Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Michałek: opowiadanie z czasów Jana Kazimierza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Michałek: opowiadanie z czasów Jana Kazimierza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 216 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OPO­WIA­DA­NIE Z CZA­SÓW JANA KA­ZI­MIE­RZA

War­sza­wa

Kra­ków – G. Ge­be­th­ner i spół­ka 19O6

Druk… i Lit. Jana Cot­ty w War­sza­wie, Ka­pu­cyń­ska 7.

– Mel­du­ję je­go­mo­ści, jako wdo­wa po cie­śli, Woj­cie­chu, Ma­ry­an­na, umar­ła dzi­siej­szej nocy – mó­wił do pro­bosz­cza za­kry­sty­an. Słu­gi­wał on za mło­du w woj­sku, a na sta­rość w Rud­ni­ku nad Sa­nem, o mil 20 od Lwo­wa miesz­kał i przy ko­ście­le po­rząd­ku pil­no­wał. Zwa­no go Pio­trem, że to łysy był i do świę­te­go Pio­tra na ob­ra­zach po­dob­ny, u pasa zaś okrut­ne klu­cze no­sił. Nie pa­mię­tał, nikt z naj­star­szych lu­dzi, ja­kie było praw­dzi­we Pio­tra za­wo­ła­nie, ale wszy­scy w ca­łej pa­ra­fii sza­no­wa­li za­kry­sty­ana za to, że uczci­wie całe ży­cie się spra­wo­wał, a za mło­du ciu­rą, to jest słu­gą ry­cer­skim przy woj­sku pol­skim zo­sta­jąc, okrut­nie ze Szwe­da­mi do­ka­zy­wał i siła ich na­rą­bał, jako też do­tąd sza­blę z tam­tych cza­sów cho­wał.

– Umar­ła! świeć Pa­nie nad jej du­szą! – od­po­wie­dział pro­bosz sta­ru­szek i za­raz po­tem do­dał. – Trze­ba god­nie po­cho­wać nie­boszcz­kę, trum­nę niech w sto­lar­ni zbi­ją, dzia­do­wi przy­każ, żeby dzwo­nów nie ża­ło­wał, a chło­pa­ka sie­ro­tę wziąć na ple­ba­nię.

– W smut­ku za mę­żem ze­szła ze świa­ta – prze­rwał za­kry­sty­an.

– Może i to być, we wszyst­kiem wola Boża. Du­szy Woj­cie­cha nie za­wa­dzi też wspo­mnieć przy śpie­wa­niu eg­ze­kwii, jemu na­wet pa­cierz po­trzeb­niej­szy, niż nie­boszcz­ce, bo ona była bar­dzo po­boż­na ko­bie­ci­na, a on na­głą śmier­cią zgi­nął.

– Za dru­gie­go się za­sta­wił i męż­nie z niedź­wie­dziem po­ty­kał, to mu pew­nie świę­ty Mi­chał, ry­cerz nie­bie­ski, mi­ze­ri­ko­dyę Bożą wy­pro­sił.

Pro­boszcz zgro­mił za­kry­sty­ana.

– Nie grzesz­ne­go czło­wie­ka spra­wa Bo­skie wy­ro­ki ba­dać i prze­są­dzać, le­piej sto­kroć pa­cierz za umar­łe­go zmó­wić. U cie­bie, Pio­trze, za­wsze w sta­rej gło­wie żoł­nier­skie wró­ble sie­dzą.

Pan Piotr chciał jesz­cze bro­nić sła­wy kuma Woj­cie­cha, ale się po­wstrzy­mał i nie od­po­wie­dział ani sło­wa. Brzęk­nął tyl­ko nie­cier­pli­wie klu­cza­mi i chwy­cił je w garść, jakg­dy­by sza­blą były, nie wiąz­ką że­la­stwa.

Pa­cho­łek przy­niósł tym­cza­sem świe­żo wy­czysz­czo­ną su­tan­nę i buty pro­bosz­cza. Ksiądz, siwy, jak go­łą­bek, zło­żył książ­kę, z któ­rej od­ma­wiał pa­cie­rze, zrzu­cił cie­pły sza­ra­fan, bo wska­zów­ka na ze­ga­rze do­bie­ga­ła siód­mej, a o tej go­dzi­nie od pięć­dzie­się­ciu z górą lat od­pra­wiał je­go­mość mszę świę­tą i nig­dy mi­nu­ty nie chy­bił.

Wła­śnie ozwa­ła się sy­gna­tur­ka, trze­po­cząc dzwon­kiem na wie­ży ko­ściel­nej; za­kry­sty­an znał swo­je obo­wiąz­ki, choć więc na­ga­na pro­bosz­cza tkwi­ła mu jesz­cze w pa­mię­ci, od­chrząk­nął tyl­ko go­rycz z ję­zy­ka, za­dzwo­nił ostro klu­cza­mi i po­szedł do ko­ścio­ła za­pa­lać świe­ce przed oł­ta­rzem. Ale za­raz na pro­gu cze­ka­ła go nowa al­te­ra­cya z ba­ba­mi, któ­re w kruch­cie pa­cie­rze od­ma­wia­ły.

– Umie­cie garść po tyn­fy do pro­bosz­cza wy­cią­gać, a ko­ścio­ła to dziś żad­na nie za­mio­tła–ła­jał pan Piotr, bo wo­gó­le­nie lu­bił ko­biet, im też przy­pi­sy­wał wszyst­ko złe na świe­cie. Sam nig­dy że­nić się nie chciał, jed­ną Woj­cie­cho­wą sza­no­wał, a na­wet z or­ga­ni­ści­ną wiecz­ną wiódł kłót­nię o kom­żę, któ­rej mu prać nie chcia­ła, cho­ciaż to był jej obo­wią­zek.

Kom­żę przy­wdzie­wał za­kry­sty­an, żeby do mszy słu­żyć pro­bosz­czo­wi, bo ża­den z chło­pa­ków, zda­niem p. Pio­tra, nie umiał dość do­brze mi­ni­stran­tu­ry.

Sta­re ko­ści od­ma­wia­ły wpraw­dzie po­słu­szeń­stwa, ale wo­lał klę­czyć na gra­du­sach, niż słu­chać z ław­ki, jak mło­ko­sy pę­dzi­wia­try py­tlem re­cy­tu­ją con­fi­te­or, a co gor­sza, na ja­skół­ki od oł­ta­rza zy­zu­ją, bo się pta­ki pod ko­ściel­nym su­fi­tem za mu­cha­mi uga­nia­ły.

Żal było Pio­tro­wi Ma­ry­an­ny, czy może wziął do ser­ca na­ukę pro­bosz­cza, dość, że raz po raz wiecz­ne od­po­czyn­ki za zmar­łą i jej męża od­ma­wiał.

Za cie­ślę Woj­cie­cha jesz­cze gor­li­wiej, niż za wdo­wę się mo­dlił, gdyż sza­no­wał lu­dzi męż­ne­go ser­ca, kal­ku­lo­wał zaś, że nie może in­a­czej być, tyl­ko na­wet w nie­bie świę­ci pań­scy mi­lej spo­glą­da­ją na zu­chów, niż na tchó­rzy.

– Je­go­mość na­tem znać się nie mogą, bo zwy­czaj­nie, jak księ­dzu przy­stoi, ino pa­cie­rza pa­trzy; pan Łu­kasz brat je­go­mo­ści, co z nim pod Kir­ch­hol­mem na Szwe­dów cho­dzi­łem, ten przy­znał­by mi ra­cyę, świeć Pa­nie, nad jego du­szą – wzdy­chał po­boż­nie za­kry­sty­an i, wspo­mniaw­szy daw­ne­go swe­go do­bro­dzie­ja, za­raz na in­ten­cyę Łu­ka­sza za­czął ko­ron­kę.

Z mę­żem Ma­ry­an­ny łą­czy­ło Pio­tra ku­mo­stwo, nie dla­te­go jed­nak był mu cie­śla miły. Toż zda­rzy się byle kpu dziec­ko do chrztu po­da­wać, gdy o to lu­dzie pro­szą, a chrze­ści­jań­skiej usłu­gi od­mó­wić nie wy­pa­da. Wca­le inna była przy­czy­na, że Piotr chęt­nie Woj­cie­cha ta­ba­ką czę­sto­wał i na po­gwa­rę do sto­lar­ni za­cho­dził. Przy­ja­ciół­mi wy­ro­śli od dzie­ciń­stwa, obaj chłop­skie­go po­cho­dze­nia, do roli na­wy­kli za mło­du, tu w Rud­ni­kach uro­dze­ni i na księ­żej zie­mi osie­dli, okrut­ną oka­zy­wa­li do wo­jacz­ki ocho­tę. Pio­tro­wi po­szczę­ści­ło się, jak mało komu, bo brat pro­bosz­cza za­brał go z sobą na wy­pra­wę da­le­ko, aż hen nad samo mo­rze. Mąż Ma­ry­an­ny nig­dy zaś nie po­wą­chał pro­chu, ale i tak są­dzo­ne mu było na­głą zgi­nąć śmier­cią i od­wa­gę przy­tem oka­zać wiel­ką.

Wła­śnie mia­no w boru spusz­czać so­sny na nowy wia­trak, bo sta­ry bu­rza wy­wró­ci­ła je­sie­nią. Woj­ciech znał się do­brze na cie­siel­ce, a wia­do­ma rzecz, że do wia­tra­ka okrut­ną i zdro­wą bel­ką wy­brać na­le­ży, sko­ro ją mły­na­rze kró­lem na­zy­wa­ją. Po­je­chał więc Woj­ciech po kró­la, a że wte­dy w la­sach zwie­rza, i to nie­po­śled­nie­go, było dużo, nie no­wi­na chło­pu po­ty­kać się z wil­kiem albo z niedź­wie­dziem, ka­zał pa­rob­kom za­brać nie tyl­ko sie­kie­ry, ale i oszczep ko­wa­ny, jako iż do da­le­kie­go wy­bra­li się boru.

Nie prze­czu­wał cie­śla nic złe­go, bo we­so­ło że­gnał żonę i syna Mi­cha­ła, któ­ry mu się na wiel­ki dziw w póź­nym wie­ku uro­dził, kie­dy już wprzód kil­ko­ro dzie­ci był w zie­mi po­grze­bać mu­siał, z okrut­nym ża­lem swo­im i żony. Ko­chał też Woj­ciech chłop­ca i uwa­żał so­bie je­dy­na­ka, jako to oko w gło­wie, ale dziś na od­jezd­nem wca­le żad­ne­go smut­ku nie oka­zy­wał, cho­ciaż Mi­cha­łek do ojca się przy­mi­lał i na­pra­szał, żeby go ta­tu­lo wziął z sobą drze­wo w le­sie zna­czyć.

We­sół był Woj­ciech, ręce za­bi­jał od do­kucz­li­we­go mro­zu, a hu­kał, aż mu drze­wa po­nie­któ­re echem od­po­wia­da­ły. Czy li­cho zbu­dził hu­ka­niem, czy złe wy­pło­szył, dość, że, gdy wła­śnie, na so­śnie sie­dząc, drze­wa gru­bość mie­rzył, wy­padł z gąsz­czy okrut­ny niedź­wiedź z wy­wa­lo­nym ozo­rem, z kła­mi, któ­re bły­ska­ły w py­sku, jak li­po­we gra­bie. Zzia­ja­ne było niedź­wie­dzi­sko i wście­kłe, snąć ru­szy­ła go ob­ła­wa z ja – my, w któ­rej się na zimę za­ko­pał, przed ludź­mi ucie­kał i nie­spo­dzie­wa­nie znów na lu­dzi tra­fił, to słusz­nie w złość wpadł.

Chwy­cił pa­ro­bek za oszczep, ale za­miast zwie­rza nim ugo­dzić, jako że tchórz­li­we­go był ser­ca, na­wró­cił w miej­scu do sani i uciekł, a miś tym­cza­sem sta­nął na tyl­nich ła­pach, przed­nią zaś się­gnął do dru­gie­go ro­bot­ni­ka. Był­by mu, jak nic, zdarł skó­rę z gło­wy, bo dra­snął już pa­zu­ra­mi czu­ba, kie­dy cie­śla, nie py­ta­jąc na nie­bez­pie­czeń­stwo, zsu­nął się z so­sny i sie­kie­rą zmie­rzył zwie­rza mię­dzy śle­pie.

Ryk­nął niedź­wiedź, gdyż nie­zgo­rzej prze­je­cha­ło go że­la­stwo przez łeb, ale snąć tem okrut­niej­sza po­rwa­ła te­raz mi­sia złość, bo przy­siadł z bólu na za­dzie, roz­warł pasz­czę­kę, choć krew z ku­dłów pły­nę­ła stru­gą, sko­czył całą siłą na­przód i, nim Woj­ciech dru­gi raz za­mach­nął sie­kie­rą, ob­ła­pił wpół cie­ślę, do śmier­tel­ne­go za­pra­sza­jąc go tań­ca.

Ko­le­ba­li się przez chwi­lę zwierz z czło­wie­kiem. Woj­ciech rzu­cił sie­kie­rę i go­łe­mi rę­ko­ma du­sił niedź­wie­dzia w ży­la­stych pal­cach, ale, choć chłop był moc­ny, jak rzad­ko zna­leźć, a zwierz ran­ny, nie strzy­mał człek bie­da­czy­sko, krew ży­gnę­ła mu usta­mi, że­bra zaś trzesz­cza­ły, jak chró­ścia­ny płot. Miś du­sił i du­sił tym­cza­sem, o nic już nie py­ta­jąc, aż po­rzu­cił wresz­cie na śnieg nie­ży­we­go Woj­cie­cha i, po­mru­czaw­szy chwi­lę nad tru­pem cie­śli, uciekł w las sko­wy­cząc. Zwie­rzo­wi też może przy­szło po­tem zdech­nąć w gąsz­czu, bo rana, co mu ją kmieć za­dał sie­kie­rą, była okrut­na.

Dru­gi pa­ro­bek la­tał tym­cza­sem po le­sie, jak opę­ta­ny, i krzy­czał, wo­ła­jąc ra­tun­ku. Głu­pi chłop, toż prze­cie buki ani cho­ja­ry, choć tę­gie i wy­ro­słe, po­mo­cy za­bi­te­mu udzie­lić nie mo­gły. Kogo śmierć schwy­ci, tego twar­do w ła­pach trzy­ma, żad­ne­go po­fol­go­wa­nia nie da­jąc, nie po­fol­go­wa­ła też i Woj­cie­cho­wi, choć żona Ma­ry­an­na ła­ma­ła nad umar­łym ręce, a syn Mi­cha­łek dzień i noc bu­czał przy ojcu bez prze­stan­ku, obie­cu­jąc za­bić wszyst­kie niedź­wie­dzie, ja­kie ino po świe­cie cho­dzą. Zwy­czaj­nie, nie­mą­dre ga­da­nie, któ­re jed­nak sie­ro­cie w ża­ło­ści ulży­ło.

Po­cho­wa­no cie­ślę przy­stoj­nie, ni­cze­go nie ża­łu­jąc nie­bosz­czy­ko­wi. Za­kry­sty­an okrut­nie nad ku­mem la­men­to­wał, a dzia­do­wi przy­ka­zy­wał tak siar­czy­ście bić we dzwo­ny, żeby aż w nie­bie usły­sze­li, że spra­wie­dli­wa du­sza do świę­tych pro­gów idzie. Zniósł jed­nak Piotr fra­su­nek po przy­ja­cie­lu męż­nem ser­cem, jak na żoł­nie­rza przy­sta­ło, i po­tem na­wet nie­raz przy­ga­niał Ma­ry­an­nie za to, że so­bie zbyt­nio śmierć męża do gło­wy przy­bie­ra, za­miast na chło­pa­ka mieć ba­cze­nie.

Praw­dę mó­wił Piotr. Nikt Mi­chał­ka od psich fi­glów nie od­zwy­cza­jał, nikt mu pa­sem oj­cow­skim skó­ry nie ścią­gał, to też urwis cały dzień świa­tem go­nił, a że z przy­ro­dze­nia go – rącz­ka i har­dus był okrut­ny, to bi­ja­ty­ki na bło­niu raz po raz za­czy­nał. Bali go się pa­stusz­ko­wie, jako naj­moc­niej­sze­go ze wszyst­kich chło­pa­ków, ja­koż nad wiek dał mu Bóg siły. Mat­ce z lasu taką więź chró­stu po­tra­fił przy­nieść, coby się pod nią set­ny pa­ro­bek ugiął, a gdy raz byk na pa­stwi­sko wy­padł i ro­ga­mi dzie­cia­kom gro­ził, to je­den tyl­ko Mi­cha­łek nie uciekł z bło­nia. Owszem, za­stą­pił zwie­rzo­wi dro­gę, wo­rek mu na oczy za­rzu­cił, a po­tem do­siadł go, jak ko­nia, i do obo­ry wierz­chem na byku do­je­chał, cze­mu się sam ksiądz pro­boszcz wiel­ce dzi­wo­wał.

Ser­ce miał Mi­cha­łek do­bre, ostat­ni ka­wa­łek chle­ba głod­ne­mu od­dał, a jak nie wie­dzieć o co w złość wpa­dał, tak też i pręd­ko gniew go mi­jał, że go­tów był nad tym, któ­re­go po­bił, rzew­li­wie bu­czeć, zwy­czaj­nie rap­tus, za­wa­dy­aka.

Mat­kę i Pio­tra, jako swe­go chrzest­ne­go ojca, bar­dzo ko­chał, ale mat­ką nie­dłu­go się cie­szył, bo wdo­wa z ża­ło­ści po mężu w cięż­ką cho­ro­bę wpa­dła, nic, tyl­ko dy­cha­ła a schła, jako te wió­ra, co je Woj­ciech w sto­lar­ni he­blem z de­ski stru­gał.

– Już ja cię ro­ba­ku, odej­dę, a do mego na tam­ten świat się wy­pro­szę – ma­wia­ła Ma­ry­an­na do Mi­chał­ka; mar­ła w oczach, że pra­wie sa­mo­chcąc łza­mi lam­pę ży­cia ga­si­ła, czy­niąc nie­le­d­wie, jako czy­ni­ły daw­niej w Pol­sce wdo­wy po­gań­skich ry­ce­rzy, któ­re ra­zem z za­bi­tym mę­żem na stos szły i żyw­cem pa­lić się ka­za­ły.

Więc też przy­szedł taki dzień, że wdo­wa sama śmierć swo­ją prze­wi­dzia­ła, księ­dza wi­ka­re­go o ostat­nie sa­kra­men­ty po­pro­si­ła, Pio­tro­wi opie­kę nad sy­nem zda­ła i do­pie­ro, do łóż­ka się układł­szy, cze­ka­ła ostat­niej go­dzi­ny, ja­koż istot­nie o za­ra­niu, z po­boż­ną pie­śnią na ustach, snem wiecz­nym za­snę­ła.

Pro­boszcz nie­dar­mo przy­ka­zy­wał, aby Ma­ry­an­na była po­cho­wa­na god­nie, jak przy­sta­ło po­boż­nej, z dzia­da pra­dzia­da tu osia­dłej żo­nie kmie­cia. Dzwo­nów nie ża­ło­wa­no, oł­tarz ja­rzył się od świec, trum­na była czar­na, z wy­bi­tym na wie­ku krzy­żem ze świe­cą­cych goź­dzi­ków, a za trum­ną mat­ki le­żał Mi­cha­łek krzy­żem i pła­kał tak, że od sie­ro­ce­go szlo­cha­nia, od sie­ro­cych łez prze­mo­kła ko­ściel­na po­sadz­ka. Za­kry­sty­an z or­ga­ni­stą śpie­wa­li tym­cza­sem eg­ze­kwie przed wiel­kim oł­ta­rzem, ale Piotr raz po raz wy­cie­rał nos kra­cia­stą chust­ką, aż się po ko­ście­le roz­le­ga­ło, i na Mi­chał­ka spo­glą­dał. Chwy­ta­ło go coś za gar­dło od tego sie­ro­ce­go bu­cze­nia i ulży­ło mu do­pie­ro wte­dy, kie­dy ślub uczy­nił, że chło­pa­ka nie opu­ści, oj­cem mu bę­dzie naj­lep­szym i, da Bóg, na uczci­we­go czło­wie­ka a do­bre­go słu­gę dla kró­la pol­skie­go Jana Ka­zi­mie­rza wy­cho­wa.

Bo dzia­ło się to w tych cza­sach, kie­dy na­ród nasz sam so­bie kró­lów wy­bie­rał, kie­dy miał wiel­kie woj­ska ry­ce­rzy i bro­nił się nie­mi od każ­de­go, kto­by chciał w gra­ni­ce Pol­ski wejść, a ka­wa­łek na­szej oj­co­wi­zny urwać. W mia­stach, po urzę­dach i szko­łach sami Po­la­cy sie­dzie­li, nikt też in­ne­go sło­wa nad swo­ją przy­ro­dzo­ną a oj­czy­stą mowę nie sły­szał. Rzą­dził się na­ród, jako sam chciał, po­słów na sejm do War­sza­wy albo do in­nych miast pol­skich wy­sy­ła­jąc, i tam spo­łecz­nie się na­ra­dza­jąc, gdzie w kra­ju jaki po­rzą­dek za­pro­wa­dzić na­le­ży. Po­rzą­dek ten psuł się już wpraw­dzie po­tro­sze, bo tak na świe­cie bywa, że, gdy komu do­brze, to sza­no­wać swo­jej doli nie umie, psuł się zaś po­rzą­dek w Pol­sce z jed­nej przy­czy­ny. Oto za pierw­szych na­szych pra­oj­ców wszy­scy oby­wa­te­le, czy­li miesz­kań­cy kra­ju, byli tak­że rów­ni, wszy­scy w zgo­dzie zie­mię ora­li i je­den się nad dru­gie­go nie wy­no­sił. Do­pie­ro kie­dy Niem­cy do na­szej Pol­ski, jak do cu­dzej obo­ry, wła­zić za­czę­li i lu­dzi na po­stro­nek bra­li, a w nie­wo­lę do sie­bie cią­gnę­li, do­pie­ro wte­dy mu­sie­li Po­la­cy roz­dzie­lić mię­dzy sie­bie ro­bo­tę. Jed­ni tedy ora­li da­lej zie­mię, żeby nie bra­kło chle­ba na­ro­do­wi, a dru­dzy na koń sia­da­li i, czem po­pa­dło, Niem­ca od na­szych gra­nic od­ga­nia­li. Za­wsze zaś śmiel­szy jest ten, któ­ry mie­czem wy­wi­ja, niź­li ten, któ­ry, do zie­mi zgię­ty, pług po roli pro­wa­dzi. To też kmie­cie z mie­cza­mi na­bra­li wiel­kiej har­do­ści, bo i byli zu­chy, co się zo­wie; dzień i noc pę­dzi­li są­sia­dów od gra­nic. A trze­ba wam wie­dzieć, że na­ła­zi­li nas róż­ni Niem­cy, Krzy­ża­cy, Pru­sa­cy, Po­mo­rza­nie, póź­niej znów po­ga­nie – Ta­ta­rzy, że i zli­czyć tej ćmy nie­po­dob­na, któ­ra się do Pol­ski po na­sze do­bro pcha­ła. Wo­ja­ków na­zy­wa­no po­tem szlach­tą, szlach­ta za­tem dzień i noc czu­wać mu­sia­ła, żeby na każ­de za­wo­ła­nie kró­la le­cieć do tej gra­ni­cy, od któ­rej wła­ził ra­buś, i wy­ga­niać go, skąd przy­szedł. Nie było wte­dy ta­kie­go woj­ska umun­du­ro­wa­ne­go i z jed­na­ko­wą bro­nią, jako dziś, tyl­ko szlach­ta sia­da­ła na ko­nia i pę­dzi­ła z sza­blą na nie­przy­ja­cie­la, a król albo wódz, co go het­ma­nem na­zy­wa­no, do­wo­dził wszyst­ki­mi ry­ce­rza­mi. To było jed­nak złe, że ry­ce­rze za­po­mnie­li, jako brać­mi są tych kmie­ci, któ­rzy ora­li zie­mię, i za­czę­li nimi gar­dzić, prze­chwa­la­jąc się, iż lada kto po­tra­fi za płu­giem cho­dzić, a krew swo­ją i ży­cie za Pol­skę dać nie każ­dy rad. Za­czę­li też ry­ce­rze w har­do­ści swej upo­mi­nać się o co­raz więk­sze dla sie­bie pra­wa, gdy zaś król się temu sprze­ci­wił, to mu za­prze­cza­li wła­dzy i zgo­ła słu­chać go nie chcie­li. W każ­dym kra­ju tra­fi się ta­kie po­pso­wa­nie na­ro­du, u in­nych lu­dów było jesz­cze da­le­ko go­rzej, a jed­nak po­wo­li na­pra­wia­li so­bie ład w domu i nikt im w tem nie prze­szka­dzał; u nas jed­nak sta­ło się in­a­czej. Za­raz róż­ni są­sie­dzi za­czę­li się zwia­dy­wać, że w Pol­sce zgo­dy nie­masz, i da­lej za­czy­nać z nami zwa­dę, żeby ka­wał oj­czy­zny albo bo­daj i całą za­brać. Naj­pierw­si we­szli do nas Niem­cy i już nie dali się wy­go­nić, owszem, co­raz da­lej leź­li w kraj, jako, nie przy­mie­rza­jąc, nie­ro­ga­ci­zna, któ­rej je­śli z miej­sca nie na­wró­cisz, to ci całą niwę spy­sku­je. Ale Niem­com było przy­najm­niej bliz­ko, bo sie­dzie­li tuż pod bo­kiem, cóż jed­nak na to po­wie­cie, że aż z za mo­rza przy­pły­nął na­ród, któ­ry Szwe­da­mi na­zy­wa­ją, i chciał Pol­skę za­brać. Na złe to wy­szło ra­bu­siom, bo zna­lazł się wte­dy wiel­ki ry­cerz Chod­kie­wicz, któ­ry umiał mat­ki-oj­czy­zny bro­nić i Szwe­do­wi skó­rę wy­kro­pił pod wsią Kir­ch­hol­mem. Tam ich król mało się w mo­rzu nie uto­pił, a po­tem z ca­łem woj­skiem tak zmy­kał, że by­ło­by się za nimi ku­rzy­ło, ale przez wodę ucie­ka­li, to i ślad po nich nie zo­stał.

Na tej to wła­śnie woj­nie był w swej mło­do­ści Piotr. Nie miał on pra­wa do ry­cer­skich ho­no­rów, bo kmie­ciem się uro­dził, nie szlach­ci­cem, słu­żył więc tyl­ko pod pa­nem Łu­ka­szem, bra­tem pro­bosz­cza z Rud­ni­ka. Ta­kie słu­gi ry­cer­skie na­zy­wa­no ciu­ra­mi. Za­zwy­czaj ciu­ro­wie czy­ści­li tyl­ko broń i ko­nie szlach­ty, pod Kir­ch­hol­mem jed­nak, gdzie szwedz­kie­go woj­ska było dużo, a pol­skich ry­ce­rzy mało, słu­dzy we­spół z pa­na­mi sta­nę­li do bi­twy, tak zaś ochot­nie na ra­bu­siów na­cie­ra­li, że sam het­man Chod­kie­wicz chwa­lił ciu­rów dla ich od­wa­gi.

Dał więc Piotr już do­wód, jako po­tra­fi nie ża­ło­wać krwi za mat­kę-oj­czy­znę, a choć na sta­rość wo­jen­ki za­nie­chał i za­miast sza­bli ko­ściel­ne klu­cze do boku przy­pa­sał, ko­chał Pol­skę, jak każ­dy pra­wy oby­wa­tel ko­chać po­wi­nien swój kraj, bio­rąc zaś Mi­chał­ka w opie­kę, chciał i jego tak­że wy­cho­wać na do­bre­go Po­la­ka. Świę­cie też obiet­ni­cę speł­nił; za­raz po po­grze­bie Ma­ry­an­ny wziął sie­ro­tę do swo­jej izby, ale prze­ko­nał się wkrót­ce, że chło­pa­ka tyl­ko w staj­ni utrzy­mać po­tra­fi. Miał Mi­cha­łek z dzie­ciń­stwa dziw­ne do koni upodo­ba­nie, a że pro­boszcz nie­zgor­sze cho­do­wał sta­do, sie­ro­ta więc wy­my­kał się na bło­nia i spo­glą­dał ła­ko­mie po źreb­cach, któ­rych mu ko­niu­chy do­siąść bro­ni­ły. Tak upły­nął rok. Na proś­bę za­kry­sty­ana zo­stał wresz­cie Mi­cha­łek przy­da­ny do po­mo­cy sta­jen­nym, ko­nie czy­ścił, sło­mę pod nie słał, owies ze śpi­chle­rzy­ka no­sił, było tego znów rok. Przez ten czas uda­ło się wie­lo­kroć chłop­cu do­siąść źre­ba­ka i gnać oklep na bło­nie z roz­ka­zem pro­bosz­cza albo sta­jen­ne­go. Ile gu­zów na gło­wie no­sił, tego nikt nie zli­czył, mało czy wie­le, nie­raz przez łeb ko­nio­wi zle­ciał i le­żał po­tem, jak mar­twy, na twar­dej zie­mi. Kie­dy­in­dziej le­d­wie sie­bie i źreb­ca nie za­bił, bo wpadł z ko­niem w głę­bo­ki jar, przy in­nej oka­zyi cu­dem tyl­ko nogi oca­lił; za­plą­tał je bo­wiem mię­dzy żer­dzia­mi, przez wy­so­ki płot ska­cząc, za co od star­sze­go sta­jen­ne­go tęgo po kar­ku do­stał. Nie zwa­żał jed­nak ani na guzy, ani na sztur­chań­ce, któ­re czę­sto za swe zu­chwal­stwo z koń­mi ob­ry­wał. Na­wet nie pła­kał wte­dy, jak mu się zda­rza­ło bu­czeć, kie­dy na nę­dzę ludz­ką pa­trzał, skur­czo­ny pod pię­ścią do­zor­cy, pę­dził z po­wro­tem do sta­da. Za to na­uczył się kon­no oklep jeź­dzić, a tak moc­no szka­py trzy­mać, że nie ode­rwać go było od źreb­ca, jak nie ode­rwiesz ostu, któ­ry się na ścier­ni­sku do suk­ma­ny przy­pnie.

Mar­twił się Piotr sza­leń­stwa­mi chło­pa­ka.

– Trze­ba ci było szlach­ci­cem na świat przyjść, woj­ny pró­bo­wać z ry­ce­rza­mi, a tak zgi­niesz pod ko­py­tem pierw­szej lep­szej szka­py – ma­wiał sta­ry. On był­by chciał Mi­chał­ka na za­kry­sty­ana spo­so­bić, mi­ni­stran­tu­ry go uczyć, cóż kie­dy do­bre za­mia­ry opie­ku­na szły na mar­ne, bo chło­pak nie dał so­bie ła­ci­ną gło­wy za­przą­tać i, choć po­kor­nie ca­ło­wał rękę chrzest­ne­go ojca, to jed­nak na­uki jego mimo uszu pusz­czał.

Za to po dwu la­tach prak­ty­ki przy star­szym nad koń­mi umiał już Mi­cha­łek źreb­ce ob­jeż­dżać, jak ża­den ze sta­jen­nych, naj­dzik­sze­mu wierz­chow­co­wi radę dał, a choć zda­rza­ło się, że koń po­tar­gał na nim ubra­nie, na­wet cza­sem w zło­ści zę­ba­mi za ra­mię schwy­tał, sie­ro­ta ustra­szyć się tem nie dał i w koń­cu za­wsze na swo­jem po­sta­wił, wię­cej ła­god­no­ścią, niż ba­tem, so­bie po­ma­ga­jąc.

Zna­lazł jed­nak Piotr spo­sób na po­skro­mie­nie urwi­sa. Ile razy Mi­cha­łek wra­cał od sta­da ścia­ra­ny i brud­ny, że po­ża­lić się było tego przy­odziew­ku, któ­ry mu opie­kun spra­wiał, ile razy zwłasz­cza wstyd za­kry­sty­ano­wi zro­bił w ko­ście – łe ob­tar­ga­nym ko­żu­chem, za­wsze jed­nem gro­ził sta­ry:

– Nig­dy ci już, Mi­chał­ku, nie będę o Szwe­dach ga­dał–i Mi­cha­łek po­kor­niał, jak tru­siąt­ko, ca­ło­wał za­kry­sty­ana w rękę a choć bra­ła go ocho­ta uciec do sta­da, to tyl­ko ukrad­kiem ku ko­niom spo­glą­dał, cier­pli­wie zaś nauk Pio­tra słu­chał, byle po­słu­szeń­stwem wpro­wa­dzić go w do­bry hu­mor i do­wie­dzieć się raz jesz­cze, jak to było pod Kir­ch­hol­mem, kie­dy het­man Chod­kie­wicz to­pił Szwe­dów w mo­rzu.

– Szwe­dzi ucie­ka­li przed na­szy­mi, bo ich tęgo pra­li, i wy­śta pra­li też, praw­da, ta­tu­lu? – przy­mi­lał się Mi­cha­łek, któ­ry oj­cem Pio­tra na­zy­wał.

– Ju­ści że ucie­ka­li, co ino mie­li sił, bo­śmy im tęgo na pię­ty na­stę­po­wa­li. Wo­le­li w wodę ska­kać, jak żaby, żeby się prę­dzej do okrę­tów do­stać, niż łby na pol­skiej zie­mi zo­sta­wić.

– A duża była ta woda, ta­tu­lu, tyla, co na­sze bło­nie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: