- W empik go
Michał Kopeć; W lesie; Z Krakowa do Medyolanu: nowele - ebook
Michał Kopeć; W lesie; Z Krakowa do Medyolanu: nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 396 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na szarym świcie mgły otulały ziemię, cicho było, jakby makiem siał, ani jedna nie zadrżała gałązka wierzbiny. Mrocznie, sennie i ciepło, opary leniwie szły w las. Białe chmury stanęły na zachodzie, słońce oblało je różową jutrznią. I świat nie zadrżał na przywitanie słońca, ziemia z radości nie jęknęła, zaledwie opary, coraz szybciej kłębiąc się, uciekały w las. Powoli białe chmury roztopiły się, zrzedły, słońce je piło i na niebieskim skłonie spłynęło białe, obejmując promieniami ziemię.
W górę strzelił skowronek i zaśpiewał. Jedyne Boskie stworzenie na ziemi – i nikogo… Było i drugie – Michał Kopeć… Wyszedł cicho z chaty, zaparł delikatnie drzwi za sobą, łopatę zarzucił na ramię, popatrzał na własną chałupę, na ginące w niebieskim widnokręgu zielone błonia, machnął ręką i poszedł.
Skowronek rwał się w niebo, widać go nie było – i śpiewał, śpiewał.
– Cóż mój ptaszku wyśpiewasz? sobie zimę, a ludziom dolę… Śpiewasz mi już ośmnastą wiosnę, od kiej się z Jagą pobrałem, wyśpiewałeś pięcioro dziecek i coraz cięższą dolę. Pięcioro – powtarzał, patrzał smutnie dokoła, skowronek śpiewał, słońce grzało. Ani jednego listka na drzewie, zaledwo że pęki na wierzbinach i młodziutka trawka, zielona jak ruta na szerokich błoniach.
– Bójcie się Boga! – szepnął i przystanął – cosik mnie chyta za gardło i lęk zbiera, jak gdyby śmierć zaglądała mi w oczy. Dziecek pięcioro, jedna łopata, sześcioro rąk: moje, Jadzyne i Kaśki!… Bójcie się Boga, ziemniaków nie wystarczy na beztydzień – i z grosza żyj, a do żniw daleko.
Stanął, patrzał przed siebie.
– Ja, trzy szóstek, Kaśka dwie. Pięć szóstek na siedmioro gąb – rety!…
Zdjął kapelusz z głowy, przeżegnał się,
– A tu ci słonko wesolutko świeci i świat się śmieje do radości, a radość do niego… trawka ci rośnie, aż mruczy i zboża się dźwigają, woda srebrzy się od słońca, drzewina pęka, a tu pięć szóstek na siedmioro gąb.
Wielki żal ściskał mu serce.
– Trawka od rośnięcia mruczy, a bydlątka ani jednego, ani jednego! Wyżywże pięcioro dziecek bez odrobiny mleka!… Jaga ci cudów dokazuje, że dotąd z głodu nie pomarły.
Myśli tłoczyły się do głowy biedaka i szarpały mu bólem serce, a świat śmiał się do radości, a radość do świata. Na lazurowem niebie bez chmurki słońce się kąpało. Cicho, żadna pszczółka nie zabrzęczała, komar nie bzyknął – cichutko… Zaledwo gdzieś z daleka w górze, skowronek nad oraczami zawodził, co szklącą od wilgoci skibę świętej ziemi na skibę kładli.
– Wszyscy na swojem, ja nie mam ani skrawka tej świętej! Mój grunt, moje wszystko, to ta jedna łopata.Żal go sparł, wszedł mu pod żebra, że iść nie mógł, a skowronek bił w górę nad oraczami i zawodził, a czarne skiby, szklące od wilgoci, kładły się za pługami jedne na drugie.
– Mnie skowronek nie zaśpiewa przy mojej robocie.
Stał, rozglądał się i patrzał długo na wodę z poza tartaku i sitowia, odbijającą w sobie niebo. Raptownie błyskawica myśli wpadła mu do mózgu.
– Uciekać – zawołał – uciekać na koniec świata. Uciekać, uciekać – powtarzał, i pomknął naprzód nerwowo. – Młodym, siły mam, zarobię!
– I odlecisz od baby, dziecek, od tej świętej ziemi i tego słonka?…
Rozśmiał się.
– Jedno słonko na cały świat i tam go przecie ujrzę!… Będę patrzał na dziecka i cóż im ślepiami pomogę? One chcą chleba. Większa będzie uciecha, gdy z poczty pieniądze odbiorą, jak z moich ślepiów. Jadę, i już, choćbym się miał zapaść.
Szedł weselej, raźniej, większe kroki stawiał.
– Jeszczem młody, siły są! – Łopatę podniósł i świsnął nią w powietrze. – Czekać aż starość przyjdzie? Niedoczekanie! Ha… ha… mnie w robocie nikt na całą okoliczność nie prześcignie – to i tam dam sobie radę!… Jadę!…
Przed dębowym krzyżem, stojącym samotnie na rozłogach, zdjął kapelusz i jakoś nie myśląc, przeżegnał się, westchnął, poszedł dalej, obejrzał się za nim raz i drugi.
– I czego się oglądasz? krzyż i już. Widziałem go mało sto razy, a może i więcej, kto ta wie?
Setka w umyśle Michała była ilością trudną do objęcia.
I znowu się obejrzał. Przy białej drodze na zielonym pokładzie mchów i traw, krzyż wciąż stał, zdało się Michałowi, że smutny i ramiona daleko, daleko, na dwie strony świata rozciągał. Strach go ogarnął… Gdzie one lecą w niebieskiej pomroce? Na kraj świata! To i mnie może nawiedzą, bo pono "tam" krzyży niema, naszym się bez nich markoci i cną… Niech se sami stawiają, to będą mieli. Jak się dorobię, postawię im i sobie…
Znowu się obejrzał. Niebieskawy mrok obejmował krzyż, tulił i chłonął.
– Okrutnie jakoś ciągnie ślepia do siebie. Nie dziwota, że tęsknica może za nim iść. Ale niechta, większa idzie tęsknica za chlebem, gdy się jeść chce. Dziecka, nie bójcie się, nie będziecie cierpieć głodu.
Marząc o tym błogim stanie, w którym "dziecka" hardo staną do głodu, doszedł do miejsca, gdzie nowa droga, robiona przez niego, wyciągała się z lasu przez zagaje na błonia. Łopatę wbił w ziemię, zdjął katanę, z krzaków wyciągnął taczki i zabrał się do roboty. Ziemię z przekopy kładł na taczki i rozwoził ją po nowej drodze, zasypując stare bruzdy i wyboje.
Praca sprowadziła wesołe myśli, prostował się i pogwizdywał, czasem i zaśpiewał:
Jaguś moja, Jaguś
Nię… bójże się biedy…
Śniadanie przyniosła Jaga w dwojakach: omaszczony żur i ziemniaki. Mleka nie było.
Michał siadł, nogi wsunął do przekopy, zdjął kapelusz, przeżegnał się i zaczął jeść. Jaga kucnęła przy nim.
– Jaga, powiem ci cosik – odezwał się.
– No to gadaj – odparła ciekawie Jaga.
– A nie przewrócisz się, jak usłyszysz?
– A choć się przewrócę, to co mi się stanie?…
– No, to uważaj!
Jadze ciekawość oddech zaparła. Otworzyła usta i swe wielkie, siwe oczy wlepiła w męża.
– Jadę do Hameryki! Zerwała się.
– Ty? Bój się Boga – a za co?…
– Nie twoja w tem głowa.
– Wiem, że nie moja, to mówże. Niema prawie co do gęby włożyć, wójt woła na podatek, a ty chcesz jechać, mnie i dziecka sierotami ostawić?
Kopeć odstawił dwojaki, otarł rękawem koszuli wąsy, spojrzał na żonę i rzekł tonem wyższości i wielkiego rozumu.
– Siadaj! Tych czterdzieści papierków co mi się należą za tę oto robotę…
– Rozlecą się w jednym dniu – przerwała Jaga. – Podatek, tobie zylówkę, bo przecie boso nie pójdziesz do kościoła. Trza kupić pęcaku, ziarna, przednówek srogi.
– Tobie je dam – zawołał – żebyś miała za co czekać, póki nie zdolę pojechać, zarobić i posłać wam.
– To za jakie pieniądze u licha pojedziesz?
– Nie twoja w tem głowa – rzekł z mocą i wielką godnością.
– Wiem – odparła zniecierpliwiona – ale kiej ty tak wyjeżdżasz ze swoją głową, to hyżniej gadaj, nie marudź…
– Słuchaj.
Kucnęła przy nim i zasłuchana czekała.
– Wawrzek Dudka ma sifkartę, a jechać nie może i radby się jej pozbyć – wezmę od niego. Zakredytuje mi, bo mnie lubi i wierzy. A na kolej do Bremy dostanę od ludzi.
– Michał, bój się Boga, babę i dzieci odlecisz?
– Odlecę – rzekł z uśmiechem dumy i silnego postanowienia – odlecę, bo trza, niema na to rady. Chałupa się wali – i za co nową postawić? A musi ci być wielgą, o dwóch oknach i z komorą! Chałupa porządna, a do niej krowa, do krowy grunt…
Jaga z radości pchnęła go, pokraśniała, oczy jej się lśniły, nie śmiała głośno się cieszyć.
– Tyle od razu, nie baj głupi! – zawołała.
– Dotąd będę tam siedział, póki tyla nie zarobię. Fela od razu przyniósł ośm stówek, to i ja mogę!… Ośm stówek wystarczy…
– Cicho, bo mi się w ślepiach mroczy od wielgiego szczęścia, nie mogę tchu złapać…
Posmutniała.
– Biedaku! pojedziesz sam bez wielgą wodę, z obcymi ludźmi, jakąż sobie dasz radę we świecie? I ostawisz mnie i dziecka sierotami. – Zaczęła cicho zawodzić…
– Cicho – przerwał Michał – inni se dają radę, to i ja nie zginę, będę z drugimi i już. Nie markoć mi serca, nie zawodź, ino wracaj do chałupy, wdzionie rychtuj na drogę, buty zanieś do szewca…
– Już to jedziesz?…
– A na co będę czekał? Dziś oddam robotę, dziś odbiorę pieniądze, z Dudką pogadam o sifkartę i gdy się ino dowiem, kto kiej od nas jedzie, jadę z nim!
– Michał, skąd taka moc idzie od ciebie, do dziś nie byłeś taki.
– Bo byłem głupi, marłem głód z tobą i dzieckami i nie umiałem znaleźć na to poratowania. Ale odkąd wiem, że u Dudki sifkarta leży, ino po nią rękę wyciągnąć, nie mogę sypiać, a dzisiak coś mnie szarpnęło i powiedziało: jedź! To i jadę!…
– A jak zmarniejesz!?…
– Raz trza umierać. Ty się wydasz!…
– Cicho! – krzyknęła i wolno zamyślając się, dodała: – Ktoby mnie chciał steraną, biedną z pięciorgiem dziecek…
– Może jaki gdowiec bogaty. Mało ich to? – zaśmiał się serdecznie.
Jaga zalała się łzami.
– Michał, nie plećże głupstw.
– To i ty nie pleć.
Objęła go za szyję i, płacząc, tuliła się do niego.
– Taka już nasza dola chudziaków – mówił wzruszony, głaszcząc żonę po plecach – i co robić, trza se radzić, jak można. Tak mi już dojadła nasza bieda, że se rady dać nie mogłem, a nie było nijakiego sposobu. Chodziłem jak głupi, Bóg się ulitował i przysłał do Dudki sifkartę, a dziś, jakem ci spojrzał na ten świat, na słonko, co grzeje – tak mi strzeliło do głowy: bierz kartę i leć i ratuj babę i dzieci od głodu. Ziemniaków ino garstka, a potem co? Robota się skończyła potem? Jaga, nie trapże się, wrócę i będzie nam dobrze. Żeby choć jedno bydlątko i z morgę własnej świętej ziemi.
Michał, tyś dobry, tylo się okrutnie boję.
– Boś głupia: wieluż to pojechało! Ani jeden nie zmarniał, wszyscy wrócili, chyba sami nie chcieli.
– A niechta, ale się boję i już..,
– A to się bój, tylo wdzionie na drogę rychtuj, a buty zanieś do szewca.
Jaga się zerwała, ocierając oczy, podjęła dwojaki, podciągnęła spódnicę, ognie radości szły od niej…
– Kiedy skończysz? – spytała.
– Na odwieczerz.
– Ostań z Bogiem.
– Cóż? – zapytał.
– Kiej jechać, to jechać! – i nie patrząc na męża, poleciała. Młoda, lat trzydzieści, zdrowa, silna, spódnicę podciągnęła do kolan, założyła za pas i po – mykała, jak kula. Michał oparty o łopatę patrzał za nią i szeptał:
– Ciężko jej tchu złapać, tak ci ją radość pędzi. Bieda dosyć ją nagryzła i nie dziwota, że babsko radeby odpocząć i od bydlątka choćby kwartę mleka dla dziecek udoić.
Patrzał przed siebie. Błonie mknęło aż po brzegi wsi, dolatywało do szarych chat, niebieską pomroką okrytych. Po jednej stronie smuga ciemnego lasu, po drugiej woda wyglądająca z trzęsawisk, biorąca w siebie srebro słońca… Ciepło było i cichutko, skowronek został przy oraczach… Wytężył wzrok, dębowy krzyż zamajaczył i znowu zdało się Michałowi, że ramiona rozciąga daleko nad ziemię…
Przeżegnał się, coś mu zaciężyło na sercu, lecz nie wiedział co, markotny, stęskniony, ujął łopatę i w milczeniu ziemię kładł na taczki i rozwoził ją po drodze…
Kaśka, siedmnastoletnia dziewczyna, córka Michała i Jagi, prasowała bieliznę w garderobie dworskiej. Zadyszana Jaga wpadła, nikogo nie było.
– Kaśka, wiesz co? – szepnęła, łapiąc w płuca powietrze.
Mówcie prędko!
– Nie zgadniesz.
– Skądże? co? co takiego?…
– Ojciec jedzie do Hameryki.
Kasia położyła żelazko, obie patrzały na siebie długą chwilę, nareszcie dziewczę w milczeniu ujęło żelazko i prasowało dalej, zawzięcie.
– Cóż, nic nie rzekniesz? – spytała Jaga.
– Za co matusiu pojedzie? za co?
– Dutka mu odstąpi swoją sifkartę i skredytuje, resztę dodadzą ludzie.
– Dutka? – na twarz dziewczęcia wystąpiły rumieńce.
– Tak, Dutka – powtórzyła Jaga. – W domu bieda, że jej siekierą nie utniesz, ziemniaki się kończą, ja od dziecek i chałupy odlecieć nie mogę, ty i ojciec takiej chmary nie wyżywicie. Jadą inni i wracają, to i on niech jedzie, robotny i zdrów. Cóż tu wysiedzi?
Zalała się łzami.
– Ostaniemy we dwie – mówiła dalej – będziemy pracować i czekać. Błażek Czarnik w trzy miesiące przysłał swej babie stówkę. Kaśka, stówka la nas wielgie pieniądze.
Popatrzała na prasującą w milczeniu córkę i zawołała:
– Skamieniałaś, czy co? Słowa nie rzekniesz.
– Bo mnie omroczyło, że trudno myśli zebrać – odrzekła. – Na południe przylecę do chałupy i obiad zaniosę tatusiowi…
– Przychodź, jakoś mi markotna jesteś!
– Omroczonam tylko. Powiem ino, że byłoby to wielgie la nas szczęście.
– Widzisz!…
– Może za wielgie?!
– I nie boisz się o "starego"?
– Ludzie setkami jadą i wracają…
– Przychodź, mam trochę mąki, klusek zagniotę.
Michał zmęczony ocierał rękawem koszuli pot z czoła, odpoczywał i patrzał. Zdało mu się, że wiosna co tylko przyleciała na świat i wita się z nim. Ciepły, południowy wietrzyk muskał mu twarz, chłodził i pieścił. Młodziutkie gałązki brzózki z zielonymi pączkami pochylały się.
– Żegnają ci mnie – rzekł Michał wesoło, lecz jednocześnie cosik ścisnęło mu gardło i żal objął mu serce.
Zerwał się.
– I czego? – zawołał – kiej przecie wrócę. Rok, a najwyżej dwa lata i siędę se na własnym zagonie i własne krowisko będzie mi lizać ręce.
Rozśmiał się, wietrzyk muskał mu twarz, gałązki brzózek trzeszczały, niebieskawy mrok rozstępował się, woda w szuwarach za zielonem błoniem świeciła jasnością… Ciepło zstępowało z góry i szło na świat, jak zbawienie… Michał patrzał i lgnął do ciepła, do brzózek trącających się gałązkami, do zielonego błonia i wody w szuwarach. Nie śmiał spojrzeć na krzyż, na wyciągnięte jego ramiona, bał się, strach go obejmował, a jednak rad był, że stoi, że czuwa nad nim i wydłużonemi ramionami obejmuje go…
– Ramiona jego przelecą przez morze i przyjdą do mnie – pomyślał i rad był z tej myśli, lecz bał się patrzeć, czuł, że lęk i żal znowu go "chycą" i gardło mu ścisną… I znowu zsunął się do przekopy i ziemię łopatą odwalał. Zaszeleściało, odwrócił się, patrzy – Kaśka dobiegała z dwojakami.
Umyślnie przeleciałaś? – zapytał.
– Umyślnie, jakem się dowiedziała, że jedziecie do Hameryki…
– I pojadę! – zawołał.
– La czego nie? – Pocałowała ojca w rękę, podała mu dwojaki i stała przed nim. – Wiecie, co wam powiem, to, że i ja od godów myślę cięgiem o Hameryce, nie mam spokojnego dnia i nocy. Myślałam, żeby od Dutki dostać sifkartę. Ale kiedy wy ją bierzecie, to już bierzcie.
– To i ty – szepnął Michał, a oczy błyszczały mu radością.
Siadła przy nim.
– Czy tak, czy owak, pojedziemy razem – rzekła.
– Kaśka! miarkuj się z rozumem, a za co?
– A tatuś za co?
– Ja za kartą Dutki.
– A do morza?
– Wezmę od ludzi.
– To i ja wezmę, i mnie pożyczą, znają mnie, uczciwam, pilna w robocie…
– Kasiu! – zawołał Michał znowu i łzy mu w oczach zamigotały.
– Cóż? będzie nam tatusiu we dwoje raźniej i prędzej się dorobimy grosza.
Michał z natury nieśmiały, rozradował się.
– Śmielej – poświadczył. – Tobie, jako dziewce gładkiej na gębie, ludzie ustąpią i łacniej cię wysłuchają…
– Ani sobie, ani tatusiowi… nie dam krzywdy zrobić.
– We dwoje będziemy się śmielej bronić.
– Jakoś mi łacniej przyjdzie o tatusia dbać!
– A mnie o ciebie. Uśmiechnęła się pobłażliwie.
– We dwoje – mówił Michał – będzie nam milej na obczyźnie, prędzej robotę znajdziemy i łacniej jedno drugie będzie wspierać… Kiedyż cię ta myśl nawiedziła?
– Dawno już, gdy ujrzałam ludzi jadących, żal mnie ściskał… Ale od kiedy Dutka ma na zbycie kartę, to i sypiać nie mogę… Tylo samej dziewce jechać – bałam się i nie śmiałam powiedzieć…
– Tak, tak – powtórzył szeptem Michał – we dwoje zawsze raźniej i śmielej…
– Kontenta jestem, że mam zezwoleństwo tatusia, z matusią łacniej…
– Z Jagą fracha, jedziesz i już! – zawołał.
– Zawsze trza ją poprosić…
– Przecie matka. Ale kto pożyczy? powiedz Kasia.
– Jak tatuś skończą robotę, odbiorą pieniądze i wrócą do chałupy, będziemy we dwoje radzić. Teraz lecę do dworu kończyć prasowanie, jutro nie będzie czasu…
– Cóż myślisz robić jutro?
– Sposobić się do drogi.
– Kasiu! – zawołał Michał – takaś chybka, że serce rośnie!
– Dosyć już namitrężyliśmy.
– Dosyć, dosyć – powtarzał Michał, a oczy mu się śmiały. – Bogu dziękuję, że mi ciebie pierwszą dał, taką chwacką dziewkę…
Kasia pochwyciła dwojaki, pocałowała ojca w rękę, on pogłaskał jej włosy, poleciała pełna radości i mocy.
Połowa zrobiona – myślała. Tatuś okrutnie rad. Biedak nie ma śmiałości do ludzi! Polowa już jest, pieniądze znajdę. Dosyć się biedy najadłam – i ja mam prawo, jak inne, być gruntową gospodynią na swym kawale ziemi. Dobrani, uczciwa, pracy się nie boję, zdrowa. Tatuś, matusia i ludzie mówią, żem ładna, chłopaki, żem okrutnie smyśna. Nie chcę marnować urody w poniewierce. Matusia moja byli śliczności, jak malowanie, i cóż ostało, a przecie nie starzy! Żebym się zapaść miała, nie dam się biedzie – jadę!…
Ujęła się pod bok z fantazyą.
– Nie boję się roboty, to i dyabła się nie zlęknę. Sobek, jak się roztęskni, pojedzie za mną. A jak nie, to ja do niego wrócę. Wydobyć się z biedy, abo paść!
Dwojaki podniosła w górę.
– Kto natchnął tatusia? Spojrzała na krzyż.
– Pan Jezus, abo Najświętsza Panienka, i ulitowali się nade mną, nad nami!… Żeby kole już dużej dziewuchy nie było ani jednego bydlątka!… Niedoczekanie wasze!…
Zacisnęła pięść.
– Pokażę ludziom, że będą mnie jeszcze w rękę całować, jak wrócę i siędę na trzech morgach gruntu pod rzeką!…
Takie miała pragnienia i taką ambicyę Kasia.
– Sobek będzie mój! – szeptała. Takie miała marzenia…
Wpadła do chałupy.
– Matusiu! – wołała zadyszana – jadę i ja, jedziemy oboje z tatusiem we dwoje!
Jaga oparła się plecami o ścianę, aby nie upaść.
– Ty, ty?… i mnie samą z dzieckami ostawisz? A toś chyba suka, nie córka…
Ryknęła głośno – dzieci wpadły do izby i tuląc się do matki, płakały.
I szedł płacz głośny, serdeczny przez otwarte okna, na wieś daleko, że sąsiadki prania bielizny u strumyka odeszły i wpadły do izby.
Kasia, również płacząc, opowiadała pośród lamentu matki.
– Jaga, nie bądź głupia – rzekła surowo stara Gawliczka. – Z chłopem harujesz ośmnaście lat i coś wyharowała?! Kiej się dziecku trafia los i z ojcem może jechać, to dziękuj Bogu.
– A ja tu sama z dzieckami z głodu zdechnę – zawodziła Jaga.
– Nie zdechłaś dotąd – zaczęła Sobocina – to i dalej nie zdechniesz.
– Abo to na długo? – przerwała Kaśka. – Pierwsze uciułane trzydzieści papierków posyłam. Bartyzelka swoim przysłała tyle w miesiąc. Przecie i tatuś nie ostawi matusi bez grajcara, jeszcze i podatek zapłacą i zaraziczko przyszłe, co ino zarobi…
Dziękuj Bogu Jaga, że dziecku trafia się los – powtórzyła Gawliczka i pogłaskała Kasię, ta ją w rękę pocałowała.
– Chodźmy, roboty huk, jutro święto.
Kobiety, rozprawiając za Gawliczką o losie dziewuchy, poszły; dzieci wyleciały na błonia, zostały w izbie matka z córką.
Jaga otarła łzy i szepnęła:
– Okrutnie mnie żałość wziena i z piersi wydarła ryk…
– Matusiu, klnę się na Najświętszą Panienkę, że was samych nie ostawię. Przecież mi wierzycie!
Zaczęła się tulić do matki i całować ją po twarzy. I dotąd całowała, dopóki rozbrojona Jaga ręki nie zarzuciła jej na szyję i nie uściskała.
– Obieśmy biedne, to się kochajmy. Odchowałam cię, odejmując sobie od gęby, to teraz ty nie rzucisz matki i dziecek.
– Nie! – zawołała z mocą dziewczyna – oddam wam połowę zarobku w Hameryce!… Pół la was, pół la mnie, żebym jutra nie doczekała.
Jaga objęła ją wpół i przycisnęła do serca. Obie miały łzy w oczach.
Bo i o tatusia idzie – rzekła Kasia. – Okrutnie robotny, ale wiecie, że śród ludzi nieporadny. Trzeba za nim baczyć, boby się mógł gdzie w drodze nieświadom zawieruszyć.
– A tyś świadoma? głupia!….,
– Ja świadoma, mam język w gębie i ludzi się nie boję!…
– Tak, tak – szepnęła Jaga – mój Michał lękliwy i nieugadany z ludźmi! Może cię Bóg natchnął, że jedziesz z nim!…
– Pewno, bo cóż innego?
Usiadły na ławie pod ścianą i układały plany. Przed niemi w ramach otwartego okna, ciągnęło się zielone błonie, grunta obsiane oziminą, wał od rzeki, wysokie olsze i kawał niebieskiego nieba, zamkniętego siniejącemi górami..
– Moje dziecko gadasz, że jedziesz, a nie masz, jeno trzy papierki we dworze za robotę.
– To też trzeba radzić, póki nie uradzimy, skąd wziąć. Myślałam, że Dutka odstąpi mi swoją sifkartę, ale ją tatuś bierze. Niema co, tyło pożyczyć od ludzi.
– Ale kto pożyczy biedakowi? Na twoją gładką gębę przecie nie dadzą?
– A może i dadzą!
– Na czemże cię będą patrzeć? Weźmiesz i szukaj wiatru w polu.
– Abo to nie wrócę, kiej wszyscy wracają? Na całe życie lecieć, tobym się zagubiła z tęsknoty. Wiedzą, że wrócę, to i pożyczą.
– Kto?
– Zaraz moja matusiu, trza se dobrze głowę napsuć, żeby zgadnąć kto?…
– Psuj i gadaj.
– Myślę zacząć od tych, co byli w Hameryce. Świadomi są i jakoś więcej ludzcy. Widziała matusia, że Gawliczka pogłaskała mnie, a matusi powiedziała, żebyście mi losu nie zagradzali. Zięć jej wrócił teraz z Hameryki z pieniędzmi. Bogactwo Gawlika szło z Hameryki. Jeździł ci do niej coś cztery razy. Spróbuję – nie da, to mnie przecie nie zabije…
– Spróbuj, ale ciężko – kobieta ściśliwa.
– Ale dobra. A nie da, to da żyd na precent! Młodam, zdrowa, zapracuję la matusi, la żyda, na precent i la siebie!…
Zerwała się.
– Lecę do dworu kończyć prasowanie, odebrać pieniądze i między ludzi. Jak zacznę szukać, to i znajdę…
Matka zaprzeczyła głową.
– Muszę matusiu! Nie wiecie co to znaczy, jak sobie dziewucha powie, choćby się świat zawalił – muszę!
Ucałowała matkę i wybiegła z izby.
– I ja tak samo – szepnęła Jaga – powiedziałam se, że choćby się świat zawalił muszę mieć Michała – i mam go!…
Zamyśliła się.
– I cóż? bieda, jak była, tak jest. Ale zawdy lepiej z nim, jak bez niego! Ha, niech jadą raz i wracają. Co wysiedzimy na kupie? Dziewka na gębie gładka, ślepia ma moje… Ale jedzie z ojcem i jest mu oczkiem w głowie. Kocha ci ją okrutnie. Jakże biedaczysko musi być rad, że razem pojadą…
Michał skończył robotę. Stanął, wsparł się na łopacie i patrzał na drogę. Leciała prościutko przez kawał pastwiska, wycięte lesisko, młodziznę i wpadała w stary las. Tyle pracy on jeden. Ofosował, wystrugał, wyrównał…
– Będzie po mnie pamiątka – rzekł. – "Mi – chałowa droga", tak ludzie ją nazywają, i już ostanie Michałową na wieczność.
Rozśmiał się, lecz jakoś smutno.
– I cóż mi, kiej nie moja! Ale czterdzieści papierków moje – zawołał. – Gdyby nie to, że babie trza ostawić, wystarczyłoby do Bremy, la mnie i la Kaśki…
Westchnął.
– W inny świat, do innych ludzi, do inakszej mowy!
Popatrzał na drogę, na zielone błonie, młodziutkie choinki. Ciemny las stał, jak mur, zasłuchany i zapatrzony w błękit.
– Tu przecie miło – szepnął – żeby ino mieć skrawek własnej ziemi, morgę, dwie! Po morgi za morze – jazda!…Łopatę włożył w taczki, ujął je i pomknął szerokiem błoniem ku wsi.
Kotłowało mu w głowie: jazda, praca, zarobek, Jaga, dzieci. Zmęczony zatrzymał się przed dębowym krzyżem, stojącym na rozłogu. Patrzał na niego miłosiernie i tęskno.
– La czego tam krzyży niema? Milej oku spocząć i pomyśleć se, że jest niebieska opieka nad nami…
Patrzał i patrzał.
– Jakoś tęskliwie poziera na mnie, choć jadę na ciężką pracę dla baby i dziecek. I bez cóż tak markocisz? – spytał się krzyża.
Ujął taczki i pomknął dalej przez wieś do dworu. Oddał drogę i dostał za nią czterdzieści dwa papierki.
Pieniądze schował, kapelusz naciągnął z fantazyą na ucho, łopatę założył na ramię i poszedł do chałupy.
Baba wyszła naprzeciw niemu… i
– Masz? – zapytała ciekawie.
– Całe czterdzieści dwa. Nie umrzesz z głodu, choćby cztery miesiące.
– Kaśka jedzie!
– Ze mną – rzeki. – We dwoje, to nie jedno, jak palec, sierota…
– Kontentnyś?
– Ba, przecie to własne dziecko.
– I dobre – dodała Jaga.
– Wy tu w pięcioro, a my tam we dwoje, rozdzieliwa się i potem znowu do kupy, inaksi już – nie dziady!…
– Michał, okrutnieś spanoszał – dodała Jaga. Weszli do izby.
Wyjął z kieszeni pełną garść srebrnych pieniędzy i papierową dziesiątkę.
– Widzisz Michał i tu można zarobić.
– Ale nie zawsze, i bez ten czas i za taką robotę tam dostanę stówkę, tu czterdzieści!…
Jaga nic nie powiedziała.
– Daję ci wszystko, abyś głodu nie cierpiała, biorę tylko dwa śrybła na poczęstunek, aby się obrócić między ludźmi…
– No i cóż?
– Roboty niema i nie będzie aż do samej kośby. Ubędzie ci dwie gąb – jedziemy. Na kuraś przynieś piwa, napijemy się.
– Zaczekajmy na Kaśkę – rzekła Jaga.
– Dobrze. Markotno rai będzie za tobą, za dzieciarni, ale markotność nie da chleba.
– Michał, czyś okrutnie kontentny, że Kaśka jedzie z tobą?!
– Okrutnie!
– I mnie sarną ostawicie…
– Abyś grajcary przysłane zgarniała i chowała. Chowaj, żeby choć ze dwie morgi kupić na starość.
Jaga miała ochotę lamentować, ale wobec radości chłopa nie śmiała.
Wpadła Kaśka, rzuciła się matce na szyję, do ojca się przytuliła.
– Padnę z ukontentowania, serce mi kołacze, jak w młynie, słuchajcie.
Usiadła, ciężko robiąc piersiami.
– Gawliczka, jakby już dała… Jeszcze ociupinę molestów i da na sif do Bremy, na wszystko…
– Bój się Boga – szepnęli razem Michał z Jagą. Wracam od niej. Jeszcze radzi, głową kiwa, ale ze ślepi wychodzi jej ochota dać – i da. Kumy jej radzą, szwagier mnie chwali. Da! co za radość. Najświętsza Panienko, co za radość! Jedziemy – jutro jarmark w Szczutowej, trzeba se sprawić parę perkalowych koszul, ciżmy sznurowane, pończochy… Na myśl pończoch pokraśniała.
– Pończochy, jak pani – rzekła Jaga.
– Musi – popart córkę Michał – pono do Hameryki bez pończoch nie puszczają…
– Nie puszczają – powtórzyła Kasia. – Niema czego świecie golizną przed ślepiami ludzkiemi. To nie Dołęga. Tylko żeby Gawliczka rano dala.
– Jak nie da, mam czterdzieści śrybla, bierz, kupuj i wracaj.
Kasia zwróciła się do matki.
– Pójdziemy razem.
– Jeszczem ci nigdy ciżem i pończoch nie kupowała – szepnęła Jaga rada i zarazem przestraszona.
– Poradzimy się ludzi. Spódnicę mam, gorset mam, chusteczkę mam. Tatuś muszą mieć nowe buty…
– W Hameryce sprawię za hameryckie pieniądze, teraz zylówka wystarczy.
– Zaniosłam do szewca – dodała Jaga.
– I cóż nam brak? – zawołała Kasia, roztworzyła ramiona i z rozwartemi przyskoczyła do ojca, objęła go za szyję i pocałowała. – Takam rada – szepnęła – żebym wszystkich ludzi w Dołędze ściskała.
– Czy i Sobka? – spytała wesoło Jaga.
– Jego najbardziej – dodało dziewczę i całe różowe odwróciło się do okna…
– I nie będzie ci bez niego markotno?
– Przyleci za mną – powiedziała z powagą pewności.
– Za co?
– A ja za co jadę?
– Teraz na mnie kolej – rzekł Michał. – Idę do Dutki.
– Ja z tatusiem, powiem swoje.
_ I cóż mu powiesz?
– Żeby się nie bał, bo jeśliby przyszło jakie nieszczęście, to ja za tatusia oddam.
Zamilkli we troje. Michał wdział kapelusz, Kasia zarzuciła chustkę – wyszli.
Dutka przyjął ich z otwartemi rękoma, Michał posłał Kasię po piwo. Pili, rozprawiając o Hameryce. Dutka nie mógł wracać, miał proces o kawałek gruntu – "i chociaż to niewiele warte, ale zawdy grunt jest gruntem, a preces precesem". A że sifkarta tylko na pół roku służy, musi ją sprzedać.
Tu Kasia, pocałowawszy Dutkę, w rękę spróbowała swej wymowy, a mówiąc o tutejszej biedzie, i nadziejach w Hameryce, rozpłakała się, Dutkowa ją pocieszała. Dutka wyjął ze skrzyni kartę i rzekł:
– Bierzcie ją, ale pamiętajcie, że pierwsze przysłane pieniądze to la waszej baby, drugie la mnie!…
Kopeć wzruszony podniósł w górę rękę na znak przysięgi.
– A teraz dawajcie choć trochę na zadatek. Prosiaki za bezcen, a tu potrzeba na sól i podatki.
Kasia przyrzekła przynieść. Wypili resztę piwa i Michał z kartą w zanadrzu, przy nim Kasia, stanęli na drodze. Obejmowała ich noc ciepła, wiosenna, gadająca szmerem płynącej wody i uderzeniami pręcików wierzb, noc gwiaździsta na ciemnem niebie, ze skrawkiem na dalekiem południu księżyca. Nie słyszeli tego grania nocy, zaledwo ciepło ich ogarniało…
– Kasiu – rzekł Michał karta pali mi skórę na piersiach.
– Mnie pali i bez karty. Pomogłam tatusiowi.
– To daj pyska. Pocałowali się radzi okrutnie.
– Kiej jest karta, reszta fracha.
– Fracha, ale tę frachę trza przydusić, żeby dała tę resztę…
– Kaśka, skąd ty masz tyle rozumu, bo ja na to głupi?…
– Wiemci? Tak Bóg dał i już…
– Szukajże tej "frachy" i duś ją niech da resztę, bo to już nie moja głowa.
– Dobrze, Gawliczka mnie da, a la tatusia znajdę na jarmarku, choćby wziąć od żyda.
Wrócili do chałupy. W izbie przy zapalonym "gasie" (1) oglądali "sifkartę" z wymalowanym okrętem. Radość zapierała im oddech w piersiach, żale, smutki, tęsknoty skryły się w las, poleciały za góry…
Kasia z zadatkiem poszła do Dutki. Wracając, zdybała Sobka; szukał jej, był smutny, zlamentowany.
– Jedziesz do Hameryki? – szepnął.
– Jadę.
– I nie wrócisz?
– Bez co? Cóż to nie jestem wsiowa, nie jestem chrzczona, nie jestem córka? Całe życie siedzieć i harować po próżnicy? Czy ty masz Boga w sercu?!
– A la czego mnie sierotę ostawiasz?
– A cóż tu wysiedzę? Bieda z biedą jak się pobiorą, to będzie nędza. Jakiś ty głupi! Jeśli jadę to nie tylko la siebie, ale i la ciebie! Wiesz co se myślę?
–- (1) "Gas" tak lud nazywa naftę.
_ Przecie – szepnął chłopak.
__ Jak tylko Gawliczce oddam, a matusi trochę grosza wyprawię, to zaraziczko sifkartę tobie posyłam i na drogę do Bremy.
– Kasiu, co ty nie wyplątujesz.
– A komuż? kogoż innego w całej wsi mam?
– Ja do Hameryki – zawołał i zaśmiał się tak serdecznie, że aż zbudzone psy zaszczekały. – Ty mnie ściągniesz do Hameryki, Kasiu złocista, ty mnie!… Jak ci się chycę roboty, to mi się w garści będzie palić. Kasieńko, wrócimy razem na swoje śmiecia!
Nie śmiąc jej pocałować w twarz, tulił się do niej, ona go ręką głaskała. Szli wolno, szczęście zapierało im oddech, woda wesoło pluskała, gwiazdy mrugały. Podprowadził ją do przełazu na wodzie, ujął wpół i posadził na poręczy. Zrównali się twarzami, Kasia położyła mu ręce na ramionach.