknęła, zamknęła okno i wróciła pod przykrycie. Nie zdążyła się nawet rozluźnić, gdy znów usłyszała puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk. Wyskoczyła z łóżka i dopadła okna.
– Kto tam jest, do jasnej cholery! Co to za dowcipy?! Pokaż się albo ci za chwilę dupę odstrzelę. Liczę do trzech! Raz! Dwa...! – Nic. Cisza. – Żartowniś się znalazł. Idiota!!!
Wróciła do łóżka.
Po chwili... Puk, puk, puk, puk, puk, puk. Uniosła głowę, żeby sprawdzić, czy za szybą kogoś nie dostrzeże, ale nadal nikogo nie było widać. Ogarnął ją strach. Po omacku przeszła do kuchni i w szufladzie sąsiadującej z tą, w której wcześniej znalazła świece, namacała najpierw wałek do ciasta, a potem tłuczek do mięsa. Wiedziała, że tam będą. Często pomagała babci w kuchni. Zaopatrzona w broń, ponownie ułożyła się pod przykryciem. Wymyśliła sobie, że w razie czego najpierw będzie rzucać wałkiem, później bronić się tłuczkiem.
– A może lepszy byłby nóż? – analizowała. – Ciach, ciach... E tam, jeszcze się skaleczę.
Puk, puk...
– Pieprzyć to! Niech puka.
Jeszcze spojrzała na zegarek. Dochodziła północ.
– Rano odeśpię – zdecydowała. – Jak dożyję.
I chociaż niepokojące odgłosy wciąż się powtarzały i strach czaił się gdzieś w duszy, przytulona do kuchenno-obronnych narzędzi w końcu uległa zmęczeniu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------