- W empik go
Miecz i łokieć - ebook
Miecz i łokieć - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 621 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Nie ma prawie dnia, żeby oskard mularski nie uderzył u nas w jaki stary mur – a jednocześnie i w moje serce.”
Te wzruszające słowa, w których przywiązanie do zabytków przeszłości narodowej zespoliło się z wrażliwością i czułością prawdziwego poety, wyszły w r. 1883 spod pióra Wiktora Gomulickiego (1848-1919), może największego u nas pod koniec XIX w. miłośnika starych miast i starych murów, przede wszystkim murów Starej Warszawy, których najmniejszą cegiełkę pragnął zidentyfikować, opisać i ocalić dla potomności.
Sam dziecko i wychowanek małych miasteczek mazowieckich, zakochał się w Starej Warszawie jeszcze w r. 1873, to znaczy w okresie, w którym taka miłość – przynajmniej u literata i artysty – wydawała się czymś niedorzecznym. Cała dzielnica staromiejska, podobna pod tym względem do jakiegoś karykaturalnego Herkulanum, leżała wówczas pod grubą skorupą nigdy nie usuwanego brudu, a jej wąskie i ciemne uliczki odstraszały przechodnia wyjątkową nędzą swych mieszkańców, przeważnie biedoty robotniczej i rzemieślniczej, która gnieździła się w porysowanych murach szesnasto – i siedemnastowiecznych kamieniczek, dusząc się w kloacznych wyziewach i nadaremnie tęskniąc za odrobiną słońca.
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zaczęli już rozsmakowywać się w oryginalnym pięknie Starego Miasta i artyści-malarze (Aleksander Gierymski, Józef Pankiewicz), i poeci (Wacław Lieder, Artur Oppman), i powieściopisarze (Stefan Żeromski) – coraz częściej zapuszczający się od tego czasu w romantyczny labirynt jego uliczek; w latach siedemdziesiątych można było spotkać w tym labiryncie jedynie zapalonych dziej opisów i starożytników, którzy – jak Aleksander Wejnert czy Franciszek Maksymilian Sobieszczański – poszukiwali tutaj jakiejś pamiątki historycznej albo sprawdzali „w terenie” ciekawszą informację wydobytą z pożółkłych od starości szpargałów. Kochali oni i sławili Stare Miasto, ale tylko Stare Miasto XV – XVIII w., i byliby niezmiernie zdziwieni, gdyby ktoś pragnął im udowodnić, że wrażliwszy umysł potrafi dopatrzeć się swoistego piękna i uroku nawet w tegoczesnych poszczerbionych murach staromiejskich, które dla nich były już tylko żałosnym i bezdusznym szkieletem.
Takim właśnie odkrywcą i wielbicielem piękna Starego Miasta był Wiktor Gomulicki.
„Piękne jest ono – pisał w jednym ze swoich szkiców ulotnych – a co najważniejsza: posiada piękność odrębną, sobie tylko właściwą, z jaką się nigdzie więcej spotkać nie można. Trudno byłoby określić ściśle, co właściwie odrębność tę stanowi –- widnieje ona jednak zarówno w rysunku, jak w kolorycie; zarówno w zarysach architektonicznych, jak w barwie murów; zarówno we właściwościach klimatycznych atmosfery, jak w rodzaju światła zalewającego całą tę masę ścieśnionych domów, wąskich uliczek i krętych zaułków.”
Dostrzegając aktualne piękno dzielnicy staromiejskiej, piękno dostępne codziennym obserwacjom, potrafił jednak Gomulicki wyobrazić sobie to piękno i w konkretnej epoce historycznej – w pełni świeżości, a przede wszystkim na tle barwnego życia ówczesnego, ożywiającego stare mury i uwydatniającego ich właściwe przeznaczenie.
„Kiedy wchodzę w ten czworobok otoczony spiczastymi domami – pisał w r. 1875 o Rynku staromiejskim – owłada mną rozmarzenie. W każdym opasłym rzeźniku widzę „rajcę” butnego; w każdej przekupce starej domyślam się czarownicy. Wyróżniam w tłumie to smukłego lutnistę, to zawadiackiego towarzysza, to pazia upstrzonego jak sroka… Zda mi się nawet, że w mroku wąskiej uliczki dostrzegam kata. Przesuwa się on ciężko, zgięty pod brzemieniem topora, którego ostrze połyskuje złowrogo…"
Podobne wrażenia i marzenia musiały naturalnie znaleźć – i oczywiście znalazły! – odbicie w jego obfitej twórczości literackiej. Począwszy też od r. 1873 wypełniał nimi swoje liczne felietony i kroniki warszawskie, szkice historyczne i gawędy obyczajowe, nowele i opowiadania, a także wiersze liryczne i poematy, przyczyniając się w ten sposób do spopularyzowania tematyki staromiejskiej we współczesnej literaturze polskiej oraz wpływając na jej podjęcie przez pisarzy młodszych od siebie, np. przez Artura Oppmana (OrOta).
Wbrew wszelkim oczekiwaniom, cała ta obfita i różnorodna twórczość literacka o tematyce warszawskiej nie przynosiła Gomulickiemu pełni zadowolenia. Poeta pragnął uzyskać jakieś doskonalsze i zamknięte całości artystyczne – a produkował tylko ułamki. Pragnął pokazać publiczności rozległy i urzekający wiernością, barwny fresk historyczny – a malował jedynie miniatury!
Nietrudno było zresztą odgadnąć, że jedynym gatunkiem literackim, który mógłby zaspokoić tego rodzaju pragnienia, była odpowiednio obszerna powieść historyczno-obyczajowa.
Gomulicki pomyślał o takim rozwiązaniu już w latach 1883-84, a daty tej nie można uważać za przypadkową, boć wtedy to właśnie na horyzoncie literatury polskiej zabłysła gwiazda Henryka Sienkiewicza – jako autora „Ogniem i mieczem” (1883-84) a równocześnie mistrza i odnowiciela owego gatunku literackiego.
Kto wie nawet, czy programowa „szlacheckość” powieści Sienkiewicza a także jej topografia ukrainna nie wywołały w umyśle Gomulickiego swoistego sprzeciwu ideologicznego i nie obudziły w nim pragnienia napisania zupełnie odmiennego utworu powieściowego, stojącego w wyraźnej opozycji – i pod względem tematycznym, i pod względem społeczno-ideowym – do „Ogniem i mieczem”.
Ten interesujący zamysł, początkowo mało jeszcze skonkretyzowany, musiał chyba zyskać na sile w r. 1886, to jest po ogłoszeniu drukiem „Potopu”, w którym Sienkiewicz dotknął epizodycznie tematyki warszawskiej.
Wtedy to zapewne zarysował się w umyśle Gomulickiego dokładniejszy plan jego powieści historycznej, programowo „miejskiej” i „mieszczańskiej”, a co więcej – antyszlacheckiej. Akcja jej miała się rozgrywać, podobnie jak u Sienkiewicza, w XVII stuleciu, gdy jednak autor „Trylogii” rzucił jej główną fabułę na tło ziem litewskich i ukraińskich za panowania Jana Kazimierza, to główna fabuła powieści Gomulickiego miała być ukazana na tle Warszawy i obyczajów warszawskich za panowania Zygmunta III, a więc tego monarchy, za którego rządów cicha przedtem i mało znacząca stolica Mazowsza stała się świetną rezydencją królewską.
„Warszawa – zauważył już przed stu laty Julian Bartoszewicz – staje się niezmiernie historycznym miastem za Zygmunta III.”
Świadomość tego faktu nigdy nie opuszczała Wiktora Gomulickiego, który parokrotnie ubolewał w swoich „Opowiadaniach o Starej Warszawie” nad zatratą większości obrazów Tomasza Dolabelli, przedstawiających najważniejsze i najświetniejsze sceny historyczne rozgrywające się za panowania pierwszego Wazy w ówczesnej Rzeczypospolitej.
„Jaka szkoda – pisał w jednym ze szkiców – że nikt nie pomyślał o takiejże kronice Warszawy z tych samych czasów!… Gdyby nie to, ileż mielibyśmy z tamtej epoki obrazów i pieśni, na przemian wesołych i ponurych, upajających chwałą i zgrozą przejmujących!…”
Nie dziwmy się przeto, że układając plan swojej głównej powieści historycznej Gomulicki jak najściślej powiązał go z czterema wyjątkowo barwnymi i wybijającymi się spośród innych epizodami ówczesnych dziejów Warszawy. Pierwszym z nich była groźna burza w r. 1602, drugim – katastrofalny pożar w r. 1607, trzecim – świetny wjazd lisowczyków w r. 1613, ostatnim, wyjątkowo okropnym – wybuch zarazy morowej w r. 1624.
Wszystkie te epizody znalazły równocześnie odbicie w jednym ze szkiców poety poświęconych dziejom Warszawy.
„W jesieni 1602 roku – pisze w nim Gomulicki – szalony orkan nawiedza Warszawę. Spadają kominy z dachów; sypią się w gruz i dachy całe. O samej północy zawala się z hukiem tysiąca armat niebotyczna wieża kościoła Świętego Jana, która na najdawniejszych widokach Warszawy wygląda jak maszt olbrzymi, wieńczący okrętową całego miasta figurę. Pod ciężarem wywróconego kolosu zapada się sklepienie świątyni, a runąwszy rozbija posadzkę kamienną i odkrywa pełne trumien podziemia. Na środku głównej nawy piętrzy się olbrzymia sterta potrzaskanych cegieł, marmurów, kamiennych posągów, rzeźb złoconych, kolorowych okien i sprzętów kościelnych. Gdy nadbiegły tłum do wnętrza sterty zagląda, wydaje okrzyk podziwu: stoi tam nie naruszona i jakby mocnym sklepieniem nakryta figura Chrystusa, którą niedawno jeden z Baryczków z Norymbergi przywiózł…”
Ten właśnie obraz stanowi potężnie brzmiącą uwerturę „Miecza i łokcia.” Słuchajmy jednak dalej:
„Podczas sejmu w r. 1607 straszna klęska spadła na Warszawę. Szlachta zajmująca gospody na Starym Mieście dla szczupłości miejsc urządzała kuchnie na Rynku, przed domami, ku czemu wyrywano bruk i wznoszono drewniane szałasy. Łatwo pojąć, jak wielkim groziło to niebezpieczeństwem. Jakoż we wspomnianym roku od ognia kuchennego wszczął się gwałtowny pożar, który obrócił w perzynę trzy czwarte domów w Rynku staromiejskim, wyrządzając nieobliczalną szkodę mieszczanom, miastu i – potomności.”
Ten drugi epizod dostarczył tła do pierwszej części powieści. Drugą część – przeważnie związaną z wypadkami rokoszowymi w r. 1609 – rozjaśnił (ale tylko dosłownie!) świetny wjazd armii lisowczyków (1613):
„Banda tego, jedynego może w dziejach wojskowości, rycerstwa – pisze z kolei Gomulicki – odziana przez pół w aksamit i złotogłów, spod których wyglądało nagie, na słońcu i mrozie zbrązowane ciało, spadła na Warszawę jak huragan, przywołana rozkazem królewskim aż z północnych krańców Europy, znad brzegów Morza Białego, z krainy prawie legendowej. Król wzywał ją, aby złożyła rachunek ze swych wypraw samowolnych, ze swego wałęsania się po świecie, ze swego zbójnictwa.”
Trzecia część powieści – osnuta na tle obioru burmistrza Starej Warszawy – została oparta na szczegółach zawartych w słynnym wierszowanym przewodniku Adama Jarzębskiego: „Gościniec abo Opisanie Warszawy” (1643) i jedynie część czwarta rozgrywa się z dala od tego miasta, w chocimskim obozie wojskowym Jana Karola Chodkiewicza.
Skontrolujmy jeszcze ponury epilog „Miecza i łokcia”: „Odwracamy kartę, na której bawiły nas i zachwycały malownicze stroje, zwycięskie pochody, butne hetmanów twarze, płaszczące się książąt lennych postacie – jakże odmienny widok przed oczyma nam staje. Miasto wyludnione, puste, milczące – cmentarz prawdziwy. Co kilka kroków dom opustoszały, z zamkniętymi na skobel wrotami, nieraz z wielkim czarnym krzyżem na murze. Wiele ulic pomniejszych zamknięto szańcem z desek i kamieni. Przy szańcu straż stoi i nikogo nie przepuszcza, bo to miejsce potępione, bo tam – śmierć pewna. U bram miejskich zaciągnięto łańcuchy, zapuszczono wrzeciądze. Po pustych ulicach i placach włóczą się psy głodne wyjąc ponuro. Ludzie w czerwonych i granatowych opończach, z czarnymi na piersiach krzyżami, snują się po mieście dźwigając na noszach straszne, tajemniczo osłonione ciężary. Zamek stoi pustkami; puste są też pałace senatorów. Co pewien czas cmentarną ciszę przerywa na chwilę stłumiony głos trąby. To pachołek magistracki zwołuje mieszczan, aby im oznajmić nowe rozporządzenie burmistrza powietrznego, jedynej władzy, która jeszcze znajduje posłuch i budzi resztkę czujności w zamarłym mieście. Straszny gość nawiedził Warszawę – zaraza…”
Pośród epizodów opisanych przez Gomulickiego przeważają, jak widzimy, momenty tragiczne – okresy dokuczliwych plag i klęsk, które spotkały Warszawę w pierwszej ćwierci XVII w. Tego rodzaju wybór nie był oczywiście przypadkowy: poeta dokonał go przede wszystkim ze względu na typowość takiego właśnie rozłożenia akcentów ponurych i wesołych w życiu ówczesnych mieszczan warszawskich; po wtóre ze względu na nie byle jakie walory artystyczne opisywanych wydarzeń. Podobnymi względami kierował się również William Harrison Ainsworth, mało w Polsce znany powieściopisarz angielski, gdy pisał swoją najsłynniejszą powieść historyczną z dziejów Londynu: Old St. Paul's (1841) – niezwykle plastyczny, ale i ponury obraz „wielkiego moru” oraz „wielkiego pożaru”, które nawiedziły Londyn w latach 1665-66.
Ułożenie planu „Miecza i łokcia” było dopiero pierwszym stadium wytężonej pracy nad tą powieścią, w której Gomulicki pragnął odmalować początek XVII w. „z drobiazgową we wszystkich szczegółach wiernością, dotąd w powieściopisarstwie naszym historycznym niedostatecznie uwzględnioną”.
Aby osiągnąć tę „wierność”, poeta skompletował specjalną biblioteczkę, złożoną wyłącznie albo z dzieł traktujących o interesującej go epoce, albo też z najróżnorodniejszych prac wtedy właśnie napisanych czy wydanych: kronik i życiorysów, pamiętników i diariuszów, listów i zbiorów anegdot, poezyj i utworów literackich prozą, a nawet kazań i mów pogrzebowych.
Pierwszorzędną rolę odgrywały w tej biblioteczce dzieła poświęcone Starej Warszawie, a przede wszystkim jej topografii, ustrojowi administracyjnemu i sądowemu oraz drobnym realiom ówczesnego życia mieszczańskiego, które Gomulicki chciał scharakteryzować w najrozmaitszych ujęciach i przekrojach.
Pomimo tych wszystkich zabiegów i przygotowań praca nad zamierzoną powieścią szła poecie niby z kamienia. To brakło mu środków na wyłączne zajęcie się jej redagowaniem; to czasu na uzupełnienie rozpoczętych poszukiwań źródłowych; to wreszcie ochoty do uporządkowania nagromadzonych materiałów. Doszło do tego, że w r. 1891 – nie czekając na ukończenie swego głównego dzieła – nakreślił inny, mniejszy, ale w tym samym rodzaju utrzymany obrazek powieściowy („Cudna mieszczka”), który rzucił na to samo tło obyczajowe Starej Warszawy za panowania Zygmunta III i w którym wykorzystał po trosze nie tylko różne materiały i pomysły przeznaczone do „Miecza i łokcia”, ale również wiele ważnych elementów dawnego planu podstawowego, co spowodowało w następstwie liczne zbieżności kompozycyjne i tematyczne obu powieści.
Ostatecznie wreszcie praca nad „Mieczem i łokciem” została zakończona w r. 1898, chociaż powieść ta ukazała się w druku dopiero w latach 1901-02
równocześnie w trzech czasopismach: warszawskim, lwowskim i petersburskim.
Okazało się wówczas dowodnie, że najcenniejszą warstwą nowego utworu Gomulickiego nie jest bynajmniej ukazana w nim historia dwojga mieszczańskich bohaterów, ale właśnie tło historyczne całej powieści a także znakomity obraz Zygmuntowskiej Warszawy oraz wierność i barwność pokazanych przy sposobności realiów obyczajowych. Zauważyli to od razu co bystrzejsi krytycy ówcześni, a jeden z nich (Jan Lemański) sporządził nawet swego rodzaju katalog najważniejszych obrazów odmalowanych przez Gomulickiego w „Mieczu i łokciu”:
„Obrazy dworu króla Zygmunta III z niziołkami, saltami, krotochwilami wesołymi i tragicznymi; z astrologią, z włoskością, z jezuityzmem, z inkwizycją, z modlitwą i z cichą jako też jawną rozpustą; obrazy Starej Warszawy z jej architektoniką ulic, placów, wież, baszt, murów i kamienic; obrazy sejmu z marszałkowskim oczyszczaniem miasta, wyznaczaniem gospód, pychą, bogactwem i warcholską buńczucznością szlachty, ustanawiającej prawo i tuż je gwałcącej; obrazy mieszczaństwa, które aczkolwiek złotem i krwią obywatelską syciło organizm ojczyzny, wycieńczany kosztownym tuczeniem benenatów, przez tych ostatnich na równi z pariasami było poniewierane; obrazy nieładu i rabuśnictwa społecznego, gdzie szlachta łączyła się z motłochem; obrazy starć bratoswarnych (rokosz Zebrzydowskiego) i obraz bitwy Chocimskiej (na pociechę). Wszystkich tych obrazów barwność przesuwa autor z wielkim poczuciem artysty rozmiłowanego w zabytkach epoki. Dlatego snadź tło wypadków oddane jest doskonale, doskonalej może niźli sama intryga powieściowa, a szczególniej niźli batalistyczna część powieści. Dzięki jednakże takiemu ustosunkowaniu, o ile powieść traci cokolwiek na militarności, o tyle zyskuje jako pełniejszy daleko wizerunek epoki, w której przecie nie same jeno szable i kielichy dzwonią, ale jeszcze coś niecoś i z poezji, i z cywilnych obyczajów, bodajże jeno wśród mieszczan warte.”
Przedstawiając w swojej powieści obraz panowania Zygmunta III Gomulicki nie odmalował go jednak w sposób beznamiętny i „obiektywny”. Wręcz przeciwnie: każda karta „Miecza i łokcia” świadczy dobitnie, że to utwór typowo tendencyjny, o poważnym ładunku ideowym i o wyraźnym nastawieniu rewizjonistycznym w stosunku do popularnych sądów o naszej przeszłości narodowej.
Poeta ukazał w tym utworze tylko dwie ówczesne klasy społeczne: szlachtę (wraz z magnaterią) oraz mieszczaństwo, ale ukazał je nie w luźno i przypadkowo mijających się kolorowych obrazkach, tylko w ich ściśle zazębiających się nawzajem interesach i stosunkach. Ściślej: ukazał je w walce!
Ocena obu tych klas społecznych wypadła zresztą u Gomulickiego w sposób nazbyt uproszczony, co było spowodowane przyjętą przez niego metodą obrazów kontrastowych. Szlachta jest u niego prawie zawsze „negatywem”, mieszczaństwo „pozytywem”. I dlatego, chociaż można się zgodzić z jego krytyczną oceną prawie całej klasy szlacheckiej (nieliczne wyjątki nie mogą oczywiście zmienić sądu ogólnego), to nie podobna jednak przyjąć bez tysiąca zastrzeżeń jego charakterystyki ówczesnego mieszczaństwa, w którym poeta widział same jedynie cnoty i zalety – konkretnie: wielką pracowitość, skromność i oszczędność a także szczery patriotyzm i głęboki humanitaryzm – a równocześnie jak gdyby zupełnie nie dostrzegał jego bezustannej pogoni za zyskiem oraz metod, jakie zazwyczaj stosowało, aby ten upragniony zysk jak najłatwiej i jak najtaniej osiągnąć!
Jakkolwiek zresztą Gomulicki oceniał szlachtę i mieszczaństwo, trzeba mu bezwzględnie przyznać rację, gdy chodzi o uwydatniony przez niego potężny antagonizm pomiędzy tymi obydwiema klasami społecznymi – antagonizm przejawiający się przede wszystkim w stosunkach gospodarczych i politycznych, ale widoczny również na każdym innym polu życia społecznego: czy to w spotkaniach urzędowych, czy rycerskich, czy towarzyskich.
Może najdobitniejszy – chociaż na pozór łagodny – przykład takiego klasowego antagonizmu znajdziemy w kapitalnie odmalowanej scenie wyznaczania gospód sejmowych w domach mieszczaństwa warszawskiego: nadętą obojętność magnata oraz bezczelność szlacheckiego wyrostka przeciwstawiono tam bezradnej wściekłości starego mieszczanina, który widzi krzyczącą niesprawiedliwość „urodzonych”, ale który ani nie jest w stanie jej zapobiec, ani nawet odpowiednio na nią zareagować.
Ostra krytyka szlachty, uwydatnienie antagonizmu szlachecko-mieszczańskie-go i nierówności klasowej oraz ukazanie niesprawiedliwości społecznej nie wyczerpują bynajmniej realistycznych momentów powieści Gomulickiego. Można w niej jeszcze znaleźć równie realistyczne obrazy zepsucia panującego na dworze królewskim a także interesujące szczegóły dotyczące warcholstwa magnatów, intryganctwa jezuitów oraz dotkliwej nietolerancji religijnej.
Na oddzielnym miejscu należy wymienić zawartą w powieści surową ocenę wszelkiej wojny, tak wysławianej niejednokrotnie i poetyzowanej we współczesnych Gomulickiemu powieściach historycznych.
Dodajmy, że w pierwotnym tekście „Miecza i łokcia” (dochowanym w pierwszym wydaniu książkowym z r. 1903) znajdowało się wiele dodatkowych wypowiedzi na ten temat, które Gomulicki później usunął nie chcąc przeciążać powieści dygresjami moralizatorskimi.
Przytoczymy niektóre z nich, stanowią one bowiem doskonały komentarz do pokazanego w książce obrazu wojny chocimskiej, a równocześnie rzucają snop światła na poglądy samego autora.
„Przyjdą czasy, już nadchodzą – pisał Gomulicki – gdy wszelka wojna zostanie nazwana dziełem szatańskim, osądzona na równi z kanibalizmem. Bohaterstwo i bohaterów świat odda ponownemu rozpatrzeniu i ugrupuje zgoła inaczej. Hierarchia postaci historycznych ulegnie gruntownej odmianie…”
„Oblicze wojny – wywodził trochę dalej – jest tylko jedno: szpetne i straszne. Piękność i wzniosłość, w które się niekiedy przystraja, to tylko maska. I szatan maskować się musi, by mógł broić bezkarnie. Najwięksi chwalcy bohaterstwa orężnego muszą przyznać, że wszelka wojna – nie wyłączając wojen „świętych”, krucjat itp. – miewa tylko dwie pobudki i dwa cele: brać albo odbierać."
„Tak zwane męstwo wojenne – pisze gdzie indziej – posiada trzy kolejne stopnie. W pierwszym służy określonej idei, którą uważa za piękną i szlachetną. Nazywa się wówczas bohaterstwo, zdobywa sobie laury i jest sławione przez poetów. W stopniu drugim ma cel jedyny: zabijać pewnych ludzi, wskazanych sobie za wrogów. Wówczas wiedzie do »krzyżów zasługi«, orderów, rang i innych dóbr doczesnych. W stopniu trzecim zmienia się w nieokiełznaną namiętność mordowania – mordowania kogokolwiek, bodajby przyjaciół i braci… Jak się w tej ostatniej przemianie nazywa, mówić nie trzeba."
Rozumiejąc motywację artystyczną, która skłoniła autora do usunięcia z powieści tego rodzaju wypowiedzi, można równocześnie żałować, że ich nie powtórzył w jakiejś innej formie, chociażby w rozmowach czy rozmyślaniach któregoś z bohaterów.
Na pełną treść „Miecza i łokcia” oraz na realizm wielu odmalowanych w nim obrazów złożyły się nie tylko drobiazgowe poszukiwania historyczne, wspierane krytycyzmem badacza i obserwatora faktów społecznych. Obok nich poważniejszą rolę odegrały również elementy autobiograficzne, a więc sprawy przeżyte przez samego autora, a później przestylizowane i wprowadzone do powieści na równi z faktami historycznymi oraz motywami czysto literackimi.
Jeżeli pominiemy rzeczy drobniejsze, pozostaną do uwydatnienia dwie takie okoliczności: pierwsza z nich, typowa dla każdego społeczeństwa, w którym zakulisowe rządy sprawuje jakiś odłam kleru, dotyczy zatargu poety Quercusa z jezuitami; druga – związana już z przeżyciami czysto osobistymi – żałoby Melchiora Drewny po rzekomym zgonie jego ukochanej córeczki.
Otóż Gomulicki miał rodzonego starszego brata, Walerego, człowieka dobrego, cichego i uczuciowego, a równocześnie wyjątkowo nie przystosowanego do życia i niezwykle mocno przeżywającego wszelkie zawody i rozczarowania.
„Na tle »nadczułości« – pisze poeta o Walerym w jednym ze swoich szkiców autobiograficznych – rozwinęła się w duszy mego brata choroba, której mistrzowską diagnozę postawił Szekspir w „Hamlecie”. Nie znał, co to zadowolenie; był zawsze smutny – smutkiem nieosobistym, smutkiem świata całego. Czyniło go to niezdolnym do życia praktycznego, jak Hamleta do wszelkich czynów stanowczych. Zapisał się na medycynę – ale gdy przyniósł do domu czaszkę ludzką, zamiast uczyć się na niej osteologii, całą noc przedumał nad nią i przepłakał, jak królewicz duński nad czaszką Yoricka."
Gdy Walery zmarł (1882) i gdy brat-poeta uczcił go po zgonie głębokim i serdecznym wierszem, z głębi duszy wysnutym, ale nie przystosowanym do przepisów katechizmowych, ówczesne warszawskie władze kościelne nie pozwoliły na umieszczenie tego utworu na skromnym powązkowskim nagrobku.
To geneza pierwszego faktu powieściowego a równocześnie klucz do jego przekonywającego realizmu. Podobnie było zresztą i z drugą okolicznością.
W r. 1888 spotkało Gomulickiego wyjątkowe nieszczęście osobiste: w ciągu jednego zaledwie miesiąca umarła mu młoda żona, synek i ukochana czteroletnia córeczka, do której poeta był nad wyraz przywiązany i w której widział jak gdyby drugą Urszulkę, swoją pociechę i dumę ojcowską, ba! – nawet swoje natchnienie. Otóż w późniejszej żałobie Gomulickiego odegrał bardzo poważną rolę portret zmarłej dziewczynki, namalowany przez jego przyjaciela, Pantaleona Szyndlera, i stanowiący odpowiednik owego portretu Hanusi Drewnówny, który staremu Melchiorowi namalował w swoim czasie Dolabella.
Oto wytłumaczenie genezy drugiego faktu, tak ważnego dla intrygi „Miecza i łokcia” i tak charakterystycznego dla pisarstwa Gomulickiego, który w każdym prawie utworze powieściowym korzystał z materiału przeżyć osobistych, transponując je na obrazy literackie, rozbudowując i częściowo przeinaczając.
„Alkowę w łuk zbudowaną na dwoje zdzielono drzewnym przepierzeniem, co tworzyło niby przedizbę, w której jedno okno kraciaste dawało widok; tu straż stawała z baczeniem na ruchy winowajcy umieszczonego w drugiej komnacie; w tej przedizbie pozostał król z Urszulą. Boboli wszedł do winowajcy. Piekarski leżał na słomie przy ścianie i jęczał z bólu i gorączki. Zygmunt i Mejerin chwytali głos mówiących ciekawie, łapczywie. Naprzód Żelazne zabrzęczały szyny tortur, jakby je ustawiano, składano; potem ruch słychać: ciężko stąpają ludzie; widać, że niosą jakieś ciało. Pochrobotały szyny, musiano ciężar na nie złożyć. Jęczał Piekarski; skrzyp powroza znać dawał, że się szyny cisną ku sobie, zwężają. Cichy pacierz łaciński wzywał Ducha Świętego; piszczał Piekarski jak drzewo w ogniu: z tarkotem koła rosnął ból, rosnął krzyk, trzęsła się podłoga. Stójcie! – woła Boboli – mów, kacerzu!”
Zacytowany tu urywek to ustęp z od dawna już zapomnianej powieści Dominika Magnuszewskiego, zatytułowanej „Zemsta panny Urszuli” i wydrukowanej w wydanych przez J. Borkowskiego „Pracach literackich” w r. 1838. Warto go przeczytać, bo to próbka najstarszej może powieści starowarszawskiej, dziwacznej i bałamutnej, ale interesującej swoim nowatorstwem tematycznym a także swoim oryginalnym stylem, w którym wyraźnie przebija wpływ Wiktora Hugo oraz współczesnej francuskiej „literatury szalonej”.
Gomulicki znał oczywiście powieść Magnuszewskiego, nie poszedł jednak w „Miecza i łokciu” drogami tego rozhulanego romantyka, ale drogami jego mistrza, którego uczniem niejednokrotnie zresztą się mienił i którego powieści – przede wszystkim „Katedra Panny Marii w Paryżu” oraz „Człowiek śmiechu” – wywarły niemały wpływ na ukształtowanie pewnych epizodów „Miecza i łokcia”, a może nawet na genezę tego całego utworu, pojętego jako polska, a ściślej warszawska, paralela znakomitej „Katedry”.
Obok Wiktora Hugo na sztuce powieściowej Gomulickiego zaważyli jeszcze inni autorzy francuscy XIX w.: Aleksander Dumas, któremu zawdzięczał postać „czarnego doktora”, ściśle spowinowaconego z bohaterem „Pamiętników lekarza” – Józefem Balsamo (Cagliostro); Ludwik Gallet, z którego powieści „Kapitan Czart” (1878), przetłumaczonej przez siebie na język polski, zapożyczył parę charakterystycznych motywów powieściowych; w pewnej mierze również Elemir Bourges – jako niezrównany malarz ponurych scen historycznych, którym nadawał wyjątkowo przejmującą ekspresję.
Wszyscy ci pisarze pomogli Gomulickiemu wczuć się w opisywaną przez niego epokę historyczną i dostarczyli mu barw do tego wielkiego fresku historyczno-obyczajowego, jaki stworzył pracując nad „Mieczem i łokciem”.
Do czegóż bowiem innego można przyrównać tę powieść, jeśli nie do rozległego i mieniącego się złotem i czerwienią fresku, stanowiącego literacki odpowiednik zagubionych obrazów historycznych Tomasza Dolabelli!I
Do saltów, waszmoście! Do kantu, waszmościanki! Osowieliście wszyscy jak kury na słotę.
– Spać nam się chce, panie Kiszka!… spać… spać!… spać!… – zapiszczał cienkimi głosami chór niziołków, drzemiących po kątach wielkiej, owieszonej szpalerami komnaty zamkowej.
Pan Kiszka, wsparty o marmurowe obramienie kominka, wyprostował się i ma całą długość a cienkość figury swej wyciągnął. Wówczas też dopiero okazało się, jak prawdziwy był konterfekt jego, skreślony przez Petrusa Quercusa, młodego warszawskiego rymopisa:
Owo jespan Franciszek,
Alias: Kiszka bez kiszek.
Jak trefne widowisko:
Bez subiekta nazwisko!
– Najdostojniejsze persony czuwają – oburzył się grubym głosem cienki rygorysta – a waszmościom i waszmościankom sen w głowie! Tylko patrzeć, jak Najjaśniejszy skończy swe nabożeństwo i na krotochwilę przybędzie.
Szyje ośmiorga karzełków i karliczek wyciągnęły się w stronę wysokich, ciężkich drzwi, rzeźbionym u góry „Snopkiem” ozdobnych. Powyżej Snopka, herbu Wazów, znajdował się krzyż wielki.
Za drzwiami odzywały się rytmicznie głuche, tępe uderzenia – zupełnie jakby kogoś po nagim ciele rzemieniem smagano. Po każdym uderzeniu następował cichy jęk; po każdym jęku – długie stłumione mamrotanie.
Nie można jednak było dosłyszeć, co mamrotano. Przeszkadzały temu grube drzwi i grubsze mury. Przeszkadzał najbardziej szum gwałtownego wichru, co za oknami wył i płakał, świstał i grzmiał wstrząsając i dzwoniąc oprawnymi w ołów szybkami.
Co pewien czas wicher przycichał. Wówczas deszcz nawalny chłostał okna. Zdawało się, że gwałtownymi rzutami z pełnych kadzi wodę wylewano.
Kto wskroś szyb posłał wzrok ku niebu, widział, jak tam jaskrawobiałe i miedziane wybuchy błyskawic rozrywają nieustannie obłoki, jak kłęby chmur pędzą cwałem, tłocząc się, przewalając, gniotąc…
Ta październikowa burza 1602 roku na długo w pamięci ludzkiej została. Do kronik ją nawet zapisano.
Z jednej strony zagadkowe jęki i pomruki, z drugiej świsty i ryczenia huraganu wytwarzały atmosferę ponurą, pełną grozy i niepokoju.
Nie poddawał się jej pan Kiszka. Z temperamentu melancholik, w takiej właśnie atmosferze poruszał się najswobodniej. Pełniąc przy tym służbę – „urząd”, jak sam mawiał – przełożonego nad królewskimi niziołkami, obowiązków swych w żadnym razie zaniedbywać nie mógł.
– Do kantu! do saltów! – powtórzyłgłosem grobowym. – Burza burzą, krotochwila krotochwilą. Jejmościanka Umarzlanka zaintonuje coś wesołego.
Panna Umarzlanka, córka imcipana Umarzły, zaściankowego szłachetki spod Grodna, wystąpiła na środek.
Miała twarz ładną, strój wspaniały. Oczy jej były duże, czarne, pełne zarazem namiętności i smutku – prawdziwe oczy Litwinki – suknia powłóczysta z atłasu barwy kanarkowej, z długim, koronkami oszytym ruchem. Byłaby pięknością okazałą, gdyby nie to, że wzrost jej niewiele ponad łokieć sięgał.
Głosem pozytywki zaczęła śpiewać skoczną włoską aryjkę. Przy wykonywaniu trylów maleńkie jej gardziołko wydymało się jak u kanarka.
– Jejmościanki: Trzmielówna, Boćwinkówna i Szereszewska do kwartetu! – rozkazał Kiszka.
Trzy pozostałe karliczki zbliżyły się do swej prymadonny. Wszystkie były ubrane w jedwabie i koronki – i wszystkie brzydkie.
Cztery piskliwe głosy złączyły się wykonywając naiwną sztuczkę wokalną. Śpiewaczki o twarzach nieruchomych, jakby z porcelany, w sukniach sztywnych, z tak grubej materii, że się prawie zgiąć nie dawała, wyglądały na lalki mechaniczne, z ukrytą wewnątrz muzyką.
Szum burzy pokrywał co chwila wątły chórek. Smagania niewidzialnego rzemienia zdawały się takt mu wybijać.
Nagle pomiędzy niesforne głosy burzy, karliczek i pokutnika, ukrytego za drzwiami, wpadł jeszcze jeden głos ludzki.
Zabrzmiał najpotężniej ze wszystkich i od razu nad wszystkimi zapanował.
Był to przeraźliwy krzyk niewieści.
Nadbiegł od strony wewnętrznych dziedzińców zamkowych. Wyrwać go musiało z piersi kobiety okropne cierpienie fizyczne i moralne – ból i rozpacz zarazem.
Karliczki zamilkły, stanęły jak wryte – zupełnie jakby ktoś niespodzianie zatrzymał w miejscu ich grający mechanizm.
Kiszka uszu nadstawił; potem ręką machnął. Wyraz jego twarzy mówił: „To do urzędu mego nie należy”. Zwrócił isię do karliczek, na miejsca odejść im kazał. Po chwili, widząc, że krzyk nie ponawia się, rzucił rozkaz:
– Teraz kolej ichmościów kawalerów. Proszę uformować galardę. A kapreole niech idą gładko, by mię znów konfuzja przed najjaśniejszym nie spotkała.
Czterej niziołkowie wystąpili do tańca – wszyscy w czarnym hiszpańskim stroju, w pończochach jedwabnych, z krezami przy szyjach wielkimi. Jęli wyginać się zabawnie, gestem zapraszając damy do kompanii.
Krotochwila była raczej dziwaczna niż śmieszna. Jeden z karzełków miał twarzyczkę żółtą, zwiędłą, pomarszczoną, która wiek późny wydawała. Inni z żałobną powagą wyprężali drobne ciałka, wystawiali naprzód maleńkie piersi. Czymś pogrzebowym to wszystko trąciło.
Na dworze Zygmunta Wazy nie było w ogóle miejsca na śmiech. Nawet trefniś królewski, Rialto, ani sam był wesoły, ani innych .
rozweselał. Nic on nie miał w sobie z trefnisiów szekspirowskich i z naszego Stańczyka. Nie przechował się w pamięci ludzkiej ani jeden jego żart trefny, ani jedna odpowiedź solą attycką zaprawiona. Wiemy o nim natomiast, że był uczony lingwista i że przy Dymitrze pełnił tajemnie obowiązki sekretarza…
Postać dwuznaczna, ponura, fałszywa – jak całe ówczesne otoczenie królewskie!
Niziołki rozpoczęli wesołą galardę z „kapreolami” – ale nie było im sądzone doprowadzić jej do końca.
Ten sam okropny krzyk niewieści, krew w żyłach mrożący, przedarł się przez ciemność i burzę, do tanecznej komnaty wtargnął.
W tejże samej chwili otworzyły się z trzaskiem ciężkie, dębowe drzwi, herbem Wazów i krzyżem ozdobione.
W progu ukazała się postać na pół straszna, na pół śmieszna.
Otulała ją po samą szyję karmazynowa, aksamitna delia, lekkim futerkiem podbita, a tak długa, że po ziemi się wlokła. Na białej twarzy oczy nadmiernie rozszerzone, jakby szklane, miały wyraz zdziwienia, osłupiałości – wyraz martwy, zastygły, który bardziej jeszcze uwydatniały brwi, podniesione wysoko.
Rudawy, po szwedzku przystrzyżony zarost i takież włosy na głowie były zlepione potem.
Kto by zajrzał przez nie domknięte drzwi do środka komnaty, dostrzegłby: błyszczący srebrnymi ozdobami ołtarzyk, przed ołtarzykiem rozpostartą na posadzce skórę niedźwiedzią, obok skóry dyscyplinę o pięciu rzemykach, jakiej używali biczownicy.
Człowiekiem, który stamtąd wyszedł, był we własnej osobie król Zygmunt III.II
Do monarchy rzucili się wszyscy z pokłonami. Ale on nie spojrzał nawet na ulubieńców. Głosem przelękłym, lekko drżącym zapytał: – Gdzie pacholęta?…
Kiszka poskoczył do srebrnego dzwonka; mocno weń uderzył.
Wbiegło dwóch chłopców w ubraniach paziowskich. Jeden, z włosami jasnymi, nie miał więcej nad lat dwanaście i wyglądał na dziecko; drugi, śniady, o czarnych, niespokojnie latających oczach, był piętnastoletni już wyrostek.
Ten drugi wysunął się naprzód, czekając pańskiego rozkazu. Ale król pominął go i zwrócił się ku chłopięciu jasnowłosemu.
Śniady zmarszczył się, oczami zamigotał, nie w smak mu poszło pierwszeństwo młodszemu oddane.
– Bież, mały, żywo! – rozkazał król – dowiedz się, kto tak po nocy lamentuje.
– Najjaśniejszy panie – wtrącił Kiszka – ja wiem…
– Co wiesz? – zapytał Zygmunt.
– Wiem, kto ów clamor czyni.
– Któż to zacz?
– Jejmościanka z fraucymeru… Dorotka, haftarka.
– A… – zmarszczył się król i wpadł w zamyślenie.
– Panna Urszula – objaśniał tamten przyciszonym głosem – osadziła ją u strażnika, aby się grzech oraz impudencja za obręb zamku nie wydostały.
– Słusznie i roztropnie. Panna Urszula wie, co czyni. Pacholęciu chciało się lecieć do owej Dorotki. Znał ją i lubił;
była mu nawet powinowata.
– Bieżeć? – spytał podnosząc na króla błękitne oczy. Zygmunt poprawił delię – namyślał się nad odpowiedzią…
W tej chwili okropny, przeciągły huk wstrząsnął murami. Zdawało się, że połowa miasta w gruzy runęła. Kilka szyb wypadło z brzękiem; do komnaty wdarł się wicher i część świateł zagasił.
Ponura wrzawa licznych, dalekich głosów była echem strasznego wstrząśnienia.
Król śmiertelnie pobladł, na posadzkę się osunął. W piersi się bił i jęczał:
– Miserere nobis, Domine!…
Za przykładem pana poszedł Kiszka, Rozciągnął się jak długi, powtarzając:
– Miserere nobis, Domine!…
Z kolei poprzyklękali – nic jednak ze sztywności swej nie tracąc – karzełkowie i karliczki.
– Miserere!… miserere!… – piszczeć jęły tu i ówdzie głosy flecikowe.
Do komnaty wpadło kilku starszych pokojowców wołając rozpaczliwie:
– Biada!… biada!… Święty Jan się wali… Wieża w gruzach!… Sklepienie runęło… Groby rozwarte!…
Oddalona z początku wrzawa zbliżyła się teraz pod same mury zamku, pod same okna, z których szkło się sypało, pod sam próg komnaty, gdzie król jęczał, strachem odrętwiony. Niebawem zapełniła się komnata pstrym tłumem, wśród którego przeważały czarne sutanny jezuitów.III
W roku 1602 przebudowa Zamku Warszawskiego była zaledwie rozpoczęta.
Zygmunt Waza, który od kilku lat dopiero uczynił Zamek stałą siedzibą królów polskich, nie zdążył nawet jeszcze wybrać ostatecznego planu przyszłej budowy.
Ówczesne pomieszczenie dworu królewskiego było tymczasowe i pod względem wygody wiele pozostawiało do życzenia. Mieszkano w oficynie murowanej, czyli „kamienicy”, przystawionej byle jak do dawnego modrzewiowego „dworca”. Szczęście jeszcze, że Zygmunt August oraz jego matka i siostra poczynili tam już wcześniej pewnie porządki i nieco monarszego majestatu tchnęli w prostą, niewymyślną siedzibę książąt mazowieckich.
Zamek leżał w obrębie murów, które odgradzały go od Przedmieścia Krakowskiego. Punktem najbardziej w tym kierunku wysuniętym była „Wieża Złamana”.
W tym punkcie mury schodziły się pod kątem ostrym. Dalej, ku zachodowi, biegły równolegle do Podwala. Ku wschodowi docierały linią skośną do samej Wisły.
Wspomniana przed chwilą ukośna linia murów przy zetknięciu z Wisłą kończyła się potężną „Basztą Narożną”. W czasie przyborów, gdy burza rozkołysała fale, one wspinały się na wielki ostrosłup z ciemnoczerwonej cegły, jak psy gończe na grubego zwierza.
I niejednokrotnie, przy silniejszym natarciu rzeki, strumień mętnej wody zalewał dolne strzelnice, bryzgi białej piany uderzały w maleńkie, błonami obciągnięte szybki strażnikowego mieszkania.
Baszta Narożna była przesiąknięta wilgocią, pełna pleśni, zbutwiałości, zgnilizny. Z wierzchu obrastały ją mchy, wewnątrz grzyby. Szczury gnieździły się w niej stadami.
Był to może najbardziej opustoszały i zaniedbany kąt Starej Warszawy. Zresztą od tej ostatniej odgradzały go całkowicie zabudowania zamkowe. I jakkolwiek baszta nie łączyła się bezpośrednio z Zamkiem, magistrat poczytywał ją chętnie za własność zamkową. Uwalniało go to od czuwania nad jej całością i porządkiem.
W Baszcie Narożnej żaden cech miejski nie miał swego składu broni – jak to było we wszystkich innych basztach i wieżach. Nie zaglądała też tam prawie nigdy straż miejska. Mieszkający w baszcie strażnik należał do służby zamkowej.
Nie opodal stamtąd znajdował się przejazd z Zamku do Wisły. Leżał jednak za murami miejskimi, a więc jakby w innym już świecie. Dość wąska, spadzista uliczka, na tyłach klasztoru Bernardynek*, biegła kręto pomiędzy ogrodami, oddalając się jak najbardziej, jakby z niechęcią wyraźną, od Baszty Narożnej.
Przejazd na Przedmieście Krakowskie, będący głównym łącznikiem Zamku ze światem zewnętrznym, znajdował się w większym jeszcze oddaleniu. Wyjeżdżano za mury drogą, która biegła pomiędzy domami należącymi do klasztoru i do jurydyki panien bernardynek, a następnie obok klasztoru Bernardynów pod górę się wspinała.
Pod samym murem rozciągały się grunta, niegdyś książąt mazowieckich, później rozdarowane mieszczanom, wreszcie w znacznej części odkupione od mieszczan przez Annę Jagiellonkę. Uprawiano na nich warzywa, sadzono kartofle, hodowano w małej ilości drzewa owocowe.
Ale nigdy schylonemu nad zagonem lub zbierającemu owoce mieszczaninowi-rolnikowi nie przyszło na myśl obracać oczu na Basztę
Narożną i badać, co się w niej dzieje. Patrzano na nią jak na rzecz, która jedynie do zapełnienia miejsca służy, to znaczy: nie widząc jej wcale.
Wszystko zresztą składało się, aby to miejsce straconą czatą uczynić. Ani na posiedzeniach w ratuszu, ani w aktach, ani nawet w potocznych rozmowach mieszczan nie wymieniano go nigdy z nazwiska.
Jedynie Zamek zajmował się nim niekiedy.
Z woli panny Urszuli Meyerinn i stosownie do szczegółowych wskazówek Andrzeja Boboli, podówczas sekretarza królewskiego, wydalona z dworu Dorotka-hafciarka osadzona została w Baszcie Narożnej.
Krzyś Dąbek, jasnowłosy pazik królewski, z wielką trudnością dostał się do baszty.
Dziedzińce były zawalone stosami kamieni, cegieł i drzewa budulcowego. Wszystko to trzeba było wymijać po omacku. Nie skąpiono światła czołu zanikowemu – tyły tonęły w ciemnościach.
Prócz ciemności panowała tam teraz pustka zupełna, bo nawet kulawy strażnik i jego żona wybiegli za innymi za bramę.