- W empik go
Michałek: opowiadanie z czasów Jana Kazimierza - ebook
Michałek: opowiadanie z czasów Jana Kazimierza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 216 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa
Kraków – G. Gebethner i spółka 19O6
Druk… i Lit. Jana Cotty w Warszawie, Kapucyńska 7.
– Melduję jegomości, jako wdowa po cieśli, Wojciechu, Maryanna, umarła dzisiejszej nocy – mówił do proboszcza zakrystyan. Sługiwał on za młodu w wojsku, a na starość w Rudniku nad Sanem, o mil 20 od Lwowa mieszkał i przy kościele porządku pilnował. Zwano go Piotrem, że to łysy był i do świętego Piotra na obrazach podobny, u pasa zaś okrutne klucze nosił. Nie pamiętał, nikt z najstarszych ludzi, jakie było prawdziwe Piotra zawołanie, ale wszyscy w całej parafii szanowali zakrystyana za to, że uczciwie całe życie się sprawował, a za młodu ciurą, to jest sługą rycerskim przy wojsku polskim zostając, okrutnie ze Szwedami dokazywał i siła ich narąbał, jako też dotąd szablę z tamtych czasów chował.
– Umarła! świeć Panie nad jej duszą! – odpowiedział probosz staruszek i zaraz potem dodał. – Trzeba godnie pochować nieboszczkę, trumnę niech w stolarni zbiją, dziadowi przykaż, żeby dzwonów nie żałował, a chłopaka sierotę wziąć na plebanię.
– W smutku za mężem zeszła ze świata – przerwał zakrystyan.
– Może i to być, we wszystkiem wola Boża. Duszy Wojciecha nie zawadzi też wspomnieć przy śpiewaniu egzekwii, jemu nawet pacierz potrzebniejszy, niż nieboszczce, bo ona była bardzo pobożna kobiecina, a on nagłą śmiercią zginął.
– Za drugiego się zastawił i mężnie z niedźwiedziem potykał, to mu pewnie święty Michał, rycerz niebieski, mizerikodyę Bożą wyprosił.
Proboszcz zgromił zakrystyana.
– Nie grzesznego człowieka sprawa Boskie wyroki badać i przesądzać, lepiej stokroć pacierz za umarłego zmówić. U ciebie, Piotrze, zawsze w starej głowie żołnierskie wróble siedzą.
Pan Piotr chciał jeszcze bronić sławy kuma Wojciecha, ale się powstrzymał i nie odpowiedział ani słowa. Brzęknął tylko niecierpliwie kluczami i chwycił je w garść, jakgdyby szablą były, nie wiązką żelastwa.
Pachołek przyniósł tymczasem świeżo wyczyszczoną sutannę i buty proboszcza. Ksiądz, siwy, jak gołąbek, złożył książkę, z której odmawiał pacierze, zrzucił ciepły szarafan, bo wskazówka na zegarze dobiegała siódmej, a o tej godzinie od pięćdziesięciu z górą lat odprawiał jegomość mszę świętą i nigdy minuty nie chybił.
Właśnie ozwała się sygnaturka, trzepocząc dzwonkiem na wieży kościelnej; zakrystyan znał swoje obowiązki, choć więc nagana proboszcza tkwiła mu jeszcze w pamięci, odchrząknął tylko gorycz z języka, zadzwonił ostro kluczami i poszedł do kościoła zapalać świece przed ołtarzem. Ale zaraz na progu czekała go nowa alteracya z babami, które w kruchcie pacierze odmawiały.
– Umiecie garść po tynfy do proboszcza wyciągać, a kościoła to dziś żadna nie zamiotła–łajał pan Piotr, bo wogólenie lubił kobiet, im też przypisywał wszystko złe na świecie. Sam nigdy żenić się nie chciał, jedną Wojciechową szanował, a nawet z organiściną wieczną wiódł kłótnię o komżę, której mu prać nie chciała, chociaż to był jej obowiązek.
Komżę przywdziewał zakrystyan, żeby do mszy służyć proboszczowi, bo żaden z chłopaków, zdaniem p. Piotra, nie umiał dość dobrze ministrantury.
Stare kości odmawiały wprawdzie posłuszeństwa, ale wolał klęczyć na gradusach, niż słuchać z ławki, jak młokosy pędziwiatry pytlem recytują confiteor, a co gorsza, na jaskółki od ołtarza zyzują, bo się ptaki pod kościelnym sufitem za muchami uganiały.
Żal było Piotrowi Maryanny, czy może wziął do serca naukę proboszcza, dość, że raz po raz wieczne odpoczynki za zmarłą i jej męża odmawiał.
Za cieślę Wojciecha jeszcze gorliwiej, niż za wdowę się modlił, gdyż szanował ludzi mężnego serca, kalkulował zaś, że nie może inaczej być, tylko nawet w niebie święci pańscy milej spoglądają na zuchów, niż na tchórzy.
– Jegomość natem znać się nie mogą, bo zwyczajnie, jak księdzu przystoi, ino pacierza patrzy; pan Łukasz brat jegomości, co z nim pod Kirchholmem na Szwedów chodziłem, ten przyznałby mi racyę, świeć Panie, nad jego duszą – wzdychał pobożnie zakrystyan i, wspomniawszy dawnego swego dobrodzieja, zaraz na intencyę Łukasza zaczął koronkę.
Z mężem Maryanny łączyło Piotra kumostwo, nie dlatego jednak był mu cieśla miły. Toż zdarzy się byle kpu dziecko do chrztu podawać, gdy o to ludzie proszą, a chrześcijańskiej usługi odmówić nie wypada. Wcale inna była przyczyna, że Piotr chętnie Wojciecha tabaką częstował i na pogwarę do stolarni zachodził. Przyjaciółmi wyrośli od dzieciństwa, obaj chłopskiego pochodzenia, do roli nawykli za młodu, tu w Rudnikach urodzeni i na księżej ziemi osiedli, okrutną okazywali do wojaczki ochotę. Piotrowi poszczęściło się, jak mało komu, bo brat proboszcza zabrał go z sobą na wyprawę daleko, aż hen nad samo morze. Mąż Maryanny nigdy zaś nie powąchał prochu, ale i tak sądzone mu było nagłą zginąć śmiercią i odwagę przytem okazać wielką.
Właśnie miano w boru spuszczać sosny na nowy wiatrak, bo stary burza wywróciła jesienią. Wojciech znał się dobrze na ciesielce, a wiadoma rzecz, że do wiatraka okrutną i zdrową belką wybrać należy, skoro ją młynarze królem nazywają. Pojechał więc Wojciech po króla, a że wtedy w lasach zwierza, i to niepośledniego, było dużo, nie nowina chłopu potykać się z wilkiem albo z niedźwiedziem, kazał parobkom zabrać nie tylko siekiery, ale i oszczep kowany, jako iż do dalekiego wybrali się boru.
Nie przeczuwał cieśla nic złego, bo wesoło żegnał żonę i syna Michała, który mu się na wielki dziw w późnym wieku urodził, kiedy już wprzód kilkoro dzieci był w ziemi pogrzebać musiał, z okrutnym żalem swoim i żony. Kochał też Wojciech chłopca i uważał sobie jedynaka, jako to oko w głowie, ale dziś na odjezdnem wcale żadnego smutku nie okazywał, chociaż Michałek do ojca się przymilał i napraszał, żeby go tatulo wziął z sobą drzewo w lesie znaczyć.
Wesół był Wojciech, ręce zabijał od dokuczliwego mrozu, a hukał, aż mu drzewa poniektóre echem odpowiadały. Czy licho zbudził hukaniem, czy złe wypłoszył, dość, że, gdy właśnie, na sośnie siedząc, drzewa grubość mierzył, wypadł z gąszczy okrutny niedźwiedź z wywalonym ozorem, z kłami, które błyskały w pysku, jak lipowe grabie. Zziajane było niedźwiedzisko i wściekłe, snąć ruszyła go obława z ja – my, w której się na zimę zakopał, przed ludźmi uciekał i niespodziewanie znów na ludzi trafił, to słusznie w złość wpadł.
Chwycił parobek za oszczep, ale zamiast zwierza nim ugodzić, jako że tchórzliwego był serca, nawrócił w miejscu do sani i uciekł, a miś tymczasem stanął na tylnich łapach, przednią zaś sięgnął do drugiego robotnika. Byłby mu, jak nic, zdarł skórę z głowy, bo drasnął już pazurami czuba, kiedy cieśla, nie pytając na niebezpieczeństwo, zsunął się z sosny i siekierą zmierzył zwierza między ślepie.
Ryknął niedźwiedź, gdyż niezgorzej przejechało go żelastwo przez łeb, ale snąć tem okrutniejsza porwała teraz misia złość, bo przysiadł z bólu na zadzie, rozwarł paszczękę, choć krew z kudłów płynęła strugą, skoczył całą siłą naprzód i, nim Wojciech drugi raz zamachnął siekierą, obłapił wpół cieślę, do śmiertelnego zapraszając go tańca.
Kolebali się przez chwilę zwierz z człowiekiem. Wojciech rzucił siekierę i gołemi rękoma dusił niedźwiedzia w żylastych palcach, ale, choć chłop był mocny, jak rzadko znaleźć, a zwierz ranny, nie strzymał człek biedaczysko, krew żygnęła mu ustami, żebra zaś trzeszczały, jak chróściany płot. Miś dusił i dusił tymczasem, o nic już nie pytając, aż porzucił wreszcie na śnieg nieżywego Wojciecha i, pomruczawszy chwilę nad trupem cieśli, uciekł w las skowycząc. Zwierzowi też może przyszło potem zdechnąć w gąszczu, bo rana, co mu ją kmieć zadał siekierą, była okrutna.
Drugi parobek latał tymczasem po lesie, jak opętany, i krzyczał, wołając ratunku. Głupi chłop, toż przecie buki ani chojary, choć tęgie i wyrosłe, pomocy zabitemu udzielić nie mogły. Kogo śmierć schwyci, tego twardo w łapach trzyma, żadnego pofolgowania nie dając, nie pofolgowała też i Wojciechowi, choć żona Maryanna łamała nad umarłym ręce, a syn Michałek dzień i noc buczał przy ojcu bez przestanku, obiecując zabić wszystkie niedźwiedzie, jakie ino po świecie chodzą. Zwyczajnie, niemądre gadanie, które jednak sierocie w żałości ulżyło.
Pochowano cieślę przystojnie, niczego nie żałując nieboszczykowi. Zakrystyan okrutnie nad kumem lamentował, a dziadowi przykazywał tak siarczyście bić we dzwony, żeby aż w niebie usłyszeli, że sprawiedliwa dusza do świętych progów idzie. Zniósł jednak Piotr frasunek po przyjacielu mężnem sercem, jak na żołnierza przystało, i potem nawet nieraz przyganiał Maryannie za to, że sobie zbytnio śmierć męża do głowy przybiera, zamiast na chłopaka mieć baczenie.
Prawdę mówił Piotr. Nikt Michałka od psich figlów nie odzwyczajał, nikt mu pasem ojcowskim skóry nie ściągał, to też urwis cały dzień światem gonił, a że z przyrodzenia go – rączka i hardus był okrutny, to bijatyki na błoniu raz po raz zaczynał. Bali go się pastuszkowie, jako najmocniejszego ze wszystkich chłopaków, jakoż nad wiek dał mu Bóg siły. Matce z lasu taką więź chróstu potrafił przynieść, coby się pod nią setny parobek ugiął, a gdy raz byk na pastwisko wypadł i rogami dzieciakom groził, to jeden tylko Michałek nie uciekł z błonia. Owszem, zastąpił zwierzowi drogę, worek mu na oczy zarzucił, a potem dosiadł go, jak konia, i do obory wierzchem na byku dojechał, czemu się sam ksiądz proboszcz wielce dziwował.
Serce miał Michałek dobre, ostatni kawałek chleba głodnemu oddał, a jak nie wiedzieć o co w złość wpadał, tak też i prędko gniew go mijał, że gotów był nad tym, którego pobił, rzewliwie buczeć, zwyczajnie raptus, zawadyaka.
Matkę i Piotra, jako swego chrzestnego ojca, bardzo kochał, ale matką niedługo się cieszył, bo wdowa z żałości po mężu w ciężką chorobę wpadła, nic, tylko dychała a schła, jako te wióra, co je Wojciech w stolarni heblem z deski strugał.
– Już ja cię robaku, odejdę, a do mego na tamten świat się wyproszę – mawiała Maryanna do Michałka; marła w oczach, że prawie samochcąc łzami lampę życia gasiła, czyniąc nieledwie, jako czyniły dawniej w Polsce wdowy pogańskich rycerzy, które razem z zabitym mężem na stos szły i żywcem palić się kazały.
Więc też przyszedł taki dzień, że wdowa sama śmierć swoją przewidziała, księdza wikarego o ostatnie sakramenty poprosiła, Piotrowi opiekę nad synem zdała i dopiero, do łóżka się układłszy, czekała ostatniej godziny, jakoż istotnie o zaraniu, z pobożną pieśnią na ustach, snem wiecznym zasnęła.
Proboszcz niedarmo przykazywał, aby Maryanna była pochowana godnie, jak przystało pobożnej, z dziada pradziada tu osiadłej żonie kmiecia. Dzwonów nie żałowano, ołtarz jarzył się od świec, trumna była czarna, z wybitym na wieku krzyżem ze świecących goździków, a za trumną matki leżał Michałek krzyżem i płakał tak, że od sierocego szlochania, od sierocych łez przemokła kościelna posadzka. Zakrystyan z organistą śpiewali tymczasem egzekwie przed wielkim ołtarzem, ale Piotr raz po raz wycierał nos kraciastą chustką, aż się po kościele rozlegało, i na Michałka spoglądał. Chwytało go coś za gardło od tego sierocego buczenia i ulżyło mu dopiero wtedy, kiedy ślub uczynił, że chłopaka nie opuści, ojcem mu będzie najlepszym i, da Bóg, na uczciwego człowieka a dobrego sługę dla króla polskiego Jana Kazimierza wychowa.
Bo działo się to w tych czasach, kiedy naród nasz sam sobie królów wybierał, kiedy miał wielkie wojska rycerzy i bronił się niemi od każdego, ktoby chciał w granice Polski wejść, a kawałek naszej ojcowizny urwać. W miastach, po urzędach i szkołach sami Polacy siedzieli, nikt też innego słowa nad swoją przyrodzoną a ojczystą mowę nie słyszał. Rządził się naród, jako sam chciał, posłów na sejm do Warszawy albo do innych miast polskich wysyłając, i tam społecznie się naradzając, gdzie w kraju jaki porządek zaprowadzić należy. Porządek ten psuł się już wprawdzie potrosze, bo tak na świecie bywa, że, gdy komu dobrze, to szanować swojej doli nie umie, psuł się zaś porządek w Polsce z jednej przyczyny. Oto za pierwszych naszych praojców wszyscy obywatele, czyli mieszkańcy kraju, byli także równi, wszyscy w zgodzie ziemię orali i jeden się nad drugiego nie wynosił. Dopiero kiedy Niemcy do naszej Polski, jak do cudzej obory, włazić zaczęli i ludzi na postronek brali, a w niewolę do siebie ciągnęli, dopiero wtedy musieli Polacy rozdzielić między siebie robotę. Jedni tedy orali dalej ziemię, żeby nie brakło chleba narodowi, a drudzy na koń siadali i, czem popadło, Niemca od naszych granic odganiali. Zawsze zaś śmielszy jest ten, który mieczem wywija, niźli ten, który, do ziemi zgięty, pług po roli prowadzi. To też kmiecie z mieczami nabrali wielkiej hardości, bo i byli zuchy, co się zowie; dzień i noc pędzili sąsiadów od granic. A trzeba wam wiedzieć, że nałazili nas różni Niemcy, Krzyżacy, Prusacy, Pomorzanie, później znów poganie – Tatarzy, że i zliczyć tej ćmy niepodobna, która się do Polski po nasze dobro pchała. Wojaków nazywano potem szlachtą, szlachta zatem dzień i noc czuwać musiała, żeby na każde zawołanie króla lecieć do tej granicy, od której właził rabuś, i wyganiać go, skąd przyszedł. Nie było wtedy takiego wojska umundurowanego i z jednakową bronią, jako dziś, tylko szlachta siadała na konia i pędziła z szablą na nieprzyjaciela, a król albo wódz, co go hetmanem nazywano, dowodził wszystkimi rycerzami. To było jednak złe, że rycerze zapomnieli, jako braćmi są tych kmieci, którzy orali ziemię, i zaczęli nimi gardzić, przechwalając się, iż lada kto potrafi za pługiem chodzić, a krew swoją i życie za Polskę dać nie każdy rad. Zaczęli też rycerze w hardości swej upominać się o coraz większe dla siebie prawa, gdy zaś król się temu sprzeciwił, to mu zaprzeczali władzy i zgoła słuchać go nie chcieli. W każdym kraju trafi się takie popsowanie narodu, u innych ludów było jeszcze daleko gorzej, a jednak powoli naprawiali sobie ład w domu i nikt im w tem nie przeszkadzał; u nas jednak stało się inaczej. Zaraz różni sąsiedzi zaczęli się zwiadywać, że w Polsce zgody niemasz, i dalej zaczynać z nami zwadę, żeby kawał ojczyzny albo bodaj i całą zabrać. Najpierwsi weszli do nas Niemcy i już nie dali się wygonić, owszem, coraz dalej leźli w kraj, jako, nie przymierzając, nierogacizna, której jeśli z miejsca nie nawrócisz, to ci całą niwę spyskuje. Ale Niemcom było przynajmniej blizko, bo siedzieli tuż pod bokiem, cóż jednak na to powiecie, że aż z za morza przypłynął naród, który Szwedami nazywają, i chciał Polskę zabrać. Na złe to wyszło rabusiom, bo znalazł się wtedy wielki rycerz Chodkiewicz, który umiał matki-ojczyzny bronić i Szwedowi skórę wykropił pod wsią Kirchholmem. Tam ich król mało się w morzu nie utopił, a potem z całem wojskiem tak zmykał, że byłoby się za nimi kurzyło, ale przez wodę uciekali, to i ślad po nich nie został.
Na tej to właśnie wojnie był w swej młodości Piotr. Nie miał on prawa do rycerskich honorów, bo kmieciem się urodził, nie szlachcicem, służył więc tylko pod panem Łukaszem, bratem proboszcza z Rudnika. Takie sługi rycerskie nazywano ciurami. Zazwyczaj ciurowie czyścili tylko broń i konie szlachty, pod Kirchholmem jednak, gdzie szwedzkiego wojska było dużo, a polskich rycerzy mało, słudzy wespół z panami stanęli do bitwy, tak zaś ochotnie na rabusiów nacierali, że sam hetman Chodkiewicz chwalił ciurów dla ich odwagi.
Dał więc Piotr już dowód, jako potrafi nie żałować krwi za matkę-ojczyznę, a choć na starość wojenki zaniechał i zamiast szabli kościelne klucze do boku przypasał, kochał Polskę, jak każdy prawy obywatel kochać powinien swój kraj, biorąc zaś Michałka w opiekę, chciał i jego także wychować na dobrego Polaka. Święcie też obietnicę spełnił; zaraz po pogrzebie Maryanny wziął sierotę do swojej izby, ale przekonał się wkrótce, że chłopaka tylko w stajni utrzymać potrafi. Miał Michałek z dzieciństwa dziwne do koni upodobanie, a że proboszcz niezgorsze chodował stado, sierota więc wymykał się na błonia i spoglądał łakomie po źrebcach, których mu koniuchy dosiąść broniły. Tak upłynął rok. Na prośbę zakrystyana został wreszcie Michałek przydany do pomocy stajennym, konie czyścił, słomę pod nie słał, owies ze śpichlerzyka nosił, było tego znów rok. Przez ten czas udało się wielokroć chłopcu dosiąść źrebaka i gnać oklep na błonie z rozkazem proboszcza albo stajennego. Ile guzów na głowie nosił, tego nikt nie zliczył, mało czy wiele, nieraz przez łeb koniowi zleciał i leżał potem, jak martwy, na twardej ziemi. Kiedyindziej ledwie siebie i źrebca nie zabił, bo wpadł z koniem w głęboki jar, przy innej okazyi cudem tylko nogi ocalił; zaplątał je bowiem między żerdziami, przez wysoki płot skacząc, za co od starszego stajennego tęgo po karku dostał. Nie zważał jednak ani na guzy, ani na szturchańce, które często za swe zuchwalstwo z końmi obrywał. Nawet nie płakał wtedy, jak mu się zdarzało buczeć, kiedy na nędzę ludzką patrzał, skurczony pod pięścią dozorcy, pędził z powrotem do stada. Za to nauczył się konno oklep jeździć, a tak mocno szkapy trzymać, że nie oderwać go było od źrebca, jak nie oderwiesz ostu, który się na ściernisku do sukmany przypnie.
Martwił się Piotr szaleństwami chłopaka.
– Trzeba ci było szlachcicem na świat przyjść, wojny próbować z rycerzami, a tak zginiesz pod kopytem pierwszej lepszej szkapy – mawiał stary. On byłby chciał Michałka na zakrystyana sposobić, ministrantury go uczyć, cóż kiedy dobre zamiary opiekuna szły na marne, bo chłopak nie dał sobie łaciną głowy zaprzątać i, choć pokornie całował rękę chrzestnego ojca, to jednak nauki jego mimo uszu puszczał.
Za to po dwu latach praktyki przy starszym nad końmi umiał już Michałek źrebce objeżdżać, jak żaden ze stajennych, najdzikszemu wierzchowcowi radę dał, a choć zdarzało się, że koń potargał na nim ubranie, nawet czasem w złości zębami za ramię schwytał, sierota ustraszyć się tem nie dał i w końcu zawsze na swojem postawił, więcej łagodnością, niż batem, sobie pomagając.
Znalazł jednak Piotr sposób na poskromienie urwisa. Ile razy Michałek wracał od stada ściarany i brudny, że pożalić się było tego przyodziewku, który mu opiekun sprawiał, ile razy zwłaszcza wstyd zakrystyanowi zrobił w koście – łe obtarganym kożuchem, zawsze jednem groził stary:
– Nigdy ci już, Michałku, nie będę o Szwedach gadał–i Michałek pokorniał, jak trusiątko, całował zakrystyana w rękę a choć brała go ochota uciec do stada, to tylko ukradkiem ku koniom spoglądał, cierpliwie zaś nauk Piotra słuchał, byle posłuszeństwem wprowadzić go w dobry humor i dowiedzieć się raz jeszcze, jak to było pod Kirchholmem, kiedy hetman Chodkiewicz topił Szwedów w morzu.
– Szwedzi uciekali przed naszymi, bo ich tęgo prali, i wyśta prali też, prawda, tatulu? – przymilał się Michałek, który ojcem Piotra nazywał.
– Juści że uciekali, co ino mieli sił, bośmy im tęgo na pięty następowali. Woleli w wodę skakać, jak żaby, żeby się prędzej do okrętów dostać, niż łby na polskiej ziemi zostawić.
– A duża była ta woda, tatulu, tyla, co nasze błonie?