Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Miecz i łokieć - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miecz i łokieć - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 621 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

„Nie ma pra­wie dnia, żeby oskard mu­lar­ski nie ude­rzył u nas w jaki sta­ry mur – a jed­no­cze­śnie i w moje ser­ce.”

Te wzru­sza­ją­ce sło­wa, w któ­rych przy­wią­za­nie do za­byt­ków prze­szło­ści na­ro­do­wej ze­spo­li­ło się z wraż­li­wo­ścią i czu­ło­ścią praw­dzi­we­go po­ety, wy­szły w r. 1883 spod pió­ra Wik­to­ra Go­mu­lic­kie­go (1848-1919), może naj­więk­sze­go u nas pod ko­niec XIX w. mi­ło­śni­ka sta­rych miast i sta­rych mu­rów, przede wszyst­kim mu­rów Sta­rej War­sza­wy, któ­rych naj­mniej­szą ce­gieł­kę pra­gnął zi­den­ty­fi­ko­wać, opi­sać i oca­lić dla po­tom­no­ści.

Sam dziec­ko i wy­cho­wa­nek ma­łych mia­ste­czek ma­zo­wiec­kich, za­ko­chał się w Sta­rej War­sza­wie jesz­cze w r. 1873, to zna­czy w okre­sie, w któ­rym taka mi­łość – przy­najm­niej u li­te­ra­ta i ar­ty­sty – wy­da­wa­ła się czymś nie­do­rzecz­nym. Cała dziel­ni­ca sta­ro­miej­ska, po­dob­na pod tym wzglę­dem do ja­kie­goś ka­ry­ka­tu­ral­ne­go Her­ku­la­num, le­ża­ła wów­czas pod gru­bą sko­ru­pą nig­dy nie usu­wa­ne­go bru­du, a jej wą­skie i ciem­ne ulicz­ki od­stra­sza­ły prze­chod­nia wy­jąt­ko­wą nę­dzą swych miesz­kań­ców, prze­waż­nie bie­do­ty ro­bot­ni­czej i rze­mieśl­ni­czej, któ­ra gnieź­dzi­ła się w po­ry­so­wa­nych mu­rach szes­na­sto – i sie­dem­na­sto­wiecz­nych ka­mie­ni­czek, du­sząc się w klo­acz­nych wy­zie­wach i nada­rem­nie tę­sk­niąc za odro­bi­ną słoń­ca.

W la­tach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych za­czę­li już roz­sma­ko­wy­wać się w ory­gi­nal­nym pięk­nie Sta­re­go Mia­sta i ar­ty­ści-ma­la­rze (Alek­san­der Gie­rym­ski, Jó­zef Pan­kie­wicz), i po­eci (Wa­cław Lie­der, Ar­tur Op­p­man), i po­wie­ścio­pi­sa­rze (Ste­fan Że­rom­ski) – co­raz czę­ściej za­pusz­cza­ją­cy się od tego cza­su w ro­man­tycz­ny la­bi­rynt jego uli­czek; w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych moż­na było spo­tkać w tym la­bi­ryn­cie je­dy­nie za­pa­lo­nych dziej opi­sów i sta­ro­żyt­ni­ków, któ­rzy – jak Alek­san­der Wej­nert czy Fran­ci­szek Mak­sy­mi­lian So­biesz­czań­ski – po­szu­ki­wa­li tu­taj ja­kiejś pa­miąt­ki hi­sto­rycz­nej albo spraw­dza­li „w te­re­nie” cie­kaw­szą in­for­ma­cję wy­do­by­tą z po­żół­kłych od sta­ro­ści szpar­ga­łów. Ko­cha­li oni i sła­wi­li Sta­re Mia­sto, ale tyl­ko Sta­re Mia­sto XV – XVIII w., i by­li­by nie­zmier­nie zdzi­wie­ni, gdy­by ktoś pra­gnął im udo­wod­nić, że wraż­liw­szy umysł po­tra­fi do­pa­trzeć się swo­iste­go pięk­na i uro­ku na­wet w te­go­cze­snych po­szczer­bio­nych mu­rach sta­ro­miej­skich, któ­re dla nich były już tyl­ko ża­ło­snym i bez­dusz­nym szkie­le­tem.

Ta­kim wła­śnie od­kryw­cą i wiel­bi­cie­lem pięk­na Sta­re­go Mia­sta był Wik­tor Go­mu­lic­ki.

„Pięk­ne jest ono – pi­sał w jed­nym ze swo­ich szki­ców ulot­nych – a co naj­waż­niej­sza: po­sia­da pięk­ność od­ręb­ną, so­bie tyl­ko wła­ści­wą, z jaką się nig­dzie wię­cej spo­tkać nie moż­na. Trud­no by­ło­by okre­ślić ści­śle, co wła­ści­wie od­ręb­ność tę sta­no­wi –- wid­nie­je ona jed­nak za­rów­no w ry­sun­ku, jak w ko­lo­ry­cie; za­rów­no w za­ry­sach ar­chi­tek­to­nicz­nych, jak w bar­wie mu­rów; za­rów­no we wła­ści­wo­ściach kli­ma­tycz­nych at­mos­fe­ry, jak w ro­dza­ju świa­tła za­le­wa­ją­ce­go całą tę masę ście­śnio­nych do­mów, wą­skich uli­czek i krę­tych za­uł­ków.”

Do­strze­ga­jąc ak­tu­al­ne pięk­no dziel­ni­cy sta­ro­miej­skiej, pięk­no do­stęp­ne co­dzien­nym ob­ser­wa­cjom, po­tra­fił jed­nak Go­mu­lic­ki wy­obra­zić so­bie to pięk­no i w kon­kret­nej epo­ce hi­sto­rycz­nej – w peł­ni świe­żo­ści, a przede wszyst­kim na tle barw­ne­go ży­cia ów­cze­sne­go, oży­wia­ją­ce­go sta­re mury i uwy­dat­nia­ją­ce­go ich wła­ści­we prze­zna­cze­nie.

„Kie­dy wcho­dzę w ten czwo­ro­bok oto­czo­ny spi­cza­sty­mi do­ma­mi – pi­sał w r. 1875 o Ryn­ku sta­ro­miej­skim – owła­da mną roz­ma­rze­nie. W każ­dym opa­słym rzeź­ni­ku wi­dzę „raj­cę” but­ne­go; w każ­dej prze­kup­ce sta­rej do­my­ślam się cza­row­ni­cy. Wy­róż­niam w tłu­mie to smu­kłe­go lut­ni­stę, to za­wa­diac­kie­go to­wa­rzy­sza, to pa­zia upstrzo­ne­go jak sro­ka… Zda mi się na­wet, że w mro­ku wą­skiej ulicz­ki do­strze­gam kata. Prze­su­wa się on cięż­ko, zgię­ty pod brze­mie­niem to­po­ra, któ­re­go ostrze po­ły­sku­je zło­wro­go…"

Po­dob­ne wra­że­nia i ma­rze­nia mu­sia­ły na­tu­ral­nie zna­leźć – i oczy­wi­ście zna­la­zły! – od­bi­cie w jego ob­fi­tej twór­czo­ści li­te­rac­kiej. Po­cząw­szy też od r. 1873 wy­peł­niał nimi swo­je licz­ne fe­lie­to­ny i kro­ni­ki war­szaw­skie, szki­ce hi­sto­rycz­ne i ga­wę­dy oby­cza­jo­we, no­we­le i opo­wia­da­nia, a tak­że wier­sze li­rycz­ne i po­ema­ty, przy­czy­nia­jąc się w ten spo­sób do spo­pu­la­ry­zo­wa­nia te­ma­ty­ki sta­ro­miej­skiej we współ­cze­snej li­te­ra­tu­rze pol­skiej oraz wpły­wa­jąc na jej pod­ję­cie przez pi­sa­rzy młod­szych od sie­bie, np. przez Ar­tu­ra Op­p­ma­na (OrO­ta).

Wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom, cała ta ob­fi­ta i róż­no­rod­na twór­czość li­te­rac­ka o te­ma­ty­ce war­szaw­skiej nie przy­no­si­ła Go­mu­lic­kie­mu peł­ni za­do­wo­le­nia. Po­eta pra­gnął uzy­skać ja­kieś do­sko­nal­sze i za­mknię­te ca­ło­ści ar­ty­stycz­ne – a pro­du­ko­wał tyl­ko ułam­ki. Pra­gnął po­ka­zać pu­blicz­no­ści roz­le­gły i urze­ka­ją­cy wier­no­ścią, barw­ny fresk hi­sto­rycz­ny – a ma­lo­wał je­dy­nie mi­nia­tu­ry!

Nie­trud­no było zresz­tą od­gad­nąć, że je­dy­nym ga­tun­kiem li­te­rac­kim, któ­ry mógł­by za­spo­ko­ić tego ro­dza­ju pra­gnie­nia, była od­po­wied­nio ob­szer­na po­wieść hi­sto­rycz­no-oby­cza­jo­wa.

Go­mu­lic­ki po­my­ślał o ta­kim roz­wią­za­niu już w la­tach 1883-84, a daty tej nie moż­na uwa­żać za przy­pad­ko­wą, boć wte­dy to wła­śnie na ho­ry­zon­cie li­te­ra­tu­ry pol­skiej za­bły­sła gwiaz­da Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza – jako au­to­ra „Ogniem i mie­czem” (1883-84) a rów­no­cze­śnie mi­strza i od­no­wi­cie­la owe­go ga­tun­ku li­te­rac­kie­go.

Kto wie na­wet, czy pro­gra­mo­wa „szla­chec­kość” po­wie­ści Sien­kie­wi­cza a tak­że jej to­po­gra­fia ukra­in­na nie wy­wo­ła­ły w umy­śle Go­mu­lic­kie­go swo­iste­go sprze­ci­wu ide­olo­gicz­ne­go i nie obu­dzi­ły w nim pra­gnie­nia na­pi­sa­nia zu­peł­nie od­mien­ne­go utwo­ru po­wie­ścio­we­go, sto­ją­ce­go w wy­raź­nej opo­zy­cji – i pod wzglę­dem te­ma­tycz­nym, i pod wzglę­dem spo­łecz­no-ide­owym – do „Ogniem i mie­czem”.

Ten in­te­re­su­ją­cy za­mysł, po­cząt­ko­wo mało jesz­cze skon­kre­ty­zo­wa­ny, mu­siał chy­ba zy­skać na sile w r. 1886, to jest po ogło­sze­niu dru­kiem „Po­to­pu”, w któ­rym Sien­kie­wicz do­tknął epi­zo­dycz­nie te­ma­ty­ki war­szaw­skiej.

Wte­dy to za­pew­ne za­ry­so­wał się w umy­śle Go­mu­lic­kie­go do­kład­niej­szy plan jego po­wie­ści hi­sto­rycz­nej, pro­gra­mo­wo „miej­skiej” i „miesz­czań­skiej”, a co wię­cej – an­tysz­la­chec­kiej. Ak­cja jej mia­ła się roz­gry­wać, po­dob­nie jak u Sien­kie­wi­cza, w XVII stu­le­ciu, gdy jed­nak au­tor „Try­lo­gii” rzu­cił jej głów­ną fa­bu­łę na tło ziem li­tew­skich i ukra­iń­skich za pa­no­wa­nia Jana Ka­zi­mie­rza, to głów­na fa­bu­ła po­wie­ści Go­mu­lic­kie­go mia­ła być uka­za­na na tle War­sza­wy i oby­cza­jów war­szaw­skich za pa­no­wa­nia Zyg­mun­ta III, a więc tego mo­nar­chy, za któ­re­go rzą­dów ci­cha przed­tem i mało zna­czą­ca sto­li­ca Ma­zow­sza sta­ła się świet­ną re­zy­den­cją kró­lew­ską.

„War­sza­wa – za­uwa­żył już przed stu laty Ju­lian Bar­to­sze­wicz – sta­je się nie­zmier­nie hi­sto­rycz­nym mia­stem za Zyg­mun­ta III.”

Świa­do­mość tego fak­tu nig­dy nie opusz­cza­ła Wik­to­ra Go­mu­lic­kie­go, któ­ry pa­ro­krot­nie ubo­le­wał w swo­ich „Opo­wia­da­niach o Sta­rej War­sza­wie” nad za­tra­tą więk­szo­ści ob­ra­zów To­ma­sza Do­la­bel­li, przed­sta­wia­ją­cych naj­waż­niej­sze i naj­świet­niej­sze sce­ny hi­sto­rycz­ne roz­gry­wa­ją­ce się za pa­no­wa­nia pierw­sze­go Wazy w ów­cze­snej Rze­czy­po­spo­li­tej.

„Jaka szko­da – pi­sał w jed­nym ze szki­ców – że nikt nie po­my­ślał o ta­kiej­że kro­ni­ce War­sza­wy z tych sa­mych cza­sów!… Gdy­by nie to, ileż mie­li­by­śmy z tam­tej epo­ki ob­ra­zów i pie­śni, na prze­mian we­so­łych i po­nu­rych, upa­ja­ją­cych chwa­łą i zgro­zą przej­mu­ją­cych!…”

Nie dziw­my się prze­to, że ukła­da­jąc plan swo­jej głów­nej po­wie­ści hi­sto­rycz­nej Go­mu­lic­ki jak naj­ści­ślej po­wią­zał go z czte­re­ma wy­jąt­ko­wo barw­ny­mi i wy­bi­ja­ją­cy­mi się spo­śród in­nych epi­zo­da­mi ów­cze­snych dzie­jów War­sza­wy. Pierw­szym z nich była groź­na bu­rza w r. 1602, dru­gim – ka­ta­stro­fal­ny po­żar w r. 1607, trze­cim – świet­ny wjazd li­sow­czy­ków w r. 1613, ostat­nim, wy­jąt­ko­wo okrop­nym – wy­buch za­ra­zy mo­ro­wej w r. 1624.

Wszyst­kie te epi­zo­dy zna­la­zły rów­no­cze­śnie od­bi­cie w jed­nym ze szki­ców po­ety po­świę­co­nych dzie­jom War­sza­wy.

„W je­sie­ni 1602 roku – pi­sze w nim Go­mu­lic­ki – sza­lo­ny or­kan na­wie­dza War­sza­wę. Spa­da­ją ko­mi­ny z da­chów; sy­pią się w gruz i da­chy całe. O sa­mej pół­no­cy za­wa­la się z hu­kiem ty­sią­ca ar­mat nie­bo­tycz­na wie­ża ko­ścio­ła Świę­te­go Jana, któ­ra na naj­daw­niej­szych wi­do­kach War­sza­wy wy­glą­da jak maszt ol­brzy­mi, wień­czą­cy okrę­to­wą ca­łe­go mia­sta fi­gu­rę. Pod cię­ża­rem wy­wró­co­ne­go ko­lo­su za­pa­da się skle­pie­nie świą­ty­ni, a ru­nąw­szy roz­bi­ja po­sadz­kę ka­mien­ną i od­kry­wa peł­ne tru­mien pod­zie­mia. Na środ­ku głów­nej nawy pię­trzy się ol­brzy­mia ster­ta po­trza­ska­nych ce­gieł, mar­mu­rów, ka­mien­nych po­są­gów, rzeźb zło­co­nych, ko­lo­ro­wych okien i sprzę­tów ko­ściel­nych. Gdy nad­bie­gły tłum do wnę­trza ster­ty za­glą­da, wy­da­je okrzyk po­dzi­wu: stoi tam nie na­ru­szo­na i jak­by moc­nym skle­pie­niem na­kry­ta fi­gu­ra Chry­stu­sa, któ­rą nie­daw­no je­den z Ba­rycz­ków z No­rym­ber­gi przy­wiózł…”

Ten wła­śnie ob­raz sta­no­wi po­tęż­nie brzmią­cą uwer­tu­rę „Mie­cza i łok­cia.” Słu­chaj­my jed­nak da­lej:

„Pod­czas sej­mu w r. 1607 strasz­na klę­ska spa­dła na War­sza­wę. Szlach­ta zaj­mu­ją­ca go­spo­dy na Sta­rym Mie­ście dla szczu­pło­ści miejsc urzą­dza­ła kuch­nie na Ryn­ku, przed do­ma­mi, ku cze­mu wy­ry­wa­no bruk i wzno­szo­no drew­nia­ne sza­ła­sy. Ła­two po­jąć, jak wiel­kim gro­zi­ło to nie­bez­pie­czeń­stwem. Ja­koż we wspo­mnia­nym roku od ognia ku­chen­ne­go wsz­czął się gwał­tow­ny po­żar, któ­ry ob­ró­cił w perzy­nę trzy czwar­te do­mów w Ryn­ku sta­ro­miej­skim, wy­rzą­dza­jąc nie­obli­czal­ną szko­dę miesz­cza­nom, mia­stu i – po­tom­no­ści.”

Ten dru­gi epi­zod do­star­czył tła do pierw­szej czę­ści po­wie­ści. Dru­gą część – prze­waż­nie zwią­za­ną z wy­pad­ka­mi ro­ko­szo­wy­mi w r. 1609 – roz­ja­śnił (ale tyl­ko do­słow­nie!) świet­ny wjazd ar­mii li­sow­czy­ków (1613):

„Ban­da tego, je­dy­ne­go może w dzie­jach woj­sko­wo­ści, ry­cer­stwa – pi­sze z ko­lei Go­mu­lic­ki – odzia­na przez pół w ak­sa­mit i zło­to­głów, spod któ­rych wy­glą­da­ło na­gie, na słoń­cu i mro­zie zbrą­zo­wa­ne cia­ło, spa­dła na War­sza­wę jak hu­ra­gan, przy­wo­ła­na roz­ka­zem kró­lew­skim aż z pół­noc­nych krań­ców Eu­ro­py, znad brze­gów Mo­rza Bia­łe­go, z kra­iny pra­wie le­gen­do­wej. Król wzy­wał ją, aby zło­ży­ła ra­chu­nek ze swych wy­praw sa­mo­wol­nych, ze swe­go wa­łę­sa­nia się po świe­cie, ze swe­go zbój­nic­twa.”

Trze­cia część po­wie­ści – osnu­ta na tle obio­ru bur­mi­strza Sta­rej War­sza­wy – zo­sta­ła opar­ta na szcze­gó­łach za­war­tych w słyn­nym wier­szo­wa­nym prze­wod­ni­ku Ada­ma Ja­rzęb­skie­go: „Go­ści­niec abo Opi­sa­nie War­sza­wy” (1643) i je­dy­nie część czwar­ta roz­gry­wa się z dala od tego mia­sta, w cho­cim­skim obo­zie woj­sko­wym Jana Ka­ro­la Chod­kie­wi­cza.

Skon­tro­luj­my jesz­cze po­nu­ry epi­log „Mie­cza i łok­cia”: „Od­wra­ca­my kar­tę, na któ­rej ba­wi­ły nas i za­chwy­ca­ły ma­low­ni­cze stro­je, zwy­cię­skie po­cho­dy, but­ne het­ma­nów twa­rze, płasz­czą­ce się ksią­żąt len­nych po­sta­cie – jak­że od­mien­ny wi­dok przed oczy­ma nam sta­je. Mia­sto wy­lud­nio­ne, pu­ste, mil­czą­ce – cmen­tarz praw­dzi­wy. Co kil­ka kro­ków dom opu­sto­sza­ły, z za­mknię­ty­mi na sko­bel wro­ta­mi, nie­raz z wiel­kim czar­nym krzy­żem na mu­rze. Wie­le ulic po­mniej­szych za­mknię­to szań­cem z de­sek i ka­mie­ni. Przy szań­cu straż stoi i ni­ko­go nie prze­pusz­cza, bo to miej­sce po­tę­pio­ne, bo tam – śmierć pew­na. U bram miej­skich za­cią­gnię­to łań­cu­chy, za­pusz­czo­no wrze­cią­dze. Po pu­stych uli­cach i pla­cach włó­czą się psy głod­ne wy­jąc po­nu­ro. Lu­dzie w czer­wo­nych i gra­na­to­wych opoń­czach, z czar­ny­mi na pier­siach krzy­ża­mi, snu­ją się po mie­ście dźwi­ga­jąc na no­szach strasz­ne, ta­jem­ni­czo osło­nio­ne cię­ża­ry. Za­mek stoi pust­ka­mi; pu­ste są też pa­ła­ce se­na­to­rów. Co pe­wien czas cmen­tar­ną ci­szę prze­ry­wa na chwi­lę stłu­mio­ny głos trą­by. To pa­cho­łek ma­gi­strac­ki zwo­łu­je miesz­czan, aby im oznaj­mić nowe roz­po­rzą­dze­nie bur­mi­strza po­wietrz­ne­go, je­dy­nej wła­dzy, któ­ra jesz­cze znaj­du­je po­słuch i bu­dzi reszt­kę czuj­no­ści w za­mar­łym mie­ście. Strasz­ny gość na­wie­dził War­sza­wę – za­ra­za…”

Po­śród epi­zo­dów opi­sa­nych przez Go­mu­lic­kie­go prze­wa­ża­ją, jak wi­dzi­my, mo­men­ty tra­gicz­ne – okre­sy do­kucz­li­wych plag i klęsk, któ­re spo­tka­ły War­sza­wę w pierw­szej ćwier­ci XVII w. Tego ro­dza­ju wy­bór nie był oczy­wi­ście przy­pad­ko­wy: po­eta do­ko­nał go przede wszyst­kim ze wzglę­du na ty­po­wość ta­kie­go wła­śnie roz­ło­że­nia ak­cen­tów po­nu­rych i we­so­łych w ży­ciu ów­cze­snych miesz­czan war­szaw­skich; po wtó­re ze wzglę­du na nie byle ja­kie wa­lo­ry ar­ty­stycz­ne opi­sy­wa­nych wy­da­rzeń. Po­dob­ny­mi wzglę­da­mi kie­ro­wał się rów­nież Wil­liam Har­ri­son Ain­sworth, mało w Pol­sce zna­ny po­wie­ścio­pi­sarz an­giel­ski, gdy pi­sał swo­ją naj­słyn­niej­szą po­wieść hi­sto­rycz­ną z dzie­jów Lon­dy­nu: Old St. Paul's (1841) – nie­zwy­kle pla­stycz­ny, ale i po­nu­ry ob­raz „wiel­kie­go moru” oraz „wiel­kie­go po­ża­ru”, któ­re na­wie­dzi­ły Lon­dyn w la­tach 1665-66.

Uło­że­nie pla­nu „Mie­cza i łok­cia” było do­pie­ro pierw­szym sta­dium wy­tę­żo­nej pra­cy nad tą po­wie­ścią, w któ­rej Go­mu­lic­ki pra­gnął od­ma­lo­wać po­czą­tek XVII w. „z dro­bia­zgo­wą we wszyst­kich szcze­gó­łach wier­no­ścią, do­tąd w po­wie­ścio­pi­sar­stwie na­szym hi­sto­rycz­nym nie­do­sta­tecz­nie uwzględ­nio­ną”.

Aby osią­gnąć tę „wier­ność”, po­eta skom­ple­to­wał spe­cjal­ną bi­blio­tecz­kę, zło­żo­ną wy­łącz­nie albo z dzieł trak­tu­ją­cych o in­te­re­su­ją­cej go epo­ce, albo też z naj­róż­no­rod­niej­szych prac wte­dy wła­śnie na­pi­sa­nych czy wy­da­nych: kro­nik i ży­cio­ry­sów, pa­mięt­ni­ków i dia­riu­szów, li­stów i zbio­rów aneg­dot, po­ezyj i utwo­rów li­te­rac­kich pro­zą, a na­wet ka­zań i mów po­grze­bo­wych.

Pierw­szo­rzęd­ną rolę od­gry­wa­ły w tej bi­blio­tecz­ce dzie­ła po­świę­co­ne Sta­rej War­sza­wie, a przede wszyst­kim jej to­po­gra­fii, ustro­jo­wi ad­mi­ni­stra­cyj­ne­mu i są­do­we­mu oraz drob­nym re­aliom ów­cze­sne­go ży­cia miesz­czań­skie­go, któ­re Go­mu­lic­ki chciał scha­rak­te­ry­zo­wać w naj­roz­ma­it­szych uję­ciach i prze­kro­jach.

Po­mi­mo tych wszyst­kich za­bie­gów i przy­go­to­wań pra­ca nad za­mie­rzo­ną po­wie­ścią szła po­ecie niby z ka­mie­nia. To bra­kło mu środ­ków na wy­łącz­ne za­ję­cie się jej re­da­go­wa­niem; to cza­su na uzu­peł­nie­nie roz­po­czę­tych po­szu­ki­wań źró­dło­wych; to wresz­cie ocho­ty do upo­rząd­ko­wa­nia na­gro­ma­dzo­nych ma­te­ria­łów. Do­szło do tego, że w r. 1891 – nie cze­ka­jąc na ukoń­cze­nie swe­go głów­ne­go dzie­ła – na­kre­ślił inny, mniej­szy, ale w tym sa­mym ro­dza­ju utrzy­ma­ny ob­ra­zek po­wie­ścio­wy („Cud­na mieszcz­ka”), któ­ry rzu­cił na to samo tło oby­cza­jo­we Sta­rej War­sza­wy za pa­no­wa­nia Zyg­mun­ta III i w któ­rym wy­ko­rzy­stał po tro­sze nie tyl­ko róż­ne ma­te­ria­ły i po­my­sły prze­zna­czo­ne do „Mie­cza i łok­cia”, ale rów­nież wie­le waż­nych ele­men­tów daw­ne­go pla­nu pod­sta­wo­we­go, co spo­wo­do­wa­ło w na­stęp­stwie licz­ne zbież­no­ści kom­po­zy­cyj­ne i te­ma­tycz­ne obu po­wie­ści.

Osta­tecz­nie wresz­cie pra­ca nad „Mie­czem i łok­ciem” zo­sta­ła za­koń­czo­na w r. 1898, cho­ciaż po­wieść ta uka­za­ła się w dru­ku do­pie­ro w la­tach 1901-02

rów­no­cze­śnie w trzech cza­so­pi­smach: war­szaw­skim, lwow­skim i pe­ters­bur­skim.

Oka­za­ło się wów­czas do­wod­nie, że naj­cen­niej­szą war­stwą no­we­go utwo­ru Go­mu­lic­kie­go nie jest by­najm­niej uka­za­na w nim hi­sto­ria dwoj­ga miesz­czań­skich bo­ha­te­rów, ale wła­śnie tło hi­sto­rycz­ne ca­łej po­wie­ści a tak­że zna­ko­mi­ty ob­raz Zyg­mun­tow­skiej War­sza­wy oraz wier­ność i barw­ność po­ka­za­nych przy spo­sob­no­ści re­aliów oby­cza­jo­wych. Za­uwa­ży­li to od razu co by­strzej­si kry­ty­cy ów­cze­śni, a je­den z nich (Jan Le­mań­ski) spo­rzą­dził na­wet swe­go ro­dza­ju ka­ta­log naj­waż­niej­szych ob­ra­zów od­ma­lo­wa­nych przez Go­mu­lic­kie­go w „Mie­czu i łok­ciu”:

„Ob­ra­zy dwo­ru kró­la Zyg­mun­ta III z ni­zioł­ka­mi, sal­ta­mi, kro­to­chwi­la­mi we­so­ły­mi i tra­gicz­ny­mi; z astro­lo­gią, z wło­sko­ścią, z je­zu­ity­zmem, z in­kwi­zy­cją, z mo­dli­twą i z ci­chą jako też jaw­ną roz­pu­stą; ob­ra­zy Sta­rej War­sza­wy z jej ar­chi­tek­to­ni­ką ulic, pla­ców, wież, baszt, mu­rów i ka­mie­nic; ob­ra­zy sej­mu z mar­szał­kow­skim oczysz­cza­niem mia­sta, wy­zna­cza­niem go­spód, py­chą, bo­gac­twem i war­chol­ską buń­czucz­no­ścią szlach­ty, usta­na­wia­ją­cej pra­wo i tuż je gwał­cą­cej; ob­ra­zy miesz­czań­stwa, któ­re acz­kol­wiek zło­tem i krwią oby­wa­tel­ską sy­ci­ło or­ga­nizm oj­czy­zny, wy­cień­cza­ny kosz­tow­nym tu­cze­niem be­ne­na­tów, przez tych ostat­nich na rów­ni z pa­ria­sa­mi było po­nie­wie­ra­ne; ob­ra­zy nie­ła­du i ra­bu­śnic­twa spo­łecz­ne­go, gdzie szlach­ta łą­czy­ła się z mo­tło­chem; ob­ra­zy starć bra­to­swar­nych (ro­kosz Ze­brzy­dow­skie­go) i ob­raz bi­twy Cho­cim­skiej (na po­cie­chę). Wszyst­kich tych ob­ra­zów barw­ność prze­su­wa au­tor z wiel­kim po­czu­ciem ar­ty­sty roz­mi­ło­wa­ne­go w za­byt­kach epo­ki. Dla­te­go snadź tło wy­pad­ków od­da­ne jest do­sko­na­le, do­sko­na­lej może niź­li sama in­try­ga po­wie­ścio­wa, a szcze­gól­niej niź­li ba­ta­li­stycz­na część po­wie­ści. Dzię­ki jed­nak­że ta­kie­mu usto­sun­ko­wa­niu, o ile po­wieść tra­ci co­kol­wiek na mi­li­tar­no­ści, o tyle zy­sku­je jako peł­niej­szy da­le­ko wi­ze­ru­nek epo­ki, w któ­rej prze­cie nie same jeno sza­ble i kie­li­chy dzwo­nią, ale jesz­cze coś nie­coś i z po­ezji, i z cy­wil­nych oby­cza­jów, bo­daj­że jeno wśród miesz­czan war­te.”

Przed­sta­wia­jąc w swo­jej po­wie­ści ob­raz pa­no­wa­nia Zyg­mun­ta III Go­mu­lic­ki nie od­ma­lo­wał go jed­nak w spo­sób bez­na­mięt­ny i „obiek­tyw­ny”. Wręcz prze­ciw­nie: każ­da kar­ta „Mie­cza i łok­cia” świad­czy do­bit­nie, że to utwór ty­po­wo ten­den­cyj­ny, o po­waż­nym ła­dun­ku ide­owym i o wy­raź­nym na­sta­wie­niu re­wi­zjo­ni­stycz­nym w sto­sun­ku do po­pu­lar­nych są­dów o na­szej prze­szło­ści na­ro­do­wej.

Po­eta uka­zał w tym utwo­rze tyl­ko dwie ów­cze­sne kla­sy spo­łecz­ne: szlach­tę (wraz z ma­gna­te­rią) oraz miesz­czań­stwo, ale uka­zał je nie w luź­no i przy­pad­ko­wo mi­ja­ją­cych się ko­lo­ro­wych ob­raz­kach, tyl­ko w ich ści­śle za­zę­bia­ją­cych się na­wza­jem in­te­re­sach i sto­sun­kach. Ści­ślej: uka­zał je w wal­ce!

Oce­na obu tych klas spo­łecz­nych wy­pa­dła zresz­tą u Go­mu­lic­kie­go w spo­sób na­zbyt uprosz­czo­ny, co było spo­wo­do­wa­ne przy­ję­tą przez nie­go me­to­dą ob­ra­zów kon­tra­sto­wych. Szlach­ta jest u nie­go pra­wie za­wsze „ne­ga­ty­wem”, miesz­czań­stwo „po­zy­ty­wem”. I dla­te­go, cho­ciaż moż­na się zgo­dzić z jego kry­tycz­ną oce­ną pra­wie ca­łej kla­sy szla­chec­kiej (nie­licz­ne wy­jąt­ki nie mogą oczy­wi­ście zmie­nić sądu ogól­ne­go), to nie po­dob­na jed­nak przy­jąć bez ty­sią­ca za­strze­żeń jego cha­rak­te­ry­sty­ki ów­cze­sne­go miesz­czań­stwa, w któ­rym po­eta wi­dział same je­dy­nie cno­ty i za­le­ty – kon­kret­nie: wiel­ką pra­co­wi­tość, skrom­ność i oszczęd­ność a tak­że szcze­ry pa­trio­tyzm i głę­bo­ki hu­ma­ni­ta­ryzm – a rów­no­cze­śnie jak gdy­by zu­peł­nie nie do­strze­gał jego bez­u­stan­nej po­go­ni za zy­skiem oraz me­tod, ja­kie za­zwy­czaj sto­so­wa­ło, aby ten upra­gnio­ny zysk jak naj­ła­twiej i jak naj­ta­niej osią­gnąć!

Jak­kol­wiek zresz­tą Go­mu­lic­ki oce­niał szlach­tę i miesz­czań­stwo, trze­ba mu bez­względ­nie przy­znać ra­cję, gdy cho­dzi o uwy­dat­nio­ny przez nie­go po­tęż­ny an­ta­go­nizm po­mię­dzy tymi oby­dwie­ma kla­sa­mi spo­łecz­ny­mi – an­ta­go­nizm prze­ja­wia­ją­cy się przede wszyst­kim w sto­sun­kach go­spo­dar­czych i po­li­tycz­nych, ale wi­docz­ny rów­nież na każ­dym in­nym polu ży­cia spo­łecz­ne­go: czy to w spo­tka­niach urzę­do­wych, czy ry­cer­skich, czy to­wa­rzy­skich.

Może naj­do­bit­niej­szy – cho­ciaż na po­zór ła­god­ny – przy­kład ta­kie­go kla­so­we­go an­ta­go­ni­zmu znaj­dzie­my w ka­pi­tal­nie od­ma­lo­wa­nej sce­nie wy­zna­cza­nia go­spód sej­mo­wych w do­mach miesz­czań­stwa war­szaw­skie­go: na­dę­tą obo­jęt­ność ma­gna­ta oraz bez­czel­ność szla­chec­kie­go wy­rost­ka prze­ciw­sta­wio­no tam bez­rad­nej wście­kło­ści sta­re­go miesz­cza­ni­na, któ­ry wi­dzi krzy­czą­cą nie­spra­wie­dli­wość „uro­dzo­nych”, ale któ­ry ani nie jest w sta­nie jej za­po­biec, ani na­wet od­po­wied­nio na nią za­re­ago­wać.

Ostra kry­ty­ka szlach­ty, uwy­dat­nie­nie an­ta­go­ni­zmu szla­chec­ko-miesz­czań­skie-go i nie­rów­no­ści kla­so­wej oraz uka­za­nie nie­spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej nie wy­czer­pu­ją by­najm­niej re­ali­stycz­nych mo­men­tów po­wie­ści Go­mu­lic­kie­go. Moż­na w niej jesz­cze zna­leźć rów­nie re­ali­stycz­ne ob­ra­zy ze­psu­cia pa­nu­ją­ce­go na dwo­rze kró­lew­skim a tak­że in­te­re­su­ją­ce szcze­gó­ły do­ty­czą­ce war­chol­stwa ma­gna­tów, in­try­ganc­twa je­zu­itów oraz do­tkli­wej nie­to­le­ran­cji re­li­gij­nej.

Na od­dziel­nym miej­scu na­le­ży wy­mie­nić za­war­tą w po­wie­ści su­ro­wą oce­nę wszel­kiej woj­ny, tak wy­sła­wia­nej nie­jed­no­krot­nie i po­ety­zo­wa­nej we współ­cze­snych Go­mu­lic­kie­mu po­wie­ściach hi­sto­rycz­nych.

Do­daj­my, że w pier­wot­nym tek­ście „Mie­cza i łok­cia” (do­cho­wa­nym w pierw­szym wy­da­niu książ­ko­wym z r. 1903) znaj­do­wa­ło się wie­le do­dat­ko­wych wy­po­wie­dzi na ten te­mat, któ­re Go­mu­lic­ki póź­niej usu­nął nie chcąc prze­cią­żać po­wie­ści dy­gre­sja­mi mo­ra­li­za­tor­ski­mi.

Przy­to­czy­my nie­któ­re z nich, sta­no­wią one bo­wiem do­sko­na­ły ko­men­tarz do po­ka­za­ne­go w książ­ce ob­ra­zu woj­ny cho­cim­skiej, a rów­no­cze­śnie rzu­ca­ją snop świa­tła na po­glą­dy sa­me­go au­to­ra.

„Przyj­dą cza­sy, już nad­cho­dzą – pi­sał Go­mu­lic­ki – gdy wszel­ka woj­na zo­sta­nie na­zwa­na dzie­łem sza­tań­skim, osą­dzo­na na rów­ni z ka­ni­ba­li­zmem. Bo­ha­ter­stwo i bo­ha­te­rów świat odda po­now­ne­mu roz­pa­trze­niu i ugru­pu­je zgo­ła in­a­czej. Hie­rar­chia po­sta­ci hi­sto­rycz­nych ule­gnie grun­tow­nej od­mia­nie…”

„Ob­li­cze woj­ny – wy­wo­dził tro­chę da­lej – jest tyl­ko jed­no: szpet­ne i strasz­ne. Pięk­ność i wznio­słość, w któ­re się nie­kie­dy przy­stra­ja, to tyl­ko ma­ska. I sza­tan ma­sko­wać się musi, by mógł bro­ić bez­kar­nie. Naj­więk­si chwal­cy bo­ha­ter­stwa oręż­ne­go mu­szą przy­znać, że wszel­ka woj­na – nie wy­łą­cza­jąc wo­jen „świę­tych”, kru­cjat itp. – mie­wa tyl­ko dwie po­bud­ki i dwa cele: brać albo od­bie­rać."

„Tak zwa­ne mę­stwo wo­jen­ne – pi­sze gdzie in­dziej – po­sia­da trzy ko­lej­ne stop­nie. W pierw­szym słu­ży okre­ślo­nej idei, któ­rą uwa­ża za pięk­ną i szla­chet­ną. Na­zy­wa się wów­czas bo­ha­ter­stwo, zdo­by­wa so­bie lau­ry i jest sła­wio­ne przez po­etów. W stop­niu dru­gim ma cel je­dy­ny: za­bi­jać pew­nych lu­dzi, wska­za­nych so­bie za wro­gów. Wów­czas wie­dzie do »krzy­żów za­słu­gi«, or­de­rów, rang i in­nych dóbr do­cze­snych. W stop­niu trze­cim zmie­nia się w nie­okieł­zna­ną na­mięt­ność mor­do­wa­nia – mor­do­wa­nia ko­go­kol­wiek, bo­daj­by przy­ja­ciół i bra­ci… Jak się w tej ostat­niej prze­mia­nie na­zy­wa, mó­wić nie trze­ba."

Ro­zu­mie­jąc mo­ty­wa­cję ar­ty­stycz­ną, któ­ra skło­ni­ła au­to­ra do usu­nię­cia z po­wie­ści tego ro­dza­ju wy­po­wie­dzi, moż­na rów­no­cze­śnie ża­ło­wać, że ich nie po­wtó­rzył w ja­kiejś in­nej for­mie, cho­ciaż­by w roz­mo­wach czy roz­my­śla­niach któ­re­goś z bo­ha­te­rów.

Na peł­ną treść „Mie­cza i łok­cia” oraz na re­alizm wie­lu od­ma­lo­wa­nych w nim ob­ra­zów zło­ży­ły się nie tyl­ko dro­bia­zgo­we po­szu­ki­wa­nia hi­sto­rycz­ne, wspie­ra­ne kry­ty­cy­zmem ba­da­cza i ob­ser­wa­to­ra fak­tów spo­łecz­nych. Obok nich po­waż­niej­szą rolę ode­gra­ły rów­nież ele­men­ty au­to­bio­gra­ficz­ne, a więc spra­wy prze­ży­te przez sa­me­go au­to­ra, a póź­niej prze­sty­li­zo­wa­ne i wpro­wa­dzo­ne do po­wie­ści na rów­ni z fak­ta­mi hi­sto­rycz­ny­mi oraz mo­ty­wa­mi czy­sto li­te­rac­ki­mi.

Je­że­li po­mi­nie­my rze­czy drob­niej­sze, po­zo­sta­ną do uwy­dat­nie­nia dwie ta­kie oko­licz­no­ści: pierw­sza z nich, ty­po­wa dla każ­de­go spo­łe­czeń­stwa, w któ­rym za­ku­li­so­we rzą­dy spra­wu­je ja­kiś odłam kle­ru, do­ty­czy za­tar­gu po­ety Qu­er­cu­sa z je­zu­ita­mi; dru­ga – zwią­za­na już z prze­ży­cia­mi czy­sto oso­bi­sty­mi – ża­ło­by Mel­chio­ra Drew­ny po rze­ko­mym zgo­nie jego uko­cha­nej có­recz­ki.

Otóż Go­mu­lic­ki miał ro­dzo­ne­go star­sze­go bra­ta, Wa­le­re­go, czło­wie­ka do­bre­go, ci­che­go i uczu­cio­we­go, a rów­no­cze­śnie wy­jąt­ko­wo nie przy­sto­so­wa­ne­go do ży­cia i nie­zwy­kle moc­no prze­ży­wa­ją­ce­go wszel­kie za­wo­dy i roz­cza­ro­wa­nia.

„Na tle »nad­czu­ło­ści« – pi­sze po­eta o Wa­le­rym w jed­nym ze swo­ich szki­ców au­to­bio­gra­ficz­nych – roz­wi­nę­ła się w du­szy mego bra­ta cho­ro­ba, któ­rej mi­strzow­ską dia­gno­zę po­sta­wił Szek­spir w „Ham­le­cie”. Nie znał, co to za­do­wo­le­nie; był za­wsze smut­ny – smut­kiem nie­oso­bi­stym, smut­kiem świa­ta ca­łe­go. Czy­ni­ło go to nie­zdol­nym do ży­cia prak­tycz­ne­go, jak Ham­le­ta do wszel­kich czy­nów sta­now­czych. Za­pi­sał się na me­dy­cy­nę – ale gdy przy­niósł do domu czasz­kę ludz­ką, za­miast uczyć się na niej oste­olo­gii, całą noc prze­dumał nad nią i prze­pła­kał, jak kró­le­wicz duń­ski nad czasz­ką Yoric­ka."

Gdy Wa­le­ry zmarł (1882) i gdy brat-po­eta uczcił go po zgo­nie głę­bo­kim i ser­decz­nym wier­szem, z głę­bi du­szy wy­snu­tym, ale nie przy­sto­so­wa­nym do prze­pi­sów ka­te­chi­zmo­wych, ów­cze­sne war­szaw­skie wła­dze ko­ściel­ne nie po­zwo­li­ły na umiesz­cze­nie tego utwo­ru na skrom­nym po­wąz­kow­skim na­grob­ku.

To ge­ne­za pierw­sze­go fak­tu po­wie­ścio­we­go a rów­no­cze­śnie klucz do jego prze­ko­ny­wa­ją­ce­go re­ali­zmu. Po­dob­nie było zresz­tą i z dru­gą oko­licz­no­ścią.

W r. 1888 spo­tka­ło Go­mu­lic­kie­go wy­jąt­ko­we nie­szczę­ście oso­bi­ste: w cią­gu jed­ne­go za­le­d­wie mie­sią­ca umar­ła mu mło­da żona, sy­nek i uko­cha­na czte­ro­let­nia có­recz­ka, do któ­rej po­eta był nad wy­raz przy­wią­za­ny i w któ­rej wi­dział jak gdy­by dru­gą Ur­szul­kę, swo­ją po­cie­chę i dumę oj­cow­ską, ba! – na­wet swo­je na­tchnie­nie. Otóż w póź­niej­szej ża­ło­bie Go­mu­lic­kie­go ode­grał bar­dzo po­waż­ną rolę por­tret zmar­łej dziew­czyn­ki, na­ma­lo­wa­ny przez jego przy­ja­cie­la, Pan­ta­le­ona Szyn­dle­ra, i sta­no­wią­cy od­po­wied­nik owe­go por­tre­tu Ha­nu­si Drew­nów­ny, któ­ry sta­re­mu Mel­chio­ro­wi na­ma­lo­wał w swo­im cza­sie Do­la­bel­la.

Oto wy­tłu­ma­cze­nie ge­ne­zy dru­gie­go fak­tu, tak waż­ne­go dla in­try­gi „Mie­cza i łok­cia” i tak cha­rak­te­ry­stycz­ne­go dla pi­sar­stwa Go­mu­lic­kie­go, któ­ry w każ­dym pra­wie utwo­rze po­wie­ścio­wym ko­rzy­stał z ma­te­ria­łu prze­żyć oso­bi­stych, trans­po­nu­jąc je na ob­ra­zy li­te­rac­kie, roz­bu­do­wu­jąc i czę­ścio­wo prze­ina­cza­jąc.

„Al­ko­wę w łuk zbu­do­wa­ną na dwo­je zdzie­lo­no drzew­nym prze­pie­rze­niem, co two­rzy­ło niby przed­izbę, w któ­rej jed­no okno kra­cia­ste da­wa­ło wi­dok; tu straż sta­wa­ła z ba­cze­niem na ru­chy wi­no­waj­cy umiesz­czo­ne­go w dru­giej kom­na­cie; w tej przed­izbie po­zo­stał król z Ur­szu­lą. Bo­bo­li wszedł do wi­no­waj­cy. Pie­kar­ski le­żał na sło­mie przy ścia­nie i ję­czał z bólu i go­rącz­ki. Zyg­munt i Me­je­rin chwy­ta­li głos mó­wią­cych cie­ka­wie, łap­czy­wie. Na­przód Że­la­zne za­brzę­cza­ły szy­ny tor­tur, jak­by je usta­wia­no, skła­da­no; po­tem ruch sły­chać: cięż­ko stą­pa­ją lu­dzie; wi­dać, że nio­są ja­kieś cia­ło. Po­chro­bo­ta­ły szy­ny, mu­sia­no cię­żar na nie zło­żyć. Ję­czał Pie­kar­ski; skrzyp po­wro­za znać da­wał, że się szy­ny ci­sną ku so­bie, zwę­ża­ją. Ci­chy pa­cierz ła­ciń­ski wzy­wał Du­cha Świę­te­go; pisz­czał Pie­kar­ski jak drze­wo w ogniu: z tar­ko­tem koła ro­snął ból, ro­snął krzyk, trzę­sła się pod­ło­ga. Stój­cie! – woła Bo­bo­li – mów, ka­ce­rzu!”

Za­cy­to­wa­ny tu ury­wek to ustęp z od daw­na już za­po­mnia­nej po­wie­ści Do­mi­ni­ka Ma­gnu­szew­skie­go, za­ty­tu­ło­wa­nej „Ze­msta pan­ny Ur­szu­li” i wy­dru­ko­wa­nej w wy­da­nych przez J. Bor­kow­skie­go „Pra­cach li­te­rac­kich” w r. 1838. War­to go prze­czy­tać, bo to prób­ka naj­star­szej może po­wie­ści sta­ro­war­szaw­skiej, dzi­wacz­nej i ba­ła­mut­nej, ale in­te­re­su­ją­cej swo­im no­wa­tor­stwem te­ma­tycz­nym a tak­że swo­im ory­gi­nal­nym sty­lem, w któ­rym wy­raź­nie prze­bi­ja wpływ Wik­to­ra Hugo oraz współ­cze­snej fran­cu­skiej „li­te­ra­tu­ry sza­lo­nej”.

Go­mu­lic­ki znał oczy­wi­ście po­wieść Ma­gnu­szew­skie­go, nie po­szedł jed­nak w „Mie­cza i łok­ciu” dro­ga­mi tego roz­hu­la­ne­go ro­man­ty­ka, ale dro­ga­mi jego mi­strza, któ­re­go uczniem nie­jed­no­krot­nie zresz­tą się mie­nił i któ­re­go po­wie­ści – przede wszyst­kim „Ka­te­dra Pan­ny Ma­rii w Pa­ry­żu” oraz „Czło­wiek śmie­chu” – wy­war­ły nie­ma­ły wpływ na ukształ­to­wa­nie pew­nych epi­zo­dów „Mie­cza i łok­cia”, a może na­wet na ge­ne­zę tego ca­łe­go utwo­ru, po­ję­te­go jako pol­ska, a ści­ślej war­szaw­ska, pa­ra­le­la zna­ko­mi­tej „Ka­te­dry”.

Obok Wik­to­ra Hugo na sztu­ce po­wie­ścio­wej Go­mu­lic­kie­go za­wa­ży­li jesz­cze inni au­to­rzy fran­cu­scy XIX w.: Alek­san­der Du­mas, któ­re­mu za­wdzię­czał po­stać „czar­ne­go dok­to­ra”, ści­śle spo­wi­no­wa­co­ne­go z bo­ha­te­rem „Pa­mięt­ni­ków le­ka­rza” – Jó­ze­fem Bal­sa­mo (Ca­glio­stro); Lu­dwik Gal­let, z któ­re­go po­wie­ści „Ka­pi­tan Czart” (1878), prze­tłu­ma­czo­nej przez sie­bie na ję­zyk pol­ski, za­po­ży­czył parę cha­rak­te­ry­stycz­nych mo­ty­wów po­wie­ścio­wych; w pew­nej mie­rze rów­nież Ele­mir Bo­ur­ges – jako nie­zrów­na­ny ma­larz po­nu­rych scen hi­sto­rycz­nych, któ­rym nada­wał wy­jąt­ko­wo przej­mu­ją­cą eks­pre­sję.

Wszy­scy ci pi­sa­rze po­mo­gli Go­mu­lic­kie­mu wczuć się w opi­sy­wa­ną przez nie­go epo­kę hi­sto­rycz­ną i do­star­czy­li mu barw do tego wiel­kie­go fre­sku hi­sto­rycz­no-oby­cza­jo­we­go, jaki stwo­rzył pra­cu­jąc nad „Mie­czem i łok­ciem”.

Do cze­góż bo­wiem in­ne­go moż­na przy­rów­nać tę po­wieść, je­śli nie do roz­le­głe­go i mie­nią­ce­go się zło­tem i czer­wie­nią fre­sku, sta­no­wią­ce­go li­te­rac­ki od­po­wied­nik za­gu­bio­nych ob­ra­zów hi­sto­rycz­nych To­ma­sza Do­la­bel­li!I

Do sal­tów, wasz­mo­ście! Do kan­tu, wasz­mo­ścian­ki! Oso­wie­li­ście wszy­scy jak kury na sło­tę.

– Spać nam się chce, pa­nie Kisz­ka!… spać… spać!… spać!… – za­pisz­czał cien­ki­mi gło­sa­mi chór ni­zioł­ków, drze­mią­cych po ką­tach wiel­kiej, owie­szo­nej szpa­le­ra­mi kom­na­ty zam­ko­wej.

Pan Kisz­ka, wspar­ty o mar­mu­ro­we ob­ra­mie­nie ko­min­ka, wy­pro­sto­wał się i ma całą dłu­gość a cien­kość fi­gu­ry swej wy­cią­gnął. Wów­czas też do­pie­ro oka­za­ło się, jak praw­dzi­wy był kon­ter­fekt jego, skre­ślo­ny przez Pe­tru­sa Qu­er­cu­sa, mło­de­go war­szaw­skie­go ry­mo­pi­sa:

Owo je­span Fran­ci­szek,

Alias: Kisz­ka bez ki­szek.

Jak tref­ne wi­do­wi­sko:

Bez su­biek­ta na­zwi­sko!

– Naj­do­stoj­niej­sze per­so­ny czu­wa­ją – obu­rzył się gru­bym gło­sem cien­ki ry­go­ry­sta – a wasz­mo­ściom i wasz­mo­ścian­kom sen w gło­wie! Tyl­ko pa­trzeć, jak Naj­ja­śniej­szy skoń­czy swe na­bo­żeń­stwo i na kro­to­chwi­lę przy­bę­dzie.

Szy­je ośmior­ga ka­rzeł­ków i kar­li­czek wy­cią­gnę­ły się w stro­nę wy­so­kich, cięż­kich drzwi, rzeź­bio­nym u góry „Snop­kiem” ozdob­nych. Po­wy­żej Snop­ka, her­bu Wa­zów, znaj­do­wał się krzyż wiel­ki.

Za drzwia­mi od­zy­wa­ły się ryt­micz­nie głu­che, tępe ude­rze­nia – zu­peł­nie jak­by ko­goś po na­gim cie­le rze­mie­niem sma­ga­no. Po każ­dym ude­rze­niu na­stę­po­wał ci­chy jęk; po każ­dym jęku – dłu­gie stłu­mio­ne mam­ro­ta­nie.

Nie moż­na jed­nak było do­sły­szeć, co mam­ro­ta­no. Prze­szka­dza­ły temu gru­be drzwi i grub­sze mury. Prze­szka­dzał naj­bar­dziej szum gwał­tow­ne­go wi­chru, co za okna­mi wył i pła­kał, świ­stał i grzmiał wstrzą­sa­jąc i dzwo­niąc opraw­ny­mi w ołów szyb­ka­mi.

Co pe­wien czas wi­cher przy­ci­chał. Wów­czas deszcz na­wal­ny chło­stał okna. Zda­wa­ło się, że gwał­tow­ny­mi rzu­ta­mi z peł­nych ka­dzi wodę wy­le­wa­no.

Kto wskroś szyb po­słał wzrok ku nie­bu, wi­dział, jak tam ja­skra­wo­bia­łe i mie­dzia­ne wy­bu­chy bły­ska­wic roz­ry­wa­ją nie­ustan­nie ob­ło­ki, jak kłę­by chmur pę­dzą cwa­łem, tło­cząc się, prze­wa­la­jąc, gnio­tąc…

Ta paź­dzier­ni­ko­wa bu­rza 1602 roku na dłu­go w pa­mię­ci ludz­kiej zo­sta­ła. Do kro­nik ją na­wet za­pi­sa­no.

Z jed­nej stro­ny za­gad­ko­we jęki i po­mru­ki, z dru­giej świ­sty i ry­cze­nia hu­ra­ga­nu wy­twa­rza­ły at­mos­fe­rę po­nu­rą, peł­ną gro­zy i nie­po­ko­ju.

Nie pod­da­wał się jej pan Kisz­ka. Z tem­pe­ra­men­tu me­lan­cho­lik, w ta­kiej wła­śnie at­mos­fe­rze po­ru­szał się naj­swo­bod­niej. Peł­niąc przy tym służ­bę – „urząd”, jak sam ma­wiał – prze­ło­żo­ne­go nad kró­lew­ski­mi ni­zioł­ka­mi, obo­wiąz­ków swych w żad­nym ra­zie za­nie­dby­wać nie mógł.

– Do kan­tu! do sal­tów! – po­wtó­rzył­gło­sem gro­bo­wym. – Bu­rza bu­rzą, kro­to­chwi­la kro­to­chwi­lą. Jej­mo­ścian­ka Umar­z­lan­ka za­in­to­nu­je coś we­so­łe­go.

Pan­na Umar­z­lan­ka, cór­ka im­ci­pa­na Umar­z­ły, za­ścian­ko­we­go szła­chet­ki spod Grod­na, wy­stą­pi­ła na śro­dek.

Mia­ła twarz ład­ną, strój wspa­nia­ły. Oczy jej były duże, czar­ne, peł­ne za­ra­zem na­mięt­no­ści i smut­ku – praw­dzi­we oczy Li­twin­ki – suk­nia po­włó­czy­sta z atła­su bar­wy ka­nar­ko­wej, z dłu­gim, ko­ron­ka­mi oszy­tym ru­chem. By­ła­by pięk­no­ścią oka­za­łą, gdy­by nie to, że wzrost jej nie­wie­le po­nad ło­kieć się­gał.

Gło­sem po­zy­tyw­ki za­czę­ła śpie­wać skocz­ną wło­ską aryj­kę. Przy wy­ko­ny­wa­niu try­lów ma­leń­kie jej gar­dzioł­ko wy­dy­ma­ło się jak u ka­nar­ka.

– Jej­mo­ścian­ki: Trzmie­lów­na, Bo­ćwin­ków­na i Sze­re­szew­ska do kwar­te­tu! – roz­ka­zał Kisz­ka.

Trzy po­zo­sta­łe kar­licz­ki zbli­ży­ły się do swej pry­ma­don­ny. Wszyst­kie były ubra­ne w je­dwa­bie i ko­ron­ki – i wszyst­kie brzyd­kie.

Czte­ry pi­skli­we gło­sy złą­czy­ły się wy­ko­ny­wa­jąc na­iw­ną sztucz­kę wo­kal­ną. Śpie­wacz­ki o twa­rzach nie­ru­cho­mych, jak­by z por­ce­la­ny, w suk­niach sztyw­nych, z tak gru­bej ma­te­rii, że się pra­wie zgiąć nie da­wa­ła, wy­glą­da­ły na lal­ki me­cha­nicz­ne, z ukry­tą we­wnątrz mu­zy­ką.

Szum bu­rzy po­kry­wał co chwi­la wą­tły chó­rek. Sma­ga­nia nie­wi­dzial­ne­go rze­mie­nia zda­wa­ły się takt mu wy­bi­jać.

Na­gle po­mię­dzy nie­sfor­ne gło­sy bu­rzy, kar­li­czek i po­kut­ni­ka, ukry­te­go za drzwia­mi, wpadł jesz­cze je­den głos ludz­ki.

Za­brzmiał naj­po­tęż­niej ze wszyst­kich i od razu nad wszyst­ki­mi za­pa­no­wał.

Był to prze­raź­li­wy krzyk nie­wie­ści.

Nad­biegł od stro­ny we­wnętrz­nych dzie­dziń­ców zam­ko­wych. Wy­rwać go mu­sia­ło z pier­si ko­bie­ty okrop­ne cier­pie­nie fi­zycz­ne i mo­ral­ne – ból i roz­pacz za­ra­zem.

Kar­licz­ki za­mil­kły, sta­nę­ły jak wry­te – zu­peł­nie jak­by ktoś nie­spo­dzia­nie za­trzy­mał w miej­scu ich gra­ją­cy me­cha­nizm.

Kisz­ka uszu nad­sta­wił; po­tem ręką mach­nął. Wy­raz jego twa­rzy mó­wił: „To do urzę­du mego nie na­le­ży”. Zwró­cił isię do kar­li­czek, na miej­sca odejść im ka­zał. Po chwi­li, wi­dząc, że krzyk nie po­na­wia się, rzu­cił roz­kaz:

– Te­raz ko­lej ich­mo­ściów ka­wa­le­rów. Pro­szę ufor­mo­wać ga­lar­dę. A ka­pre­ole niech idą gład­ko, by mię znów kon­fu­zja przed naj­ja­śniej­szym nie spo­tka­ła.

Czte­rej ni­zioł­ko­wie wy­stą­pi­li do tań­ca – wszy­scy w czar­nym hisz­pań­skim stro­ju, w poń­czo­chach je­dwab­nych, z kre­za­mi przy szy­jach wiel­ki­mi. Jęli wy­gi­nać się za­baw­nie, ge­stem za­pra­sza­jąc damy do kom­pa­nii.

Kro­to­chwi­la była ra­czej dzi­wacz­na niż śmiesz­na. Je­den z ka­rzeł­ków miał twa­rzycz­kę żół­tą, zwię­dłą, po­marsz­czo­ną, któ­ra wiek póź­ny wy­da­wa­ła. Inni z ża­łob­ną po­wa­gą wy­prę­ża­li drob­ne ciał­ka, wy­sta­wia­li na­przód ma­leń­kie pier­si. Czymś po­grze­bo­wym to wszyst­ko trą­ci­ło.

Na dwo­rze Zyg­mun­ta Wazy nie było w ogó­le miej­sca na śmiech. Na­wet tref­niś kró­lew­ski, Rial­to, ani sam był we­so­ły, ani in­nych .

roz­we­se­lał. Nic on nie miał w so­bie z tref­ni­siów szek­spi­row­skich i z na­sze­go Stań­czy­ka. Nie prze­cho­wał się w pa­mię­ci ludz­kiej ani je­den jego żart tref­ny, ani jed­na od­po­wiedź solą at­tyc­ką za­pra­wio­na. Wie­my o nim na­to­miast, że był uczo­ny lin­gwi­sta i że przy Dy­mi­trze peł­nił ta­jem­nie obo­wiąz­ki se­kre­ta­rza…

Po­stać dwu­znacz­na, po­nu­ra, fał­szy­wa – jak całe ów­cze­sne oto­cze­nie kró­lew­skie!

Ni­zioł­ki roz­po­czę­li we­so­łą ga­lar­dę z „ka­pre­ola­mi” – ale nie było im są­dzo­ne do­pro­wa­dzić jej do koń­ca.

Ten sam okrop­ny krzyk nie­wie­ści, krew w ży­łach mro­żą­cy, przedarł się przez ciem­ność i bu­rzę, do ta­necz­nej kom­na­ty wtar­gnął.

W tej­że sa­mej chwi­li otwo­rzy­ły się z trza­skiem cięż­kie, dę­bo­we drzwi, her­bem Wa­zów i krzy­żem ozdo­bio­ne.

W pro­gu uka­za­ła się po­stać na pół strasz­na, na pół śmiesz­na.

Otu­la­ła ją po samą szy­ję kar­ma­zy­no­wa, ak­sa­mit­na de­lia, lek­kim fu­ter­kiem pod­bi­ta, a tak dłu­ga, że po zie­mi się wlo­kła. Na bia­łej twa­rzy oczy nad­mier­nie roz­sze­rzo­ne, jak­by szkla­ne, mia­ły wy­raz zdzi­wie­nia, osłu­pia­ło­ści – wy­raz mar­twy, za­sty­gły, któ­ry bar­dziej jesz­cze uwy­dat­nia­ły brwi, pod­nie­sio­ne wy­so­ko.

Ru­da­wy, po szwedz­ku przy­strzy­żo­ny za­rost i ta­kież wło­sy na gło­wie były zle­pio­ne po­tem.

Kto by zaj­rzał przez nie do­mknię­te drzwi do środ­ka kom­na­ty, do­strzegł­by: błysz­czą­cy srebr­ny­mi ozdo­ba­mi oł­ta­rzyk, przed oł­ta­rzy­kiem roz­po­star­tą na po­sadz­ce skó­rę niedź­wie­dzią, obok skó­ry dys­cy­pli­nę o pię­ciu rze­my­kach, ja­kiej uży­wa­li bi­czow­ni­cy.

Czło­wie­kiem, któ­ry stam­tąd wy­szedł, był we wła­snej oso­bie król Zyg­munt III.II

Do mo­nar­chy rzu­ci­li się wszy­scy z po­kło­na­mi. Ale on nie spoj­rzał na­wet na ulu­bień­ców. Gło­sem prze­lę­kłym, lek­ko drżą­cym za­py­tał: – Gdzie pa­cho­lę­ta?…

Kisz­ka po­sko­czył do srebr­ne­go dzwon­ka; moc­no weń ude­rzył.

Wbie­gło dwóch chłop­ców w ubra­niach pa­ziow­skich. Je­den, z wło­sa­mi ja­sny­mi, nie miał wię­cej nad lat dwa­na­ście i wy­glą­dał na dziec­ko; dru­gi, śnia­dy, o czar­nych, nie­spo­koj­nie la­ta­ją­cych oczach, był pięt­na­sto­let­ni już wy­ro­stek.

Ten dru­gi wy­su­nął się na­przód, cze­ka­jąc pań­skie­go roz­ka­zu. Ale król po­mi­nął go i zwró­cił się ku chło­pię­ciu ja­sno­wło­se­mu.

Śnia­dy zmarsz­czył się, ocza­mi za­mi­go­tał, nie w smak mu po­szło pierw­szeń­stwo młod­sze­mu od­da­ne.

– Bież, mały, żywo! – roz­ka­zał król – do­wiedz się, kto tak po nocy la­men­tu­je.

– Naj­ja­śniej­szy pa­nie – wtrą­cił Kisz­ka – ja wiem…

– Co wiesz? – za­py­tał Zyg­munt.

– Wiem, kto ów cla­mor czy­ni.

– Któż to zacz?

– Jej­mo­ścian­ka z frau­cy­me­ru… Do­rot­ka, ha­ftar­ka.

– A… – zmarsz­czył się król i wpadł w za­my­śle­nie.

– Pan­na Ur­szu­la – ob­ja­śniał tam­ten przy­ci­szo­nym gło­sem – osa­dzi­ła ją u straż­ni­ka, aby się grzech oraz im­pu­den­cja za ob­ręb zam­ku nie wy­do­sta­ły.

– Słusz­nie i roz­trop­nie. Pan­na Ur­szu­la wie, co czy­ni. Pa­cho­lę­ciu chcia­ło się le­cieć do owej Do­rot­ki. Znał ją i lu­bił;

była mu na­wet po­wi­no­wa­ta.

– Bie­żeć? – spy­tał pod­no­sząc na kró­la błę­kit­ne oczy. Zyg­munt po­pra­wił de­lię – na­my­ślał się nad od­po­wie­dzią…

W tej chwi­li okrop­ny, prze­cią­gły huk wstrzą­snął mu­ra­mi. Zda­wa­ło się, że po­ło­wa mia­sta w gru­zy ru­nę­ła. Kil­ka szyb wy­pa­dło z brzę­kiem; do kom­na­ty wdarł się wi­cher i część świa­teł za­ga­sił.

Po­nu­ra wrza­wa licz­nych, da­le­kich gło­sów była echem strasz­ne­go wstrzą­śnie­nia.

Król śmier­tel­nie po­bladł, na po­sadz­kę się osu­nął. W pier­si się bił i ję­czał:

– Mi­se­re­re no­bis, Do­mi­ne!…

Za przy­kła­dem pana po­szedł Kisz­ka, Roz­cią­gnął się jak dłu­gi, po­wta­rza­jąc:

– Mi­se­re­re no­bis, Do­mi­ne!…

Z ko­lei po­przy­klę­ka­li – nic jed­nak ze sztyw­no­ści swej nie tra­cąc – ka­rzeł­ko­wie i kar­licz­ki.

– Mi­se­re­re!… mi­se­re­re!… – pisz­czeć jęły tu i ów­dzie gło­sy fle­ci­ko­we.

Do kom­na­ty wpa­dło kil­ku star­szych po­ko­jow­ców wo­ła­jąc roz­pacz­li­wie:

– Bia­da!… bia­da!… Świę­ty Jan się wali… Wie­ża w gru­zach!… Skle­pie­nie ru­nę­ło… Gro­by roz­war­te!…

Od­da­lo­na z po­cząt­ku wrza­wa zbli­ży­ła się te­raz pod same mury zam­ku, pod same okna, z któ­rych szkło się sy­pa­ło, pod sam próg kom­na­ty, gdzie król ję­czał, stra­chem odrę­twio­ny. Nie­ba­wem za­peł­ni­ła się kom­na­ta pstrym tłu­mem, wśród któ­re­go prze­wa­ża­ły czar­ne su­tan­ny je­zu­itów.III

W roku 1602 prze­bu­do­wa Zam­ku War­szaw­skie­go była za­le­d­wie roz­po­czę­ta.

Zyg­munt Waza, któ­ry od kil­ku lat do­pie­ro uczy­nił Za­mek sta­łą sie­dzi­bą kró­lów pol­skich, nie zdą­żył na­wet jesz­cze wy­brać osta­tecz­ne­go pla­nu przy­szłej bu­do­wy.

Ów­cze­sne po­miesz­cze­nie dwo­ru kró­lew­skie­go było tym­cza­so­we i pod wzglę­dem wy­go­dy wie­le po­zo­sta­wia­ło do ży­cze­nia. Miesz­ka­no w ofi­cy­nie mu­ro­wa­nej, czy­li „ka­mie­ni­cy”, przy­sta­wio­nej byle jak do daw­ne­go mo­drze­wio­we­go „dwor­ca”. Szczę­ście jesz­cze, że Zyg­munt Au­gust oraz jego mat­ka i sio­stra po­czy­ni­li tam już wcze­śniej pew­nie po­rząd­ki i nie­co mo­nar­sze­go ma­je­sta­tu tchnę­li w pro­stą, nie­wy­myśl­ną sie­dzi­bę ksią­żąt ma­zo­wiec­kich.

Za­mek le­żał w ob­rę­bie mu­rów, któ­re od­gra­dza­ły go od Przed­mie­ścia Kra­kow­skie­go. Punk­tem naj­bar­dziej w tym kie­run­ku wy­su­nię­tym była „Wie­ża Zła­ma­na”.

W tym punk­cie mury scho­dzi­ły się pod ką­tem ostrym. Da­lej, ku za­cho­do­wi, bie­gły rów­no­le­gle do Pod­wa­la. Ku wscho­do­wi do­cie­ra­ły li­nią sko­śną do sa­mej Wi­sły.

Wspo­mnia­na przed chwi­lą uko­śna li­nia mu­rów przy ze­tknię­ciu z Wi­słą koń­czy­ła się po­tęż­ną „Basz­tą Na­roż­ną”. W cza­sie przy­bo­rów, gdy bu­rza roz­ko­ły­sa­ła fale, one wspi­na­ły się na wiel­ki ostro­słup z ciem­no­czer­wo­nej ce­gły, jak psy goń­cze na gru­be­go zwie­rza.

I nie­jed­no­krot­nie, przy sil­niej­szym na­tar­ciu rze­ki, stru­mień męt­nej wody za­le­wał dol­ne strzel­ni­ce, bry­zgi bia­łej pia­ny ude­rza­ły w ma­leń­kie, bło­na­mi ob­cią­gnię­te szyb­ki straż­ni­ko­we­go miesz­ka­nia.

Basz­ta Na­roż­na była prze­siąk­nię­ta wil­go­cią, peł­na ple­śni, zbu­twia­ło­ści, zgni­li­zny. Z wierz­chu ob­ra­sta­ły ją mchy, we­wnątrz grzy­by. Szczu­ry gnieź­dzi­ły się w niej sta­da­mi.

Był to może naj­bar­dziej opu­sto­sza­ły i za­nie­dba­ny kąt Sta­rej War­sza­wy. Zresz­tą od tej ostat­niej od­gra­dza­ły go cał­ko­wi­cie za­bu­do­wa­nia zam­ko­we. I jak­kol­wiek basz­ta nie łą­czy­ła się bez­po­śred­nio z Zam­kiem, ma­gi­strat po­czy­ty­wał ją chęt­nie za wła­sność zam­ko­wą. Uwal­nia­ło go to od czu­wa­nia nad jej ca­ło­ścią i po­rząd­kiem.

W Basz­cie Na­roż­nej ża­den cech miej­ski nie miał swe­go skła­du bro­ni – jak to było we wszyst­kich in­nych basz­tach i wie­żach. Nie za­glą­da­ła też tam pra­wie nig­dy straż miej­ska. Miesz­ka­ją­cy w basz­cie straż­nik na­le­żał do służ­by zam­ko­wej.

Nie opo­dal stam­tąd znaj­do­wał się prze­jazd z Zam­ku do Wi­sły. Le­żał jed­nak za mu­ra­mi miej­ski­mi, a więc jak­by w in­nym już świe­cie. Dość wą­ska, spa­dzi­sta ulicz­ka, na ty­łach klasz­to­ru Ber­nar­dy­nek*, bie­gła krę­to po­mię­dzy ogro­da­mi, od­da­la­jąc się jak naj­bar­dziej, jak­by z nie­chę­cią wy­raź­ną, od Basz­ty Na­roż­nej.

Prze­jazd na Przed­mie­ście Kra­kow­skie, bę­dą­cy głów­nym łącz­ni­kiem Zam­ku ze świa­tem ze­wnętrz­nym, znaj­do­wał się w więk­szym jesz­cze od­da­le­niu. Wy­jeż­dża­no za mury dro­gą, któ­ra bie­gła po­mię­dzy do­ma­mi na­le­żą­cy­mi do klasz­to­ru i do ju­ry­dy­ki pa­nien ber­nar­dy­nek, a na­stęp­nie obok klasz­to­ru Ber­nar­dy­nów pod górę się wspi­na­ła.

Pod sa­mym mu­rem roz­cią­ga­ły się grun­ta, nie­gdyś ksią­żąt ma­zo­wiec­kich, póź­niej roz­da­ro­wa­ne miesz­cza­nom, wresz­cie w znacz­nej czę­ści od­ku­pio­ne od miesz­czan przez Annę Ja­giel­lon­kę. Upra­wia­no na nich wa­rzy­wa, sa­dzo­no kar­to­fle, ho­do­wa­no w ma­łej ilo­ści drze­wa owo­co­we.

Ale nig­dy schy­lo­ne­mu nad za­go­nem lub zbie­ra­ją­ce­mu owo­ce miesz­cza­ni­no­wi-rol­ni­ko­wi nie przy­szło na myśl ob­ra­cać oczu na Basz­tę

Na­roż­ną i ba­dać, co się w niej dzie­je. Pa­trza­no na nią jak na rzecz, któ­ra je­dy­nie do za­peł­nie­nia miej­sca słu­ży, to zna­czy: nie wi­dząc jej wca­le.

Wszyst­ko zresz­tą skła­da­ło się, aby to miej­sce stra­co­ną cza­tą uczy­nić. Ani na po­sie­dze­niach w ra­tu­szu, ani w ak­tach, ani na­wet w po­tocz­nych roz­mo­wach miesz­czan nie wy­mie­nia­no go nig­dy z na­zwi­ska.

Je­dy­nie Za­mek zaj­mo­wał się nim nie­kie­dy.

Z woli pan­ny Ur­szu­li Mey­erinn i sto­sow­nie do szcze­gó­ło­wych wska­zó­wek An­drze­ja Bo­bo­li, pod­ów­czas se­kre­ta­rza kró­lew­skie­go, wy­da­lo­na z dwo­ru Do­rot­ka-haf­ciar­ka osa­dzo­na zo­sta­ła w Basz­cie Na­roż­nej.

Krzyś Dą­bek, ja­sno­wło­sy pa­zik kró­lew­ski, z wiel­ką trud­no­ścią do­stał się do basz­ty.

Dzie­dziń­ce były za­wa­lo­ne sto­sa­mi ka­mie­ni, ce­gieł i drze­wa bu­dul­co­we­go. Wszyst­ko to trze­ba było wy­mi­jać po omac­ku. Nie ską­pio­no świa­tła czo­łu za­ni­ko­we­mu – tyły to­nę­ły w ciem­no­ściach.

Prócz ciem­no­ści pa­no­wa­ła tam te­raz pust­ka zu­peł­na, bo na­wet ku­la­wy straż­nik i jego żona wy­bie­gli za in­ny­mi za bra­mę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: