- W empik go
Michał-Anioł i Tycjan Vecelli - ebook
Michał-Anioł i Tycjan Vecelli - ebook
Opowieść pióra znakomitego francuskiego XIX-wiecznego powieściopisarza XIX wieku, jaką snuje o życiu i dziełach dwóch geniuszach włoskiego Renesansu Michała Anioła i Tycjana. Fragment: „Na samo imię Tycjana, tego Rubensa Włoch, tego malarza entuzjasty i miłośnika zapalonego kolorów i kształtów, w sercach najzimniejszych, w wyobraźniach zdrętwiałych rozniecają się myśli o przyjemności, rozkoszy i miłości. Nie są to już wysokie pomysły Leonarda ani Dziewice idealne Rafaela, ani straszliwe rysunki Michała-Anioła. Przeszedł czas słodkich marzeń, natchnień niebieskich, przerażeń biblijnych; żyjemy w chwili zupełnego odrodzenia, w odmęcie orgii, pośród tej Wenecji pałającej, zmysłowej i upojonej, jak dziecię nierządu. Są to Wenery w zarysach rozkosznych, bachantki w postawach lubieżnych, zalotnice, piękności uderzającej z pożerającymi zapały. Są to krajobrazy tchnące świeżością, pełne cienia i tajemnicy; grupy dzieci obnażonych igrających na piasku złotym, albo na murawie szmaragdowej; chóry melodyjne i niewidzialne, nucące hymny, natchnione poezją Horacego i Tybulla; są to włosy jasne, spływające po łonach alabastrowych, czułe i tęskne spojrzenia, łzami szczęścia zalane; jest to bujność ciał w pląsach dreszczem przejmujących; to szkarłat, to krew, to życie...”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-823-5 |
Rozmiar pliku: | 335 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Roku 1474, 6 Marca, w poniedziałek, o godzinie czwartéj z rana, urodziło się w zamku Kaprez, w obrębie miasta Arezzo, dziecię płci męzkiej, które na chrzcie odebrało imie Michał-Anioł.
Szczególne przeznaczenie, które niepodobieństwem jest prawie przypisać przypadkowi. Sanzio! Buonarroti! dwóch największych malarzy Włoch i świata odebrało przy urodzeniu imie Anioła! i zbliżenie to jeszcze dziwniejsze! Rafael nie jest że istotnie aniołem czułości, litości i miłości; Michał nie jest że aniołem sprawiedliwości, potęgi i zagłady?
Ojcem nowonarodzonego dziecięcia był Ludovico di Leonardo di Buonarroli, podestat miast Kjuzi i Kaprezy, potomek sławnego domu hrabiów Kanossa, należącego do jednéj z najdawniejszych familij Toskańskich.
Przepraszam bardzo uczonych biografów, którzy mnie poprzedzili; ale ja pozwolę sobie, sprostować zaraz błąd, który zresztą nie wiele wpływa na wypadki, jakie nastąpią. Ojciec Michała-Anioła nazywał się Ludovic, albo, jeżeli się podoba, Ludwik Buonarroti. Dziad to jego nosił imie Leonarda. Włosi z piętnastego wieku, idąc za zwyczajem starożytnych, obok swego imienia umieszczali imie ojca, które tym sposobem poprzedzało nazwisko. Gdy powszechnie historycy wielkiego artysty, którego życie z kolei opowiedzieć przedsięwziąłem, poniewierali bardzo podestatem Kaprezy, za sprzeciwianie się powołaniu swojego syna, chciałem imie biédnego Leonarda oczyścić z zarzutu, na jaki wcale nie zasłużył, bo już od dawna nie żył, kiedy wnuk jego na świat przyszedł.
Proszę wierzyć, że mnie nie unosi żadna pedanterja; jest to po prostu dobry uczynek.
Messer Ludovico ostatni już miesiąc piastował swój urząd, gdy podobało się niebu obdarzyć go tém dziecięciem, które miało nań sprowadzić tyle trosk i tyle chwały. Wybierał się w drogę, w celu opuszczenia miejsca swego pobytu i powrócenia do swojéj ziemi w Settignano, zaraz po odbytym chrzcie. Późniéj, nie wahał się on poświęcić innych synów swoich zawodowi handlowemu, uważanemu przez Florencjan za jeden z najszlachetniejszych, i któremu oni winni byli po części swoją potęgę. Jednakże dla swego syna starszego poczciwy podestat marzył o przyszłości świetniejszéj, zawodzie wznioślejszym i bardziéj znakomitym. Przeznaczał go za następcę w swoich urzędach cywilnych. Zczasem jego Michaś miał być podestatem, sekretarzem, posłem a może i naczelnikiem jakiéj rzeczypospolitéj! Tak dalekim godny ten człowiek był od myśli, że w swoim rodzie wychowa mularza!...... jak się późniéj wyrażał w naiwnym gniewie.
W życiu wielkich ludzi wszystkiem Opatrzność rządzi! Settignano jest krainą kopalni, gdzie się spotyka więcej rzemieślników, aniżeli uczonych. Jedyna piastunka, jaką można było dać — dla przyszłego urzędnika, była żoną scarpellino. Dziecię silne i czerstwe wzrastało na otwarłem powietrzu i słońcu; w rączkach swoich zgrubiałych przed czasem obracało dłóto i głaz; jego piérwsze krzyki były przytłumione przez skrzyp piły i stuk młotów.
Można sobie przedstawić, jaką żałośną minkę musiało przybrać biedne dziecię, kiedy mu dano płaszczyk na ramiona, birecik na głowę, grammatykę pod pachę i posłano do Messire Francesco d’Urbino uczyć się przypadkowania i czasowania.
Instynktową jest u ojców owa zapamiętałość w zmuszaniu swoich dzieci do wybrania tego właśnie zawodu, do którego najmniéj mają upodobania i usposobienia. Bądź poetą jak Owidiusz albo Petrarka, będą ci ładować głowę prawem rzymskiém i dekretaliami; bądź artystą jak Michał-Anioł albo Cellini, będą cię zmuszać do uczenia się greczyzny, lub do grania na flecie.
Dante, w napadzie wysokiego gniewu zawołał:
— Ma voi torcete alla religione
— Tal ch’era nato a cingersi la spada,
— E fate re di tal ch’e da sermone:
Onde la traccia yostra é fuor di strada!”
— Lecz wy zwracacie do nabożeństwa tego, — który się urodził do miecza, lecz chcecie zrobić królem tego, który dobry był tylko na kaznodzieję. Dla tego zbaczacie z drogi prawej!
Z przestrogi nikt nie korzystał, i wszyscy ojcowie będą tak postępować aż do skończenia świata. Ojciec Bounarroti, jakkolwiek był podestatem, nie opierał się długo. To prawda, że miał do czynienia z bardziéj upartym od siebie. Ale z tém wszystkiém i tego poczciwca można jeszcze usprawiedliwić. Wszystkie dzieci zaczynają od rysowania nosów węglem, a wszystkie dzieci nie stają się Michałem-Aniołem. Skoro się niejako przeświadczył o fatalizmie, i o tém, że nieszczęśliwy syn jego przenosił stanowczo pęzel nad szpargały, i kielnię nad pióro, zmienił swe zdanie, zapewne nie bez trudności, z niesmakiem, z uniesieniem, ale dość że zmienił.
Niezaprzeczenie messir Ludovico ciągłych doświadczał przeciwności. W szkole nawet, gdzie się jego syn uczył, był mały swawolnik nazwiskiem Granacci, który mu potajemnie dostarczał wzorów do przerysowywania. Działo się to jakby umyślnie. Pewnego dnia trzpiot ten zbuntował Michała-Anioła i pociągnął z sobą do warsztatu, czyli, jak się dawniéj z większą szlachetnością wyrażano, do sklepu swego nauczyciela. Granacci przedstawił śmiało swego towarzysza Ghirlandajo’wi, który go jak najmiléj przyjął i zapytał, czyby nie mógł pokazać jakiéj próbki. Młody Michał-Anioł, którego charakter z przyrodzenia był lękliwy i dziki, zarumienił się zlekka i spuścił oczy nic nie odpowiedziawszy; lecz będąc ujęty wyrazami zachęcającemu nauczyciela, wydobył nareście z swojéj kieszeni rycinę, koloryzowaną przez siebie z pracą wielką i cierpliwością niesłychaną. Był to sztych Marcina Schoen z Hollandyj, wyobrażający kuszenie S. Antoniego. Przedmiot mógł unieść wyobraźnią młodą i ognistą. Były to gromady szatanów obrzydliwych albo pociesznych, pobudzające świętego pustelnika rzęsistetmi razami kija. Michał-Anioł nietylko nadał nowe życie rycinie, łącząc cienie z kolorami jasnemi, lecz poprawił rysunek podług swego widzimi-się, obrócił dziwacznie kilka postaci, powytrzeszczał oczy, poroztwierał gęby, najeżył kudły, wydatnił miny potępieńców w postawach najdziwaczniejszych i najrozmaitszych, i potrafił z roboty mechanicznéj utworzyć obraz oryginalny i zajmujący. Nauczyciel zdziwiony i nieco zazdrosny téj wczesności geniuszu, przypatrywał się dziełu w milczeniu, zadając sobie pytanie, czyli przez zimną pogardę nie należy mu przytłumić w zarodku sławy, która zagrażała pochłonięciem wkrótce jego własnéj i wielu innych; lecz gdy uwielbienie wzięło górę nad zazdrością, zawołał, że nic nie widział piękniejszego, i wskazując palcem na młodzieńca, dodał z westchnieniem:
— Jest to gwiazda wschodząca, która zaćmi nie jedną, jaka teraz jaśnieje na niebie, uwieńczona światłem i otoczona sateliitami!”
Nazajutrz, Dominik Ghirlandajo pukał do drzwi ex-podestata Kaprezy.
Messir Ludovico przyjął go z tą pełną serdecznością i tą braterską prawie uprzejmością, jaka panowała wówczas pomiędzy wszystkiemi obywatelami jednéj partyi, i która pozwalała im nazywać się słodkiém imieniem sąsiadów, chociaż fizycznie byli oddaleni jeden od drugiego.
— Przyszedłem prosić pana o jedną łaskę, messer Buonarroti, rzekł malarz po zwykłych grzecznościach, i spodziewam się, że mi jéj pan nie odmówisz.”
— Mów mistrzu Ghirlandajo, odrzekł Ludovico tonem małéj zarozumiałości, jaką pozostawia zawsze po sobie piastowanie wyższych urzędów, u ludzi nawet najlepszych i najłagodniejszych. Czy żądasz rady? rozrządzaj do woli mojém doświadczeniem i światłem. Żądasz pomocy? moja familja i moi przyjaciele są na pańskie usługi. Chcesz pieniędzy? mój worek otwarty dla pana.
— Składam tysiączne dzięki, messir, grzeczność pańska dobrze mi jest znaną, i nie omieszkam udać się do jego dobroci, skoro się tylko okoliczność nadarzy. Ale w chwili obecnéj nie przychodzę prosić ani o radę, ani o pomoc, ani o pieniądze.
— Czegóż więc sobie życzysz mistrzu Ghirlandajo?
Artysta wahał się chwilkę wprzód nim zaczął traktować o przedmiocie, delikatnéj nieco materyi, ze względu na uporczywe usposobienie starego szlachcica. Lecz, ukrywając swoje niepokoje pod postacią najbardziéj naturalną, jaką tylko mógł przybrać, dodał tonem mniej więcej poufałym.
— Przychodzę prosić pana o syna, ażeby z niego zrobić artystę.”
Na propozycją tak niespodziewaną, podestat podskoczył na krześle i zapałał chęcią gwałtowną wyrzucenia swego sąsiada za okno. Lecz tłumiąc w sobie natychmiast gniew przez jedną z tych zmian nagłych, które zupełnie dadzą się usprawiedliwić u ojca Michała-Anioła, kazał zawołać swego syna, rzucił na niego spojrzenie] pełne nieokreślonego wyrazu, i nie przemówiwszy ani słowa do malarza zdziwionego, który nie pojmował zgoła téj pantominy, i poczynał żywo pragnąć znajdować się gdzie indziéj, zbliżył się do stołu, umoczył pióro w kałamarzu i zabrał się do pisania na pergaminie, powtarzając głośno wyrazy, w miarę tego jak je kreślił.
— Roku tysiąc czterysta ośmdziesiąt ósmego, dnia pierwszego kwietnia, ja Ludwik, syn Leonarda Buonarroti, umieszczam swego syna Mi»chała-Anioła u Dominika i Dawida Ghirlandajo’w, na trzy lata, licząc od dnia dzisiejszego, na warunkach następujących: rzeczony Michał-Anioł — zobowiązuje się pozostawać u swoich mistrzów, — podczas tych trzech lat, w stopnia ucznia, dla wyćwiczenia się w malarstwie i wykonywania nadto wszystkiego tego, co mu jego melrowie rozkażą, a w nagrodę za jego usługi, Dominik i Dawid wypłacą mu kwotę dwudziestu czterech florenów, sześć pierwszego roku, ośm drugiego i dziesięć ostatniego; w ogóle dziewięćdziesiąt sześć liwrów.”
— A teraz, mistrzu Ghirlandajo, dodał głosem o ile mógł stałym, racz mi zapłacić dwanaście liwrów, jako pierwszą ratę z żołdu mego syna. Oto mój kwit.”
Przy tych wyrazach, Buonarroti jaśniał istotnie wzniosłem uczuciem godności, zaparcia się, boleści. Brutus, podpisując wyrok śmierci swego dziecięcia, nie mógł mieć innego głosu, innego spojrzenia!
Ghirlandajo pośpieszył wypłacić kwotę umówioną, nie mając zamiaru zbytecznymi słowy bardziéj rozjątrzać drażliwego arystokratę i interes był załatwiony.
Podestat powstał z powagą, odprowadził gościa aż do drzwi, i wskazując na syna gestem godnym i surowym, rzekł:
— Możesz pan wziąść z sobą tego chłopca, i zrobić z nim, co się tylko panu podoba; odtąd do pana należy.”
Co do Michała-Anioła, ten jednym susem zeskoczył ze schodów ojcowskich, i wyszedłszy na ulicę rzucił na wiatr togę, na znak święta i radości.
II.
Tmy sposobem życzenie najgorętsze młodzieńca ziściło się nagle, i on jakby w zachwycenia spalił swoją grammatykę! Już nie ujrzy więcej twarzy żółciowéj i ściągłéj Franciszka Urbino, pedanta nielitosciwego, który go dręczył był w latach dzieoinnych! Był uczniem, prawie sługą u Ghirlandajo’w, lecz czuł się wolniejszym od powietrza.
Mógł podług upodobania bazgrać mury, rysować kortony, rozcierać farby. Jeżeliby przypadkiem dostał trochę gliny garncarskiej, mógł ją obrabiać podług swojej fantazyi, nie bojąc się już co chwila, ażeby go nie wytargano za uszy; a gdyby gdzie idąc znalazł stary nóż zardzewiały, mógł z niego zrobić dłótko. Prawda, że nie raz musiał zamiatać pracownię; lecz, nie zważając na to wszystko, co podobna czynność mogła mieć poniżającego dla potomka Kanossów, podnosił ze śmieci już pióro, już penzelek, i z tego korzystał. Pewnego dnia znalazł kawałek marmuru; dnia tego młody uczeń nie zamieniłby na stan rządcy Florencyi.
Michał-Anioł rozpoczął swoją pracę u Ghirlandajo sobie tylko właściwym sposobem. Zamiast tego, żeby poprawiano jego, jak większą część uczniów, on poprawiał rysunki swego mistrza; jego przerys zawsze był więcéj wart od oryginału. Ghirlandajo, jako człowiek wyższy, będąc dalekim od gniewu za podobną śmiałość, uśmiechał się nad nią łagodnie, i zachęcał swojego ucznia szlachetnemi pochwałami. Lecz jeżeli mistrz mu przebaczał; nie mniejszą przecież mieli doń urazę jego towarzysze, i musiał wkrótce zrozumieć, że nie można bezkarnie zostać artystą w trzynastym roku życia!
Ziomek, uczeń, przyjaciel, jeden z najzapaleńszych wielbicieli boskiego Buonarroti (jest to jedyny przydomek, jaki mu nadaje w swoich Pamiętnikach), słowem Benvenuto Cellini, ten człowiek dziwny i potężny, który tyle miał powinowactwa co do geniuszu i charakteru z wielkim Michałem-Aniołem, wykrywa nam tajemnice téj nienawiści ślepéj i zazdrosnéj, jaką w sekrecie ślubowali przeciwko niemu jego towarzysze nauki.
Oto opowiadanie dosłowne złotnika florenckiego:
— Około tego czasu” (było to 1518 r., we 30 lat po wypadku; Cellini miał tylko 18 lat, a czuł z całą żywością młodzieńczą krzywdę, wyrządzoną Michałowi — Aniołowi), — około togo czasu, pisze Benvenuto, przybył do Florencyi rzeźbiarz, imieniem Piotr Torregiani; powracał z Anglii po kilkuletnim tam pobycie. Człowiek ten, widząc moje rysunki i roboty, rzekł: przybyłem do Florencyi w celu zabrania najwięcej, ile będzie można, młodzieży; mam wykonać wielkie dzieło dla mego króla (króla angielskiego), a że pomocników chcę mieć li tylko ziomków swoich; a gdy twój sposób pracy i rysunku właściwiéj jest snycerski jak złotniczy biorę cię z sobą, i uczynię za jednym razem bogatym i uczonym.
— Torregiani byt to człowiek śmiały i dumny, piękności odznaczającéj się i szlachetnéj podstawy. Jego powierzchowność, jego poruszenia, jego głos dźwięczny cechowały bardziéj żołnierza, niżeli artystę. Zmarszczeniem brwi mógł zastraszyć ludzi najodważniejszych, i codziennie opowiadał u mnie niektóre ze zdarzeń swoich z Anglikami (dosłownie).
— Pewnego dnia rozmawialiśmy o Michale-Aniele Buonarroti; — Torregiani, trzymając w ręku tylko co skopiowany przezemnie rysunek podług boskiego artysty (il divinissimo), rzekł mi:
— Buonarroti i ja, będąc dziećmi, mieliśmy pracować w kościele Karmińskim w kaplicy Masaccio; a ponieważ on miał zwyczaj wyszydzać tych, którzy z nim rysowali, pewnego razu, uniesiony będąc gniewem niezwykłym, ścisnąłem rękę, i tak mocno wyciąłem w twarz pięścią, że czułem, jak pod memi palcami złamała się kość i chrząstka nosowa, od czego będzie nosić znak przez całe życie.”
— Te wyrazy, dodaje młodzieniec oburzony, do tego stopnia mnie poruszyły, — mnie, który ciągle miałem przed oczami dzieła boskiego Michała Anioła, — że powziąłem ku Torregiani nienawiść nieubłaganą, i nie tylko straciłem ochotę jechania z nim do Anglii, ale nie mogłem nawet więcéj znieść jego widoku i obecności.”
Gniew iście szlachetny i wspaniały! godny zarazem tego, który go wywołał, jak i tego, który go uczuł. To pewna, że Michał-Anioł, może bez własnéj wiedzy, dopuszczał się codziennie nowego występku, który musiał ściągać na niego zemstę jego towarzyszów i zawiść jego nauczycieli, i nieszczęśliwe dziecię nie mogło dokazać tego, ażeby być mniéj genjalnym.
Pewnego dnia, dano mu portret do skopiowania; po ukończeniu téj kopii, niesie ją zamiast oryginału temu, który mu pożyczył portret. Był to, sądzę, malarz jeden z jego przyjaciół, Poczciwiec, chociaż był znawcą, nie postrzega się na podstępie; sądźcie o jego pomięszaniu, kiedy wypadek się rozgłosił. Niegodziwy figlarz okurzył nieco malowidło, ażeby mu nadać cechę starożytności, tyle podnoszącéj wartość obrazów dla tych, którzy je oceniają bardziéj podług daty pochodzenia, aniżeli podług zasługi.
Innym razem, wziąwszy się pod ręce z towarzyszem swoim Granacci, chodził po ogrodzie świętego Marka, w którym, z wielkim nakładem, gromadzono odłamki popiersi i szczątki płaskorzeźb, w jedno muzeum staroświeczczyzny, jak później wyraził się Cellini.
W owéj epoce był czas do wskrzeszania starożytności, oraz do zabijania greczyzną i łaciną narodowości włoskiéj, już bliskiéj zupełnego upadku. Miasto Karedżi było przeistoczone w akademją; Anioł Politieu, Pic de la Mirandole, Marsilio, Ficino, umysły wytworne, poeci czarujący, języko-znawcy zadziwiający, otaczali książąt, i odrabiali interessa w zwrotkach pełnych wonności i w wierszykach anakreontycznych, godnych Horacego i Katulla. Zalecano się kobietom w języku Platona; roztrząsano dogmata podług Arystotelesa.
Dante i Michał-Anioł, oto dwóch ludzi, którzy zebrali treść narodowości włoskiéj. Jeden śpiewał nad jéj kolebką, drugi płakał przy jéj skonie. Lecz nie wyprzedzajmy wypadków i starajmy się dobrze poznać dziecię wprzód nim będziemy sądzić męża.
Mówiłem więc, że uczeń Ghirlandaja wszedł do ogrodu Medyceuszów. Znalazł tam kilku swoich przyjaciół kamieniarzy, którzy go piastowali w Settignano. Przyjęto go, częstowano, jak tylko możecie sobie wyobrazić najlepiéj; pokazano mu skarby najpiękniejsze zaimprowizowanego muzeum. Michał-Anioł przypatrywał się z chciwością wszystkiém tym arcy-dziełom, przez czas pokaleczonym i złożonym na ołtarzu przez uczucie szacunku jego współczesnych. Piękność starożytna uderzała go bez upojenia. Z tém uwielbieniem artysty łączyła się pomimowolnie tajemna gorycz, zazdrość instynktowa, żądza gwałtowna nie naśladowania, lecz przewyższenia starożytnych. Czuł, jak z głębi jego duszy wstępowały do głowy wyziewy pychy nieograniczonéj, tajemna rozpacz z wyprzedzenia siebie przez ludzi szczęśliwych, którzy, dla zjednania sobie nieśmiertelności, potrzebowali tylko kopjować przyrodzenie! tym czasem kiedy późniejszy przychodzień, jak sobie poradzi, ażeby stał się lepszym? Te myśli jątrzyły zapewne jego charakter, skłonny z natury do rozmyślania i samotności. W wieku, kiedy inne dzieci oddają się zabawie i szczęściu, był już uszczypliwym i dzikim. Coby on powiedział, wielki Boże! gdyby w chwili, kiedy się przechadzał po ogrodzie świętego Marka mógł wiedziéć, że przed czterema lub pięciu laty, w małém miasteczku Urbinie, urodził się artysta, wcielenie najdoskonalsze i najczystsze tego pięknego ideału, którego zazdrościł starożytnym, i że świat będzie wielbić tego artystę pod imieniem Rafaela?
Robotnicy Wawrzyńca Wspaniałego, nie mogąc odgadnąć myśli, tłoczących ducha młodzieńca, i znając jego upodobanie do kamieni, ofiarowali mu kawałek marmuru. Pozostawiono mu wolność użycia jego podług swego życzenia, i powracania do ogrodu, ilekroć razy by mu się podobało. Michał-Anioł, zamiast odpowiedzi, schwycił dłóto, zrzucił zwierzchnią suknią, i gęstemi ciosami młota, zaczął obrabiać głowę fauna.
Opuścił on wkrótce sklep Ghirlandajo, jak też przedtem uczynił był ze szkołą messer Francescę, z wielkiém na ten raz nieukontentowaniem mistrza, który w swoim uczniu tracił potężnego pomocnika, i z wielkiém zadowoleniem współtowarzyszów, którzy pozbywali się w nim nienawistnego rywala.
Pewnego dnia, kiedy już kończył głowę swego starego fauna, zatrzymał się przed nim jakiś mężczyzna, mający około czterdziestu lat życia, postawy dosyć brzydkiéj, w ubraniu zaniedbanym, i przypatrywał się jego pracy w milczeniu. Michał-Anioł pracował z zapałem, nie zważając nań w cale, i tak mało dbając o niego, jak o pył z marmuru, który upadał pod jego dłótem.
Dziecię, kiedy już ostatecznie wykończyło swoją robotę, cofnęło się nieco w tył, jak robią artyści, ażeby lepiéj ocenić effekt swojéj głowy, i zdawało się być nader z niéj zadowolone. Téj zapewne chwili oczekiwał świadek niemy téj sceny.
Zbliżył się zwolna, i kładąc rękę na ramieniu młodego rzeźbiarza, rzekł doń z lekkim uśmiechem.
— Mój przyjacielu, jeżeli zechcesz pozwolić, zrobię jedną uwagę.”
Michał-Anioł żywo obrócił się ku niemu, z tą miną drwiącą i zuchwałą, jaką przybrałby łupieżca naszych czasów przed mieszczaninem.
— Uwagę! Pan?....” Te dwa wyrazy były wymówione bardzo powolnie.
— Krytykę, jeżeli się podoba.
— Na głowę mego fauna?
— Na głowę twego fauna.
— A kto pan jesteś, że mniemasz miéć prawo do krytykowania mojej roboty?
— Mniejsza z tém, kto jestem, byle moja krytyka była słuszną.
— A kto nas z panem rozsądzi, za kim będzie słuszność?
— Tobie samemu sąd pozostawiam.
— A więc, niech pan mówi, zawołał Michał-Anioł, zakładając ręce na krzyż z miną wyzywającą.
— Czy niechciałeś przedstawić starego fauna, śmiejącego się do rospuku?
— Naturalnie, to łatwo zrozumieć.
— A więc! dodał krytyk śmiejąc się, gdzieś widział starców, którzy mają wszystkie zęby w gębie?
Dziecię zaczerwieniło się po uszy i przykąsiło wargi. Uwaga była słuszną. Czekał odejścia mieszczanina, i za jedném uderzeniem dłóta wybił dwa zęby swojemu faunowi. Dla zupełnego złudzenia zamierzył jeszcze wydrążyć dziąsła, lecz ponieważ nie miał narzędzi potrzebnych do kruszenia marmuru, odłożył resztę roboty do jutra.
Skoro tylko ogród otworzono, Michał-Anioł był na swojém stanowisku; lecz faun zniknął. Na miejscu, gdzie zostawił marmur, znalazł wczorajszego mieszczanina.
— Gdzie moja głowa? zapytał młody rzeźbiarz Z gniewem.
— Zabrano ją z mego rozkazu, odpowiedział nieznajomy ze zwykłą sobie flegmą.
— A kim pan jesteś, że rozkazujesz w ogrodzie Wawrzyńca Wspaniałego?
— Idź za mną, a dowiesz się.
— Pójdę za panem, dla odebrania gwałtem swego fauna.
— Może będziesz chciał zostawić go tam, gdzie się teraz znajduje.
— Zobaczymy.
— Zobaczymy.”
Nieznajomy skierował swe kroki ku pałacowi, zawsze z jednostajną spokojnością, i miał już wchodzić na schody, kiedy dziecię, zatrzymując go za rękę, powiedziało mu, na pół z bojaźnią, na pół z gniewem:
— Dokąd pan idziesz? Czy sądzisz, że można dójść do pokojów księcia? Do jego ogrodów to jeszcze można, bo na to łaskawie zezwala. Tu nas wypędzą za drzwi.”
Nieznajomy przeszedł przedpokój. Służący powstali przy jego przejściu, straże pozdrawiali z uszanowaniem.”
Michał-Anioł szedł za nim w co-raz większém trapieniu. — Czy by był urzędnikiem dworu? mówił do siebie, nieco zmięszany swoją przygodą; W takim razie źlem postąpił mówiąc do niego tak ostro. Bah! pomimo togo wszystkiego, mój faun do mnie należy, i musi mnie go oddać. Moja robota jest moją własnością. Jeżeli mu koniecznie na tém zależy, to mu zapłacę za marmur.
Nieznajomy przechodził krużganki i salony, a nikt ani pomyślał tamować mu wejścia.
— Do kata! rzekł Michał-Anioł, miałżeby to być sam sekretarz, z którym tak się obszedłem; tom leż dopiéro nie lada głupstwo popełnił.
Nieznajomy, nie odwracając się, popchnął drzwi gabinetu umeblowanego po królewsku i zamożnego w przedmioty sztuki największéj wartości.
Dziecię zatrzymało się na progu, oniemiałe i drżące: jego odwaga opuściła nagle; uważał siebie istotnie za zgubionego; obraził osobę nie mało znaczącą, kiedy ta może wchodzić do Wawrzyńca Medyceusza, bez zameldowania się. Gdy usiłował wyjąkać jakie usprawiedliwienie się, podniósł oczy i spostrzegł swego starego fauna na bogatym stoliku.
— Widzisz więc, przyjacielu, rzekł nieznajomy, zawsze tym samym tonem dobroci i słodyczy, że jeżeli kazałem zabrać twego fauna z ogrodu, to dla umieszczenia go w miejscu bardziéj przyzwoitym.
— Ale, mój Boże! zawołał młody artysta, przejęty nowym niepokojem, co powie książę, widząc tę biédną próbkę pośród tylu robót kosztownych?
— Książę, podaje ci rękę, mój przyjacielu, uściśnij ją.
Każdy inny upadł by na kolana. Michał-Anioł wzruszony aż do łez, schylił głowę i uścisnął serdecznie rękę, którą mu podał Wawrzyniec Wspaniały.
— Odtąd przyjacielu, należysz do mego domu, będziesz pracować u mnie; stołować się u mnie; nie będę robić żadnéj różnicy między tobą i swojémi dziećmi. Udaj się do mojéj garderoby i każ sobie dać piękny płaszczyk fioletowy, zupełnie taki sam, jaki noszą w dni świąteczne Piotr i Jan Medyceuszowie.
— Mości książę, odpowiedziało dziecię rozczulone, wprzód nim skorzystam z jego daru, pozwól mnie pobiedz do mego ojca; chcę, żeby podzielał moje szczęście. On wypędził mnie z domu, jako dziecko leniwe i niegodne, chcę doń powrócić, jako mężczyzna posłuszny i uległy. Znam swego ojca, on jest nieugięty, ale sprawiedliwy, i zrozumie z tego, co mi się zdarza, że mam prawo, nie tylko wcale nie żałować, ale się pysznić ze swego błędu. Od dnia dzisiejszego mogę się pokazać wszędzie z podniesionym czołem, nawet u siebie, bo Wawrzyniec Medyceusz, pierwszy człowiek swego wieku, poświęcił mnie na artystę.
— No, no, dobrze moje dziecię; możesz powrócić do swego ojca i oświadczyć mu, że moja opieka rozciągnie się zarówno nad całą jego familią. Od dnia dzisiejszego pozwalam mu stawić się w pałacu i prosić o urząd, jaki się mu najlepiéj we Florencyi podoba.”
Stary Buonarroti jadł spokojnie śniadanie W swoim pokoju, z którego niechciał wychodzić, po wypadku z synem, gdy uderzenie gwałtowne, połączone z gradem jeszcze gwałtowniejszych uderzeń, wstrząsło jego drzwiami. Podestat pobiegł sam otworzyć i cofnął się na trzy kroki na widok Michała-Anioła, którego nie poznał zrazu. Blade, zadyszane, z obnażoną głową, w sukni w nieładzie, okryte kurzem i gipsem, dziecię za jednym skokiem było już przy ojcu, gotowe rzucić się w jego objęcia.
— Precz odemnie, nieszczęśliwy! zawołał podestat, który widząc tyle zuchwalstwa trząsł się z gniewu.
— Mój ojcze, mój ojcze, wysłuchaj mnie przez litość wprzód, nim wypędzisz.
— Nie przybliżaj się, synu wyrodny; nie kalaj mnie swém błotem.
— Ale, dla Boga, posłuchaj że mnie przecie jedną chwilkę.
— Chcesz mnie przyprowadzić do tego, żebym ci złorzeczył.
— Przychodzę z pałacu Medyceuszów.
— Nie chcę wiedzieć, skąd przychodzisz i czém się trudnisz. To ciebie....................TYCJAN VECELLI.
Na samo imie Tycjana, tego Rubensa Włoch, tego malarza entuzjasty i miłośnika zapalonego kolorów i kształtów, w sercach najzimniejszych, w wyobraźniach zdrętwiałych rozniecają się myśli o przyjemności, roskoszy i miłości. Nie są to już wysokie pomysły Leonarda, ani Dziewice idealne Rafaela, ani straszliwe rysunki Michała-Anioła. Przeszedł czas słodkich marzeń, natchnień niebieskich, przerażeń biblijnych; żyjemy w chwili zupełnego odrodzenia, w odmęcie orgii, pośród téj Wenecyj pałającéj, zmysłowéj i upojonéj, jak dziecię nierządu. Są to Wenery w zarysach roskosznych, bakchantki w postawach lubieżnych, zalotnice, piękności uderzającej z pożerającymi zapały. Są to krajobrazy tchnące świeżością, pełne cienia i tajemnicy; grupy dzieci obnażonych igrających na piasku złotym, albo na murawie szmaragdowéj; chóry melodyjne i niewidzialne, nucące hymny, natchnięte poezją Horacego i Tybulla; są to włosy jasne, spływające po łonach alabastrowych, czułe i tęskne spojrzenia, łzami szczęścia zalane; jest to bujność ciał w pląsach dreszczem przejmujących; to szkarłat, to krew, to życie.
Jeżeli to prawda, co staraliśmy się dowieść, że Michał-Anioł jest Dantem w malarstwie włoskiem, Tycjan jest w niem Arjosteni.
Nie zadziwimy naszych czytelników, przyzwyczajonych do nagłych zmian mody, wyznaniem naszém, zaraz z początku tego wspomnienia, że król kolorystów weneckich, w tych ostatnich czasach, był wystawiony na wszelkiego rodzaju obelgi ze strony neo-byzantyńczyków, jeżeli nam wolno utworzyć nowy wyraz na oznaczenie tego rodzaju zapaleńców. Ci zaiste, którzy w ciele oceniają tylko szkielet, z pomiędzy kolorów wielbią tylko popielaty, przeniosą oni Giotto nad Tycjana, i Cimabu nad Giorgiona.
Co do mnie, wyznaję w całéj pokorze, że chociaż jak każdy inny, wyrzekłem się szatana i wszelkich spraw jego, jednak, nie jestem zdania, ażebym się zarazem zobowiązał do potępiania obrazów Tycjana i Rubensa. Posunę jeszcze daléj swoją szczerość, wydając siebie głośno za szczególnego zwolennika szkół weneckiéj i flamandzkiéj.
Tycjan Yecelli (Weczelli) urodził się 1477 W Pieve, zameczku położonym.....................