- W empik go
Midnight blue - ebook
Midnight blue - ebook
Nic nie odbierze ci ludzi, których nosisz w sercu.
Dziesięć lat temu Rowoon opuścił rodzinne miasto w Korei i przeprowadził się do Pragi. Za wszelką cenę chciał zapomnieć o pięknej Mari, która zginęła na jego oczach.
Zamierzał odciąć się od przeszłości i wszystkiego, co podsuwało mu myśli o ukochanej. Jednak ucieczka nie przyniosła oczekiwanego rezultatu – Rowoon wciąż nie potrafi pogodzić się ze swoją stratą. Z biegiem czasu staje się cieniem samego siebie.
Wszystko się zmienia, gdy niespodziewanie spotyka młodą kobietę, do złudzenia przypominającą Mari. Jest przekonany, że to ona, choć w głębi duszy wie, że to niemożliwe – przecież widział, jak dziewczyna umiera.
Mimo targających nim wątpliwości postanawia wrócić do Korei i na własną rękę odkryć, co tak naprawdę wydarzyło się lata temu. By odzyskać spokój, będzie musiał zmierzyć się z bolesnymi wspomnieniami, ale także stawić czoła nowym tragediom…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-736-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Praga, marzec 2014
Noc. Słońce już dawno zniknęło za horyzontem i całe miasto okryło się ciemnością. Delikatne żółte światło wydobywające się z przyulicznych latarni walczy z pogrążającym wszystko mrokiem i nie dając tak łatwo za wygraną, wyznacza drogę wzdłuż metalowych torów. Cisza pośród tego pustkowia przeraża, odbierając mi z każdą sekundą coraz więcej oddechów. Idę przed siebie, nie wiedząc dokładnie, gdzie i w jakim celu. Moje nogi bezwiednie prą do przodu, jakby żyły własnym życiem. Rozglądam się wokół, ale w zasięgu mojego wzroku nie ma żywej duszy. Nagły, przeraźliwy dźwięk nadjeżdżającego z oddali pociągu niemal przyprawia mnie o zawał serca. Jak na zawołanie moje nogi zatrzymują się na środku betonowego peronu, nie pozwalając mi zrobić ani jednego kroku więcej. Wpatruję się w oślepiający blask lamp, które powoli zbliżają się w moim kierunku.
Co ja tutaj robię?
Zdezorientowany marszczę czoło, szukając w pamięci jakiejkolwiek odpowiedzi. Ból głowy pojawia się nagle, a towarzyszący mu pisk w uszach sprawia, że schylam się nisko. Zaciskam powieki i przyłożywszy dłonie do skroni, uciskam pulsujące miejsca. Katusze wydają się nie do wytrzymania, powoli rozchodzą się w każdą stronę mojego ciała, odejmując głos i zamrażając moje stopy w miejscu. Żołądek wariuje, doprowadzając mnie do mdłości, gdy odgłos tarcia metalowych kół pociągu o szyny jest coraz głośniejszy. Wymiotuję przed siebie, czując, jakbym pozbywał się wszystkich swoich wnętrzności. Ból znika, gdy tylko otwieram oczy. Z przerażeniem przyglądam się mazi, jaka ze mnie wypłynęła. Ciemnoczerwona krew rozlewa się strugami po peronie, nie pozostawiając ani jednego czystego miejsca. W panice przecieram usta dłońmi i wyciągam je przed siebie. Drżę, widząc, jak czerwony płyn skapuje między moimi palcami.
– Nie, nie umierasz.
Cichy głos obok wzdryga mną i na chwilę zatrzymuje serce ze strachu. Młoda dziewczyna, ubrana w szkolny jasnoszary mundurek i białą koszulę, pojawia się znikąd. Jej czarne, krótkie włosy delikatnie zawijają się tuż nad ramionami, powiewając na wietrze. W jej uszach tkwią słuchawki, a kabel ciągnący się wzdłuż jej ciała znika w kieszeni marynarki. Patrzy przed siebie, nawet nie zerkając w moją stronę. Wlepiam w nią oczy, nie mogąc wykrztusić z siebie ani słowa. Znam ją.
Mari?
– Wszystko u ciebie dobrze, Rowoon? – pyta, zachowując poważną minę.
Walczę ze sobą, chcąc jej odpowiedzieć, ale nie potrafię. Wyciągam dłoń w jej stronę, starając się jej dosięgnąć. Niestety moja ręka zatrzymuje się tuż przy jej rękawie. Stopy, jakby przygwożdżone do ziemi, nie pozwalają mi się do niej zbliżyć choć na centymetr.
– Wydajesz się szczęśliwy – mówi po chwili, opuszczając głowę, a kącik jej ust nieznacznie się unosi.
W myślach słowa kotłują mi się jak szalone, są nie do rozczytania. Tak wiele chcę jej powiedzieć, ale nie jestem w stanie. Gapię się na nią, czując, jak do oczu napływają mi łzy. Stoję jak zamrożony, krzycząc w duszy, by na mnie spojrzała.
Gdzieś nad nami z głośników, z których zwykle wybrzmiewają ogłoszenia o przyjazdach pociągów, zaczyna płynąć niezrozumiałe buczenie. Dźwięk trąbienia pociągu jest na tyle głośny, że zwraca nasze spojrzenia w jego stronę. Z mroku wyłaniają się coraz jaśniejsze i większe światła lokomotywy, rażąc mnie po raz kolejny. Latarnie zaczynają migotać, na zmianę gasnąc i zaświecając się. Psychodeliczna aura, jaka zaczyna tutaj panować, wznosi moje przerażenie do granic możliwości.
– Muszę już iść – szepcze.
Wyjmuje z uszu słuchawki, a z kieszeni szary odtwarzacz na kasety. Starannie zawija kabel wokół niego i wreszcie spoglądając na mnie, wkłada mi go do dłoni.
– Zaopiekuj się nim.
Uśmiecha się i rusza w stronę końca płyty peronu. Krzycząc w środku, obserwuję, jak przy każdym jej kroku kałuża krwi się rozstępuje, robiąc miejsce na jej lśniące czarne półbuty. Zatrzymuje się tuż przy krawędzi i odwraca. Patrzy mi prosto w oczy. Jej twarz wygląda nadzwyczaj spokojnie, gdy darzy mnie najszerszym uśmiechem, na jaki ją stać. Wiatr zwiększa swoją moc, rozwiewając jej włosy w każdą stronę, a migoczące dotąd lampy uspokajają się, przybierając czerwoną barwę. Wszędzie, gdzie spojrzę, zalewa się krwią. Pisk kół pociągu poraża mnie swoim dźwiękiem. Nie zdejmuję oczu z Mari, która bez wzruszenia tkwi spojrzeniem w moich. To, jak na mnie patrzy, rozdziera mnie na kawałki. Rozpacz emanująca z jej wnętrza niczym nie odzwierciedla emocji, jakie ukazuje jej ciało. Kiedy rozpędzona lokomotywa wjeżdża na peron, ona robi ostatni krok w tył.
– Dlaczego mnie nie uratowałeś? – wykrzykuje przeraźliwie z twarzą jak posąg i znika.
Wpatruję się w miejsce, w którym widziałem ją po raz ostatni, i zalewam się strumieniami łez. Bezradność, jaka mnie ogarnęła, niszczy od środka moją duszę. Czuję, jak gardło ściska jakaś niewidoczna lina, odbierając ostatnie tchnienie. Po jej zniknięciu w głowie oprócz powiększającej się pustki mam tylko jedno.
To ja ją zabiłem.
– Mari! – wrzeszczę z całych sił, budząc się w swoim łóżku.
Oblany potem, trzęsę się jak opętany. W przerażeniu dotykam szyi, upewniając się, że związany na niej wcześniej sznur zniknął wraz z koszmarem. Przyglądam się swoim drżącym dłoniom, oglądając je dokładnie z każdej strony. Pomimo mroku, jaki panuje w pokoju, światło księżyca wpadające przez okno pozwala mi się upewnić, że są zupełnie czyste. Dyszę głośno, łapczywie nabierając powietrze do płuc. Płaczę. Spod powiek wypływają łzy i skapują w jedno miejsce na białej poszewce kołdry. Wpatruję się w powiększającą się plamę, wplątując palce w krótkie kosmyki włosów przy samym czole.
– To tylko sen. To tylko sen… To tylko… – szepczę do siebie, pociągając nosem. – To moja pieprzona karma.
Ocieram mokre policzki i pełen gniewu zrywam się z łóżka. Wpadam do łazienki i opieram się o ceramiczny zlew. Odkręcam kurek z zimną wodą i ochlapuję energicznie twarz, chcąc jakoś uspokoić rozedrgane myśli. Woda spływa po całych rękach, rozchlapuje się na boki. To teraz mało istotne. Serce wali mi pod żebrami, mam wrażenie, że jego huk roznosi się po całym mieszkaniu. Gapię się w odpływ, obserwując znikające w nim strumienie wody. Chciałbym, żeby wraz z nimi zniknęły wszystkie moje wspomnienia, pozostawiając po sobie jedynie pustkę. Życie – gdy niczego się nie pamięta – wydaje się o wiele lepszą wizją niż ta bezcelowa egzystencja. Pełen bezgranicznego gniewu i bezradności spoglądam w niewielkie lustro przede mną.
Jaki jest w ogóle sens nadal to ciągnąć?
Zadaję sobie to pytanie od dziesięciu lat, codziennie starając się znaleźć chociaż jedną pozytywną rzecz, która mogłaby mnie tutaj zatrzymać. Z pogardą w oczach skanuję swoje odbicie. Mokre i zmierzwione czarne włosy przylegają do czoła, kończąc się tuż na linii gęstych brwi. Podkrążone oczy, mocno zarysowane kości policzkowe i trupioblada cera idealnie ukazują, jakim wrakiem człowieka jestem. Od kilku lat lewituję pomiędzy cienkimi granicami wytrzymałości, nie planując żadnej przyszłości.
– Kolejny koszmar?
Niski męski głos dochodzący zza rozchylonych drzwi do łazienki nie robi na mnie żadnego wrażenia. Chłodno spoglądam na ledwie widoczną w mroku twarz Hyunwoo, po czym powolnym ruchem dokręcam wciąż lecącą wodę w kranie.
– Przepraszam – odpowiadam krótko, nie wkładając w to słowo żadnego uczucia.
Chwytam za wiszący tuż obok biały ręcznik i na chwilę okrywam nim twarz. Pocieram ją mocno, nie zważając na ból, jakim może to się skończyć. Wzdycham po raz ostatni, by wraz z odłożeniem szmatki na miejsce przybrać dobrą minę do złej gry.
– Idę pobiegać – rzucam, wymijając Hyunwoo w drzwiach.
Zakładam znoszony już szary dres, ciepłą zimową czapkę i parę przybrudzonych trampek. Wybiegam z mieszkania bez słowa, chcąc jak najszybciej ruszyć przed siebie i uciec od bólu, jaki mnie przepełnia. Dwukondygnacyjna kamienica z małym studiem fotograficznym na parterze to nasz dom od prawie dziesięciu lat. Uciekam stamtąd przez tylne wyjście. Zimne wiosenne powietrze uderza we mnie od razu, chłodząc rozgrzane ciało. Nie spoglądam nawet na zegarek. Pustka na ulicach i delikatnie migoczące gwiazdy na czystym niebie wystarczają mi w zupełności, by ocenić, jak późno już jest. Prę bez planu przed siebie, napędzany przez galopujące serce.
Nocą Praga wydaje się jeszcze piękniejsza. Stare przedwojenne kamienice ciągną się metrami wzdłuż i wszerz, a ulice wyłożone gdzieniegdzie starą brukową kostką nadają temu miastu jeszcze większy urok. Pokonuję kilometr za kilometrem, oczyszczając się ze złych myśli choć na chwilę. Z każdym krokiem czuję, że wracam do rzeczywistości, oszukując swoją głowę złudnym spokojem. Dręczony koszmarami prawie każdej nocy zwiedzam czeską stolicę, za każdym razem prowadzony przez swoje nogi do innych miejsc. Zostawiam w pamięci najbardziej urokliwe i magiczne uliczki, by wrócić do nich ze swoim aparatem. Zatrzymuję się dopiero, gdy stopy zaczynają alarmować mnie o totalnym wyczerpaniu. Wielki kamienny most na Wełtawie, za dnia wypełniony turystami, o tej porze świeci pustkami. Poza dźwiękiem mojego zmęczenia i szumu płynącej pode mną rzeki nie ma tutaj nic więcej. Czuję, jakbym tylko ja istniał, jakbym tylko ja przeżył jakąś globalną katastrofę, a przede mną tkwiło teraz wielkie pytanie: co dalej?
Mokry od potu dres przykleja mi się do ciała. Nogi zaczynają coraz bardziej rozumieć odległość, jaką przebiegły, zwiększając z sekundy na sekundę swoje drżenie. Podchodzę więc do betonowej balustrady i opieram się o nią. Rozciągam mięśnie, wyginając się do granic możliwości w każdą stronę. Cisza, subtelnie rozmywana przez szum płynącej rzeki, wypełnia pustkę, jaka mnie otacza. Zamykam oczy, oddychając powoli. W pamięci automatycznie powracają mi miejsca z mojego rodzinnego miasta w Korei. Tęsknię za nim, ale powrót tam byłby zbyt bolesny. Tak wiele się wydarzyło. Nie jestem już tym samym osiemnastoletnim chłopakiem, bezmyślnie żyjącym tylko chwilą.
Tamta osoba umarła dziesięć lat temu.
Odeszła wraz z nią.
***
Powrót do domu zajął mi o wiele więcej czasu, niż sądziłem. Wymęczone stopy odmówiły posłuszeństwa, pozwalając mi jedynie na spokojny chód. Świt zawitał niepostrzeżenie, budząc z powrotem całe miasto do życia.
– Zaparzyłem świeżą kawę. – Hyunwoo atakuje mnie od razu, gdy przekraczam próg mieszkania. – Zupa będzie gotowa za chwilę – dodaje, widząc, jak bez słowa przemykam obok niego.
– Dzięki. – To jedyne, co potrafię mu odpowiedzieć.
Odkąd przylecieliśmy tutaj z Korei, nie znajduję lepszych słów, jakie mógłbym do niego skierować. Starszy ode mnie o co najmniej trzydzieści lat, jest jedynym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem. Powinienem być mu wdzięczny za to, że jeszcze żyję, ale czy to, kim teraz jestem, ma oznaczać szczęście? Wegetuję jak warzywo, z dnia na dzień przepełniony coraz większą odrazą do siebie. Czy nie lepsze byłoby po prostu…
Oblewam się zimną wodą pod prysznicem, jakbym chciał schłodzić rozszalałe myśli. Silny strumień zderza się z moją skórą, pozostawiając po sobie czerwone plamy. Ten ból jest niczym przy tym, co kotłuje się w moim wnętrzu. Jestem jak tykająca bomba. Jeden niewłaściwy ruch i zniknę. Dlaczego tylko za każdym razem tchórzę jak wystraszony dzieciak?
– Tchórz, cykor, mięczak, nieudacznik… – wyrzucam szeptem z siebie. – Nie jestem niczym więcej – dodaję, zakręcając wodę.
Zawsze złudnie myślę, że bieg lub lodowata woda zadziałają na mnie jak wybawienie, a działają jedynie jak marny plaster przyklejony na rozkładającą się ranę. Tętniący ból uspokaja się na chwilę, by każdej nocy na nowo przypominać mi o moim błędzie.
Odświeżam się i ubrany w biały T-shirt, szarą, rozpinaną bluzę i czarne, przetarte dżinsy wracam do kuchni. Zapach świeżo zmielonej i ręcznie zaparzanej kawy unosi się w całym mieszkaniu, mieszając się wraz z aromatem parującej jeszcze zupy haejangguk. Hyunwoo, ubrany jak zawsze w idealnie wyprasowaną niebieską koszulę i proste dżinsy, krząta się przy dużym stole pośrodku kuchni. Jego czarne włosy coraz bardziej przenikają się wraz z siwymi kosmykami, powoli zamieniając go już w starca. Siadam przy nakrytym stole, wlepiając wzrok we wszystkie przygotowane na blacie naczynia. Ciepły ryż, młode kimchi, kongjaban i sigeumchi namul czekają rozłożone dookoła ciepłej zupy, aż zatopię w nich swoje pałeczki. Pomimo burczenia, jakie czuję w swoim brzuchu, decyduję się jedynie na kawę. Mam wrażenie, że nie zasługuję na to wszystko, co dla mnie robi. Sam katuję się za swoje winy, odpychając udzielaną mi pomoc.
– Na dzisiaj mamy zaplanowaną jedną sesję w plenerze – mówi Hyunwoo, przerywając ciszę. – Klienci będą czekać na ciebie na Moście Karola o dziewiątej – dodaje, siadając na krześle naprzeciwko mnie.
Szybko pochłania przygotowane śniadanie, zadziwiając mnie swoim apetytem. Pomimo swojego wieku jest pełen życia, a więc stanowi dokładną przeciwność mnie. Obserwuję jego ruchy, biorąc coraz to większe łyki czarnej kawy. Milcząco przytakuję, aby potwierdzić, że przyjąłem do wiadomości jego słowa. Nigdy nie oczekuje niczego więcej. Zanurza głowę w gazecie, poruszając nią na prawo i lewo w zależności od tego, którą stronę czyta. Wschodzące ociężale słońce przebija się przez lekko rozchylone okiennice, oświetlając jego postać porannymi promieniami. W takiej aurze przypomina jakiegoś boga, który litując się nad nic nieznaczącym śmiertelnikiem, zniża się do roli jego anioła stróża. Gdyby nie on, już od dawna leżałbym w jednej z urn za szklaną witryną, opłakiwany przez matkę.
Czuję, że znów zaczynam odpływać myślami, więc duszkiem wypijam resztę ciepłego napoju i wstaję od stołu. Z szafki przy wyjściu zgarniam swoją torbę z aparatem i zarzuciwszy na ramiona czarną skórzaną kurtkę, wychodzę na zewnątrz. Błąkam się po ulicach, by zabić jakoś czas. Wciąż chłodne kwietniowe powietrze rozwiewa moje włosy na każdą stronę, przyprawiając mnie o dreszcze na szyi. Zarzucam kaptur na głowę, a dłonie wciskam głęboko do bocznych kieszeni kurtki, by ochronić się przed zimnem. Obserwuję mijanych ludzi, zerkając na nich kątem oka. Kurierzy, dostawcy, turyści, zwykli pracownicy biurowi, matki z dziećmi. Wszyscy wydają się mieć cel, nawet najmniejszy, dzięki któremu trzymają się tętniącej chęci do życia. Zabiegani, żyjący chwilą, zdenerwowani, szczęśliwi, zestresowani – tak wiele emocji, które dla nich mogą wydawać się mało ważne, dla mnie są wyznacznikiem tęsknoty. Tęsknoty za czymś, czego nigdy więcej nie będzie mi pisane poczuć. Depresja i nicość to dwa słowa opisujące moją teraźniejszość, które pozostaną ze mną już do końca.
Spoglądam na wielki zegar wiszący tuż nad witryną jednego ze sklepów wzdłuż ruchliwej ulicy. Za chwilę wybije ósma. Mam jeszcze godzinę do spotkania z klientami. Nogi nieświadomie poniosły mnie od razu w pobliże umówionego miejsca, kpiąc sobie z moich włóczęgowskich planów. Rozglądam się dookoła, szukając miejsca, w którym mógłbym przeczekać pozostały czas. Wolna drewniana ławka przy niskim murku wyznaczającym brzeg rzeki jako pierwsza rzuca mi się w oczy. Siadam na niej i ponurym wzrokiem wpatruję się w krajobraz po drugiej stronie. Kolorowe, stare budynki na pierwszym planie, okryte od tyłu pnącymi się do nieba wieżyczkami, sprawiają wrażenie, jakby istniała tam jakaś inna rzeczywistość. Bajkowa aura unosząca się wszędzie, gdzie popatrzę, prosi się o kilka ujęć aparatem. Wyjmuję swój sprzęt z wielkiej torby, montuję długi obiektyw i patrząc na niewielki ekran, ustawiam ostrość. Sprawdzam kadry, przykładając oko do wizjera, powoli przesuwam aparatem wzdłuż przeciwnego brzegu.
Jedno ujęcie.
Drugie.
Trzecie.
Subtelnym ruchem, nadal nie robiąc zadowalającego zdjęcia, przemieszczam się aparatem po moście. Masa ludzi, jaka o tej porze decyduje się zwiedzić jedno z najciekawszych miejsc w Pradze, nie ułatwia mi pracy. Lawiruję pomiędzy twarzami, skupiając się na wielkich posągach ustawionych na murkach mostu. Mrużę oko, gdy nagły błysk światła uderza prosto w obiektyw, rażąc mnie. Oślepiony nie daję za wygraną i namierzam miejsce, z którego dochodzi świetlne zakłócenie. Wytężam wzrok i coraz mocniej przesuwając pokrętłem długiego obiektywu, przybliżam obraz.
Serce przestaje mi bić, gdy malutka chmura zakrywa ospałe słońce, przerywając odbicie jego promieni od puderniczki w dłoni młodej kobiety. Nerwowo przełykam ślinę przez suche gardło, czując, jak moje ciało zaczyna drżeć. Długie, czekoladowe włosy, nieskazitelna, jasna skóra i twarz… Twarz, która co noc nęka mnie w koszmarach.
– Mari… – szepczę, nie dowierzając własnym oczom.
Wariuję, wpatrując się przez wizjer w osobę, która tak bardzo przypomina dziewczynę sprzed dziesięciu lat. Lustruję każdy fragment jej postaci, by potwierdzić, że to nie wytwór mojej chorej wyobraźni. Stoi na moście, opierając się łokciami o murek. Z wbitym wzrokiem w lusterko puderniczki wydaje się nierealna pośród ruchliwego tłumu. Każdy jej ruch, mimika twarzy, spojrzenie sprawiają, że rzucam się biegiem w jej stronę. Stopy, wcześniej obolałe od biegu, a teraz działające na dwustu procentach swojej mocy, niosą mnie między przechodniami bez opamiętania.
To naprawdę ona?
Czy to w ogóle możliwe?
Przecież widziałem, jak…
Nie, nie…
A jeśli… przeżyła?
Atakuje mnie coraz więcej sprzecznych myśli, doprowadzając mnie do granic szaleństwa. Mam wrażenie, że to kolejny koszmar, który tym razem przeniósł się z mojej głowy do rzeczywistości. Z torbą zawieszoną na ramieniu i aparatem w dłoni w kilka sekund docieram na początek długiego, starego mostu. Zatrzymuję się, dysząc histerycznie. Wcześniej skrzętnie wtapiałem się w tłum, a teraz wyglądam na opętanego, czym zwracam uwagę przechodniów.
Muszę wiedzieć. Nawet jeśli to miałby być sen… Muszę ją zobaczyć.
Przepełniony lękiem powoli stawiam stopę za stopą, nie zdejmując wzroku z jednego miejsca. Im bliżej niej się znajduję, tym moje tętno coraz bardziej przyśpiesza, osiągając zawrotnie szybkie tempo. Długi, brązowy płaszcz okrywa jej filigranowe ciało, a czarna, aksamitna apaszka wraz z długimi kosmykami włosów zaczynają powiewać na wzburzonym porannym wietrze. Wygląda jak mara, gdy zamykając puderniczkę, spogląda na mnie swoimi brązowymi tęczówkami.
Odbiera mi oddech, wszystko dookoła się zatrzymuje.
To ona.
Nic poza nią nie ma dla mnie znaczenia. Zostajemy tylko my, inni wyparowują z zasięgu mojego wzroku. Strach wymieszany z tęsknotą wyciska spod moich powiek pojedyncze łzy. Widzę ją, ale nie potrafię w to uwierzyć. Zbliżam się do niej na długość ręki, tamując wzbierający we mnie ze wszystkich stron płacz.
– Mari – szepczę ledwo słyszalnie drżącym głosem.
Haejangguk – koreańska zupa „na kaca”.
Kongjaban – czarna fasola w sosie sojowym na słodko.
Sigeumchi namul – zblanszowany szpinak z czosnkiem, sosem sojowym i olejem sezamowym.ROZDZIAŁ 1
Ansan, sierpień 2004
Rowoon
– Rowoon!
Krzyk mojej mamy można usłyszeć nawet po drugiej stronie miasta. Jej donośny głos hukiem rozchodzi się po naszej dzielnicy każdego ranka tuż przed godziną siódmą. Na wpół wybudzony jęczę pod nosem, kopiąc narzucony na ciało koc. Chcąc przedłużyć sen choć o pięć minut, dociskam grubą poduszkę do uszu, złudnie myśląc, że przytłumię wszelkie dźwięki dochodzące z zewnątrz.
– Jeśli zaraz nie wstaniesz, wyleję na ciebie wiadro zimnej wody – ostrzega, uchylając drzwi do mojego pokoju. – Masz dziesięć sekund. Raz, dwa, trzy… – zaczyna odliczanie, znikając w głębi korytarza.
Jej groźba sprawia, że bez zastanowienia podnoszę się z łóżka. Słowa płynące z jej ust nigdy nie są rzucane na wiatr, a lodowaty prysznic z rana to coś, czego już kilka razy doświadczyłem i nie mam zamiaru powtarzać.
– Tak, mamo. Przecież już nie śpię – odpowiadam automatycznie z zamkniętymi oczami.
Znając na pamięć rozkład mebli w pokoju, bez problemu znajduję przygotowany dzień wcześniej mundurek szkolny, nawet na moment nie muszę rozchylać zaspanych jeszcze powiek. Wypadam z pokoju i obijam się o ściany, słysząc z kuchni końcówkę odliczania.
– Dziesięć – mówię wraz z nią, rzucając się na krzesło przy kuchennym stole.
Przygląda mi się uważnie, kręcąc niepochlebnie głową. Stawia przede mną małą miseczkę z ciepłym ryżem i wraca do zmywania naczyń. Świeżo przyrządzone jajeczne omlety i aromatyczne ostre kimchi z młodych rzodkwi to standardowy zestaw, jaki codziennie jemy na śniadanie. Byłem wychowywany tylko przez jednego rodzica i nigdy nie przyszło mi nawet na myśl, by narzekać na cokolwiek. Wbijam wzrok w jej plecy, uśmiechając się szczerze. Jej krótkie do ramion i zwinięte w drobne loczki włosy każdego dnia wyglądają tak samo. Jest niższa o głowę, ale znacznie przewyższa mnie mocnym charakterem, przez co potrafi wzbudzić we mnie szacunek, jak i najszerszy uśmiech. Kim Doyun. Nawet jej imię brzmi w moich uszach wyjątkowo. Ciepło, które od niej bije, nawet gdy mnie poucza i grozi chochlą od zupy, to coś, za co jestem jej najbardziej wdzięczny. Matczyna miłość. Dziękuję jej, że jest przy mnie, choć przysparzam jej tak wiele problemów. Mój niespokojny duch nie pozwala mi na pozostanie przy jej sztampowym wyobrażeniu o mojej przyszłości. Mieszkamy tutaj, odkąd pamiętam, bo mama odziedziczyła po ciotce to mieszkanie i małą kwiaciarnię, która znajduje się na parterze. Pieniądze nigdy nie przelewały się w tym domu, dlatego też według mamy powinienem – tak jak w serialach – mierzyć wyżej niż zwykły pracownik sklepu, cukiernik, listonosz… Choć unikam konwersacji o tym, jak tylko mogę, wnętrze i głowę mam wypełnioną po brzegi artystycznymi pomysłami, które zrealizuję, choćbym miał postawić na szalę swoje życie.
– Jesteś już w ostatniej klasie. Zastanawiałeś się, co dalej? – rzuca nagle, nadal pochłonięta szorowaniem garnka. – Myślę, że jedyną dobrą decyzją są studia medyczne lub prawnicze. Wystarczy, że posiedzisz trochę dłużej przy…
Temat szkoły nie należy do moich ulubionych, więc wyłączam się, ignorując dalszą część jej wypowiedzi. Łapię za pałeczki i napycham buzię wielkimi porcjami ryżu, jednocześnie bucząc niezrozumiale. To taktyka, którą dopracowałem do perfekcji, by wymigać się od odpowiedzi. Udając pośpiech, dokładam do ust kilka kawałków kimchi i wstaję, popijając wszystko odrobiną wody, po czym rzucam się w stronę wyjścia. W takiej sytuacji najlepiej jest się ulotnić i wrócić dopiero wieczorem. Zarzucam na ramię czarny plecak z kilkoma zeszytami i wybiegam na metalową klatkę schodową. Niemal w locie pokonuję kilkanaście schodów w dół, czując, jak ciepło letniego poranka wita mnie swoim subtelnym wiatrem.
– Poczekaj! – krzyczy, wybiegając za mną na zewnątrz. – Twoje śniadanie! – Zbiega ostrożnie, wymachując metalowym pudełkiem.
– Mogłem zjeść coś na stołówce, mamo – mówię, niechętnie zatrzymując się tuż przy krawędzi chodnika.
– Nie gadaj głupot. Musisz dużo jeść, żeby twój mózg dobrze pracował – odpowiada zdyszana, wciskając mi w dłonie śniadaniówkę. – Dzisiaj po zajęciach też idziesz do biblioteki?
– Postaram się wrócić wcześniej – rzucam wymijająco i nawet nie patrząc jej w oczy, ruszam dalej przed siebie.
Nie lubię jej okłamywać, ale czasem niewiedza jest lepsza. Zapewne sprałaby mnie na kwaśne jabłko jednym z metalowych garnków, gdyby dowiedziała się, że zamiast sumiennie się uczyć, dorabiam w jednej z chińskich restauracji na drugim końcu miasta. Praca lekarza czy prawnika to nie to, co chciałbym robić. Choć matka na każdym kroku powtarza mi, że tylko dzięki takim zawodom osiągnę sukces, ja stanowczo trzymam się swojego planu i najlepiej jak potrafię, unikam złamania jej tym serca.
Wszyscy mieszkańcy naszej dzielnicy pojawiają się jak mrówki na ulicach i rozkładają swoje stanowiska przy sklepach lub śpieszą się do pracy. W drodze na najbliższy przystanek zatrzymuję się jeszcze przed wielką szklaną witryną, niedaleko mieszkania. To miejsce, które odwiedzam od dziecka.
Studio fotograficzne Hyunwoo.
Wlepiam wzrok w każdy aparat ustawiony na drewnianych półkach wystawy, wzdychając i podziwiając ich lśniące obiektywy. Jeden z nich skupia całą moją uwagę już od ponad roku. Analogowy aparat Praktica MTL3 z mocowaniem M42, produkowany od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego do tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku w Dreźnie, to dla mnie istny Graal. Solidna konstrukcja, proste wykonania, efektywność mechanizmów działania czynią ten sprzęt wręcz stworzonym dla mnie. Od jego zakupu dzieli mnie teraz jedynie dzisiejszy dzień. W tajemnicy zatrudniłem się w restauracji, by odkładać skromne wynagrodzenie właśnie na ten kolekcjonerski aparat. Zbliżam się do szyby i przykładam do niej swoją dłoń, uśmiechając się ciepło.
– Jutro po ciebie przyjdę – szepczę.
Obiecuję to sobie, czując, jak wewnętrzna radość i duma rozpierają mnie na wskroś. Niemal w podskokach frunę na przystanek i wsiadam do stojącego tam autobusu numer siedemdziesiąt siedem. Przepełniony po brzegi, sunie szybko w stronę centrum Ansan. Po jedynie ośmiu minutach jazdy zmieniam go na następny o numerze sto dwadzieścia trzy, by ostatecznie wysiąść tuż przy wielkim parku. Zieleń drzew i krzewów tam rosnących ciągnie się przez kilkaset metrów, nadając coraz bardziej rozbudowującemu się miastu odrobinę świeżości i oddechu. Mnogość ścieżek, drewnianych ławeczek, a także wielka fontanna na samym środku codziennie namawiają mnie do opuszczenia chociaż jednej z lekcji, by rozłożyć się na pachnącej trawie i uciąć sobie krótką drzemkę. Wdycham świeże powietrze, powoli przygotowując się na kilka godzin zamknięcia w betonowym więzieniu. Moja artystyczna dusza jęczy, przeciwstawiając się powinnościom i pokazując mi same najpiękniejsze miejsca, w których mógłbym teraz być. Walczę, by nie dać się ponieść emocjom, gdy nagle zza jednych z wysokich krzaków słyszę ciche przeklinanie i szamotanie. Zaintrygowany automatycznie odcinam się od swoich samolubnych myśli i przystaję na moment, by zweryfikować podejrzane odgłosy.
– Gdzie je masz? Kurwa, mówiłam, żebyś dzisiaj przyniosła więcej! Chcesz dostać?! – Dziewczęcy głos to nie to, czego się spodziewałem. Bez zastanowienia wkraczam do akcji, wychylając się zza zielonych liści.
– Jakiś problem? – rzucam, udając zdezorientowanego.
Moja niespodziewana obecność od razu wzbudza poruszenie. Dwie dziewczyny, o dobre dwadzieścia centymetrów wyższe, trzymając niską, długowłosą okularnicę za szelki plecaka, wpatrują się teraz we mnie swoimi zmieszanymi spojrzeniami. Po minie i załzawionych oczach ich ofiary mogę mieć pewność, że to nie koleżeńskie wygłupy.
– Nie – odpowiada po chwili jedna z agresorek, zachowując zimną krew. Ich idealnie spięte w kok włosy, czyste mundurki i przesłodkie wyrazy twarzy mogłyby zmylić każdego. – A ty masz jakiś? – Bezczelność i wyższość jej tonu sprawiają, że od razu uśmiecham się z irytacją.
– A ty chciałabyś mieć jakiś? – pytam, podnosząc wysoko brwi. Podchodzę bliżej z dłońmi włożonymi w kieszenie spodni i szyderczym wyrazem twarzy.
Nie lubię kłopotów, a miano szkolnego ciapy przypisane mi jest od podstawówki, ale rozpieszczone dzieci bogaczy to coś, co działa na mnie jak czerwona płachta na byka. Gram zbira najlepiej, jak tylko potrafię, wykorzystując swój wysoki wzrost, mrużąc oczy, wyginając żuchwę na boki i wzdychając co chwilę.
– Tak się składa, że to moja siostra – mówię pewnie, ściągając ich dłonie z plecaka małej dziewczynki i przysuwając ją bliżej do siebie. – Jeśli macie do niej jakąś sprawę, najpierw zgłoście się do mnie.
Wypinając kościstą klatkę piersiową do przodu i rażąc je wzrokiem pełnym nienawiści, czuję, jak siła złoczyńcy napływa do mnie zewsząd. Lata spędzone na wieczornym oglądaniu z mamą seriali o gangsterach i innych kryminalnych wątkach nie poszły na marne. Moja może niezbyt profesjonalna gra aktorska przynosi jednak zamierzone skutki, bo obie dziewczyny, spoglądając na mnie podejrzanie, nieco się wycofują. Ich pewność opada na tyle, że bez słowa uciekają w przeciwną stronę. Dumny z siebie obserwuję, jak się oddalają, zupełnie zapominając o tym, że nadal trzymam dziewczynkę przed sobą i ściskam jej ramiona.
– Przepraszam… – Cichy głos sprowadza mnie ponownie na ziemię.
– A tak… Wybacz – odpowiadam zmieszany, od razu odsuwając swoje ręce na bezpieczną odległość. – Mam nadzieję, że nic ci nie zrobiły.
Skanuję ją od stóp do głów, gdy odwraca się do mnie przodem. Jej mokre rzęsy i zaczerwienione policzki wzbudzają we mnie jeszcze większą troskę. Nie odzywa się ani słowem, schylając nisko głowę. Nagłe poczucie odpowiedzialności, które na mnie spada, nie pozwala mi jej zostawić tutaj samej. Kucam, by przyjrzeć się jej twarzy.
– Nie bój się. Chcę ci tylko pomóc – mówię najcieplejszym tonem, na jaki mnie stać. Widzę, jak pojedyncza łza skapuje jej z policzka, a usta delikatnie drżą, gotowe do łkania. – Spokojnie, już ich nie ma – szepczę. Wyciągam w jej stronę dłoń i kciukiem ocieram mokre miejsca na jej twarzy. – Powiesz mi, do której szkoły chodzisz? Odprowadzę cię tam. A może chcesz wrócić do domu?
Skupiam na niej całą swoją uwagę, czując bezsilność, bo nie wiem, jak jej pomóc. Widok tego, jak jest przestraszona, wywiera na mnie jeszcze większą presję. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć młodszych ode mnie. Sama myśl o opiece nad nimi była dla mnie jak czarna magia.
– Dan-won… – jąka się po chwili ciszy. – Chodzę do Danwon.
Jej wielkie, brązowe oczy wreszcie spoglądają na mnie, czarując swoim urokiem. Jest drobniutka i krucha, nawet jej plecak wydaje się większy od niej. Nie może mieć więcej niż piętnaście lat. Rozchyla długie, czarne włosy na boki i otwartymi dłońmi ociera całą twarz. To, że postanawia się otworzyć, zrzuca kamień z mojego serca.
– A więc chodźmy. Ze mną będziesz bezpieczna. – Uśmiecham się troskliwie i wyciągam swoją dłoń w jej stronę.
Przez chwilę obserwuje mnie nieufnie, ale ostatecznie kładzie ostrożnie swoje palce na mojej wielkiej dłoni, zgadzając się tym samym na moją propozycję. Czując się jak prawdziwy starszy brat, trzymam ją mocno i z dumą prowadzę w stronę szkoły. Zatrzymujemy się przy samej bramie wejściowej, ściągając na siebie wzrok wszystkich jej rówieśników. Choć sam nie czuję żadnego skrępowania, delikatnie rozłączam nasze dłonie, martwiąc się o jej zakłopotanie. Ponownie kucam przed nią i chcąc dodać jej otuchy, delikatnie klepię ją po ramieniu.
– Będzie dobrze – mówię, zaciskając mocno powieki i wyginając usta na kształt banana.
Jej policzki na nowo czerwienią się na całej swojej powierzchni, zahaczając odrobinę o płatki uszu. Moja obecność musi ją naprawdę onieśmielać.
– Za chwilę zaczną się lekcje, powinnaś już iść – dodaję po chwili, stając na równe nogi. Kątem oka zauważam, że każda z kieszeni jej plecaka jest niedopięta.
Głupek. Te dziewczyny musiały ją okraść.
Słowa, które wtedy usłyszałem, zupełnie wypadły mi z głowy. Szybko przeszukuję obie kieszenie w poszukiwaniu portfela. Wyciągam z niego zielony banknot i wkładam jej go do dłoni, mocno zaciskając na nim jej palce. Zdezorientowana, wodzi oczami pomiędzy mną a banknotem, otwierając w zdziwieniu usta.
– Trzymaj i kup sobie coś dobrego – rzucam jakby od niechcenia. – Muszę już iść. Do zobaczenia. – Macham jej i odchodzę.
Obracam się kilkukrotnie, widząc, jak przygląda się zawartości swojej dłoni przez dłuższy czas. Jeszcze zanim znikam za wysokim murem tuż za rogiem, zerkam na nią po raz ostatni. Szeroki uśmiech na jej twarzy jest tym, czego jej brakowało. Rusza radośnie z miejsca i pewnym krokiem zmierza ku drzwiom wejściowym.
Rozkoszny maluch.
Pojawiłem się w odpowiednim miejscu i czasie. Nigdy nie byłem prześladowany. To zapewne coś, czego nie da się tak po prostu wytłumaczyć ani o tym zapomnieć. Dlatego też duma z dobrego uczynku rozpiera mnie po brzegi. Mogąc mieć jedynie nadzieję, że sytuacja z rana już więcej jej się nie przydarzy, wchodzę na teren swojej szkoły.
Liceum Gangseo.
Brzmi dumnie.
– Czy artyści naprawdę muszą chodzić do szkoły? – wzdycham, przyglądając się wielkiemu budynkowi przede mną.
Zirytowany swoim nastoletnim losem, kopię z całej siły pierwszy lepszy większy kamień przede mną. Poprawiam opadający na jednym ramieniu plecak i z naburmuszoną miną wkraczam w świat przedmiotów, które są tak obce mojej duszy.
***
Dym z tlących się węgielków pod każdym z grilli w restauracji rozchodzi się po całym pomieszczeniu. Choć wielkie wentylatory pod sufitem pracują non stop, nie są w stanie uchronić moich ubrań przed nasiąknięciem tym zapachem. Dlatego też codziennie chowam swój mundurek w ogromnych foliowych workach i zamykam w metalowej szafce na zapleczu. Ubrany w czarny, oversizowy T-shirt, czerwoną przepaskę na biodrach, czarne spodnie od dresu i gumowe klapki biegam po wielkim pomieszczeniu, zbierając brudne naczynia na drewnianą tacę. Trud, jaki w to wkładam, nie ma dla mnie żadnego znaczenia, bo wiem, że już tak niewiele dzieli mnie od osiągnięcia celu. Opary sosu sojowego, używanego praktycznie do wszystkich tutejszych potraw, podrażniły moje kubki zapachowe na tyle, żebym zupełnie już go nie wyczuwał. Lawiruję pomiędzy ciasno rozłożonymi dziesięcioma stolikami, w myślach modląc się, by niczego na nikogo nie upuścić. Oprócz mnie pracują tutaj jeszcze dwie starsze kobiety na kuchni. Niestety przepaść wiekowa, jaka nas dzieli, jest zbyt duża, by nawiązać z nimi bliższe znajomości.
– Poproszę jeszcze jeden kieliszek! – krzyczy jeden ze starszych panów przy stoliku pod oknem.
Cała sala zapełniona jest klientami, którzy jak mrówki pojawiają się na każdym zwolnionym miejscu. Pracuję tutaj od dłuższego czasu jedynie popołudniami i nie przypominam sobie ani jednego dnia, w którym miałbym chociaż chwilę na odpoczynek.
– Oczywiście, już przynoszę – odpowiadam grzecznie, używając odpowiednich honoryfikacji.
Przecieram brudny stolik wilgotną ścierką, śpiesząc się, by stojący za mną klienci mogli przy nim usiąść. Jak napędzany dodatkowymi bateriami biegam pomiędzy kuchnią a salą, by obsłużyć każdego jak najlepiej. Bacznie obserwowany przez szefa jestem pod podwójną presją. Jeśli nawalę, bliska już wizja robienia zdjęć najcudowniejszym aparatem na świecie oddali się o kolejne miesiące.
– Rowoon. – Słyszę stanowczy głos łysego, niskiego mężczyzny, stojącego za ladą baru. – Wyjdźmy na zewnątrz.
W odpowiedzi kiwam głową i posłusznie podążam za nim na podwórko od strony zaplecza. Gdyby ktoś popatrzył na nas z boku, zdecydowanie zauważyłby, jak komicznie razem wyglądamy. W wąskiej, ciemnej uliczce z unoszącymi się z wentylatorów białymi oparami niziutki, ale tęgi, pozbawiony włosów mężczyzna w rozpiętej do połowy koszuli i błyszczących półbutach patrzy gniewnie na dwa razy większego, choć chudego chłopaka z opuszczoną głową – to scena istnie wyjęta z taniej komedii gangsterskiej.
Jak zwykle naburmuszona mina szefa nie daje mi żadnych wskazówek co do tematu nadchodzącej rozmowy.
– Jesteś najgorszym pracownikiem, jakiego miałem – stwierdza, nie spuszczając ze mnie wzroku.
W sekundę podnoszę głowę i wpatruję się w jego twarz wielkimi oczami. Takich słów w ogóle się nie spodziewałem. Przecież daję z siebie wszystko.
Szef prycha pod nosem.
– Chciałbym właśnie tak myśleć, żeby lepiej poradzić sobie z twoim odejściem – wyjaśnia, a ja powoli wypuszczam zatrzymane w płucach powietrze. – Dzięki tobie moja restauracja zyskała na popularności – dodaje, wskazując na grupkę dziewczyn, które obserwują nas zza rogu, chichocząc co chwilę.
Przyglądam się im dosłownie sekundę. Nie w głowie mi miłostki, nie czuję tego. Mam jeden cel, który skradł moje artystyczne serce.
– Dziękuję, ale sądzę, że to pańskie potrawy, a nie ja, przyciągnęły tyle oddanych klientów. – Z grzeczności zaprzeczam jego słowom.
– Nie wygłupiaj się, gówniarzu. – Kręci głową, starając się ukryć swoje mile połechtane ego. Z kieszeni wyciąga gruby plik banknotów i sprawnie przesuwając po nich kciukiem, oddziela niemal połowę. – Pamiętaj, że zawsze możesz wrócić. Teraz idź już do domu – mówi, wciskając mi wyliczone pieniądze, po czym wchodzi z powrotem do restauracji.
Nieco zaskoczony obrotem sytuacji, czuję, jak moje usta powoli wyginają się w kształt najszczęśliwszego uśmiechu na świecie. Upewniając się, że zostałem sam, przeliczam ogrom pieniędzy, jaki od niego dostałem. Chociaż ustaliliśmy stałą stawkę, musiał dorzucić coś więcej, bo wystarczy mi nie tylko na aparat, ale i kolację w jednej z lepszych miejscówek.
Tak, powinienem zabrać tam dzisiaj mamę, by odkupić swoje kłamstwa i winy.
Rzucam się pędem na zaplecze, podskakując z nogi na nogę. Emocje buzują we mnie bez opamiętania. Tyle radości i szczęścia nie czułem jeszcze nigdy. Szybko przebieram się w swój mundurek i po raz ostatni ukłoniwszy się nisko starszym paniom na kuchni, wybiegam na zewnątrz. Pochłonięty pracą nawet nie zauważyłem, jak szybko zrobiło się ciemno. Zerkam na zegarek na nadgarstku. Jest już grubo po dwudziestej pierwszej. Obiecałem, że dzisiaj wrócę wcześniej…
Co sił w nogach biegnę wzdłuż chodnika, by jak najszybciej znaleźć jakiś autobus, który zawiezie mnie wprost na drugi koniec miasta, do domu. Czuję, że zamiast miłego wieczoru czeka mnie niezła bura, a w powietrzu będą latać wszystkie buty, jakie mamy w domu. Oczami wyobraźni widzę już na plecach wielki, czerwony ślad po jednym z nich.
***
To dzisiaj.
To ten dzień.
Wstaję tuż przed szóstą, bo i tak z ekscytacji nie zmrużyłem oka, obmyślając po kolei każdy kadr, jaki chciałbym wykorzystać podczas robienia pierwszych ujęć. Skradam się do kuchni, by nie obudzić mamy swoimi krokami. Skrzypiąca podłoga i moje niezbyt zręczne ruchy przy wyjmowaniu metalowych garnków zupełnie mi w tym nie pomagają. Wczorajszy wieczór wyglądał dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. Mama, zmartwiona moim późnym powrotem, najpierw obłożyła mnie po plecach swoim skórzanym kapciem, a potem bez słowa przygotowała najpyszniejszy dakdoritang pod słońcem. Zupełnie jej nie obwiniam, za każdym razem wiem, że wszystkie ciosy należą mi się jak nikomu innemu, dlatego od razu okazując kapitulację, przyjmuję karę z uśmiechem na twarzy.
Czując, jak rozpiera mnie szczęście, postanawiam zaskoczyć ją śniadaniem. Sprawnie rozbijam jajka i wrzucam do nich świeżo pokrojony szczypiorek. Kroję marchewkę w małą kosteczkę i łączę wszystko razem, po czym doprawiam solą i pieprzem. Masę smażę partiami, tworząc staranne rolady. To jedyne danie, które umiem przyrządzić. Jestem z tych osób, które potrafią przypalić nawet wodę.
Gotowe jajeczne zawijańce ustawiam na stole i przyklejam do talerza małą karteczkę.
Smacznego, mamo!
Dorysowuję na końcu uroczy uśmieszek i wymykam się po cichu z mieszkania. Jest tak wcześnie, że słońce jedynie zerka delikatnie zza horyzontu. Zamiast skwaru uderzającego mnie prosto w twarz czuję, jak orzeźwiający podmuch poranka muska przyjemnie moje policzki. Krótki rękawek koszuli od mundurka wydaje się chwilowo zbyt skąpy, nie chroniąc moich długich rąk przed dreszczami.
Szybkim krokiem ruszam w stronę przystanku autobusowego, ale jak co dzień zatrzymuję się przy studiu fotograficznym. Tak jak się spodziewałem, zza jeszcze zasuniętych żaluzji przebija się ciepłe światło lamp. Pewnie pukam w szybę drzwi wejściowych i tupiąc w miejscu z podekscytowania, czekam, aż się otworzą. Po krótkiej chwili powoli się rozchylają, a zza szpary wygląda mężczyzna w średnim wieku.
– O, jesteś – mówi cicho i pozostawiając otwarte drzwi, znika gdzieś w głębi studia.
Niemal tanecznym krokiem, bez chwili zastanowienia wchodzę do środka. Pomieszczenie, po sufit wypełnione regałami z różnymi modelami aparatów, obiektywów, ramek, portretów na swoich półkach, wygląda schludnie i minimalistycznie. Długa lada pośrodku, z metalową kasą na jednym z krańców, to miejsce, gdzie Hyunwoo, właściciel studia, przebywa praktycznie całymi dniami i nocami. Wisząca za nim czarna kotara ukrywa zaplecze, gdzie czasami pozwalał mi robić zdjęcia portretowe swoim klientom. To on zaraził mnie dozgonną miłością do fotografii, przez co nasza relacja wydaje się jeszcze bardziej przyjacielska niż ta, którą mam z chłopakami ze szkoły. Przez niego czasami żałuję, że nie mam taty. Idealnie by się na niego nadawał.
– To ten dzień – wyznaję, wyciągając z kieszeni odliczone banknoty i kładę je na ladzie tuż przed nim. – Całe trzysta ciężko zapracowanych, oblanych potem i krwią, wonów – dodaję, zamykając oczy i kładąc dłoń na klatce piersiowej.
Hyunwoo prycha pod nosem, widząc mój udawany tragizm, i od razu zabiera się za przeliczanie sumy.
– Ciężka praca popłaca, Rowoon. Zawsze ci to powtarzałem. – Duma w jego głosie napawa mnie jeszcze większym szczęściem.
Subtelnym ruchem dłoni wskazuje na mój wybrany aparat, co oznacza tylko jedno. W sekundę rzucam się w stronę wystawy przy oknie i ostrożnie podnoszę srebrno-czarne urządzenie.
– Pomiar światła TTL, dla filmów od czułości 12 ASA do 1600 ASA, migawka szczelinowa wykonana z cienkich blaszek o przebiegu poziomym, skala czasów migawki od jednej do jednej tysięcznej sekundy… – wymieniam bez końca, wpatrując się w każdy detal na aparacie.
Nagły śmiech Hyunwoo wytrąca mnie z zachwytów.
– Widzę, że odrobiłeś lekcje. – Jego czarne oczy śmieją się tak, jak jego głos. – Ale spróbuj tylko opuścić się w nauce, to twoja matka dowie się wszystkiego ode mnie! – zmienia ton w sekundę, grożąc przy tym wskazującym palcem prawej dłoni.
– Spokojnie, spokojnie… Gorzej być nie może – odpowiadam zaczepnie, od razu rzucając się w stronę wyjścia.
Hyunwoo wybiega tuż za mną, ale nie zdąża ściągnąć ze stopy swojego buta. Uciekam, machając mu z daleka na pożegnanie. Uwielbiam go podpuszczać. To jak igranie z ogniem. Niby wiesz, że jeśli go dotkniesz, to się sparzysz, ale i tak cię do niego ciągnie. Czasem zastanawiam się, dlaczego nie zwiąże się z moją mamą, świetnie by do siebie pasowali, choć wizja podwójnego rzucania we mnie klapkami nieco mnie przeraża.
Spacerując, wymierzam przez obiektyw kolejne kadry. Starsza pani prowadząca swój wózek z kwiatami wzdłuż niskich budynków, mężczyzna w średnim wieku biegnący przez środek ulicy ze skórzaną teczką w ręku, przeciągający się kot na jednej z poręczy sklepu. Robię kilka ujęć, chcąc oswoić się z aparatem. Pełnia szczęścia i wczesna godzina sprawiają, że zamiast wsiąść jak co dzień do jednego z autobusów, przemierzam drogę do szkoły na nogach. Odległość, jaką muszę pokonać, nie ma dla mnie żadnego znaczenia, bo liczy się tu i teraz. Tak właśnie jest ze zdjęciami. Chwile zatrzymane w czasie, przepełnione smutkiem, radością, nostalgią, tajemnicą, zawieszone w kolorach bieli i czerni mają w sobie więcej prawdy niż niejeden barwny obraz w naszych oczach.
Po godzinnym spacerze wchodzę wreszcie na teren przyszkolnego parku. Czując, że powinienem znaleźć jeszcze jakiś jeden kadr, staję pośrodku szerokiej ścieżki i rozglądam się dookoła. Kątem oka zauważam coś rudego, szybko przemieszczającego się po jednym z trawników. Przyczajam się po cichu za drzewem i przykładam aparat do oka. Wodzę obiektywem za małą wiewiórką, która zwinnie przeskakuje pomiędzy kępkami trawy. Gdy zatrzymuje się przy jednym z krzewów, korzystam z okazji i z zadowoleniem na twarzy przyciskam spust migawki.
– Piękna – szepczę.
Słońce zaczyna coraz bardziej porywać mnie swoim ciepłem i jasnymi promieniami, przebijającymi się przez gęsto obrodzone gałęzie wysokich drzew. Poczucie spełnienia rozlewa się w mojej głowie po brzegi. Wielkie plany i jeszcze większe marzenia weryfikują moją teraźniejszość, pozbywając się nieistotnych powinności. Napawam się kolejnymi pomysłami na przyszłość. Mam wrażenie, że od teraz jestem kimś innym, że od dzisiaj dawny Rowoon przeszedł na wyższy poziom i widzi więcej niż pozostali ludzie.
Kiedy mam już zamiar schować aparat do plecaka, moją uwagę przykuwa ciche nucenie. Zaintrygowany, namierzam głos tuż przede mną. Dziwne łaskotanie w żołądku i przyspieszone tętno zaskakują mnie swoją nagłą obecnością. Drżącą dłonią przystawiam aparat ponownie blisko twarzy. Mrużę powiekę, przybliżając widok obiektywem na tyle, na ile to możliwe.
– Piękna…
Słowo, które chwilę wcześniej wypowiedziałem z taką łatwością, teraz wypływa mimowolnie z moich ust, nabierając głębszego znaczenia. Porcelanowa skóra odbija jak diament każdy z porannych promieni, co sprawia, że zdaje się jeszcze jaśniejsza. Kontrast do niej tworzą krótkie do ramion, prosto przycięte czarne włosy. Zaczesane za ucho kosmyki niesfornie wyplątują się co chwilę, zmuszając właścicielkę do ciągłych ruchów dłonią, by je poprawić. Biała koszula, ciemnoszara spódniczka i czarne podkolanówki wydają się idealnie skrojone.
Siedzi na rozłożonej na trawie czarnej apaszce, zwrócona do mnie bokiem. Jej delikatnie rozchylone powieki są otulone czarnymi, niezbyt długimi rzęsami. Z najsłodszym uśmiechem na twarzy wpatruje się w małą książeczkę, słuchając czegoś z białych słuchawek wetkniętych do uszu.
To, co dzieje się teraz we mnie, jest mi nowe, zupełnie nieznane. Nie jestem pewny, czy to coś, czego powinien się bać, ale wyczuwam powoli rozwijającą się przyjemność. Zaczyna mi się to podobać. Z każdą sekundą przyglądam się jej uważniej, łaknąc jeszcze więcej. Serce bije mi jak młotem, gdy postanawiam zrobić jej zdjęcie. Jeden przycisk i wiem, że ten widok już nigdy nie opuści mojej głowy ani duszy.
Dakdoritang – ostra potrawka z kurczaka.