Między Grudniem a grudniem Zapiski z internowania - ebook
Między Grudniem a grudniem Zapiski z internowania - ebook
– Obydwaj jesteśmy tu służbowo. Nie ufamy sobie nawzajem. Taka jest reguła. Jedyna różnica to ta, że pan mnie trzyma w zamknięciu, a nie odwrotnie. – Tu on skwapliwie potaknął, a ja dokończyłem: – Tak, ale ja mam jeszcze prawo moralne.
Andrzej Zarębski, filolog polski, dziennikarz solidarnościowej prasy, przyszły poseł, rzecznik rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego i sekretarz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, 13 grudnia 1981 r. zostaje internowany w ośrodku odosobnienia w Strzebielinku. Zaczyna prowadzić dziennik.
Początkowo jest to przede wszystkim błyskotliwy opis nocy, kiedy wprowadzono stan wojenny, i dni, które nastąpiły później. Jednak „Zapiski z internowania” to bardzo nietypowe świadectwo niemal roku spędzonego przez autora w obozie dla internowanych. To emocjonalne i pełne błyskotliwych obserwacji odbicie wrażliwości młodego, bezpodstawnie zniewolonego człowieka, balansujące na granicy poezji i prozy. Niezwykła próba przekształcająca przebywanie w izolacji i ciągłej niepewności w literacką formę, zdolną przydać temu doświadczeniu wartości, a samemu autorowi pozwolić na „luksus swobody”, przynajmniej tej intelektualno-twórczej.
Mam mglistą świadomość ciebie, czytelniku, bardzo mglistą. I nawet nie wiem, czym są te formy – dziennikiem? literaturą? moją prawdą? moim kłamstwem? odwagą? ucieczką? mówieniem? przemilczaniem? Są tym wszystkim – zapewnia Paweł Huelle we wprowadzeniu do tej wyjątkowej książki wynoszonej partiami poza więzienne mury w postaci grypsów.
Są kraje, gdzie przestępcy siedzą w więzieniach i piszą książki, a potem te książki wychodzą w wielkich wydawnictwach, o ile są dobre. I jest nasz kraj, w którym niewinni ludzie siedzą w więzieniach i piszą, a regulamin głosi, że podlegają konfiskacie wszelkie zapiski. To dlatego między innymi taka piękna tu niskość stylu i sznureczki nieudania. Oto literatura prosto z majtek.
fragment książki
Czasy były podwójnie szybkie. Pogotowia strajkowe, nieustanne prowokacje władzy, puste półki w sklepach. Czuło się, że w najściślejszym kierownictwie PZPR coś dojrzewa. I dojrzało. I teraz, po czterdziestu jeden latach, wracam do tamtego czasu za sprawą książki Andrzeja. Bez szoku i zaskoczenia – pisał wiersze, świetne teksty piosenek, nigdy nie był literackim ciurą, no ale tu – dzieło.
z wprowadzenia Pawła Huelle
Andrzej Zarębskiurodził się w 1957 r. w Gdyni. Podczas studiów filologicznych na Uniwersytecie Gdańskim pracował jako redaktor i szef serwisu informacyjnego Biura Informacji Prasowej Krajowej Komisji Porozumiewawczej NSZZ „Solidarność” – BIPS.
13 grudnia 1981 r. po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego został internowany w ośrodku odosobnienia w Strzebielinku, gdzie spędził 354 dni. W kolejnych latach był posłem (1991-1993), rzecznikiem rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego (1991) i sekretarzem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (1993-1999). Po zakończeniu kadencji został doradcą na rynku mediów elektronicznych. W 2012 r. został odznaczony przez prezydenta RP Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2021 r. Krzyżem Wolności i Solidarności.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4027-2 |
Rozmiar pliku: | 7,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
bez których ta książka być może nigdy by się nie ukazała.
Andrzej Zarębski
Wydanie książki było możliwe dzięki wsparciu
następujących osób i instytucji:
Jan Krzysztof Bielecki
Adam Fijałkowski
Bartosz Hojka
Kino Polska
Bogusław Kisielewski
Marcin Kowalski
Aleksander Kutela
Maciej Maciejowski
Edward Miszczak
Andrzej Ostrowski
Piotr Reisch
Zygmunt Solorz
Wiesław WalendziakAndrzej
Każda historia ma swoją prehistorię. W tym przypadku był to październikowy poranek na Uniwersytecie Gdańskim w 1976 roku. Najpierw immatrykulacja, aula, parter. Potem szturm do tablicy informacyjnej, drugie piętro, wydział filologii polskiej. Spory tłum – na pierwszy rok przyjmowano wówczas około stu dwudziestu słuchaczy.
Andrzej był charakterystyczny przez swój chód – utykał, zdaje się biodrowo. Miał na sobie dżinsową kurtkę, tego samego gatunku spodnie. I tak poznaliśmy się pod tablicą obwieszczającą przydział do grup, godziny wykładów i ćwiczeń. Gdzieś w tym roju majaczyli Szymon i Kwiryna, moi przyjaciele ze szkoły, których losy raz jeszcze przecięły się z moimi. A także z Andrzeja. Nie tworzyliśmy żadnej nieformalnej grupy, przyjacielską owszem.
Było tuż po Ursusie i Radomiu, propagandyści Gierka odprawili już swoje msze w zakładach pracy i programach telewizyjnych. Na stadionie wystąpił Stanisław Ryszard Dobrowolski, który powiedział do spędzonego tłumu: „Jestem warszawiakiem i poetą”.
Epoka kończyła się nieznacznymi, ale istotnymi tąpnięciami: wkrótce pojawił się KOR ze swoim znakomitym biuletynem, Studencki Komitet Solidarności, Ruch Młodej Polski z Bratniakiem, wreszcie Wolne Związki Zawodowe, o których wiedzieliśmy najmniej i najpóźniej. Docent Rocławski osobiście rozpędził pierwsze publiczne spotkanie SKS-u, nakazując natychmiastowe opuszczenie gmachu uczelni. „W trosce o bezpieczeństwo sprzętu”. Cóż, parę stolików i krzeseł w hallu pomiędzy korytarzami rzeczywiście tam stało. O ile pamiętam, deklarację założycielską czytała Magda Modzelewska.
Potem życie studenckie naszej liczniejszej grupy skupione wokół seminariów i konwersatoriów profesor Marii Janion potoczyło się jak burza. Szalone wyjazdy do Warszawy i Krakowa, także nad Wdzydze, znakomici goście na zamkniętych zajęciach: Grass, Grotowski, Białoszewski, profesor Juszczak, a przede wszystkim lektury – wtedy na polonistyce jeszcze się czytało, Google nie zachwaszczał tej sztuki. Dziś z perspektywy ponad czterdziestu lat przyrównałbym tamte klimaty do znakomitej noweli Brandysa „Spokojne lata pod zaborem”. Polecam.
Swoich związków strzeleckich ani Oleandrów nie mieliśmy, ale po słynnej premierze „Dziadów” Macieja Prusa w Teatrze Wybrzeże, podczas otwartej debaty profesor Janion speuntowała ją cytatem z Hegla: „Nadchodzące wydarzenia rzucają swój cień”. To był koniec roku 1979, może początek 1980. Papież Wojtyła urzędował w Watykanie. Anna Walentynowicz na suwnicy. Lech Wałęsa w warsztacie elektrycznym. Sierpień 1980 roku wystrzelił nagle, niespodziewanie, jak raca wolności.
Każdy z nas – studia mieliśmy zasadniczo ukończone, gorzej było z pracami magisterskimi – włączył się w ten czy inny sposób w nurt wzbierającej rzeki. Byłem wolontariuszem w Biurze Informacji Prasowej „Solidarności”. Dość szybko jego szef Aram Rybicki zaproponował mi etat dziennikarski. Nie pamiętam, czy Andrzej był już tam wówczas na stałe, czy jeszcze wolontariuszował – jak Szymon Karolewski, Ryszard Grabowski czy młodziutki Paweł Zbierski. Koniec końców staliśmy się – Andrzej, Ryszard i ja – kolegami z pracy.
Czasy były podwójnie szybkie. Pogotowia strajkowe, nieustanne prowokacje władzy, puste półki w sklepach. Czuło się, że w najściślejszym kierownictwie PZPR coś dojrzewa. I dojrzało. I teraz, po czterdziestu jeden latach, wracam do tamtego czasu za sprawą książki Andrzeja. Bez szoku i zaskoczenia – pisał wiersze, świetne teksty piosenek, nigdy nie był literackim ciurą, no ale tu – dzieło. Pisane na karteczkach w obozie internowania, dzień po dniu, wcale nie wbrew klawiszom, ale wbrew bez przerwy rozgadanym kolegom, kołchoźnikowi, ryczącemu dźwiękiem telewizorowi.
Całość składa się z trzech wyrazistych segmentów. Pierwszy to „Zatrzymanie”. W gmachu biura „Solidarności”. Potem przewiezienie do aresztu w Pruszczu Gdańskim. Wreszcie transport i osadzenie w obozie w Strzebielinku. Cóż tu dodać, objaśniać? Podobnych raportów i świadectw czytałem wiele. „Podstawową cechą tej nowej rzeczywistości była niewiedza” – zaznacza Autor. I rzeczywiście pytania mnożyły się jedno za drugim. Gdzie nas zawiozą? Będą ścieżki zdrowia? A może na rozwałkę? – pamiętam z wielu wspomnień. Andrzej nie popadł w histerię. Notował rzeczowo, faktograficznie. Od samego początku więźniowie, stawiając opór, domagają się jakiegoś regulaminu dla internowanych. Przecież nie są kryminalni. Ale władze obozu są nieprzygotowane. Dopiero 23 grudnia dają jakiś ochłap dokumentu. Dwa dni wcześniej więźniowie organizują akcję jedenastu postulatów. Chodzi przede wszystkim o to, że nie zamierzają – jak kryminalni – wystawiać swoich okryć wierzchnich nocą na korytarz. I jeszcze ważniejsze – idzie o prawo do wychodzenia z cel w ciągu dnia, prawo do odwiedzania się zatrzymanych. Ponieważ jest im to odmówione, wiercą dziurę wokół rury kaloryferowej i w ten sposób trzy cele mają komunikację. Do odkrycia przez klawiszy tej dywersji. Parę dni wcześniej, 17 grudnia, rodzi się druga córka Andrzeja, Iza. Autor odnotowuje: 4 kilogramy, 60 centymetrów, godzina 15.20. Pierwsze, co odczuwa, po kilku, kilkunastu dniach to „jednakowość tych dni”. Więzienna rutyna i ograniczenia. W tym samym czasie Jerzy Urban zachwala „pewien obóz internowania dla kobiet”, gdzie – jego zdaniem – zatrzymane cieszą się „pełną wewnętrzną swobodą”, mogą się odwiedzać pomiędzy celami, chodzić na spacery, przyjmować paczki i krewnych. W Strzebielinku spacerniak był w tym czasie ściśle ograniczony. Zero telewizji, ping-ponga, odwiedzin. Po pewnym czasie to się zmieniło. A co śpiewają więźniowie w miejsce wieczornego apelu? „Mury” nieśmiertelne. „Mazurek Dąbrowskiego”. „Boże, coś Polskę”. „Wszystkie nasze dzienne sprawy”.
Drugą częścią książki są krótsze i dłuższe „Małe formy internowane”. „Mam mglistą świadomość ciebie, czytelniku, bardzo mglistą. I nawet nie wiem, czym są te formy – dziennikiem? literaturą? moją prawdą? moim kłamstwem? odwagą? ucieczką? mówieniem? przemilczaniem?” – pyta siebie i potencjalnego czytelnika Autor. Po uważnej lekturze sądzę, że są tym wszystkim razem. Sylwiczny rodzaj zapisu – a niby jaki może być lepszy w więzieniu – pozwala Andrzejowi ruchem figury szachowej poruszać się to tu, to tam. Weźmy taki epizod z paczkami. Radosny handel wymienny po ich otworzeniu. Ja tobie podkoszulkę, ty mi spodnie. Ja tobie soki, ty mi kawę. Narrator komentuje scenę: „Wszyscy palą skręty. Tytoń holenderski. Wojna”. Aż się przypominają koledzy związkowcy z Radomia, którzy podczas największych głodów tytoniowych parę miesięcy przed stanem wojennym przywozili w workach kilkumetrowe kabanosy popularnych, ciąć trzeba było nożyczkami.
Ale małe formy to nie błahość. „Jest źle, ale jak ma być dobrze, skoro jest Rosja” – pyta któregoś razu sam siebie więzień Andrzej. Czyta „Niecierpliwość” Trifonowa i Dostojewskiego. Innym razem mówi: „Staszek Barańczak się przypomniał (...) Ot, tak sobie, zagotowało się we mnie jego wierszem”. Potem z zupełnie innej beczki: „Rżnięcie w biodrze. Nowe odkrycie – ping-pong. Przez dwa dni dość intensywne i skutki są. Prawie nie mogę chodzić. A tu a to do klozetu, a to na telewizję. Z tego wściekłość i bezsilność”. Innym znów razem: „Taki akurat dzień. Boli mnie, mamo, połóż rękę na moim czole”.
Z zewnątrz obozu docierają oczywiście informacje. Ambasadorowie Spasowski i Rurarz wybrali wolność. Ogromne demonstracje – zwłaszcza w Gdańsku – na Trzeciego Maja i rocznicę podpisania sierpniowych porozumień. Wałęsa w Arłamowie. No i Glemp. Zawsze ten Glemp. To on wprowadził do polszczyzny już na stałe słowo „ubogacić”. Ale więźniowie go nie znoszą. Przynajmniej w znakomitej większości. Andrzej nie zajmuje się żadną filipiką, ale z tonu jego mikrozapisów wiele można wnieść. Nie dał się ubogacać kościelną nowomową. Zamiast tego wpisuje w „Małe formy” swoje bardzo indywidualne wiersze. W tym także dla swojej żony Oli. Raz mogła go odwiedzić, raz nie mogła albo nie chciała. Jak wyznał Autor: „Ola schwytała w moim biurku wirujące pióra ptaka wiarołomstwa”. Ładnie to nazywa: „pióra ptaka wiarołomstwa”. Rzecz jasna listy. Nie wnikam w istotę tego dramatu. Olę znałem tak samo jak Andrzeja. Ostatecznie się rozwiedli, wyobrażam sobie tylko, że ich rozmowy w Strzebielinku były potwornie trudne. Z listu do Oli: „Chwilowo się rozsypałem, ale jest jakiś spokój w środku”. A zaraz potem: „Trochę o tym w liście do domu, że to takie dobre miejsce dla Polaka czytać Dostojewskiego w politycznym więzieniu. I reakcja naturalna – strach”.
Czasami i współwięźniowie dają w kość. Nie wszyscy są tacy jak Jan: cisi, mądrzy, zawsze zrównoważeni. Bo na przykład niejaki K. ma niemal chorobliwy słowotok, wszystko o wszystkim musi przegadać, od rana do nocy działa jak betoniarka, szuka ofiar, czyli słuchaczy. Chwali się Autorowi, że podczas esbeckich przesłuchań nie podpisał lojalki, ale jeszcze większy zaszczyt przynosi mu to, że ani słowo potępienia nie pada z jego strony pod adresem tych, którzy podpisali i szybko wyszli. Niektórzy zgodzili się na wyjazd za granicę, nie widząc żadnej nadziei w kondominium Jaruzelskiego. Inni mieli sprawy rodzinne jeszcze bardziej poplątane od spraw Andrzeja.
Szczęśliwie omija nas lektura-streszczenie nocnych rozmów rodaków, owych „jak i co robić?”. Ponieważ wytrawny narrator wie, jak były jałowe, powtarzalne, na swój sposób beznadziejne. Więc mało o nich wspomina. Bo taki jest koncept „Małych form internowanych” – powściągliwy język, prawdziwy zapis przeżyć wewnętrznych, który nic nie ma wspólnego z gombrowiczowskim egotyzmem, przyglądaniem się samemu sobie w więziennym zwierciadle. Ale pewne rzeczy zostały odnotowane. „Epidemia endecji: Jakąś szczepionkę chyba trzeba będzie wynaleźć!” – tu Andrzej się nie rozwodzi, to zdanie pozostaje enigmatyczne, z pamięci przywołuję I zjazd „Solidarności”, gdzie pracowaliśmy obaj i gdzie po raz pierwszy w przestrzeni związku odkryłem ohydne, obrzydliwe antysemickie ulotki. Być może produkowała je esbecja, ale tak zwany zdrowy trzon klasy robotniczej chętnie je pobierał i czytał. Proste rozróżnienie na „naszych” i „obcych” miało rozbić i tak chwiejną wówczas równowagę związku. O Putinie – jako mistrzu takich propagandowych operacji – nikt jeszcze wówczas nie słyszał. Siedział w NRD-owskim Dreźnie w biurze KGB z pensją porucznika. Naszą częścią świata rządził Breżniew. „W dzień, w którym podano widomość o śmierci Breżniewa – odnotowuje Andrzej – już o godzinie piętnastej w izbie wytrzeźwień w Gdańsku był komplet”. Zaiste. A wracając jeszcze do endeckiego zapaszku, pada ważne zdanie w „Małych formach internowanych”: „O, przeklęci mesjaniści! Wszystkich was do nieba i po kłopocie?! – Nie, ja się tak szybko zbawić nie dam. Spieprzajcie pogrobowcy!”. No, nie spieprzyli. Ale mniejsza o czas dzisiejszy. Jesteśmy przecież w Strzebielinku, z kołchoźnika i telewizora dobiega bełkot Zygmunta Kałużyńskiego, który wypowiada się o „Roku 1984” Orwella. Komentarz Autora jest arcydziełem politycznego trafienia i zwięzłości: „Rosjo, Rosjo, czemu srasz w nas takimi ludźmi?”.
Całość książki zamykają „Fabułapy”. Nie jestem pewien, czy ten tytuł na formy prozatorskie Andrzej wziął z Białoszewskiego (pisał o nim pracę, w celi zorganizował wieczór poświęcony poecie), czy też jest to jego własna licencja. Już same tytuły są intrygujące: „Grawitacja”, „Obracam się”, „Cortázar rano”, „Wieczorem, rano, kiedy, zawsze”. Dla mnie najbardziej interesujące jest opowiadanie „Jeszcze jeden sen”. Grupa chłopaków – a jakże: z konspiracji – przyjeżdża do małego miasteczka, by przeprowadzić jakąś akcję zbrojną. Nie mają ani rozpoznania, ani celu akcji, ani sprawnego dowódcy. Dzieci we mgle. Na szczęście, kiedy bezpieka wpada do mieszkania, broni nie znajduje. Broszur też. Chłopcy idą na dworzec autobusowy i łapią pierwszy możliwy kurs: „Co teraz zrobimy? Gdzie się ukryjemy? I w ogóle, do cholery, dokąd jedzie ten autobus?!”. Byłby z tego świetny film telewizyjny. Przypomina się to, co napisał Tokarz o powstaniu listopadowym – wielkiego księcia Konstantego podchorążowie wprawdzie nie schwytali, ale kilku swoich polskich generałów zastrzelili. Nie lepiej z powstaniem styczniowym, w wyniku którego niemal cała polska własność na Kresach przeszła w ręce Rosji, a tysiące poszło w kazamaty. A może Andrzejowi chodziło w jego opowiadaniu o metaforę zrywu „Solidarności”? Chyba jednak nie. Ostatecznie zakończył się sukcesem. Być może jedynym od czasu rozbiorów.
Andrzej na jakiś czas poszedł w politykę. Był rzecznikiem rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego. Potem założył medialną firmę i przez dłuższy czas przebywał w Warszawie. Ja obracałem się w pyle bibliotek. Zacząłem pisać powieści, opowiadania, czasem sztuki teatralne. No i znów jesteśmy w Gdańsku. O którym napisał Günter Grass, „że tutaj wszystko się zaczęło”.
Paweł HuelleOpowieść bez wstępu. Tu się trochę wyjaśni w dialogach,
w sytuacjach. Po kolei – tak było:
Zatrzymanie
12.12.1981 (sobota)
Toczą się obrady KK w stoczni Lenina. Około godziny dwudziestej drugiej rozchodzi się wiadomość, że byli u Olka Halla, chcieli go zwinąć, ale uciekł. Jest w stoczni. Zaraz potem zaczyna szwankować połączenie telefoniczne. Jeszcze pani Danusia dzwoni po wszystkich stacjach benzynowych, ale wszędzie odmawiają choćby 20 litrów. Potem sygnał z Zarządu Regionu, że zamilkły teleksy. Jeden jeszcze pracuje. Wiadomości rozchodzą się „pantoflem”, oficjalnie nikt nie zabiera na ten temat głosu. Przed północą obrady się kończą. Podszedłem do Wałęsy, mówiąc mu o blokadzie telekomunikacyjnej i dużej ilości milicji w mieście. Powiedział, że wie. Był też Słowik, który poinformował, że nie działają telefony i teleksy w „Heweliuszu”.
Umowa o pracę w Biurze Informacji Prasowej NSZZ „Solidarność” i powierzenie obowiązków redaktora naczelnego Serwisu Informacyjnego. Archiwum autora
Krajówka szybko zaczęła się rozchodzić. Autobus, samochody służbowe i prywatne. Ja z Bogdanem wsiedliśmy do fiata razem z panią Danusią i kierowcą. Wzięliśmy Olka między siebie do tyłu. Po wyjeździe przez bramę Olek rozpoznał jadący przed nami wóz jako ubecki. Trzymaliśmy się w dużej odległości od niego.
Wysiedliśmy z Bogdanem – na wszelki wypadek – kilkaset metrów przed budynkiem Zarządu Regionu. Miasto wyglądało normalnie – mało ludzi, trzy taksówki na postoju, błyskający neon TIP TOP-u. Przed budynkiem Zarządu stało dwóch ubeków. Zagradzając drogę, przypatrywali się nam uważnie. Gdy podeszliśmy, z drugiej strony podjechał jeszcze jeden z naszych fiatów ze sprzętem – minęliśmy funkcjonariuszy i pomogliśmy wnieść na górę maszyny do pisania.
W redakcji nikogo nie było – pojechali po nas do stoczni, minęliśmy się w drodze. Zostaliśmy więc w centrali telefonicznej, gdzie siedzieli jeszcze chłopcy z grupy plakatowej, drukarze, fotograf, obsługa centrali. Wkrótce przybyła załoga oddanej do naszej dyspozycji karetki pogotowia. Zaczęli też pojawiać się różni ludzie – przychodzili z ulicy, informując o dużych transportach milicji, o krzykach na ulicy Matejki, gdzie usiłowano wedrzeć się do mieszkania Krementowskiego. Atmosfera była bardzo nerwowa. Trochę strachu, trochę śmiechów. Przyszedł Gedymin, paliliśmy. Ktoś zobaczył, że w budynku łączności po drugiej stronie ulicy znajduje się pełno milicji.
Właściwie to było obezwładniające czekanie. Byliśmy – przede wszystkim my, redakcja serwisu – jak sparaliżowani. Rzuciłem pomysł, żeby się przenieść do mojego – pustego teraz, bo Ola była w szpitalu położniczym – mieszkania, ale jakoś tak zwlekaliśmy.
W końcu jedna karetka pojechała na Matejki, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. My wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do hotelu Monopol, gdzie mieszkali członkowie Prezydium KK. Wywołałem Wądołowskiego. Była godzina pierwsza w nocy. Opowiedziałem mu krótko o sytuacji. Był w piżamie. Zapytał: „Ale dlaczego nas jeszcze nie biorą?”. Nie wiedzieliśmy. Prosiłem go o poinformowanie pozostałych i chciałem, by ktoś z władz Związku przyjechał do biura objąć kierownictwo. Ta propozycja jakoś się rozmyła. Ostatecznie wyszliśmy stamtąd bez konkretnych ustaleń. Wróciliśmy samochodem do biura. W wozie mieliśmy przygotowane do wynoszenia trzy magnetofony i radio oraz kilka kaset. Już wcześniej, rozważając możliwość ewakuacji sprzętu TV z Oliwy, postanowiliśmy, że to nie ma sensu, bo ważniejsi są ludzie. Zdecydowaliśmy, żeby wszystko zostawić.
Wszedłem na górę wspólnie z Aramem, który dopiero co przyjechał, i zastanawialiśmy się, co robić dalej. Aram i jeszcze ktoś pojechali do Wałęsy. Zaraz wrócili, mówiąc, że szef kazał poczekać do rana. Aram nakłaniał ludzi do pójścia do domu.
– Jeżeli mnie mają zamknąć, to zrobią to i tak. Dziś, jutro czy pojutrze. Tutaj zostawać raczej nie ma sensu. Obronić się nie damy rady.
Wysłuchaliśmy jeszcze o drugiej dziennika radiowego. Był bardzo krótki – jakieś trzy minuty tekstu. O formie porozumienia zawodowego, że powinno być i ma „pełne poparcie”, i jeszcze jakieś duperele. Ciągle paliliśmy dużo papierosów. Zaczęły się kończyć. Chłopaki postanowiły sfotografować stojących na dole ubeków. Zaraz potem tamci przyszli na górę. Byliśmy zamknięci – z jednej strony obite blachą drzwi, z drugiej żelazna krata. Ci dwaj stanęli przed kratą.
– Dlaczego nas fotografujecie? Jesteśmy przyjaciółmi Dryga, właśnie go zabrali. Przyszliśmy powiedzieć, tylko nie wiedzieliśmy komu, a wy od razu robicie zdjęcia.
Gdy to mówili, sfotografowaliśmy ich jeszcze raz. Zamilkli i stanęli trochę dalej, na schodach. Stali tam aż do finału akcji.
Ludzie z „Solidarności” znajdowali się w budynku w dwóch miejscach – na parterze, w drukarni i na trzecim piętrze, w centrali, gdzie siedzieliśmy również my. Oprócz tego byli jeszcze zwyczajni mieszkańcy na drugim i trzecim piętrze.
Właśnie snuliśmy powoli, bardzo powoli myśl, czyby nie pojechać do mnie. Wszystko było gotowe – i my, i samochód. Wtedy ktoś zawołał, żeby wyjść na balkon.
Ulicą jechał konwój milicyjnych bud. Zatrzymały się na chwilę przed budynkiem – z jednego wozu do drugiego przebiegł żołnierz albo milicjant w polowym mundurze i wozy ruszyły. Został tylko radiowóz, wysiadł z niego milicjant i zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Wysadził z niej pasażera, którego legitymował.
Wszystko to fotografowaliśmy. Śmialiśmy się, choć nerwowo. Było ciemno, więc wróciliśmy do pomieszczeń. Po chwili rozległ się krzyk: „Są!”.
Pod budynek biura zajechały budy, z których wysypali się zomowcy i sprawnie, co dwa metry, obstawili dom. Większość z nas nie zmieniła miejsc. Zygmunt rzucił się barykadować drzwi. Włączyliśmy reflektor i głośniki.
– Polacy! Jesteśmy atakowani przez milicję. Wzywamy pomocy!
Jak zwykle chyba w takich wypadkach czas się dłużył – za oknami cisza, tylko ten krzyk przez głośniki, bardzo głośny, na całą pustą dzielnicę. Wyłączyli prąd. Zrobiło się ciemno, przez okno błyskał neon domu towarowego.
Nie chciałem podchodzić do okna, nie chciałem ich widzieć, w końcu jednak podszedłem. W tym czasie ktoś powtarzał wezwania o pomoc przez ręczną tubę. Przez okno zobaczyłem ich przytupujących – było zimno – z góry wyglądali trochę jak roboty z „Gwiezdnych wojen”. Po drugiej stronie ulicy stała ciężarówka chłodnia. W jej szoferce zapalał się i gasł żółty ognik. Nie wiem, co to było.
Spodziewałem się szturmu, łomotu, tymczasem weszli tak, jakby mieli klucz. Zrobiło się nagle niebiesko. Było też pełno cywili. Wchodzili rządkiem, powoli, rozpełzali się na wszystkie pokoje. Nikt nie stawiał oporu. Wśród cywili był jeden mały, w brązowej kurtce z kapturem, twarzy nie pamiętam. Może dlatego właśnie kojarzył mi się z dzwonnikiem z Notre Dame.
Cywil w okularach poprosił wszystkich o dokumenty. Wziął je i przekazał mundurowemu.
– Proszę się nie niepokoić. Zbierzcie się wszyscy w jednym pokoju – powiedział.
Ktoś zapytał o powód tego najścia. Jeden z cywili wspomniał mimochodem, że od północy obowiązuje stan wyjątkowy, władzę przejęło wojsko.
Nic nie było wiadomo – czy zatrzymają, czy puszczą, co zrobią, nic. Po kilku minutach poprosili nas do wyjścia. Wyszliśmy na korytarz. Tam też było pełno milicjantów, stali przy każdych drzwiach. Bardzo młodzi, niektórzy jeszcze bez zarostu. Każdy z jedną, najwyżej dwiema belkami na pagonach. Stojąc na schodach w pewnej odległości, szukałem wzrokiem ich wzroku. Uciekali oczami. Twarze mieli – nie wiem, jak to nazwać – niezdecydowane? nieludzkie? – takie automatyczne.
Sprowadzili nas na dół. W samochodzie miałem podpinkę do kurtki. Poprosiłem o możliwość jej wzięcia. To zmusiło ich do rozerwania szpaleru, który utworzyli między wyjściem z budynku a budą stojącą kilka metrów dalej.
Zaczęliśmy wsiadać. Z przodu trzech zomowców, my na ławkach po obu stronach, przy drzwiach usiadło ich dwóch. Mnie kazali usiąść z przodu, bo na ławce zabrakło miejsca.
Ruszyliśmy w kierunku Gdańska. Było zimno, milczeliśmy. Milicjanci palili popularne. Gdy mijaliśmy dworzec w Gdańsku, spojrzałem na zegar – była trzecia dwadzieścia albo trzecia czterdzieści – teraz już nie pamiętam. Wyjechaliśmy za Gdańsk. Bałem się, że wywiozą nas gdzieś bardzo daleko. Przedtem usłyszałem coś o dwustu kilometrach. Ale moje obawy się nie sprawdziły. Około czwartej zjechaliśmy z głównej drogi i wjechaliśmy na jakieś podwórze. W oświetlonych oknach budynku widać było milicjantów w porozpinanych mundurach, chodzili, rozmawiali.
Myśmy też zaczęli rozmawiać. Ktoś chciał zażyć tabletkę. Milicjant powiedział:
– Proszę pana, niech pan teraz niczego nie połyka.
– Ale to od bólu głowy, może pan przeczytać.
Wtedy Aram buńczucznie zażartował:
– Daj spokój, on pewnie nie umie czytać.
Drugi milicjant, siedzący blisko naprzeciw mnie, dotychczas milczący i kwitujący nasze ponure żarty uśmiechem, zareagował momentalnie. Jak automat, jakby wmusił ktoś w niego mowę, wyrecytował:
– Ty, chcesz dostać w pysk?! Ty chyba nie umiesz czytać! – Tak mówią dzieci podczas przekomarzania się na podwórku: „Ty jesteś głupi! Nie, to ty jesteś głupi!”. Często kończy się to bójką.
Ci milicjanci właśnie tacy wtedy byli – dziecinni, automatyczni i silni.
Odzywka Arama podłączyła jednego z nich do prądu, zaczął działać. Skończył się impuls, minęła reakcja, więc znów powrócił do niemej obserwacji. Zapalił z kolegą popularnego.
Czekaliśmy kilka dobrych minut. W końcu samochód drgnął i tyłem podjechał pod budynek. Otworzono drzwi i – tak jak przy wsiadaniu – przez szpaler weszliśmy do środka. Było nas jedenaście osób. Z serwisu Zosia, Rysiek, Zbyszek i ja. Wprowadzili nas do pokoju-świetlicy. Stoły ustawione w podkowę, na ścianach hasła, zdjęcia z życia milicji i ORMO na terenie województwa gdańskiego oraz powiatu Pruszcz Gdański, sztandary.
W płaszczach, w kurtkach, niewyspani i zdezorientowani usiedliśmy na krzesłach. Było mało papierosów. Zygmunt dał nam paczkę zefirów.
Przy drzwiach stał jeden milicjant, za stołem dwóch. W rogu był telewizor. Zaczęliśmy rozmawiać szeptem, ale słowa się rwały. Nie pamiętam dokładnie, ale mówiliśmy o tym, co będzie dalej, i w ogóle o tym, co dzieje się teraz. Byliśmy bardzo zmęczeni, czas ogromnie się dłużył. Położyłem głowę na stole i zasnąłem. Budziłem się co chwila. W międzyczasie wywoływali nas na przesłuchania. Każdy wracający musiał szczegółowo opowiedzieć, czego chcieli, o co pytali. Wkrótce zorientowaliśmy się, że spisują tylko dane personalne i pytają, co się robiło wtedy w biurze.
Przyprowadzili do nas Arama. Zosia bardzo się ucieszyła. Aram był spokojny. Weteran. Zosia powiedziała:
– Jesteś, Aramie, promykiem tutaj. – Albo coś podobnego.
Powoli odprężaliśmy się, czując jednak coraz większe zmęczenie. W głowach było tyle myśli, tyle niepewności. Zaczęliśmy nawiązywać pierwsze kontakty z pilnującymi nas milicjantami. Musiałem pójść do ubikacji, jeden poszedł ze mną.
Dowiedzieliśmy się tylko tyle, że w Polsce ogłoszono stan wojenny, obowiązujący od północy. Co dalej, nie wiadomo. Nie wiadomo także, co będzie z nami. Padały słowa: dwadzieścia cztery, czterdzieści osiem godzin. Stare przyzwyczajenia, stary kodeks karny.
Milicjanci też się odprężali. Oni również nie spali już od dawna i rzeczywiście mało wiedzieli. Z początku byliśmy dla nich wrogami, omijali nas oschle, ignorowali. W miarę mijających minut zaczęli rozmawiać. Daliśmy im trochę materiałów – serwisów, gazetek. Tego nam nie zabrano. Zresztą jak dotychczas nikt nas nie rewidował. Obchodzono się z nami chłodno, ale grzecznie.
Była niedziela. „Co będzie w poniedziałek?” – to pytanie ja i Rysiek zadaliśmy niemal równocześnie.
Zosia wzięła mnie pod rękę i oparłszy się, zasnęła. Nie wydaje mi się, żeby się bała. Była tylko smutna i zdenerwowana.
– Jesteś pesymistką czy optymistką? – zapytałem.
– Pesymistką.
Milicjanci przynieśli nam oranżadę. Zbyszek zszedł z jednym z nich do kantyny i kupił giewonty na kartki. Paliliśmy, popijaliśmy, przysypialiśmy.
Wezwali mnie dwadzieścia po szóstej. W małym pokoiku o gołych ścianach cywilny ubek zadał stereotypowe pytania: imię, nazwisko, imię matki, ojca, data i miejsce urodzenia, adres.
– Co pan robił w miejscu zatrzymania?
– Wykonywałem swoje służbowe obowiązki. Jako redaktor serwisu informacyjnego przygotowywałem relację z posiedzenia KK.
Skinął głową. Sporządził kilkuwierszową notatkę. W radiu leciało przemówienie Jaruzelskiego – po raz pierwszy. Potem puszczali to co godzinę.
Wspólnie wysłuchaliśmy końcówki. Była tam mowa o powołaniu Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, która ukonstytuowała się tej nocy. Jej skład podano dopiero kilka godzin później. Poprosiłem o radio do naszej sali. Wtedy właśnie wszedł drugi ubek, chyba starszy stopniem, i, słysząc pytanie, odpowiedział krótko, że to niemożliwe. Wróciłem do sali. Było około siódmej. Próbowaliśmy w telewizorze znaleźć program radiowy, ale się nie udało. Znów trochę rozmawialiśmy. Byliśmy głodni. Na krótkie chwile zasypiałem. Kiedy w pewnym momencie się obudziłem, Zosia powiedziała, że zabrali Ryśka i Arama – razem z rzeczami. To znów nas zaniepokoiło. Podstawową cechą tej nowej rzeczywistości była niewiedza. Szybko nauczyliśmy się wychwytywać znaczenia ze wszystkiego, z czego się dało – z trzasku zamykanych drzwi, spojrzeń milicjantów, warkotu silników za oknem. Szybko też skryliśmy się w sobie – to było niemal widać, jak włazimy w swoje środki. Ekspresję słowa zastąpiły ruchy dłoni i wyraz oczu. To był najlepszy sposób, najdokładniejszy, porozumiewania się: słowami tylko się maskowaliśmy.
Zygmunt był przeziębiony i prosił o herbatę. Po krótkich targach z milicjantami dostaliśmy ją wszyscy. W sali było ciepło, ale trochę nami trzęsło zmęczenie, głód i strach. Siedzieliśmy ciągle w płaszczach.
Najbardziej gadatliwy był sierżant. Wymienialiśmy najpierw zdawkowe uwagi, że sytuacja jest niepewna i tak dalej, a potem gadaliśmy już bardziej „ideologicznie”.
– Ja tam już nikomu nie wierzę – mówił sierżant. – Powiedzcie, panowie, jak to było właściwie w tym Radomiu. – Wziął od nas gazetki, mówiąc, że zbiera. Ktoś mu wytłumaczył, że jak się puszcza taśmę przez radio, to można wyciąć jedno słowo i zaraz zmienia się cały sens. Pokiwał głową.
Wydawało mi się, że najbardziej niespokojny był Bogdan, chodził, rozmawiał z milicjantami. Część z nas była już po drugim przesłuchaniu. Tam podchodzili już bardziej indywidualnie – jednych straszyli, innym dawali do zrozumienia, że mogą szybko wyjść na wolność. Był tylko jeden warunek – podpisanie oświadczenia treści zdaje się takiej: „Oświadczam, że zaniecham działalności przeciwko interesom Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i zobowiązuję się do przestrzegania porządku prawnego”. Data i podpis.
W tym krótkim tekście były co najmniej dwie pułapki: słowo „zaniecham” oznaczało, że przedtem taką działalność się prowadziło. Po wtóre zaś zobowiązywać się do przestrzegania prawa w sytuacji, gdy byle dekret może zawiesić poszczególne artykuły konstytucji, nie mówiąc już o kodeksie karnym czy innych dokumentach regulujących porządek prawny państwa, było szaleństwem.
Z naszej grupy odmówili prawie wszyscy. Podpisał tylko starszy drukarz, który też ostentacyjnie został na naszych oczach zwolniony do domu.
Mnie przesłuchiwał młody facet, prawie mój rówieśnik. Po powtórzeniu danych personalnych poinformowałem go, że moja żona znajduje się w szpitalu, na oddziale położniczym i chciałbym się dowiedzieć, jak się czuje, czy coś się już nie urodziło. Ubek bardzo się zainteresował, pytał o rodzinę, o starszą córkę.
– Jak widać, powinien pan zaraz wyjść. Zresztą ja znam to, co pan pisał. Trudno tam się doszukać znamion przestępstwa. Wprawdzie przejaskrawialiście trochę niektóre rzeczy, no ale dobrze, więc właściwie mógłby pan zaraz znaleźć się w domu. Tylko pan rozumie, musimy się zabezpieczyć. – I wyciągnął spod swoich notatek czysty blankiet oświadczenia. Odmówiłem podpisu. Argumentowałem, że dla mnie jako obywatela tego państwa jest oczywiste, że muszę przestrzegać prawa. Moja dotychczasowa działalność nie miała nic wspólnego z przestępstwem, co zresztą sam wcześniej zauważył. Dlatego sądzę, że moja ustna deklaracja w zupełności wystarczy.
– Na białej ścianie nie pisze się, że jest biała – powiedziałem. Kręcił głową z udawanym zatroskaniem.
– Pan niepotrzebnie utrudnia, komplikuje swoją sytuację. To tylko formalność. Ja natomiast muszę to mieć na piśmie, pan rozumie, takie są wymogi, przepisy.
Kiedy powtórnie odmówiłem, zapytał, co zamierzam robić po wyjściu na wolność. Powiedziałem, że najpierw chcę spotkać się z żoną i dziećmi, a potem poszukać pracy. Będę chyba pisać. Pokiwał głową. Podczas przesłuchania stopniowo się ośmielałem. Jego problem tkwił w małej błyskotliwości. Zachowywał się wobec mnie rutynowo, ale bardzo kurtuazyjnie. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że intelektualnie przegrywa. Wygłaszał krótkie przemówienia o błędnej polityce „Solidarności”, o skomplikowanej sytuacji w kraju, a każdą taką wypowiedź kończył słowem „prawda?”, najwyraźniej oczekując odpowiedzi. Tymczasem ja wtedy milczałem, więc był bezradny. Starałem się mówić jak najmniej, aż w końcu dał spokój. Powiedział, że gdybym się namyślił, on będzie tu jeszcze przez godzinę i w tym czasie mogę podpisać. Odparłem, że raczej nie. Zastanowić się natomiast mogę, dlatego proszę o możliwość wzięcia blankietu oświadczenia ze sobą. Odmówił. Żeby było bardziej humorystycznie (choć wcale mi do śmiechu nie było), przesłuchanie zakończyłem ja, mówiąc:
– Obydwaj jesteśmy tu służbowo. Nie ufamy sobie nawzajem. Taka jest reguła. Jedyna różnica to ta, że pan mnie trzyma w zamknięciu, a nie odwrotnie. – Tu on skwapliwie potaknął, a ja dokończyłem: – Tak, ale ja mam jeszcze prawo moralne.
Przesłuchanie podniosło mnie na duchu. W jego trakcie dowiedziałem się, że jeśli nie podpiszę, prawdopodobnie zostanę internowany. Na jak długo – nie wiadomo: tydzień, miesiąc, trzy.
Inne przesłuchania wyglądały podobnie. Tylko jednemu z chłopaków ubek groził, że da mu w pysk.
Siedzieliśmy znów w naszej świetlicy. O jedenastej włączyliśmy telewizor. Spiker w mundurze zapowiedział przemówienie Jaruzelskiego. Najpierw był hymn, potem „pełne troski i goryczy” słowa o proklamowaniu w kraju stanu wojennego. Po Jaruzelskim była przerwa, program (nadawali tylko pierwszy) wznowiono dwadzieścia minut po godzinie czternastej. Dwaj skurwysyny z dziennika w mundurach z odznakami „Wzorowy żołnierz” czytały na przemian rozporządzenie szczegółowe. Wprowadzono godzinę milicyjną, zawieszono działalność związków zawodowych, zniesiono artykuły konstytucji traktujące o nietykalności cielesnej oraz swobodach obywatelskich, zmilitaryzowano niektóre gałęzie gospodarki, przerwano połączenia telekomunikacyjne, wprowadzono sądownictwo wojskowe i powszechne doraźne. Wojna, stan wojenny, tylko kto tu jest wrogiem – czy my, bezbronni, czy załogi zakładów pracy, społeczeństwo? Jeszcze ciągle nie było wiadomo, jak zachowa się naród. Przecież to czas szczególny – jedenasta rocznica Grudnia ’70 i do świąt zostało już niewiele czasu.
Musieli bardzo się bać. Tylko pierwsze programy w radiu i TV, zerwane wszystkie połączenia, zawieszona większość gazet i pism, cenzura korespondencji i powszechny, usankcjonowany dekretem, podsłuch telefoniczny. Niedziela upływała, zbliżał się normalny dzień pracy – co będzie? Czy oni rzeczywiście liczyli na jakieś poparcie społeczeństwa, czy wyłącznie na strach i terror? Jakie przewidywali zakończenie, jak wyobrażali sobie wyjście z tego surrealistycznego stanu wojny ze społeczeństwem? W oświadczeniach, dekretach i postanowieniach nie było żadnego konkretnego programu pozytywnego. Ogólny wydźwięk był taki, że ogranicza się maksymalnie swobody obywatelskie, zawiesza wszelkie mechanizmy demokracji, wprowadza system rządów kategorycznych, autokratycznych po to, aby zapanował „porządek, ład i spokój”. Z chwilą, gdy to nastąpi, swobody będą przywracane stopniowo. Równocześnie WRON-a deklarowała realizację reformy gospodarczej i inne takie banialuki, wobec których sprzeczności dialektyki wydawały się żelazną logiką.
Gdzieś tak między szesnastą a osiemnastą zabrali Bogdana z rzeczami. Pożegnaliśmy się i poszedł. Nie byliśmy pewni, czy go gdzieś przenieśli czy wypuścili, ale potem nie znaleźliśmy go na żadnej liście, w żadnej celi. Wcześniej jeszcze wypuścili Majkę i Tadka. Nie wiem, czy podpisali, ale ona była w ciąży i bardzo źle się czuła. Doliczając do tego starszego pana drukarza, którego przywieźli do nas zabranego z domu, nasze grono trochę się uszczupliło.
Milicjanci podzielili się z nami suchym chlebem i kiełbasą, potem sprowadzali nas po kolei do kantyny na bigos. Ja przestałem odczuwać głód, bigosu nie jadłem.
We włączonym przez cały czas telewizorze migały same wojskowe obrazki. Po głównym wydaniu dziennika puszczono film „Jarzębina czerwona”. Sama wojna, sama strzelanina. Na film poschodzili się milicjanci – wszyscy bladzi, zmęczeni, wkurwieni. Zdarzył się zabawny epizod. Do świetlicy wchodził jakiś gliniarz, gdy z ekranu rozległ się krzyk: „Ręce do góry!”, a wtedy ten przy drzwiach momentalnie się cofnął.
Tłumaczyłem Zosi, że ich specjalnie tak męczą, żeby rozbudzić w nich agresję. Zresztą potem powiedziałem to głośno, a jeden z milicjantów skwapliwie potwierdził: „Judzą, skurwysyny, judzą ciągle”.
Podczas tego pobytu w areszcie można było zauważyć wyraźne podziały między nimi: milicjanci ze szkół – młodzi, wysocy, trochę bezosobowi; zomowcy – najbardziej automatyczni i milczący; cywilni ubecy – wzbudzający niechęć mundurowych. Nie stanowili jednolitej grupy represyjnej. Najłatwiej było nawiązać kontakty ze zwykłymi milicjantami, ci byli najbardziej zindywidualizowani.
Po filmie wszyscy położyliśmy się na podłodze, przykrywając się płaszczami. Nie zdążyliśmy zasnąć. Około godziny pierwszej w nocy kazali nam przygotować się do wyjazdu. Był już poniedziałek.
14.12.1981 (poniedziałek)
Zeszliśmy na dół, oddzielono od nas dziewczyny. To było bardzo bolesne. Dopóki byliśmy razem, uzupełnialiśmy się, dopełnialiśmy. Pożegnałem się z Zosią. Mężczyzn wprowadzili do małego pokoiku o gołych ścianach ze zwykłym, ale zakratowanym oknem. Trzy krzesła i popielniczka – to były wszystkie sprzęty. Drzwi zamykały się na zamek patentowy – z obu stron na klucz, a nie, jak większość, z jednej strony na gałkę. Zapamiętałem, że w tym zamku był klucz – włożony chyba nawet od środka.
W pokoju siedzieli Rysiek G. i Mirek z resortu MON i MSW. Tam było dużo chłodniej niż w naszej świetlicy. Spotkanie z Ryśkiem bardzo nas ucieszyło. Jak się okazało, Rysiek siedział tam cały dzień zupełnie bezsensownie. To była chyba represja w wyniku przesłuchania, podczas którego postawił się ubekowi. Zresztą dodatkowo wrobił go też Bogdan, gdy pytany o to, czy Rysiek jest zastępcą Arama, przytaknął. Dlatego Arama i Ryśka wzięli razem.
Wymieniliśmy szybko krótkie informacje o tym, co robiliśmy przez cały dzień, i zaraz wyprowadzili nas na korytarz. Przed wyjście z budynku podjechała buda – widzieliśmy, jak wsiadają do niej nasze koleżanki. To znów mnie podniosło na duchu.
Nie było wiadomo, dokąd jedziemy – pytałem kilku milicjantów, wszyscy wzruszali ramionami. Gdzieś, skądś pojawiła się nazwa Biskupia Górka. Znałem ją, ale co tam było, nie pamiętałem. „ZOMO” – powiedział Rysiek. Perspektywa nie najweselsza.
Kazali wsiadać. Mijając milicjantów, którzy wcześniej siedzieli z nami w areszcie, poprosiłem: „Tylko, chłopaki, nie strzelajcie”. Pamiętam wyraz ich twarzy, głupawy uśmiech, którym starali się zamaskować to, co naprawdę czuli. Jeden odpowiedział: „No co ty, no na pewno nie”.
Wóz w środku miał przepierzenie z dykty. Po jednej stronie usiadły kobiety, po drugiej my. Dwie ławeczki naprzeciw siebie – bardzo ciasno. Między szoferką a nami była mała przestrzeń, w której, odgrodzeni od nas drucianą siatką, usiedli dwaj milicjanci.
Z Pruszcza wyjechaliśmy około wpół do drugiej w nocy. Nie było okna, jedynie mały wywietrznik u góry, przez który Zygmunt obserwował trasę. Jeden z milicjantów okazał się znajomym Zygmunta i zagadnął go po imieniu:
– Zygmunt? – zdziwił się, a potem machnął ręką. – I ty tutaj, niech cię cholera!
Jednak obecność drugiego milicjanta uniemożliwiła im dalszą rozmowę.
Dojechaliśmy do Gdańska, przejechaliśmy przez całe Trójmiasto, w Gdyni skręciliśmy w ulicę 10 Lutego i dalej, koło dworca PKP, ruszyliśmy trasą na Chylonię i Wejherowo.
Było bardzo gorąco. Ogrzewanie pracowało tak mocno, że w tej ciasnocie i zamknięciu, za kratami, za metalową siatką, w całej tej milicyjnej atmosferze wszystko przypominało okupację. Zaczęliśmy domagać się wyłączenia ogrzewania – w końcu wyłączyli.
Jechaliśmy długo szosą, potem skręciliśmy – chyba w prawo, w boczną drogę prowadzącą przez las. Co kilometr, dwa widać było światełka jakiejś wsi. Star wlókł się po wyboistej drodze prawie ciągle na dwójce. Rozmawialiśmy, zastanawiając się, dokąd nas wiozą. Ktoś mówił o Lęborku, ktoś inny o Słupsku. Trochę drzemaliśmy. Papierosów nikt nie palił, bo było bardzo duszno. Około godziny czwartej nad ranem samochód się zatrzymał. Wyjrzałem przez wywietrznik – oświetlone rtęciowymi żarówkami w śniegowym polu stały mury typowego więzienia z wieżyczkami „kogutów” na każdym rogu.
Przypisy
Olek Hall – Aleksander Hall, w latach 1977-1981 współtwórca i redaktor niezależnego pisma „Bratniak”, w 1979 współzałożyciel i jeden z liderów Ruchu Młodej Polski, od jesieni 1981 doradca Lecha Wałęsy.
Pani Danusia – pracowniczka Biura Informacji Prasowej Krajowej Komisji Porozumiewawczej NSZZ „Solidarność”.
Słowik – Andrzej Słowik, przewodniczący Zarządu Regionu „Solidarności” w Łodzi, odpowiedzialny m.in. za poligrafię związkową.
Bogdan – Bogdan Olszewski, pracownik naukowy Uniwersytetu Gdańskiego, przewodniczący Komisji Wydziałowej „Solidarności” w Instytucie Filologii Polskiej UG, członek Prezydium Komisji Zakładowej na UG, członek Zarządu Regionu, współredaktor „Tygodnika Biura Informacji Prasowej KKP NSZZ »Solidarność«”.
Krementowski – Karol Krementowski, współpracownik WZZ Wybrzeża i Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, kolporter niezależnych pism, w sierpniu 1980 współorganizator strajku w Unimorze, przewodniczący Komitetu Założycielskiego „Solidarności” w Unimorze, członek Zarządu Regionu, przewodniczący KK Zakładów Przemysłu Elektronicznego.
Gedymin – Giedymin Jabłoński, bursztynnik i złotnik, w latach 1980-1981 szef Działu Informacji Wizualnej Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”.
Wądołowski – Stanisław Wądołowski, zatrudniony w Stoczni Szczecińskiej, w sierpniu 1980 wszedł do Prezydium Komitetu Strajkowego, pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Zarządu Regionu i Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”.
Aram – Aram Rybicki, w sierpniu 1980 pomagał strajkującym robotnikom, razem z Maciejem Grzywaczewskim spisał na tablicy 21 postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, w 1981 kierował agencją prasową Biura Informacji Prasowej KKP NSZZ „Solidarność”.
Zygmunt – Zygmunt Błażek, pracownik Zarządu Regionu Gdańsk, kierownik grupy informacyjno-plakatowej (tzw. parszywej dwunastki, jak nazywali ich funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa), formalnie utworzonej po zarejestrowaniu NSZZ „Solidarność”; grupa zajmowała się m.in. malowaniem haseł na budynkach zakładów, wagonach towarowych, które jechały w głąb Polski, murach, chodnikach.
Zosia – Zofia Modzelewska, członkini NSZZ „Solidarność”, członkini redakcji serwisu informacyjnego Biura Informacji Prasowej „Solidarności”.
Rysiek – Ryszard Grabowski, w 1980 współzałożyciel i członek tymczasowego Komitetu Założycielskiego Niezależnego Zrzeszenia Studentów Polskich na Uniwersytecie Gdańskim, członek redakcji niezależnego pisma studenckiego „Reduta”, od 1981 pracownik Komisji Krajowej „Solidarności” w Gdańsku, współorganizator Biura Informacji Prasowej Komisji Krajowej, zastępca redaktora naczelnego serwisu informacyjnego BIPS.
Zbyszek – Zbigniew Pilachowski, w latach 1980-1981 członek redakcji, autor tekstów i kolporter pisma „Reduta”, od 1981 sekretarz ds. organizacyjnych Biura Informacji Prasowej „Solidarności” Regionu Gdańsk.
Przemówienie Jaruzelskiego – chodzi o ogłaszające stan wojenny przemówienie generała Wojciecha Jaruzelskiego, przewodniczącego Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, pełniącego w 1981 również funkcje I sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej oraz prezesa Rady Ministrów.
Rysiek G. – Ryszard Grabowski.
Mirek – Mirosław Kamieński, monter maszyn i urządzeń okrętowych w Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni, jeden ze współzałożycieli NSZZ „Solidarność” w tej stoczni, przewodniczący Komitetu Założycielskiego, następnie wiceprzewodniczący Komisji Zakładowej, 5.12.1981 wybrany na przewodniczącego Sekcji Krajowej Pracowników Cywilnych MON i MSW NSZZ „Solidarność”.
Podpowiedź do szyfru ze s. 300 (numer strony dotyczy wydania papierowego): Cezar 1
Moja zaszyfrowana
którą tylko znający klucz odkryją
w pozornym bezsensie następujących
po sobie liter. Żadnych metafor. Żadnych imion.
Tajemnica istnienia.