- W empik go
Między lądem a morzem - ebook
Między lądem a morzem - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 383 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jedyny łącznik wiążący te trzy opowiadania jest, że się tak wyrażę, natury geograficznej; rozgrywają się one bowiem – czy to na lądzie, czy na morzu – w tej samej okolicy świata, którą można by nazwać okolicą Oceanu Indyjskiego z wszelkimi jego odnogami i przedłużeniami na północ od równika aż do Zatoki Syjamskiej. Jeżeli chodzi o czas, to należą do okresu następującego bezpośrednio po wydaniu powieści o niezręcznym tytule: W oczach Zachodu, a jeśli chodzi o samego autora, pojawienie się ich łączy się z zasadniczym przełomem w losach jego twórczości. Gdyż faktem jest niezaprzeczonym, że W oczach Zachodu niełaskawie zostało przyjęte przez publiczność, podczas gdy powieść pod tytułem Los, która ukazała się zaraz po tomie opowiadań Między lądem a morzem, znalazła od razu znacznie liczniejszych czytelników niż jakakolwiek inna z moich książek.
Niniejszy tom, złożony z trzech opowiadań, został również dobrze przyjęty – i prywatnie, i publicznie, i z punktu widzenia wydawcy. To drobne powodzenie zjawiło się w samą porę, aby pokrzepić moją osłabłą ziemską powłokę. Książkę tę bowiem można zaiste nazwać utworem rekonwalescenta – przynajmniej w trzech czwartych jej częściach – ponieważ Ukryty sojusznik, opowiadanie środkowe było napisane znacznie wcześniej niż dwa pozostałe.
Moje wspomnienia dotyczące książki W oczach Zachodu łączą się ze wspomnieniem ciężkiej choroby, która zdawała się czyhać jak tygrys ukryty w dżungli na zakręcie ścieżki, aby rzucić się na mnie w chwili, gdy ostatnie słowa tej opowieści zostaną napisane. Wspomnienie choroby bardzo jest podobne do wspomnienia nocnej zmory. Gdy wstałem z niej w stanie wielkiego wyczerpania, błysnęło mi natchnienie, aby skierować chwiejne kroki ku Oceanowi Indyjskiemu; nikt nie zaprzeczy, że była to zasadnicza zmiana otoczenia jak też atmosfery panującej nad Jeziorem Genewskim. Uśmiech szczęścia, ta najczystszej wody opowieść o Oceanie Indyjskim – zaczęta tak osłabioną i drżącą ręką, że pierwsze dwadzieścia czy więcej stron musiałem rzucić do kosza – stała się wreszcie taka, jaka przedstawia się obecnie oczom czytelnika. Co do mnie, chcę tylko zaznaczyć, że z powodu tej noweli klepali mnie najniespodziewaniej po plecach różni nie znani mi dotąd ludzie, z których najważniejszym był oczywiście wydawca popularnego przeglądu ilustrowanego, gdzie nowela ukazywała się w odcinkach. Któż wobec tego ośmieli się powiedzieć, że to nie zmiana klimatu sprowadziła taki sukces?
Pochodzenie środkowej noweli, Ukryty sojusznik, jest zupełnie odmienne. Została napisana znacznie wcześniej i ukazała się pierwszy raz w „Harper's Magazine”, w pierwszej połowie 1911 roku, o ile sobie przypominam. A może i w drugiej połowie. Wspomnienia moje są co do tego mgliste. Zasadniczy wątek opowiadania był moją własnością na wiele lat przedtem; w gruncie rzeczy był również wspólną własnością całej floty okrętów handlowych, krążących między Indiami, Chinami i Australią, tej wielkiej kompanii, której ostatnie lata zbiegły się z pierwszymi latami moich wędrówek po szerokich morzach. Fakt, o którym mowa, wydarzył się na pokładzie wybitnej jednostki tej kompanii, a mianowicie na „Cutty Sark”, statku należącym do pana Willisa. Był to znany w swoim czasie armator, z gatunku tych ludzi (wszyscy są już dzisiaj pod ziemią), którzy asystowali zawsze przy wyruszaniu ich statków w podróż, ku owym dalekim brzegom, gdzie prezentowały one godnie szanowaną flagę właściciela. Cieszą się, że miałem choć raz sposobność ujrzeć pana Willisa pewnego bardzo ponurego i wilgotnego ranka; stał na występie kamiennego podmurowania w New South Dock i patrzył, jak jeden z jego kliperów wyrusza w podróż do Chin. Była to imponująca męska postać w nieodłącznym białym kapeluszu, znanym tak dobrze w porcie londyńskim. Czekał, aż statek zwróci się dziobem w dół rzeki, i wówczas dopiero skinął ku niemu z godnością wielką dłonią w rękawiczce. O ile wiem, owym statkiem mógł być nawet i „Cutty Sark” we własnej osobie, ale w każdym razie nie wyruszał wówczas w tamtą fatalną podróż. Nie znam daty faktu, na którym opiera się treść Ukrytego sojusznika; wypłynął na jaw i dostał się nawet do gazet w środku lat osiemdziesiątych, ale słyszałem o nim już i przedtem – niejako prywatnie – od oficerów wielkiej „floty wełnianej”, w której przesłużyłem pierwsze lata moich wędrówek po głębokich wodach. Ów fakt wypłynął wśród okoliczności dość dramatycznych, które jednak nie mają nic wspólnego z moją nowelą. W ściślej morskiej części moich pism ten fragment widowiska może zająć miejsce jako jeden z moich dwóch utworów „spokojnych”. Bowiem jeśli przyjmiemy klasyfikację według tematów, stworzyłem dwa utwory „burzliwe”, a mianowicie: Murzyna z załogi Narcyza i Tajfun, oraz dwa utwory „spokojne”: ten właśnie i Smugę cienia, książkę należącą do późniejszego okresu.
Pomimo formy autobiograficznej te dwa wymienione opowiadania nie są oparte na wspomnieniach osobistych. Treść ich wiąże się z czymś rozleglejszym, choć nie tak ściśle określonym – z charakterem, wizją i odczuciem pierwszych dwudziestu lat mojego niezależnego życia. To samo da się powiedzieć i o Frei z Siedmiu Wysp. Zwymyślano mnie setnie za napisanie tej noweli ze względu na jej okrucieństwo – i w publicznych artykułach, i w listach prywatnych. Pamiętam taki list od jednego pana z Ameryki; nie posiadał się wprost z oburzenia. Oświadczał mi wśród przekleństw i wymysłów, że nie miałem prawa napisać rzeczy tak pełnej okrucieństwa, która boleśnie rozdarła mu serce. Był to list bardzo ciekawy. A przy tym wywierał wrażenie. Nosiłem go przez kilka dni w kieszeni. Czy miałem prawo napisać tę nowelę? Byłem przejęty szczerością tego oburzenia. Czy miałem rzeczywiście prawo? Czy doprawdy zgrzeszyłem okrucieństwem – jak twierdził ten człowiek? A może to on był szalony? Ale chyba nie – gdyż w jego szaleństwie była pewna metoda… Ułożyłem w myśli gwałtowną replikę; replikę pełną łagodnych perswazji; replikę wyniosłą i górną; ale żadna z nich nie pojawiła się nigdy na papierze i zapomniałem już, jak były sformułowane. Nawet i list rozgniewanego pana gdzieś się zapodział i pozostały tylko karty opowiadania, których odwołać nie mogę – i nie odwołałbym, gdyby to nawet było możliwe.
Miło mi jednak pomyśleć, że obie kobiety tej książki: Alicja, ponura, bierna ofiara losu, i Freja, dziewczyna o dużej indywidualności, nie wątpiąca ani przez chwilę, że jest panią własnego przeznaczenia – że te kobiety musiały zyskać pewną sympatię, bowiem ze wszystkich moich nowel ten tom właśnie wzbudził oddźwięk największy i najbardziej bezpośredni.
J. C.UŚMIECH SZCZĘŚCIA OPOWIEŚĆ PORTOWA
Już od samego wschodu słońca stałem zapatrzony w dal. Statek cicho sunął po gładkiej wodzie. Po sześćdziesięciodniowej podróży pilno mi było wylądować na tej urodzajnej i pięknej wyspie podzwrotnikowej. Entuzjastyczniejsi z jej mieszkańców mówią o niej z upodobaniem jako o „Perle Oceanu”. Owszem, nazywajmy ją „Perłą”. To dobra nazwa. Perła, z której sączy się na świat dużo słodyczy.
Chcę wam przez to tylko powiedzieć, że rośnie tam najprzedniejsza trzcina cukrowa. Dla niej i z niej żyje cała ludność „Perły”. Cukier jest dla niej, że się tak wyrażę, chlebem powszednim. I ja przybywałem tutaj po ładunek cukru w nadziei, że zbiory się udały i że frachty będą wysokie.
Burns, mój starszy oficer, rozpoznał ląd najpierwej i niebawem zachwyciła mnie błękitna, strzelista jego zjawa, nieomal przezrocza na tle jasnych niebios, czysta emanacja, ciało astralne wyspy jakiejś, powstające z daleka na moje przywitanie. Rzadkie to było zjawisko – widok owej „Perły” z odległości sześćdziesięciu mil. Czyżby doprawdy miało mnie spotkać na tej wyspie coś tak wyjątkowo szczęsnego jak ta przepiękna, rozmarzająca wizja, którą tylko niewielu żeglarzom, wybrańcom, zdarzyło się ujrzeć?
Lecz z radosnym uczuciem, żem odbył kurs, łączyła się okropna myśl o interesach. Niepokoiłem się o skuteczne ich załatwienie i chciałem też usprawiedliwić pochlebną szczerość danych mi przez mego armatora zleceń, ujętych w szlachetną formułę: „Pozostawiamy panu użycie statku tak, jak pan to uzna za najlepsze…” W ten sposób cały świat był mi oddany na pokaz moich zdolności, które jednak nie wydawały mi się większe od łepka szpilki.
Tymczasem wiatr ustał i Burns zaczął robić nieprzyjemne uwagi o moim zwykłym braku szczęścia. Widać jego oddanie dla mnie pobudzało go do krytycznych dogadywań przy każdej sposobności. Nie traktowałbym wszakże pobłażliwie jego humorów, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że swego czasu pielęgnowałem go w rozpaczliwej morskiej chorobie. Wydarłszy go, że tak powiem, z objęć śmierci, byłoby mi głupio wyrzucać takiego sprawnego oficera. Ale czasami pragnąłem, żeby się sam podał do dymisji.
Za późno było na lądowanie i musieliśmy kotwicować za przystanią aż do następnego dnia. Nastała noc przykra i bez wypoczynku. Nie znając tej obcej dla nas obu redy, i Burns, i ja przebyliśmy niemal cały czas na pokładzie. Kłęby chmur staczały się z porfirowych skał, u podnóża których leżeliśmy. Zerwał się wiatr i huczał wśród obnażonych rej, wydając srogi poryk z przygrywką żałosnych jęczeń. Szczęście to dla nas; żeśmy zdążyli opuścić kotwicę przed zapadnięciem zmroku, powiadam. Mielibyśmy paskudną, trwożną noc, kołacząc się pod żaglami za portem. Ale mój starszy oficer był nieprzejednany.
– Pan nazywa to szczęściem, proszę pana! Tak… nasze zwykłe szczęście. Ten rodzaj szczęścia nie ma już, Bogu dzięki, od siebie gorszego.
Tak burczał wśród tych czarnych godzin, ja zaś przeżuwałem swój zasób filozofii. Ach, cóż to była za jątrząca, mozolna, nie kończąca się noc – ten postój,na kotwicy tuż u owego ciemnego wybrzeża. Naokoło statku słychać było warkot wzburzonej wody. Od czasu do czasu dzika dma wichury z jakiegoś skalnego żlebu w górach wyszarpywała z lin naszego takielunku rozdzierająco płaczliwy ton, jakby zawodzenie potępieńczej duszy.I
O godzinie wpół do ósmej, gdy wreszcie statek zawinął do portu i gdy przycumowano go w odległości rzutu kamieniem z wybrzeża, mój zapas filozoficznego spokoju prawie już się wyczerpał. Spieszyłem się na gwałt z ubraniem, gdy steward wlazł mi do kajuty niosąc na ręku mój poranny garnitur.
Byłem głodny, strudzony, przygnębiony, wplątany głową w świeżą koszulę, której zbytek krochmalu nadał irytującą sztywność; zgrzytnąłem, żeby się co tchu zwijał ze śniadaniem. Chciałem co prędzej być na brzegu… i
– Słucham, panie kapitanie. Gotowe na ósmą, panie kapitanie. Tam oczekuje jeden z lądu i życzy sobie rozmówić się, panie kapitanie.
Zaciekawiła mnie ta niezdarnie wyrecytowana wiadomość. Szarpnąłem koszulą i wynurzyłem głowę z wytrzeszczonymi oczyma.
– Tak rano! – wrzasnąłem. – Co to za jeden? Czego chce?
Przybywając z morza na ląd człowiek musi podejmować egzystencję w nadzwyczaj nieunormowanych warunkach. Najdrobniejszy wypadek uderza zrazu nowością. Tak wczesna wizyta była wielką niespodzianką dla mnie; ale nie widziałem stąd racji, żeby mój steward miał aż tak wyjątkowo ogłupiałą minę.
– Czy nie spytałeś o nazwisko? – indagowałem surowo.
– Nazywa się Jacobus, zdaje mi się – bąknął zawstydzony.
– Pan Jacobus! – zawołałem, bardziej niż kiedykolwiek zdziwiony, ale już w całkiem innym humorze. – Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu?
Lecz ten gamoń już się wymknął. Przez otwarte na chwilę drzwi mignęła mi wysoka, dorodna postać mężczyzny stojącego w kabinie bufetowej, przy stole, na którym już leżał obrus – obrus „portowy”, nieskazitelnie czysty i olśniewająco biały. Jak dotąd, wszystko w porządku.
Poprzez zamknięte drzwi rzuciłem uprzejmie, że ubieram się i że za chwilę będę mu służył. W odpowiedzi doleciało mnie zapewnienie gościa, wypowiedziane niskim, spokojnym półgłosem, że nie ma się co śpieszyć. Jego czas należy do mnie. Ośmiela się przypuszczać, że niebawem poczęstuję go filiżanką kawy.
– Obawiam się, że będzie pan miał skąpe śniadanie – wołałem usprawiedliwiająco. – Byliśmy sześćdziesiąt jeden dni na morzu, wie pan.
– Doskonale, kapitanie – odrzekł mi na to z łagodnym śmiechem. Słowa, brzmienie głosu, przelotnie ujrzana sylwetka tego mężczyzny w bufecie, wszystko to miało cechę jakiejś niespodzianki, tchnęło czymś zacisznie spokojnym, pomyślnym. A jednak nie mogłem jeszcze ochłonąć ze zdziwienia. Co ma oznaczać ta wizyta? Czyżby to jakiś ciemny zamach na moją kupiecką naiwność?
Ach, te sprawy handlowe! że też muszą psuć najpiękniejsze życie pod słońcem! Dlaczego morze służyć ma tylko na użytek handlu – albo wojny? Po co na nim zabijać i kupczyć dla samolubnych celów, tak w gruncie rzeczy mało ważnych? Byłoby daleko piękniej żeglować ot, tak sobie, do tej lub owej przystani, z kawałkiem lądu dla rozprostowania nóg, dla nabycia paru książek i dla chwilowego odświeżenia kuchni. Lecz żyjąc w tym świecie mniej lub więcej zabójczym i rozpaczliwie handlarskim jest oczywiście moim obowiązkiem jak najzręczniej to wyzyskać.
List mego armatora, jak już powiedziałem, zostawił memu uznaniu rozporządzenie się statkiem w sposób, jaki będę uważał za najlepszy. Lecz w liście tym było postscriptum mniej więcej tak brzmiące:
„Bynajmniej nie chcąc uszczuplać Pańskiej swobody działania, piszemy przez odchodzący pocztowiec do kilku naszych przyjaciół handlowych, którzy tam mogą Panu być w czymś pomocni. Zwłaszcza życzylibyśmy sobie, alby Pan zgłosił się do p. Jacobusa, znacznego kupca i przedsiębiorcy. Jeżeli Pan się z nim zetknie, potrafi on zapewne dać Panu wskazówki co do zyskownego zatrudnienia statku.”
Zetknąć się z nim! Faktem jest, że znaczna ta osobistość była tu, na pokładzie, prosząc o filiżankę kawy. A ponieważ życie nie jest baśnią, zastanowiło mnie nieprawdopodobieństwo tego zdarzenia. Czyżbym odkrył czarodziejski jakiś zakątek ziemi, gdzie bogaci kupcy śpieszą co sił na pokład statku, jeszcze zanim go na dobre przycumowano? Byłaż to czarna magia czy może tylko jakiś podstęp używany w kupiectwie? Nasunęło mi się w końcu podejrzenie (gdym zawiązywał krawat), że przesłyszałem się co do nazwiska. Myślałem często podczas rejsu o znakomitym panu Jacobusie i może słuch mój został oszukany jakimś dalekim podobieństwem brzmienia… Steward mógł był powiedzieć: Antrobus – lub może Jackson.
Lecz gdym wyszedł ze swej kabiny z urzędowo pytającym: „Pan Jacobus?”, spotkało mnie w odpowiedzi spokojne „tak”, wypowiedziane z łagodnym uśmiechem. To „tak” było rzucone jakby od niechcenia. Widać nie robił sobie wiele z faktu, że to on właśnie jest panem Jacobusem. Przyjąłem do wiadomości jego rysopis: duża, bladawa twarz, rzadkie włosy na czubku głowy, tak samo rzadkie bokobrody o jakimś wyblakłym, nieokreślonym kolorze, ciężkie powieki; grube, dobrotliwe wargi, o ile ich nie otwierał, robiły wrażenie jakby sklejonych. Mdły uśmiech. Powolny, cichy człowiek. Wymieniłem nazwiska dwu moich oficerów, którzy właśnie zeszli na śniadanie; czemu jednak milcząca postawa Burnsa wyrażała jakby hamowane oburzenie – nie mogłem zrozumieć.
Gdyśmy siadali do stołu, doleciały mych uszu oderwane słowa jakiejś sprzeczki na trapie. Ktoś obcy najwidoczniej chciał zejść, by rozmówić się ze mną, a steward sprzeciwiał się temu.
– Pan nie może się z nim widzieć.
– Dlaczego nie mogę?
– Kapitan zajęty śniadaniem, mówię panu. Zaraz wychodzi na ląd i może się pan zwrócić do niego na pokładzie.
– To nieładnie! Pan wpuszczasz…
– To nie moja rzecz.
– O tak, pańska. Każdy powinien mieć takie same szanse. Pan wpuszczasz tam tego jegomościa…
Reszty nie dosłyszałem. Dokonawszy zwycięsko odparcia owej osoby, steward zeszedł do nas. Nie mogę powiedzieć, że miał rumieńce – był to Mulat – lecz wyglądał na podchmielonego. Podawał półmiski i stał przy kredensie z miną speszonej obojętności, którą zwykł był przybierać, kiedy coś przemędrkował i bał się wskutek tego wpaść w tarapaty. Pogardliwy wyraz, z jakim Burns wodził oczyma od niego ku mnie, był niezwykły. Co znów ukąsiło mego pierwszego oficera, nie mogłem się domyślić.
Gdy milczy kapitan, nikt nie zabiera głosu; jest to zwyczaj przyjęty na okrętach. A ja nie odzywałem się po prostu dlatego, że oniemiałem wobec wspaniałości przyjęcia. Przygotowany zastać zwykłe morskie śniadanie, ujrzałem prawdziwą ucztę, składającą się z prowiantów lądowych: jaj, kiełbas, masła, najwyraźniej pochodzącego nie z duńskiej puszki, kotletów baranich i nawet półmiska ziemniaków. Od trzech tygodni nie oglądałem prawdziwego, żywego kartofla. Przypatrywałem im się z zajęciem, a pan Jacobus objawił mi się jako człowiek ludzki, domator i nawet cokolwiek odgadywacz myśli.
– Skosztuj no pan ich, panie kapitanie – zachęcał mnie przyjaznym półgłosem – wyborne.
– Wyglądają na to – przyznałem. – Rosną na tej wyspie, przypuszczam.
– O, nie, sprowadzone. Te, co tu rosną, byłyby kosztowniejsze.
Przygnębiała mnie ta głupia rozmowa. Byłżeż to temat do dyskusji dla znacznego i bogatego kupca? Znajdowałem, że prostota, z jaką się u mnie rozgościł, miała w sobie coś pociągającego, ale o czym tu mówić z człowiekiem niespodzianie do was przychodzącym po sześćdziesięciu i jednym dniu podróży morskiej, z jakiejś całkiem nieznanej mieściny na wyspie, której się nigdy przedtem nie widziało? Jakież (poza cukrem) były palące kwestie tej okruszyny ziemi, jej plotki, jej tematy konwersacyjne? Wciągnąć go od razu do rozmowy o interesach byłoby prawie nieprzyzwoicie lub nawet gorzej: niepolitycznie. Wszystko, co na razie mogłem zrobić, to trzymanie się starego, wyżłobionego koryta.
– Czy tu na ogół drogi prowiant? – spytałem bolejąc wewnętrznie nad jałowością swoich myśli.
– Tego bym nie powiedział – odrzekł spokojnie, w ten swój powściągliwy sposób, jak gdyby oszczędzający tchu.
Nie chciał się wypowiadać jaśniej, ale nie wykręcał się od przedmiotu rozmowy. Spoglądając na stół z intencją całkowitej wstrzemięźliwości (nie chciał nic jeść, choć go częstowałem), wszedł w szczegóły co do artykułów spożywczych. Wołowinę sprowadza się po większej części z Madagaskaru; baranina, oczywiście, rzadka i cokolwiek za droga, lecz dobre jest mięso koźle…
– Czy to z koźlego mięsa te kotlety? – zawołałem czym prędzej, wskazując na jeden z półmisków.
Stojący u kredensu w sentymentalnej pozie steward zrobił nagły ruch.
– Nie, proszę pana, jak Boga kocham, to prawdziwa baranina!
Burns, przebrnąwszy przez śniadanie z oznakami zniecierpliwienia, jak gdyby zrozpaczony swym przymusowym udziałem w jakimś potwornym błazeństwie, wymamrotał krótką formułę przeproszenia i wyszedł na pokład. Wkrótce potem drugi oficer usunął z kajuty swą gładką, czerwoną fizjonomię. Z aptetytem sztubaka, jako że był po dwu miesiącach kuchni okrętowej, oddał on cześć temu bankietowi. Ale ja nie. Trąciła ta uczta jakimś wybrykiem. Lecz w każdym razie było czynem godnym uwagi to tak szybkie jej wystawienie. Winszowałem stewardowi jego zręczności tonem cokolwiek złowróżbnym. Uśmiechnął się błagalnie i swymi czarnymi oczyma błysnął w kierunku go ścia w sposób jakiś taki, że nie wiedziałem, co o tym myśleć.
Gość szeptem poprosił o drugą filiżankę kawy i ascetycznie ogryzał kawałek twardego okrętowego suchara. Nie wiem, czy ostatecznie spożył z niego choć cal kwadratowy, lecz tymczasem, jak gdyby niechcący, dał mi pełne obliczenie stanu żniw cukrowych, miejscowych domów handlowych i rynku frachtowego. Cała ta gawęda była przetykana napomknieniami o pewnych osobach, równającymi się niedomówionym… przestrogom, ale jego blada, mięsista twarz zachowywała wyraz jednostajny, bez błysku, jak gdyby nie poczuwała się do łączności ze swym głosem. Możecie sobie wyobrazić, jak nadstawiałem uszu. Każde słowo było cenne. Mój pogląd na wartość przyjaźni handlowej uległ zmianie na jej korzyść. Podał mi nazwy wszystkich gotowych do wynajęcia statków, wraz z oznaczeniem ich pojemności i z nazwiskami kapitanów. Od tego, co stanowiło jeszcze informację handlową, zeszedł na plotki portowe. „Hilda” w sposób niewytłumaczony zgubiła swój galion w Zatoce Bengalskiej i jej kapitan niezmiernie jest tą stratą przejęty. On i statek podeszli w lata razem i stary pan wyobraził sobie, że ten dziwny wypadek jest zwiastunem jego własnego końca. „Stella” doświadczyła okropnej pogody koło Przylądka: woda zalała pokład i zmyła ta, burtę pierwszego oficera. Zaledwie na kilka godzin przed zawinięciem do portu zmarło dziecko. Biedny kapitan H. i jego żona są złamani. Gdyby zdążyli przywieźć je żywe do portu, to prawdopodobnie można by je było uratować; lecz ostatnio przez jakiś tydzień nie mieli wiatru, lekkie bryzy i… dziecko mają chować dziś po południu. Przypuszcza, że będę na pogrzebie…
Wzdrygnąłem się.
– Czy uważa pan, że powinienem? – spytałem.
Uważał stanowczo, że tak. Będzie to przyjęte z wielkim uznaniem. Wszyscy kapitanowie w porcie wezmą udział. Biedna pani H., ścięta z nóg. Dostatecznie ciężki cios dla H… – w ogólności.
– A pan, panie kapitanie, przypuszczam, że pan nieżonaty?
– Nie, nie jestem żonaty – odpowiedziałem. – Ani żonaty, ani nawet zaręczony.
W duchu dziękowałem swym gwiazdom i podczas gdy on uśmiechał się w zamyśleniu, jak gdyby rojąc o czymś, wyraziłem mu swą wdzięczność za wizytę i za ciekawe informacje handlowe, których mi był łaskaw udzielić. Lecz nie powiedziałem nic o swym zdziwieniu.
– Oczywiście, rzecz postanowiona, że będę u pana w tych dniach, bezwarunkowo – zakończyłem.
Spojrzał ku mnie spod wzniesionych powiek, niby wyraziście, ale przybrał raczej wyraz jeszcze senniejszy niż przedtem.
– Stosownie do zleceń mego armatora – dodałem wyjaśniająco. – Otrzymał pan niezawodnie jego list?
Tym razem prócz wzniesienia powiek podniósł jeszcze brwi, lecz bez żadnego szczególnego objawu uczuć. Przeciwnie, uderzyła mnie jego zupełna niewzruszoność.
– A! Zapewne ma pan na myśli mego brata.
Teraz ja miałem powiedzieć „A!”. Lecz w moim głosie, ufam, nie było nic więcej ponad grzeczne zdziwienie, gdy zapytałem, czemu więc zawdzięczam przyjemność…
Sięgnął powoli do bocznej kieszeni.
– Mój brat to całkiem inna osoba. Ale mnie tu dobrze znają w tej części świata. Słyszał pan zapewne…
Wziąłem podaną mi kartę. Gruba handlowa karta, na miły Bóg! Alfred Jacobus – tamten był Ernest – kupiec w zakresie wszelkiego rodzaju okrętowej aprowizacji! Prowiant solony i świeży, oleje, farby, liny, płótno żaglowe etc., etc. Zawiera umowy na dostawę żywności statkom po cenach umiarkowanych.
– Nigdy o panu nie słyszałem – rzekłem porywczo.
Właściwa mu ślamazarna niewzruszoność nie opuściła go.
– Będzie pan zadowolony – wysapał spokojnie.
Ale mnie to nie uspokoiło. Wyczuwałem tu coś, jakby podejście. Jednak oszukiwałem sam siebie – jeśli w ogóle było tu jakieś oszukaństwo. Do kaduka, ta czelność w zaproszeniu się na śniadanie zwiodłaby każdego. I raptem uderzyła mnie myśl: przecież to on sprowadził wszystkie te wiktuały traktując to jako środek do ubicia interesu!
– Musiał pan dziś wstać bardzo wcześnie – zauważyłem;
Przyznał się z prostotą, że był na wybrzeżu przed szóstą oczekując wejścia mego statku do portu. Czułem teraz, że nie… odczepię się od niego w żaden sposób.
– Jeśli pan myśli, że będziemy żyli na tej stopie – rzekłem obrzucając stół gniewnym spojrzeniem – to pan się grubo myli.
– Wszystko będzie w porządku, kapitanie. Ja to doskonale rozumiem.
Nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Byłem niezadowolony, lecz nie mogłem zbytnio na niego powstawać. Udzielił mi sporo pożytecznych wiadomości, a prócz tego był bratem owego bogatego kupca. Wyglądało to dość osobliwie.
Wstałem od stołu i krótko a węzłowato powiedziałem, że teraz muszę udać się na ląd. Od razu zaofiarował mi do dyspozycji swoją łódkę na cały czas mojego pobytu w porcie.
– Używam jej tylko nominalnie. Mój człowiek cały dzień jest przy schodkach na nabrzeże. Wystarczy zagwizdać w razie, gdy panu potrzebna łódź.
I zatrzymując się przed każdymi drzwiami, by mnie puścić przodem, w rezultacie uprowadzał mnie pod swoją strażą. Gdyśmy przechodzili przez pokład rufowy, jacyś dwaj obszarpańcy zbliżyli się i w grobowym milczeniu podali mi swoje karty handlowe, które wziąłem, nic nie mówiąc, pod jego ciężkim spojrzeniem. Niepotrzebna i posępna ceremonia. Byli to faktorzy innych dostawców okrętowych, a ten, nieporuszony za mymi plecami, ignorował ich istnienie.
Rozstaliśmy się na nabrzeżu, gdy już wyraził mi swą niezachwianą ufność, że często będzie mnie oglądał w swej „składnicy”. Ma tam dla kapitanów palarnię z gazetami i z pudełkiem! „wcale znośnych cygar”. Pożegnałem go dość nieetykietalnie.
Moi dostawcy przyjęli mnie ze zwykłą fachową serdecznością, lecz w ich obliczeniach możliwości zdobycia ładunku bynajmniej nie przedstawiały się tak korzystnie, jak ze słów. tego niewłaściwego Jacobusa mogłem oczekiwać. Naturalnie, że skłonny byłem teraz polegać raczej na jego wersji. Zamykając za sobą drzwi prywatnego oddziału biura pomyślałem sobie: „Hm… porcja kłamstw. Dyplomacja kupiecka. Człowiek musi się spodziewać takich rzeczy po powrocie z morza. Chcą mi zaczarterować statek poniżej cen rynku."
W dużym oddziale zewnętrznym, zastawionym biurkami, wstał od stołu i zatrzymał mnie bawiąc uprzejmą rozmową szef kancelarii – wysoka, szczupła, wygolona postać, w nieskazitelnie białej odzieży, z krótko ostrzyżoną czarną głową, mieniącą się tu i ówdzie srebrnym połyskiem. Niezmiernie będą uszczęśliwieni mogąc mi czymśkolwiek wygodzić. Czy nie zajdę znów po południu? Co? Wybieram się na pogrzeb? O tak, biedny kapitan H…
Na chwilę umilił swą długą twarz wyrazem żalu, że ten pracowity świat zmniejszył się o dziecko, które za – chorowało podczas burzy, i umarło wskutek zbytniej ciszy morskiej, po czym obnażył zęby w rekinowym uśmiechu – o ile rekiny mają sztuczne zęby – i zapytał mnie, czy już zrobiłem jaki układzik co do bytności statku w porcie.
– Tak, z Jacobusem – odrzekłem obojętnie. – To brat pana Ernesta Jacobusa, którego mi zarekomendowali moi armatorzy.
Bez żalu dałem mu do zrozumienia, że nie jestem całkowicie zdany na łaskę i niełaskę jego firmy. Zacisnął wąskie usta z wyrazem powątpiewania.
– Co? – zawołałem – czy nie jest bratem?
– O, tak… Nie rozmawiają z sobą od osiemnastu lat – dodał po chwili znacząco.
– Doprawdy? O cóż im poszło?
– Och, o nic! O nic takiego, o czym by warto wspominać – zapewnił gorliwie. – Ma dość znaczne przedsiębiorstwo. Najlepszy tutejszy dostawca, niewątpliwie. Interes, nie ma co mówić, zupełnie porządny, ale tu ważną rzeczą jest też charakter osobisty, czyż nie? Sługa, panie kapitanie.
Drobnym kroczkiem odszedł do swego pulpitu. Bawił mnie. Podobny był do starej panny, starej pannybiuralistki, urażonej jakąś niewłaściwością. Byłaż to niewłaściwość natury handlowej? Niewłaściwość natury handlowej to rzecz, którą trzeba brać na serio, ponieważ godzi w twoją kieszeń. A może on tylko jest drażliwy na punkcie obyczajności i nie podoba mu się to, że Jacobus pełni funkcję własnego agenta? To z pewnością jest nieobyczajne. Ciekaw byłem, co na to mówi jego brat – kupiec. Lecz znowu co kraj, to obyczaj. W skupisku ludzkim, tak odosobnionym i tak wyłącznie handlowym, istnieje własna miara poziomu socjalnego.II
Byłbym się chętnie uwolnił od smętnej sposobności przelotnego poznania jednocześnie wszystkich kolegów kapitanów. Mimo to jednak poszedłem na cmentarz. Stanowiliśmy pokaźną gromadką ludzi z obnażonymi głowami, ciemno odzianych. Zauważyłem, że ci z nas, którzy najbardziej zbliżali się do archaicznego dziś typu wilków morskich, najwięcej byli wzruszeni – być może dlatego, że mniej mają „światowej ogłady” niż nowe pokolenie. Stary wilk morski z dala od swego naturalnego żywiołu był prostym i sentymentalnym zwierzęciem. Spostrzegłem, że jeden z nich stojący na wprost mnie, po drugiej stronie grobu, płacze rzewnymi łzami. Sączyły się po zoranej od niepogód twarzy jak krople deszczu po starym i wytartym murze. Później się dowiedziałem, że był on postrachem załogi, człowiekiem twardym; że nigdy nie miał żony ani swego własnego pisklęcia i że od najmłodszych lat zatrudniony żeglugą po morskich głębinach, znał kobiety i dzieci tylko z widzenia.
Może opłakiwał stracone okazje, zazdroszcząc tylko ojcostwa, z dziwnej zawiści względem bólu, którego nigdy nie mógł zaznać? Człowiek, i nawet człowiek morza, jest zwierzęciem chimerycznym, jest wytworem ominiętej sposobności, a zarazem jej ofiarą. Ale ten sprawił, że zawstydziłem się swej nieczułości. Nie było we mnie łez. Ze straszliwą, krytyczną obojętnością słuchałem modlitwy pogrzebowej, którą mi raz czy dwa razy wypadło samemu odczytywać nad jakimś dzieciuchem z mej załogi, zmarłym ma morzu. Słowa te, słowa otuchy i brawury, skrzydlate słowa, tak ożywcze wśród nieobjętego bezmiaru wód i niebios, padały jakby znużone w tę małą mogiłkę. Na cóż się zdało pytać śmierci, gdzie jej żądło – tu, nad tym maleńkim, ciemnym dołkiem w ziemi? I myśli moje pobiegły ku sprawom życia – niezbyt zresztą podniosłym, jako to: statki, frachty, interesy handlowe. Człowiek pod względem niestałości uczuć żałośnie przypomina małpę. Mój wątek myślowy przyprawiał mnie o obrzydzenie, a jednak myślałem: „Czy uda mi się rychło zawrzeć kontrakt? Czas to pieniądz. Czy ten Jacobus rzeczywiście nastręczy mi (jaki dobry interes?… Muszę go w tych dniach odwiedzić.”
Nie sądźcie, że narzucałem tym myślom jakowąś ścisłość. To raczej one mi się narzucały: niewyraźne, ciemne, niespokojne, wstydliwe. I miały w sobie jakąś tępą, ohydną, zawziętą uporczywość. Nie inaczej, tylko obecność tego upartego kramarza okrętowego nadała im bieg. Z żałobną miną stał tam wśród naszego grona marynarzy i gniew mnie chwytał na jego obecność, która, przypominając mi o jego bracie-kupcu, sprawiała, żem lżył samego siebie. Gdyż w samej rzeczy coś niecoś z przyzwoitego nastroju czułem w, sobie. To tylko ta myśl, która…
Nareszcie to się skończyło. Biedny ojciec – mężczyzna lat czterdziestu, z czarnymi kępiastymi faworytami i z żałosną blizną na świeżo ogolonym podbródku – dziękował nam wszystkim połykając łzy. Ale czy to dlatego, że niezdecydowany co do powrotu ociągałem się z odejściem u bramy cmentarza, czy może dlatego, że byłem z nich najmłodszy, lub też widząc moje zasępienie, spowodowane wyrzutami sumienia, przypisywał je uczuciom podnioślejszym i odpowiedniejszym chwili, albo po prostu dlatego, że byłem mu jeszcze bardziej od innych obcy – mnie jednego wyróżnił. Idąc obok, jął mi ponownie dziękować słowami, których, zgryziony wewnętrznie, słuchałem w ponurym milczeniu. Raptem wsunął mi rękę pod ramię, a drugą zamachał w kierunku jakiejś wysokiej, słusznej postaci, która szła ulicą z dala, samotnie, w rozwianym lekkim szarym ubraniu.
– To dobry chłop, rzeczywiście dobry chłop – tu przełknął spóźnione szlochanie – ten Jacobus.
I szeptem tłumaczył mi, że Jacobus był pierwszym człowiekiem, który po przybyciu jego statku zjawił się na pokładzie i posłyszawszy o nieszczęściu zajął się wszystkim, dobrowolnie ofiarował swe usługi w załatwieniu zwykłych spraw, dostawił na brzeg papiery okrętowe, zarządził, co trzeba do pogrzebu.
– Dobry chłop. Ja straciłem głowę. Przez dziesięć dni doglądałem żony. A ratunku żadnego. Pomyśl pan tylko! Drogi malec umarł tego samego dnia, gdy dobiliśmy do brzegu. W jaki sposób zdołałem wprowadzić statek do portu, Bóg jeden wie! Nie widziałem nic, nie mogłem mówić, nie mogłem… Słyszałeś pan niezawodnie, że w czasie tego rejsu wypadł za burtę pierwszy oficer. Nie było komu mnie wyręczyć. Biedna kobieta prawie oszalała, tam na dole, sama jedna wraz z… Na Boga! To nie jest sprawiedliwość.
Szliśmy razem w milczeniu. Nie wiedziałem, jak się z nim rozstać. Na nabrzeżu puścił moje ramię i zaciekle uderzył pięścią w dłoń drugiej ręki.
– Na Boga, to niesprawiedliwe! – krzyknął znowu. – Nie żeń się pan nigdy, chyba że wprzód potrafisz ugłaskać morze… To nie jest sprawiedliwość!
Nie miałem zamiaru „ugłaskiwać morza”, więc gdy mnie opuścił, by udać się na pokład swego statku, żywiłem głębokie przekonanie, że nie ożenię się w ogóle. Gdy zatrzymałem się u schodków czekając na Jacobusowego wioślarza, który gdzieś zniknął, podszedł do mnie kapitan „Hildy” – miał w ręce cieniutką jedwabną parasolkę, a spiczaste brzegi gladstonowskiego, staromodnego kołnierzyka obramiały gładko ogoloną, szczupłą, rumianą twarz. Była dziwnie świeża na jego wiek, pięknie zarysowana i oświetlona przez nadzwyczaj jasne niebieskie oczy. Kępa siwych włosów, lśniących jak szklana przędza, kędzierzawiła się, nastroszona, pod rondem cennej, starej panamy z szeroką czarną wstążką. W wyglądzie tego żywego, schludnego staruszka było coś dziwnie anielskiego i zarazem chłopięcego. Jak gdyby znał mnie od dziecka i widywał co dzień; zagadnął mnie, udzielając mi zabawnego spostrzeżenia o jakiejś tęgiej Murzynce, która siedziała na stołku tuż przy krawędzi nabrzeża. Po czym zauważył uprzejmie, że mam bardzo ładniutki bark.
Odwzajemniłem się również grzeczną, prędką odpowiedzią:
– Nie jest tak ładny jak „Hilda”.
Kąciki jego delikatnie wykrojonych, wrażliwych ust opuściły się natychmiast z wyrazem przygnębienia.
– Mój Boże! Toż ja teraz prawie że nie mogę znieść jej widoku.
Czy nie jest mi wiadomo – spytał z niepokojem – że zgubił galion swego statku? Kobieta w niebieskiej tunice lamowanej złotem, o twarzy może nie tak bardzo pięknej, ale te jej białe, cudownie ukształtowane, nagie ramiona, wyciągnięte, jak gdyby pływała… Czyżbym nie wiedział? Kto by się mógł takiej rzeczy spodziewać! I to po dwudziestu latach!
Ze… sposobu, w jaki to mówił, nikt by się nie domyślił, że tu chodzi o kobietę wyciosaną z drzewa; drżący głos i wzburzenie starego pana nadawały jego płaczliwym żalom jakiś pociesznie zdrożny odcień – …Zniknęła w nocy – czysta, pogodna noc, z takim sobie leciutkim wzdęciem fali – w Zatoce Bengalskiej. Odeszła bez żadnego pluśnięcia; nikt na statku nie mógł wyjaśnić dlaczego, w jaki sposób, o której godzinie – po dwudziesta latach, które minęły tego października… Czy nie słyszałem o tym?…
Zapewniłem go współczująco, że wcale nie słyszałem – i pogrążył się w bolesnych roztrząsaniach. Z pewnością nie znamionuje to nic dobrego. Jest w tym jakby ostrzeżenie. Lecz gdym zrobił uwagę, że przecież można sprokurować inny wizerunek kobiety, dostało mi się porządnie za to, żem to tak lekko potraktował. Pod jasną opalenizną twarz starego chłopca oblała się pąsem, jak gdybym mu zaproponował coś nieprzyzwoitego. Można zastąpić maszty, powiedział, albo zgubiony… ster, jakąś inną część okrętu, ale co za sens przyczepiać nową figurę? Jaka satysfakcja? Kogo to obchodzi? Widać, że mnie się nie zdarzyło być towarzyszem figury okrętowej przez przeszło dwadzieścia lat.
– Nowy galion! – zrzędził z niegasnącym oburzeniem. – To tak, jak bym ja, wdowiec od dwudziestu ośmiu łat, dobiegających w maju, miał teraz właśnie co prędzej myśleć o prokurowaniu sobie nowej żony. Pan jesteś taki sam ladaco jak ten chłystek Jacobus.
Wysoce mnie to bawiło.
– A co zrobił ten Jacobus? Czy namawiał pana do małżeństwa, panie kapitanie? – dopytywałem się z szacunkiem. Ale jego już poniosło i tylko skrzywił się w gniewnym uśmiechu.
– Sprokurować! W samej rzeczy! On jest z tego gatunku drabów, co to sprokurują panu wszystko, co pan zechcesz, za pieniądze. Nie upłynęła godzina, jak tu zacumowałem, gdy już dostał się na pokład i od razu chciał mi sprzedać biust, który przypadkiem miał tam gdzieś w swoim podwórzu. Podbechtał Smitha, mego pierwszego oficera, żeby o tym ze mną pomówił. „Panie Smith – powiadam – czy pan nie masz lepszego o mnie pojęcia? Czy ja jestem z tych, którzy podnoszą cudze, wyrzucone na śmietnik biusty?” I to jeszcze po tylu latach! Sposób, w jaki wyraża się niejeden z was, młodych ludzi…
Udałem wielką skruchę I siadając do łodzi rzekłem rozważnie:
– A zatem nie ma innej rady, jak tylko przytwierdzić gryf od skrzypiec, tylko to. Wie pan, taki snycerski kabłąkowaty ornament, pięknie złocony.
Bardzo osowiał po swoim wybuchu.
– Tak. Kabłąk. Być może. Jacobus tez wspominał o tym. On nigdy się nie znajdzie w kropce, jak chodzi o wyciągnięcie grosza z żeglarskiej kieszeni. On by mi kazał zapłacić tyle za ten rzeźbiony ornament, ile kosztuje cały dziób. Złocony gryf od skrzypiec, powiedziałeś pan, hę? Ośmielę się twierdzić, że to dobre dla pana. Wy, młodzież, nie macie, jak widać, poczucia tego, co przystoi. – Zrobił kurczowy ruch prawą ręką. -– Nie ma co mówić. Nic tu już nie pomoże. I właśnie puszczę co rychlej staruszka z gołą dziobnicą – jęknął posępnie. A potem, gdy moja łódź odbiła już od schodków, wytężył głos wołając z komiczną zapalczywością od krawędzi nabrzeża:
– Tak, zrobię to! Choćby na złość tej pijawce, co dostarcza biusty. Stary ze mnie wróbel, nie zapominaj pan o tym. A wpadnij pan do mnie któregoś dnia na statek!
Spędziłem pierwszy wieczór portowy w swej cichej klitce okrętowej; i dość byłem rad myśli, że to lądowe życie, z jego tak rażącą małostkową, denerwującą zbiorowością i z jego obfitością twarzy, nowych dla świeżo przybyłego z morza, nie będzie miało do mnie przystępu o kilka godzin dłużej. A jednak sądzone mi było jeszcze raz przed snem usłyszeć coś na nutę Jacobusa.