- W empik go
Michał Strogoff. Kurier carski. Michel Strogoff. Courrier du tsar. Michael Strogoff. The Courier of the Czar - ebook
Michał Strogoff. Kurier carski. Michel Strogoff. Courrier du tsar. Michael Strogoff. The Courier of the Czar - ebook
Książka w 3 wersjach językowych. Michał Strogoff: Kurier carski. Michel Strogoff: Courrier du tsar. Michael Strogoff: The Courier of the Czar. Tekst – Text – Texte: Polski / Français / Englisch. Michał Strogow – dwutomowa powieść przygodowa z cyklu „Niezwykłe podróże”.
Le roman raconte le périple de Michel Strogoff, courrier du tsar de Russie de Moscou à Irkoutsk, capitale de la Sibérie orientale. Sa mission est d'avertir le frère du tsar, resté sans nouvelles de Moscou, de l'arrivée des hordes tatars menées par le traître Ivan Ogareff pour envahir la Sibérie. Sur cette route pleine d'obstacles, il croise la belle Nadia, ainsi que les journalistes européens Harry Blount et Alcide Jolivet. Il n’a que cinq semaines pour aller de Moscou à Irkoutsk. Les courriers du tsar mettent à peine dix-huit jours pour parcourir cette distance. Michel Strogoff met trois mois, à cause de toutes les épreuves qu'il doit surmonter. Par exemple, il se fait brûler les yeux et devient aveugle... Nadia, sa fidèle amie, le suivra tout au long de son aventure. Ils se font passer pour frère et soeur. (http://fr.wikipedia.org/wiki/Michel_Strogoff)
Michael Strogoff: The Courier of the Czar (French: Michel Strogoff) is a novel written by Jules Verne in 1876. Critics, including Leonard S. Davidow, writing from Reading, Pennsylvania, in his 1937 introduction to The Spencer Press reprint as a volume in its "Classic Romances of Literature" series consider it one of Verne's best books. Davidow wrote, "Jules Verne has written no better book than this, in fact it is deservedly ranked as one of the most thrilling tales ever written." Unlike some of Verne's other famous novels, it is not science fiction, but a scientific phenomenon is a plot device. The book was later adapted to a play, by Verne himself and Adolphe D'Ennery. Incidental music to the play was written by Alexandre Artus in 1880. The book has been adapted several times for films, television and cartoon series. (http://en.wikipedia.org/wiki/Michael_Strogoff)
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-328-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część I.
ROZDZIAŁ I. UROCZYSTOŚĆ W PAŁACU.
Jenerale, nowa depesza.
– Zkąd?
– Z Tomska.
– Czy komunikacya z tem miastem przecięta?
– Tak jenerale, od wczoraj.
– Co godzina posyłać telegram do Tomska, i mnie dokładnie o wszystkiem uwiadamiać.
– Dobrze jenerale – odparł pułkownik K*.
Wyrazy te zamienione zostały o godzinie 2-ej rano, kiedy uroczystość dochodziła swego najwyższego blasku.
W czasie wieczoru, muzyka pułku Preobrażeńskiego i Pawłowskiego nieustannie wykonywała najpiękniejsze polki, mazury i walce. Pary tancerzy i tancerek snuły się po wytwornych salonach pałacu, stojącego zaledwo w odaleniu kilku kroków od „starego kamiennego domu” gdzie tyle strasznych dramatów odbywało się niegdyś, a echa których rozbudziły się właśnie tej nocy, głusząc motywa kadrylów.
Było w tem coś olśniewającego.
Wielki salon, najwspanialszy ze wszystkich w tym pałacu, służył orszakowi dostojników i kobiet pysznie strojnych, za odpowiednią oprawę ich wspaniałości. Bogate złocone sklepienie, ręką czasu nadwerężone, zdało się gwiazdzistem oświetleniem. Złotogłowia portyer i firanek, spadające w ciężkich fałdach, mieniły się jaskrawemi barwy, łamiąc się gwałtownie na rogach ciężkiej materyi.
Przez szyby wielkich obłąkowatych okien, światło salonów lekko przyćmione zasłonami, wydawało się na zewnątrz jakoby odbiciem pożaru, tworząc żywe przeciwstawienie z ciemnościami nocy, otaczającemi ten pałac błyszczący. Sprzeczność ta zajmowała uwagę osób nie tańczących. Umieściwszy się w framugach okien, mogli dojrzeć kilka dzwonów, rysujących się niepewnie wśród cieniów. Pod rzeźbionymi balkonami, przechadzały się liczne, milczące, z karabinem na ramieniu placówki, których spiczaste szyszaki zdawały się zakończone kitą o zapince płomiennej, od blasku świateł na zewnątrz wychodzących. Słyszeli także kroki patroli, wybijających takt na płytach kamiennych, dokładniej może, niż nogi tancerzy na posadzce salonów. Od czasu do czasu warta powtarzała hasło, czasami zaś trąbka na apel mięszając się z dźwiękami orkiestry, łączyła swe czyste tony do harmonii ogólnej.
Niżej jeszcze, przed fasadą, ciemne massy rysowały się na wielkich ostrokręgach światła, wychodzącego z okien pałacu. Były to statki na rzece, której wody oświetlone drgającym płomieniem kilku latarni okrętowych, obmywały pierwsze podmurowania tarasów.
Główny bohater balu, to jest wydający tę uroczystość, którego pułkownik K* tytułował jenerałem, był po prostu ubranym w mundur gwardyjski strzelców. Nie była to przesada, ale przyzwyczajenie człowieka obojętnego na przepych i pozór. Ubiór więc jego tworzył żywą sprzeczność z wytwornymi kostyumami, snującymi się wokoło niego.
Postać ta wysoka, twarzy przyjemnej i spokojnej, jednak z chmurą zamyślenia na czole, przechodziła kolejno od jednej do drugiej gruppy, ale mówiła mało, a nawet zdawała się nie wiele zwracać uwagi tak na wesołe dowcipy zaproszonej młodzieży, jako też na słowa poważniejsze wysokich dygnitarzy lub członków ciała dyplomatycznego Europy. Dwóch czy trzech z tych biegłych polityków- – fizyognomistów z urzędu – zauważyło na twarzy gospodarza, pewien objaw niepokoju. Przyczyny jego nie mogli odgadnąć, ale żaden nie odważył się zapytać. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że oficer gwardyi tajemnicą swą nie chciał zakłócać uroczystości. Ożywienie i wesołość balu ani na chwilę nie zbladły.
Jednakże pułkownik K*, odawca depeszy z Tomska, czekał na rozkaz odalenia się, a oficer nie przerywał milczenia. Wziął telegram, przeczytał, czoło jego więcej się jeszcze zachmurzyło. Nawet mimowolnie chwycił za rękojeść szpady, potem oczy zasłonił na chwilę. Możnaby sądzić że blask światła go raził, i że szukał ciemności aby mógł lepiej w samego siebie spojrzeć.
– Tak więc – powiedział, odprowadziwszy pułkownika do framugi okna – od wczoraj nie mamy żadnych wiadomości.
– Żadnych, i należy się lękać, że wkrótce depesze nie będą mogły już przebyć granicy syberyjskiej.
– Ale wojska z Amuru i Irkutska, jako też z Zabajkalia, otrzymały rozkaz natychmiastowego wymarszu.
– Rozkaz ten wyprawiony ostatnim telegramem jaki mogliśmy przesłać za jezioro Bajkalskie.
– Czy z zarządami Jenissejska, Omska, Semipałatyńska i Tobolska, wciąż jesteśmy w bezpośredniej komunikacyi, od chwili wkroczenia?
– Tak jenerale, nasze depesze dochodzą ich, a obecnie mamy pewność, że tatarzy nie posunęli się za Irtysz i Obi.
– Milczeć o tem wszystkiem!
Poczem skłoniwszy się głęboko, pułkownik zniknął w tłumie i wkrótce opuścił salony bez zwrócenia na to niczyjej uwagi.
Oficer zaś stał chwilę zamyślony, potem zbliżał się do rozmaitych towarzystw, zebranych w kilku punktach salonu, i wtedy twarz jego znów wyrażała najzupełniejszy spokój.
Jednakże ważne wypadki w skutek których odbywała się powyższa rozmowa., nie były tak zupełnie nieznanemi, jak sądził oficer gwardyjski i pułkownik K*. Nie mówiono o tem urzędownie, to prawda, ale kilku dygnitarzy wiedziało mniej więcej dokładnie o wypadkach. W każdym razie, o tem czego się może zaledwo domyślano, a o czem nie mówiono wcale, nawet w ciele dyplomatycznem, rozmawiało dwóch z gości, nie odznaczających się ani mundurem, ani orderem żadnym na, a zdający się mieć wiadomości dosyć dokładne.
Jeden z tych ludzi był Anglikiem, drugi Francuzem; obydwaj szczupli, wysokiego wzrostu, jeden brunet, jako południowiec z Prowancyi, – drugi rudy jak prawdziwy gentleman z Lancashire. Anglo-Norman, sztywny, zimny, powolny, oszczędny w ruchach i słowach, zdawał się mówić i rozprawiać tylko pod naciskiem sprężyny, w równych przestankach działającej. Francuz przeciwnie, żywy, ruchliwy, jednocześnie mówił ustami, wzrokiem, rękami, posiadający dwadzieścia sposobów odmalowania swej myśli, kiedy tymczasem jego słuchacz zdawał się mieć tylko jeden wyraz niezmiennie wystereotypowany w mózgu.
Te ich sprzeczności fizyczne byłyby uderzyły najnędzniejszego w świecie fizyonomistę; badacz zaś popatrzywszy z bliska na dwóch cudzoziemców, byłby określił w krótkości tę ich sprzeczność słowami: że Francuz „cały był wzrokiem” Anglik „cały uchem”.
W istocie przyrząd optyczny jednego z nich w skutek częstego użycia., szczególniej był udoskonalonym. Czułość i ruchliwość jego błonki ocznej, wyrównywała czułości jednego z tych czarodziejów, rozpoznających kartę, w krótkiej chwili zbierania, albo poprostu z ułożenia kratki niedostrzegalnej dla innych oczów. Francuz ten posiadał więc w najwyższym stopniu dar tak zwanej „pamięci ocznej”
Anglik przeciwnie, zdawał się wyłącznie stworzonym do słyszenia i słuchania. Skoro jego organ słuchu uderzony został jakim dźwiękiem, niezapominał go więcej i w dziesięć, dwadzieścia lat poznał go wśród tysiąca.
Uszy jego nie posiadały, ma się rozumieć, zdolności poruszania się jak uszy zwierząt opatrzone trąbkami słuchowemi; ale ponieważ uczeni zawyrokowali, że uszy ludzkie są „prawie” nieruchome; możnaby twierdzić że uszy naszego Anglika, prostując się, skręcając w prawo i lewo, usiłowały pochwycić dźwięki zaledwo dosłyszalne.
Tutaj należy powiedzieć, że ta doskonałość wzroku i słuchu u tych dwóch ludzi, służyła im wybornie, bo Anglik był korespondentem Daily Telegraph, Francuz zaś korrespondentem… Jakiego dziennika lub jakich dzienników, nie mówił nigdy, a skoro go pytano odpowiadał żartobliwie, że korespondował ze swoją „kuzynką Magdaleną”. W gruncie, Francuz ten pozornie tak lekki, był bardzo przebiegłym i bystrym. Rozprawiając na wszystkie strony, być może dla pokrycia swej chęci dowiedzenia się czegoś, nigdy się nie zdradzał. Sama jego gadatliwość służyła mu doskonale, był on prawdopodobnie więcej milczący i skryty od swego kolegi z Daily Telegraph.
Jeżeli uczestniczyli na balu w nocy z 15 na 16 Lipca, uczestniczyli jako dziennikarze dla tem większego zbudowania czytelników.
Zbytecznem byłoby mówić, te ludzie ci namiętnie kochali swoje powołanie, rzucali się ze zręcznością łasicy, na nowiny najmniej przewidziane, żadna przeszkoda nie była zdolną ich przerazić, posiadali niezmiernie zimną krew i rzeczywistą odwagę ludzi swego fachu. Prawdziwi łowcy polujący na wiadomości, przeskakiwali płoty, przebywali rzeki, przesadzali zapory z nieporównanym ogniem biegunów czystej krwi, co chcą stanąć „pierwszym” lub „zginąć”.
Dzienniki nie żałowały im pieniędzy, – najlepszego, najpewniejszego i najdoskonalszego środka zdobywania wiadomości, po dziś dzień światu znanego. Należy dodać na ich pochwałę, że nigdy nie wglądali i niewdzierali się za mury prywatnego życia, a działali tylko kiedy interesa towarzyskie lub polityczne tego wymagały, Słowem byli tak zwanymi „reporterami politycznymi i wojennymi”.
Korrespondent francuzki nazywał się Alcyd Jolivet; Harry Blonnt, angielski. Spotykali się po raz pierwszy, na uroczystości w pałacu, z której mieli dać sprawozdanie do swoich dzienników. Niezgodność charakterów, połączona z zazdrością dziennikarską, nie mogła obudzić sympatyi wzajemnej. Jednak zamiast unikać, szukali się raczej, pragnąc przeczuć wiadomości dnia tego. Byli to dwaj myśliwi, polujący na jednem territoryum z jednaką ostrożnością. Co jednemu brakowało, z korzyścią mogło być wyciągnięte od drugiego, w wspólnym więc interesie potrzebowali się widzieć i porozumieć.
Tego więc wieczoru obydwaj czatowali. W istocie, coś było w powietrzu.
– Gdyby to nawet było tylko przelotem kaczek – mówił do siebie Alcyd Jolivet – warte jednego strzału.
Dwaj korrespondenci rozmawiali z sobą, właśnie w kilka chwil po wyjściu pułkownika K*, usiłując wymacać się wzajemnie.
– Doprawdy, panie, uroczystość ta jest cudowną! – powiedział ujmująco Alcyd Jolivet, rozpoczynając rozmowę tem zdaniem prawdziwie francuzkiem.
– Wspaniałą! telegrafowałem to już – odparł zimno Harry Blonnt, używając tego wyrażenia wyłącznie poświęconego uwielbieniu przez obywatela Królestwa Zjednoczonego.
– Jednak – dodał Alcyd Jolivet – jednocześnie czułem się w obowiązku oznajmić mojej kuzynce…
– Pańskiej kuzynce? – powtórzył Harry Blonnt zadziwiony, przerywając swemu koledze.
– Tak – ciągnął dalej Alcyd Jolivet – mojej kuzynce Magdalenie. Z nią to korresponduję. Kuzynka moja lubi dobrze i spiesznie być powiadamianą! Sądziłem się więc w obowiązku donieść jej, że podczas uroczystości jakaś chmura zdawała się obciążać czoło jenerała.
– Mnie zaś wydał się promieniejącym – odrzekł Harry Blonnt, pragnący może ukryć swe przekonanie w tej mierze.
– I naturalnie kazałeś mu „promienieć” w szpaltach Daily Telegraph!
– Rozumie się.
– Są ludzie umiejący w najkrytyczniejszych chwilach zachować pozory spokoju.
– Czego wcale nie dokazał nasz gospodarz, kiedy pułkownik zawiadomił go, iż komunikacya przerwana między granicą a Irkutskiem.
– Ah! to pan wiesz o tem?
– Doskonale.
– Mnie, trudno byłoby wiedzieć, ponieważ ostatni mój telegram poszedł do Udinska – zauważył z pewnem zadowoleniem Alcyd Jolivet.
– Mój zaś do Krasnojarska tylko – powiedział Harry Blonnt.
– A zatem musisz pan wiedzieć także o rozkazach wysłanych do armii w Nikołajewsku?
– Tak panie, wiem o tem równocześnie z chwilą wysłania telegrafu do Kozaków Tobolskich, aby się koncentrowali.
– Najszczersza prawda panie Blonnt, zamysły te i mnie były znane, a wierz mi, że kuzynka moja wielu rzeczy jutro się dowie.
– Właśnie jak czytelnicy Daily Telepraph, panie Jolivet.
– Otóż to: kiedy się wszystko widzi!…
– I słyszy co się mówi!…
– Interesująca, warta śledzenia kampania, panie Blonnt.
– To też śledzić ją będę, panie Jolivet.
– W takim razie spotkamy się może na territoryum mniej bezpiecznem od salonowej posadzki!
– Mniej pewnem, tak, ale…
– Ale też i mniej śliskiem – odparł Jolivet, który podtrzymał swego kolegę w chwili, kiedy ten tracił równowagę odalając się.
Na tem, dwaj koledzy rozstali się, zadowoleni, że jeden drugiego w niczem nie wyprzedził. W istocie obaj zarówno grali.
W tej chwili drzwi prowadzące do wielkich salonów otwarły się. Tam stało kilka obszernych stołów z prześliczną zastawą, zlotem i porcelaną obciążonych. Na stole środkowym przeznaczonym dla wyboru towarzystwa, błyszczał niezmiernej wartości serwis, sprowadzony z fabryk londyńskich, w około zaś tego arcydzieła sztuki jubilerskiej, odzwierciadlały się, pod blaskiem przepychu, tysiące sztuk najcudniejszego serwisu jaki kiedykolwiek wykonały rękodzielnie w Sevres.
Zaproszeni skierowali swe kroki ku sali jadalnej.
W tej samej chwili pułkownik szybko podszedł do oficera strzelców.
– I cóż? – zapytał tenże żywo, tak samo jak pierwszą razą.
– Telegramy nie przechodzą już za Tomsk.
– Kuryera natychmiast!
Oficer opuścił salon, wyszedł do przyległego pokoju. Byłto gabinet pracy, bardzo skromnie starym dębem umeblowany, położony w rogu pałacu. Kilka obrazów, między inne mi kilka z podpisem Horacego Vernet’a, wisiało na ścianie.
Oficer szybko otworzył okno, i odetchnął stanąwszy na obszernym balkonie, powietrzem orzeźwiającem pięknej nocy lipcowej.
Oczom jego, oświetlone promieniami księżyca ukazały się mury ufortyfikowane, w pośrodku których wznosiły się dwie katedry, trzy pałace i arsenał. W około tego opasania wyraźnie rysowały się trzy miasta: Kitaj-Gorod, Biełoj-Gorod, Zemlianoj-Gorod, rozległe cyrkuły europejskie, tatarskie lub chińskie, nad niemi wznosiły się wieże, dzwony, minarety, kopuły trzechset kościołów, z zatkniętemi srebrnemi krzyżami. W małej rzece płynącej krętem korytem gdzieniegdzie odbijały się promienie księżyca. Całość tworzyła ciekawą mozajkę różnokolorowych budynków w obwodzie dziesięcio milowem.
Rzeka ta była to Moskowa, miasto Moskwa, mur ufortyfikowany Kremlin.Michel Strogoff: Courrier du tsar
Partie I
CHAPITRE I. UNE FÊTE AU PALAIS-NEUF.
«Sire, une nouvelle dépêche.
— D'où vient-elle?
— De Tomsk.
— Le fil est coupé au delà de cette ville?
— Il est coupé depuis hier.
— D'heure en heure, général, fais passer un télégramme à Tomsk, et que l'on me tienne au courant.
— Oui, sire,» répondit le général Kissoff.
Ces paroles étaient échangées à deux heures du matin, au moment où la fête, donnée au Palais-Neuf, était dans toute sa magnificence.
Pendant cette soirée, la musique des régiments de Préobrajensky et de Paulowsky n'avait cessé de jouer ses polkas, ses mazurkas, ses scottischs et ses valses, choisies parmi les meilleures du répertoire. Les couples de danseurs et de danseuses se multipliaient à l'infini à travers les splendides salons de ce palais, élevé a quelques pas de la «vieille maison de pierres», où tant de drames terribles s'étaient accomplis autrefois, et dont les échos se réveillèrent, cette nuit-là, pour répercuter des motifs de quadrilles.
Le grand maréchal de la cour était, d'ailleurs, bien secondé dans ses délicates fonctions. Les grands-ducs et leurs aides de camp, les chambellans de service, les officiers du palais présidaient eux-mêmes à l'organisation des danses. Les grandes-duchesses, couvertes de diamants, les dames d'atour, revêtues de leurs costumes de gala, donnaient vaillamment l'exemple aux femmes des hauts fonctionnaires militaires et civils de l'ancienne «ville aux blanches pierres». Aussi, lorsque le signal de la «polonaise» retentit, quand les invité de tout rang prirent part à cette promenade cadencée, qui, dans les solennités de ce genre, a toute l'importance d'une danse nationale, le mélange des longues robes étagées de dentelles et des uniformes chamarrés de décorations offrit-il un coup d'oeil indescriptible, sous la lumière de cent lustres que décuplait la réverbération des glaces.
Ce fut un éblouissement.
D'ailleurs, le grand salon, le plus beau de tous ceux que possède le Palais-Neuf, faisait à ce cortège de hauts personnages et de femmes splendidement parées un cadre digne de leur magnificence. La riche voûte, avec ses dorures, adoucies déjà sous la patine du temps, était comme étoilée de points lumineux. Les brocarts des rideaux et des portières, accidentés de plis superbes, s'empourpraient de tons chauds, qui se cassaient violemment aux angles de la lourde étoffe.
A travers les vitres des vastes baies arrondies en plein cintre, la lumière dont les salons étaient imprégnés, tamisée par une buée légère, se manifestait au dehors comme un reflet d'incendie et tranchait vivement avec la nuit qui, pendant quelques heures, enveloppait ce palais étincelant. Aussi, ce contraste attirait-il l'attention de ceux des invités que les danses ne réclamaient pas. Lorsqu'ils s'arrêtaient aux embrasures des fenêtres, ils pouvaient apercevoir quelques clochers, confusément estompés dans l'ombre, qui profilaient çà et là leurs énormes silhouettes. Au-dessous des balcons sculptés, ils voyaient se promener silencieusement de nombreuses sentinelles, le fusil horizontalement couché sur l'épaule, et dont le casque pointu s'empanachait d'une aigrette de flamme sous l'éclat des feux lancés au dehors. Ils entendaient aussi le pas des patrouilles qui marquait la mesure sur les dalles de pierre, avec plus de justesse peut-être que le pied des danseurs sur le parquet des salons. De temps en temps, le cri des factionnaires se répétait de poste en poste, et, parfois, un appel de trompette, se mêlant aux accords de l'orchestre, jetait ses notes claires au milieu de l'harmonie générale.
Plus bas encore, devant la façade, des masses sombres se détachaient sur les grands cônes de lumière que projetaient les fenêtres du Palais-Neuf. C'étaient des bateaux qui descendaient le cours d'une rivière, dont les eaux, piquées par la lueur vacillante de quelques fanaux, baignaient les premières assises des terrasses.
Le principal personnage du bal, celui qui donnait cette fête, et auquel le général Kissoff avait attribué une qualification réservée aux souverains, était simplement vêtu d'un uniforme d'officier des chasseurs de la garde. Ce n'était point affectation de sa part, mais habitude d'un homme peu sensible aux recherches de l'apparat. Sa tenue contrastait donc avec les costumes superbes qui se mélangeaient autour de lui, et c'est même ainsi qu'il se montrait, la plupart du temps, au milieu de son escorte de Géorgiens, de Cosaques, de Lesghiens, éblouissants escadrons, splendidement revêtus des brillants uniformes du Caucase.
Ce personnage, haut de taille, l'air affable, la physionomie calme, le front soucieux cependant, allait d'un groupe à l'autre, mais il parlait peu, et même il ne semblait prêter qu'une vague attention, soit aux propos joyeux des jeunes invités, soit aux paroles plus graves des hauts fonctionnaires ou des membres du corps diplomatique qui représentaient près de lui les principaux États de l'Europe. Deux ou trois de ces perspicaces hommes politiques— physionomistes par état— avaient bien cru observer sur le visage de leur hôte quelque symptôme d'inquiétude, dont la cause leur échappait, mais pas un seul ne se fût permis de l'interroger à ce sujet. En tout cas, l'intention de l'officier des chasseurs de la garde était, à n'en pas douter, que ses secrètes préoccupations ne troublassent cette fête en aucune façon, et comme il était un de ces rares souverains auxquels presque tout un monde s'est habitué à obéir, même en pensée, les plaisirs du bal ne se ralentirent pas un instant.
Cependant, le général Kissoff attendait que l'officier auquel il venait de communiquer la dépêche expédiée de Tomsk lui donnât l'ordre de se retirer, mais celui-ci restait silencieux. Il avait pris le télégramme, il l'avait lu, et son front s'assombrit davantage. Sa main se porta même involontairement à la garde de son épée et remonta vers ses yeux, qu'elle voila un instant. On eût dit que l'éclat des lumières le blessait et qu'il recherchait l'obscurité pour mieux voir en lui-même.
«Ainsi, reprit-il après avoir conduit le général Kissoff dans l'embrasure d'une fenêtre, depuis hier nous sommes sans communication avec le grand-duc mon frère?
— Sans communication, sire, et il est à craindre que les dépêches ne puissent bientôt plus passer la frontière sibérienne.
— Mais les troupes des provinces de l'Amour et d'Iakoutsk, ainsi que celles de la Transbaikalie, ont reçu l'ordre de marcher immédiatement sur Irkoutsk?
— Cet ordre a été donné par le dernier télégramme que nous avons pu faire parvenir au delà du lac Baïkal.
— Quant aux gouvernements de l'Yeniseisk, d'Omsk, de Sémipalatinsk, de Tobolsk, nous sommes toujours en communication directe avec eux depuis le début de l'invasion?
— Oui, sire, nos dépêches leur parviennent, et nous avons la certitude, à l'heure qu'il est, que les Tartares ne se sont pas avancés au delà de l'Irtyche et de l'Obi.
— Et du traître Ivan Ogareff, on n'a aucune nouvelle?
— Aucune, répondit le général Kissoff. Le directeur de la police ne saurait affirmer s'il a passé ou non la frontière.
— Que son signalement soit immédiatement envoyé à Nijni-Novgorod, à Perm, à Ékaterinbourg, à Kassimow, à Tioumen, à Ichim, à Omsk, à Élamsk, à Kolyvan, à Tomsk, à tous les postes télégraphiques avec lesquels le fil correspond encore!
— Les ordres de Votre Majesté vont être exécutés à l'instant, répondit le général Kissoff.
— Silence sur tout ceci!»
Puis, ayant fait un signe de respectueuse adhésion, le général, après s'être incliné, se confondit d'abord dans la foule, et quitta bientôt les salons, sans que son départ eût été remarqué.
Quant à l'officier, il resta rêveur pendant quelques instants, et lorsqu'il revint se mêler aux divers groupes de militaires et d'hommes politiques qui s'étaient formés sur plusieurs points des salons, son visage avait repris tout le calme dont il s'était un moment départi.
Cependant, le fait grave qui avait motivé ces paroles, rapidement échangées, n'était pas aussi ignoré que l'officier des chasseurs de la garde et le général Kissoff pouvaient le croire. On n'en parlait pas officiellement, il est vrai, ni même officieusement, puisque les langues n'étaient pas déliées «par ordre», mais quelques hauts personnages avaient été informés plus ou moins exactement des événements qui s'accomplissaient au delà de la frontière. En tout cas, ce qu'ils ne savaient peut-être qu'à peu près, ce dont ils ne s'entretenaient pas, même entre membres du corps diplomatique, deux invités qu'aucun uniforme, aucune décoration ne signalait à cette réception du Palais-Neuf, en causaient à voix basse et paraissaient avoir reçu des informations assez précises.
Comment, par quelle voie, grâce à quel entregent, ces deux simples mortels savaient-ils ce que tant d'autres personnages, et des plus considérables, soupçonnaient à peine? on n'eût pu le dire. Était-ce chez eux don de prescience ou de prévision? Possédaient-ils un sens supplémentaire, qui leur permettait de voir au delà de cet horizon limité auquel est borné tout regard humain? Avaient-ils un flair particulier pour dépister les nouvelles les plus secrètes? Grâce à cette habitude, devenue chez eux une seconde nature, de vivre de l'information et par l'information, leur nature s'était-elle donc transformée? on eût été tenté de l'admettre.
De ces deux hommes, l'un était Anglais, l'autre Français, tous deux grands et maigres,— celui-ci brun comme les méridionaux de la Provence,— celui-là roux comme un gentleman du Lancashire. L'Anglo-Normand, compassé, froid, flegmatique, économe de mouvements et de paroles, semblait ne parler ou gesticuler que sous la détente d'un ressort qui opérait à intervalles réguliers. Au contraire, le Gallo-Romain, vif, pétulant, s'exprimait tout à la fois des lèvres, des yeux, des mains, ayant vingt manières de rendre sa pensée, lorsque son interlocuteur paraissait n'en avoir qu'une seule, immuablement stéréotypée dans son cerveau.
Ces dissemblances physiques eussent facilement frappé le moins observateur des hommes; mais un physionomiste, en regardant d'un peu près ces deux étrangers, aurait nettement déterminé le contraste physiologique qui les caractérisait, en disant que si le Français était «tout yeux», l'Anglais était «tout oreilles».
En effet, l'appareil optique de l'un avait été singulièrement perfectionné par l'usage. La sensibilité de sa rétine devait être aussi instantanée que celle de ces prestidigitateurs, qui reconnaissent une carte rien que dans un mouvement rapide de coupe, ou seulement à la disposition d'un tarot inaperçu de tout autre. Ce Français possédait donc au plus haut degré ce que l'on appelle «la mémoire de l'oeil».
L'Anglais, au contraire, paraissait spécialement organisé pour écouter et pour entendre. Lorsque son appareil auditif avait été frappé du son d'une voix, il ne pouvait plus l'oublier, et dans dix ans, dans vingt ans, il l'eût reconnu entre mille. Ses oreilles n'avaient certainement pas la possibilité de se mouvoir comme celles des animaux qui sont pourvus de grands pavillons auditifs; mais, puisque les savants ont constaté que les oreilles humaines ne sont «qu'à peu près» immobiles, on aurait eu le droit d'affirmer que celles du susdit Anglais, se dressant, se tordant, s'obliquant, cherchaient à percevoir les sons d'une façon quelque peu apparente pour le naturaliste.
Il convient de faire observer que cette perfection de la vue et de l'ouïe chez ces deux hommes les servait merveilleusement dans leur métier, car l'Anglais était un correspondant du Daily-Telegraph, et le Français, un correspondant du… . De quel journal ou de quels journaux, il ne le disait pas, et lorsqu'on le lui demandait, il répondait plaisamment qu'il correspondait avec «sa cousine Madeleine». Au fond, ce Français, sous son apparence légère, était très-perspicace et très-fin. Tout en parlant un peu à tort et à travers, peut-être pour mieux cacher son désir d'apprendre, il ne se livrait jamais. Sa loquacité même le servait à se taire, et peut-être était-il plus serré, plus discret que son confrère du Daily-Telegraph.
Et si tous deux assistaient à cette fête, donnée au Palais-Neuf dans la nuit du 15 au 16 juillet, c'était en qualité de journalistes, et pour la plus grande édification de leurs lecteurs.
Il va sans dire que ces deux hommes étaient passionnés pour leur mission en ce monde, qu'ils aimaient à se lancer comme des furets sur la piste des nouvelles les plus inattendues, que rien ne les effrayait ni ne les rebutait pour réussir, qu'ils possédaient l'imperturbable sang-froid et la réelle bravoure des gens du métier. Vrais jockeys de ce steeple-chase, de cette chasse à l'information, ils enjambaient les haies, ils franchissaient les rivières, ils sautaient les banquettes avec l'ardeur incomparable de ces coureurs pur sang, qui veulent arriver «bons premiers» ou mourir!
D'ailleurs, leurs journaux ne leur ménageaient pas l'argent,— le plus sûr, le plus rapide, le plus parfait élément d'information connu jusqu'à ce jour. Il faut ajouter aussi, et à leur honneur, que ni l'un ni l'autre ne regardaient ni n'écoutaient jamais par-dessus les murs de la vie privée, et qu'ils n'opéraient que lorsque des intérêts politiques ou sociaux étaient en jeu. En un mot, ils faisaient ce qu'on appelle depuis quelques années «le grand reportage politique et militaire».
Seulement, on verra, en les suivant de près, qu'ils avaient la plupart du temps une singulière façon d'envisager les faits et surtout leurs conséquences, ayant chacun «leur manière à eux» de voir et d'apprécier. Mais enfin, comme ils y allaient bon jeu bon argent, et ne s'épargnaient en aucune occasion, on aurait eu mauvaise grâce à les en blâmer.
Le correspondant français se nommait Alcide Jolivet. Harry Blount était le nom du correspondant anglais. Ils venaient de se rencontrer pour la première fois à cette fête du Palais-Neuf, dont ils avaient été chargés de rendre compte dans leur journal. La discordance de leur caractère, jointe à une certaine jalousie de métier, devait les rendre assez peu sympathiques l'un à l'autre. Cependant, ils ne s'évitèrent pas et cherchèrent plutôt à se pressentir réciproquement sur les nouvelles du jour. C'étaient deux chasseurs, après tout, chassant sur le même territoire, dans les mêmes réserves. Ce que l'un manquait pouvait être avantageusement tiré par l'autre, et leur intérêt même voulait qu'ils fussent à portée de se voir et de s'entendre.
Ce soir-là, ils étaient donc tous les deux à l'affût. Il y avait, en effet, quelque chose dans l'air.
«Quand ce ne serait qu'un passage de canards, se disait Alcide Jolivet, ça vaut son coup de fusil!»
Les deux correspondants furent donc amenés à causer l'un avec l'autre pendant le bal, quelques instants après la sortie du général Kissoff, et ils le firent en se tâtant un peu.
«Vraiment, monsieur, cette petite fête est charmante! dit d'un air aimable Alcide Jolivet, qui crut devoir entrer en conversation par cette phrase éminemment française.
— J'ai déjà télégraphié: splendide! répondit froidement Harry Blount, en employant ce mot, spécialement consacré pour exprimer l'admiration quelconque d'un citoyen du Royaume-Uni.
— Cependant, ajouta Alcide Jolivet, j'ai cru devoir marquer en même temps à ma cousine… .
— Votre cousine?… répéta Harry Blount d'un ton surpris, en interrompant son confrère.
— Oui,… reprit Alcide Jolivet, ma cousine Madeleine… C'est avec elle que je corresponds! Elle aime à être informée vite et bien, ma cousine!.. J'ai donc cru devoir lui marquer que, pendant cette fête, une sorte de nuage avait semblé obscurcir le front du souverain.
— Pour moi, il m'a paru rayonnant, répondit Harry Blount, qui voulait peut-être dissimuler sa pensée à ce sujet.
— Et, naturellement, vous l'avez fait «rayonner» dans les colonnes du Daily-Telegraph.
— Précisément.
— Vous rappelez-vous, monsieur Blount, dit Alcide Jolivet, ce qui s'est passé à Zakret en 1812?
— Je me le rappelle comme si j'y avais été, monsieur, répondit le correspondant anglais.
— Alors, reprit Alcide Jolivet, vous savez qu'au milieu d'une fête donnée en son honneur, on annonça à l'empereur Alexandre que Napoléon venait de passer le Niémen avec l'avant-garde française. Cependant, l'empereur ne quitta pas la fête, et, malgré l'extrême gravité d'une nouvelle qui pouvait lui coûter l'empire, il ne laissa pas percer plus d'inquiétude… .
— Que ne vient d'en montrer notre hôte, lorsque le général Kissoff lui a appris que les fils télégraphiques venaient d'être coupés entre la frontière et le gouvernement d'Irkoutsk.
— Ah! vous connaissez ce détail?
— Je le connais.
— Quant à moi, il me serait difficile de l'ignorer, puisque mon dernier télégramme est allé jusqu'à Oudinsk, fit observer Alcide Jolivet avec une certaine satisfaction.
— Et le mien jusqu'à Krasnoiarsk seulement, répondit Harry Blount d'un ton non moins satisfait.
— Alors vous savez aussi que des ordres ont été envoyés aux troupes de Nikolaevsk?
— Oui, monsieur, en même temps qu'on télégraphiait aux Cosaques du gouvernement de Tobolsk de se concentrer.
— Rien n'est plus vrai, monsieur Blount, ces mesures m'étaient également connues, et croyez bien que mon aimable cousine en saura dès demain quelque chose!
— Exactement comme le sauront, eux aussi, les lecteurs du Daily-Telegraph, monsieur Jolivet.
— Voila! Quand on voit tout ce qui se passe!…
— Et quand on écoute tout ce qui se dit!…
— Une intéressante campagne à suivre, monsieur Blount.
— Je la suivrai, monsieur Jolivet.
— Alors, il est possible que nous nous retrouvions sur un terrain moins sûr peut-être que le parquet de ce salon!
— Moins sûr, oui, mais… .
— Mais aussi moins glissant!» répondit Alcide Jolivet, qui retint son collègue, au moment où celui-ci allait perdre l'équilibre en se reculant.
Et, là-dessus, les deux correspondants se séparèrent, assez contents, en somme, de savoir que l'un n'avait pas distancé l'autre. En effet, ils étaient à deux de jeu.
En ce moment, les portes des salles contiguës au grand salon furent ouvertes. La se dressaient plusieurs vastes tables merveilleusement servies et chargées à profusion de porcelaines précieuses et de vaisselle d'or. Sur la table centrale, réservée aux princes, aux princesses et aux membres du corps diplomatique, étincelait un surtout d'un prix inestimable, venu des fabriques de Londres, et autour de ce chef-d'oeuvre d'orfèvrerie miroitaient, sous le feu des lustres, les mille pièces du plus admirable service qui fût jamais sorti des manufactures de Sèvres.
Les invités du Palais-Neuf commencèrent alors à se diriger vers les salles du souper.
A cet instant, le général Kissoff, qui venait de rentrer, s'approcha rapidement de l'officier des chasseurs de la garde.
«Eh bien? lui demanda vivement celui-ci, ainsi qu'il avait fait la première fois.
— Les télégrammes ne passent plus Tomsk, sire.
— Un courrier à l'instant!»
L'officier quitta le grand salon et entra dans une vaste pièce y attenant. C'était un cabinet de travail, très-simplement meublé en vieux chêne, et situé à l'angle du Palais-Neuf. Quelques tableaux, entre autres plusieurs toiles signées d'Horace Vernet, étaient suspendus au mur.
L'officier ouvrit vivement la fenêtre, comme si l'oxygène eût manqué à ses poumons, et il vint respirer, sur un large balcon, cet air pur que distillait une belle nuit de juillet.
Sous ses yeux, baignée par les rayons lunaires, s'arrondissait une enceinte fortifiée, dans laquelle s'élevaient deux cathédrales, trois palais et un arsenal. Autour de cette enceinte se dessinaient trois villes distinctes, Kitaï-Gorod, Beloï-Gorod, Zemlianoï-Gorod, immenses quartiers européens, tartares ou chinois, que dominaient les tours, les clochers, les minarets, les coupoles de trois cents églises, aux dômes verts, surmontés de croix d'argent. Une petite rivière, au cours sinueux, réverbérait ça et la les rayons de la lune. Tout cet ensemble formait une curieuse mosaïque de maisons diversement colorées, qui s'enchâssait dans un vaste cadre de dix lieues.
Cette rivière, c'était la Moskowa, cette ville, c'était Moscou, cette enceinte fortifiée, c'était le Kremlin, et l'officier des chasseurs de la garde, qui, les bras croisés, le front songeur, écoutait vaguement le bruit jeté par le Palais-Neuf sur la vieille cité moscovite, c'était le czar.