- W empik go
Między nocą a brzaskiem: powieść - ebook
Między nocą a brzaskiem: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 292 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TADEUSZ RITTNER
MIĘDZY NOCĄ A BRZASKIEM
POWIEŚĆ
WARSZAWA 1921 INSTYTUT WYDAWNICZY BIBLJOTEKA POLSKA.
ZAKŁADY GRAFICZNE INSTYTUTU WYDAWNICZEGO
"BIBLIOTEKA POLSKA" W BYDGOSZCZY
I.
W samo południe wracały Kora i Marta z pustemi menażkami do domu. Wracały – powolutku, bo paliło słonce – od murarzy, zajętych przy budowie nowego gmachu rządowego. Jako przyjaciółki trzymały się razem, a zdaleka od innych kobiet. A nie spieszyły się i przedtem, idąc tam. Bo nie łączyło ich nic z mężczyznami, którym codziennie nosiły jedzenie. Zresztą to, co zgotowały, dostawało się coraz to innym mężczyznom.
Taki był porządek.
A kilka kroków za niemi szło trzech żołnierzyków. Biedne to było, nędznie odziane, a jeden z nich, najstarszy, łysy jak kolano. Co do tamtych, to jeden nazywał się Mucha, drugi zaś, z wszystkich najmłodszy, Piorun.
– Patrzcie, znowu prowadzą się dwie baby pod rękę – dziwił się Piorun; – dawniej, przypominam, chodziły tak tylko dziewczynki do szkoły. A te dwie już starsze, pewno nawet matki.
– Większa musi mieć pięćdziesiąt zgórą – zauważył Mucha.
A Łysy mówił:
– Ot, co się dzieje. Familja rozdarta. Ja nie narzekam, tylko mówię, jak jest. Człowiekowi trzeba ludzi. Trzeba ciepła. Więc znowu przypomnieli sobie przyjaźń.
– Ja o przyjaźń nie stoję – oświadczył Piorun. – Mnie trzeba kochania. A o to teraz nie trudno. Sposobności poddostatkiem.
Ot, co się dzieje… – zaczął znowu Łysy.
Nazywali go także filozofem.
Naród pocił się i stękał z gorąca. Powietrze gęste, ciężkie, nieruchome.
– Tych trzech idzie za nami – utrzymywała Kora, – zobaczysz, że nas zaczepią.
– Bardzo wątpię – odrzekła obojętnie starsza. Ale Kora uśmiechała się mile, wyczekująco.
– Tak, tak – powtórzyła – idą za nami. I dodała nieszczerze:
– Nie można się dziś opędzić mężczyznom.
Marta szła dalej spokojnie, leniwie, obojętnie. Ale po chwili ocknęła się. Wskazała głową na przejeżdżający powóz i mruknęła:
– Widzisz?
– Aha.
Obie poznały Niemego i Sprawiedliwego w powozie. Rosłe, siwe koniki parskały wesoło. Kłaniali się przechodnie. A Niemy odpowiadał na każdy ukłon, poważnie, szeroko, sumiennie.
– Ale Sprawiedliwy nawet nie mrugnie okiem – rzekł Piorun.
– Nie z dumy albo z niegrzeczności – bronił Mucha Sprawiedliwego, – tylko z tego względu, że to człowiek straszliwie pilny i różnemi sprawami zajęty. A teraz mówi właśnie coś bardzo ważnego do swego przyiaciela.
Ot, co się dzieje – odezwał się Łysy – ta przyjaźń kłamie. Rozedrze się, prędzej czy później. Piorun roześmiał się.
– Według Łysego wszystko rozedrze się albo już rozdarte. Nawet Niemy i Sprawiedliwy.
– Nie mówię na wiatr – powiedział Łysy – nie moja wina, że wszystko djabli biorą.
Mucha się rozgniewał.
– Cóż ty wiesz?! Co?! Paplasz i paplasz, jakbyś był conajmniej komisarz. – Taki zdechlak z przeproszeniem śmierdzący. Czy ty ich znasz, czyś ty z nimi świnie pasł, że niby wiesz o nich to i tamto?! Czy mówiłeś kiedy z nimi, he?… Czy choć może w przedpokoju jakimś stałeś, jak ja u mego pana ministra?
Łysy odrzekł pogodnie:
– Znać nie znam, ale mam sąd. Ot, co się… Mnie nikogo nie trzeba znać… To, co się tak nazywa. Ale dusza moja ma oczy.
Co się zaś Sprawiedliwego tyczyło, to w rzeczy samej gadał. Mielił szybko i namiętnie językiem. Przytem ruszały się wszystkie członki jego ciała, a okulary połyskiwały w słońcu. Chudy był, strasznie żywy i chudy. Gadatliwość jego dawała się Niememu we znaki. Biedak odsuwał się, jak mógł, od zawzięcie plującego kolegi swego. Przytem niedobrze słyszał, co tamten wywodził, bo bruk, po którym toczył się powóz, był podły.
Sprawiedliwy mówił:
– Ostatni czas, żebyś wreszcie pojął, o co chodzi. Jak teraz nie zrozumiesz, to nigdy. A jeżeli nie jesteś tego samego zdania, co ja, to przynajmniej siedź cicho. Nie kompromituj nas. Na zewnątrz musimy być zawsze w zgodzie, bo inaczej… Mówisz, że przesadzamy, a ja ci mówię, że tak trzeba. Kto nie przesadza, ten nie robi wrażenia. Mówisz, że mordujemy za dużo ludzi, a ja pytam: alboż nie mamy dużo nieprzyjaciół?… Czy wygraliśmy już partje?… To, co do mnie wczoraj napisałeś, dowodzi żeś warjat. Poco posyłasz mi codziennie te głupie kartki: I tak ich nie czytam. Opamiętaj się nareszcie. Jak będziesz słuchał dalej twego sławnie litościwego serca, zgubisz mnie i siebie. Zresztą, kto wie, czy rzeczywiście nie jesteś obłąkany.
Te ostatnie słowa powiedział niemal płaczliwie, jakby litował się nad kanclerzem.
– Kto wie… Nieraz zastanawiam się nad tem, zwłaszcza w nocy, jeśli nie mogę usnąć. To, że masz oczy pogodne, jasnoniebieskie, niczego nie dowodzi. Dużo obłąkanych ma takie same. Zresztą, nie myśl, broń Boże, że zdradzę się przed światem z tem, co o tobie myślę. Przecież wiesz sam, że nikt ci tak dobrze nie życzy, jak ja. Byłbyś zgubiony, gdybym komukolwiek… Ale tu nie o to chodzi, tylko o mój własny spokój.
Niemy nagle się roześmiał. Zaproponował:
– Zamknij mię do domu warjatów. Sprawiedliwy żachnął się.
– Nie żartuj, radzę ci. Potrzebujesz mnie tak samo, jak ja ciebie. Musimy wspólnie działać. Ale konsekwentnie. Bez słabości, bez sentymentów. Co powiedzą inni, jeśli ty sam nazywasz nas zbójami? Zresztą, nie nasza wina, że krew się leje. Nie wyłącznie nasza. Przecież są "młynki", jest cała moc tych małych sądów, które robią, co im się żywnie podoba. Wydają masę wyroków śmierci, nie prosząc nas wcale o zatwierdzenie, Czyż nie? Młynki kręcą się same, ja ich nie popędzam. Ale przecież nie mogę ich wstrzymać… Bo przestrzegają praw naszych. Czy nie?
Westchnął.
– Nigdy się nie wie, co sobie w duszy myślisz. Wygodna to rzecz, być Niemym. Odpowiadasz tylko wtedy, jak masz ochotę.
Niemy spojrzał na niego. Bardzo dziwnym wzrokiem. Jakby coś mówił, jakby wyraził pewna… myśl.
A Sprawiedliwy odpowiedział niejako na te (nie mówione) słowa:
– Mylisz się, jeśli sądzisz, że mnie chodzi jedyni o jakieś własne cele. Mój los osobisty jest mi obojętny Nie zależy mi nic na życiu.
Zajechali przed stary gmach rządowy. I znowu kłaniali im się ludzie, nisko, z szacunkiem, z nieopisanyr strachem.
II.
Marta i jej przyjaciółka miały własne mieszkanie, bądź co bądź wspólny pokoik dla siebie. Kto je chciał odwiedzić musiał przejść najpierw przez dwa niepachnące podwórza, a dopiero na łrzeciem, na dole u szewca, mieszkały one. Ale właściwie nikt tak dalece ich nie odwiedzał. Tylko jedna osoba czyniła to często; mężczyzna o twarzy wiecznie markotnej i niezbyt urodziwej, syn Marty, jedynak.
Izdebka przyjaciółek nie była przestronna, a jednak przedstawiała coś w rodzaju niezasłużonego szczęścia. Bo według przepisów obowiązujących miało się prawo tylko do pewnej porcji powietrza, a pokój zawierał o kilka centymetrów kubicznych za dużo.
Wymierzył to raz dokładnie pomocnik komisarza dzielnicy, który piastował oprócz lego urząd inspektora przy budowie nowego gmachu rządowego. Zresztą stwierdzenie to nie pociągnęło za sobą żadnych przykrych następstw. Bo dostojnika łączył z Korą oddawna stosunek miłosny.
Oprócz dziecka tego pana urzędnika, który lubił, jeśli go tytułowano króciutko „panem komisarzem”, posiadała Kora inne jeszcze dziatki. Gdzieś w tem lub innem mieście. Nie zależało jej bynajmniej natem, żeby wiedzieć, jak się powodziło robaczkom i gdzie się chwilowo znajdowały.
Zresztą nie wypadało wówczas, interesować się zanadto takiemi kwestjami.
Ale syn Marty, Piotr, był już naturalnie dorosły, tak, że obcy mogli go mieć nawet za jej kochanka.
Pochodził z jej dawnego małżeństwa i z dawnych (lepszych) czasów. Wolno mu było przychodzić, ile razy zechciał. Matka nie przyjmowała go jednak nigdy wybuchami radości.
Bo zbyt zajmowało Martą gotowanie, przeważnie dla nieznanych jej osób. A musiała się śpieszyć, bo w samo południe był obiad dla wszystkich. Godzinę przedtem musiała uporać się z kuchnią, żeby przynieść jedzenie na czas robotnikom. A potem trzeba było przyrządzać kolację.
– Żebyś wiedział, jak mało mam czasu… – mówiła Marta do syna.
– Ale syn przecież dalej ją odwiedzał. Może traktowała go właśnie dlatego tak oschle, że była pewną, iż przyjdzie mimo wszystko.
Codziennie między czwartą a szóstą siedział w tym samym kącie pokoiku.
A koło piątej prosiła go Kora:
– Pan będzie łaskaw, na chwileczkę,.. Wyjmę tylko kapelusz z komody.
I Piotr wstawał, żeby ustąpić się Korze, poczem zaraz znowu sobie siadał.
Kora zaś mówiła (z pewną afektacją):
– Żegnam pana, panie Piotrze. Żałuję bardzo, ale obowiązek przedewszystkiem…
(Obowiązkiem był pan komisarz.)
Zresztą Piotr nie zwracał na nią – ani przy tej ani innej sposobności – najmniejszej uwagi. Pomimo, że jak się rzekło, posiadała kapelusz. Przedmiot ozdobny, na którym mieścił się cały ogród warzywny i botaniczny, a już choćby dlatego na całą dzielnicę sławny, że nikt nie śmiał, otwarcie lub potajemnie, skonfiskować go właścicielce. Usiłował raz przed rokiem przywłaszczyć go sobie pewien niegodziwy tragarz. Spotkał dziewczynę na odludnem miejscu, po zachodzie słońca i zerwał jej z głowy tę rzecz drażniąco zbytkowną. Tak gwałtownie, it straciła przytem także dużo włosów. Ale gniew tragarza, który tego samego dnia ukradł był butelkę czystego alkoholu, przewyższał wartość tych drobnostek.
– Więc to tak?! – wrzeszczał – to moja kobieta nie ma nawet nędznej chusteczki na głowę, a taka krowa z burżoazji nosi drogie kapelusze paryskie? Czy to się godzi?! Czy to ma być sprawiedliwość?!!!
Postępowanie jego bynajmniej nie było niezwykłe a już – (absolutnie biorąc) – wcale nie karygodne. Kiedy jednak dowiedział się o tem pan komisarz, polecił tragarza gorąco jednemu z najsurowszych „młynków” i oznajmił wszystkim osobom, z któremi stykała się Kora, że kapelusz tej dostojnej damy uważać należy za własność Państwa i że każdemu, kto się go dotknie, stanie się to samo, co tragażowi.
Oto, co wiedziano o przyjaciółce Marty. Ale opowiadanie o takich zajmujących rzeczach nie sprawiało Marcie najmniejszego zadowolenia, kiedy siedziała sama z synem w pokoju. Bo Piotr nie był bynajmniej wdzięczną publicznością. Zdawało się, jakby wcale nie słuchał. Szkoda było każdego słowa. Siedział obojętny, jak kamień, mimo swą młodość, zgarbiony, nudny i znudzony.
Poco właściwie się trudził i chodził do matki? Wysiedział swoje sumiennie do szóstej, a potem szedł do restauracji, gdzie był kelnerem i jako uosobiona zręczność zapewne bił całe tuziny szklanek i talerzy.
Niesłychane było jego roztargnienie. Gdziekolwiek się znajdował, wszędzie zapominał jakieś przedmioty, których braku potem nigdy nie zauważył. Bo nie wiedział sam, co posiadał. Istny dobroczyńca dla wszystkich, którzy niezbyt subtelnie rozróżniali między swoją a obcą własnością.
Kiedy zostawił raz u matki swój portfel, Marta, badając zawartość, znalazła między innemi pukle czarnych włosów a także jakiś niezbyt gustownie haftowany jedwabny woreczek, w którym był – bilet wizytowy z (prawnie dawno skasowanem) nazwiskiem rodzinnem Piotra.
Zaśmiała się szyderczo. Wiedziała, czyje włosy ale mniejsza o to. Więcej drwiła z wizytówki. Co za głupi pietyzm! Potem zlękła się, posmutniała. Bo czuła, że kto wszystko zapominał, prócz swej przeszłości, musiał marnie zginąć. Starzec poprostu, w porównaniu z nią samą, która znosiła tak lekko twardą teraźniejszość, jakby nigdy nie zaznała jaśniejszego życia.
Boże drogi, co się miało z pięknych nazwisk, które teraz były „zakazane”?
Zdawało się, jakby sama nie była związana żadnym przesądem, nie obciążona żadnem wspomnieniem.
Zdołała położyć się jednego wieczora do łóżka jako pani kapitanowa, a nazajutrz zbudzić się jako kucharka. I nic ją to nie kosztowało. Tak silna była, i mimo pięćdziesięciu lat, lekka jak motyl. Niczem się nie brzydziła, niczego nie żałowała; z wszystkiem się godziła, czego od niej żądało życie. Nie było dla niej niemożliwych ludzi. Była w stanie znosić bezustannie przeraźliwą głupotę Kory, swej przyjaciółki. A nie była to bynajmniej „przyjaźń, co kłamie”, jak się wyrażał Łysy. Mogła rozmawiać z Korą cicho i poufale o szarej godzinie, tak jak z sobą gawędzą ludzie bardzo bliscy… z tą Korą, która się myła tylko w razie gwałtownej potrzeby, pachnęła jakiemiś strasznemi perfumami i zaledwie umiała frochę czytać i pisać.
– Cóż to właściwie za osoba? – pytał się czasem Piotr kwaśno, podejrzliwie.
– Moja przyjaciółka I - odpowiadała matka ostro i dobitnie.
To zamykało mu usta, które i tak dosyć rzadko otwierał, O cóż mu właściwie chodziło? Czy chciał wiedzieć, czem Kora była dawniej, skąd pochodziła?
– Co było dawniej, dzisiaj się nie Uczył – krzyczała Marta z furją o wiele za głośną na tak mały pokój.
Otoż to. Wszystkie rzeczy dawne były pogrzebane. Wykształcenie? Teraz dopiero wyszła na jaw zbyteczność wszelkiej edukacji. Oto siedział w mrocznym kącie młodzieniec żółtawy, niegolony, oto siedział ten syn dorosły, którego się miało, nie widzieć na co; wielkie nic, które zajmowało dużo miejsca, nosiło ubranie, wzdychało i dra pało się w głowę. Któżby mu dziś uwierzył, że ukończył gimnazjum, na uniwersytet chodził i o mało nie otrzymał tytułu doktora? A jakie miał z tego dzisiaj korzyści? Jeżeli wiedział jeszcze coś z tego wszystkiego, czego się niegdyś uczył, to nie dodawało mu to widać ani siły ani odwagi. A może nawet był z tej wiedzy jeszcze bardziej onieśmielony i smutny; ciężyła mu ona na sumieniu, jak zbrodnia, ktorą ukrywał przed ludźmi.
– Wstyd i hańba – mówiła Marta rozgoryczona – żeby mężczyzna z twojem wykształceniem nie dostał dotychczas odpowiedniego zajęcia.
– Przecież i mamy zajęcie nie jest bardzo stosowne – odpowiedziało Nic.
– Ale ja nie kułam, jak ty, przez szesnaście lat – oskarżała go Marta – szesnaście lat, a z tego cztery za granicą. A moi rodzice nie łożyli na mnie nigdy tyle, co twoi na ciebie. Ja nie mam świadectw łacińskich z pieczęciami i podpisami.
Syn usprawiedliwiał się:
– O świadectwach moich nie wolno mi nawet mówić, przecież mama wie. Obchodzonoby się ze mną jeszcze gorzej, niż teraz. Wiadomo, jak teraz pomiatają wszystkiem, co pachnie inteligencją. Kazała mi mama sama spalić wszystkie dokumenty.
Na to niewiasta, choć była Piotra rodzoną matką, jeszcze bardziej się uniosła.
– Otoż to – rzekła pogardliwie – naturalnie, – że zdolności, które są tylko na papierze i mogą być spalone, nie są tynfa warte. Nie mówiłam ci nigdy: idź do tego czy owego i opowiedz mu ładnie, co umiesz. Ino ciągle ci powtarzam: pokaż, co umiesz! Dowiedź im, przekonaj ich czynem!
A kiedy Piotr nie wiedział, co odrzec na to, rzuciła mu w twarz jeszcze mniej miłą prawdę – bo przypomniały się jej pukle włosów w portfelu.
– Ale ja wiem, dlaczego ci brakuje ambicji. Bo myślisz tylko o niej, o Genowefie. Tak, tak! – Nie takam głupia, jak ci się zdaje. Dlaczego zaszczycasz mię codzień po południu? Boś się tu dawniej z nią spotykał, między czwartą a szóstą. Teraz oddawna juź do mnie nie przychodzi? Bóg wie, co się z nią dzieje – ale ty jeszcze spodziewasz się, czekasz. Ośle! Szukaj jej przynajmniej! Zawszeć to lepiej, niż wzdychać i gnić. Ale ty nawet do tego nie masz energji.
– Dosyć, dosyć! – prosił Piotr rozdrażniony Spytał, żeby nie mówić o Genowefie:
– Alboż lo możliwe, zrobić dziś karjerę, jeśli się należy do…
– Roko jest ministrem! – przerwała mu matka.
No masz, pomyślą} biedak. Roko był fakże miłym temacikiem. Argumentem ulubionym matki. Bo minister me był obcym rodzinie Piotra. Syn nieślubny niejakiej Hani, która przed laty służyła u pani Marty. Niegdyś nawet kolega szkolny Piotra, przynajmniej w najniższych klasach. Bo Roko nie ukończył nawet szkoły ludowej. A dzisiaj był ministrem oświecenia publicznego.
– Roko nie należy do inteligencji – wtrącił Piotr. Ale matka wymieniła jeszcze tuzin innych nazwisk. Bo miała – w przeciwieństwie do syna – niepospolity dar dialektyczny. Dowodów miała mnóstwo pod ręką. A wkońcu przypomniał się jej dowód najlepszy, mianowicie: sam Sprawiedliwy.
Tak, nikt inny, jak on, głowa Państwa, nie był lekarzem? Czy nie odbył studjów medycznych w Petersburgu, w Paryżu, w Szwajcarji? Czy nie miał wiadomości, świadectw i stopnia doktora, jak Piotr? A mimo to był najpotężniejszym z wszystkich mężów wybitnych w kraju. Miljony losów ludzkich zależały od jego woli. On był panem życia i śmierci, on rozstrzygał, czy będzie pokój czy wojna, podnosił tych, niszczył owych.
Marta mówiła o nim z zachwytem. Rumieniła się, conajmniej o dziesięć lat stawała się młodszą.
– Właściwie nigdy nie studjował naprawdę – tłumaczył Piotr – wszędzie, także na uniwersytecie, czynny był tylko dla swego stronnictwa.
– Ale dużo umie – wołała Marta tryumfująco – on umie wszystko… a ty – co?!… Chyba tylko stękać i spać z otwartemi oczyma.
III.
Najgorzej umiał Sprawiedliwy – mówić prawdę. Czynił to jedynie w ostatecznym razie, kiedy nie było innego wyjścia. Wówczas zmuszał się do szczerości, ale głos jego miał przytem jakiś dźwięk przykry, niby obrażony. Mówił chętnie i gładko, lecz wahał się zawsze, ilekroć miał dać wyjaśnienia, co do spraw własnych, prywatnych.
Raz w zimie wieczorem widział go Ktoś za miastem w towarzystwie niewiasty.
– Cóż to za osoba? – spytał go nazajutrz znajomy.
– Co?
– Cóż to za osoba, z którą widziałem cię wczoraj? Odrzekł, po dłuższym namyśle, głosem obrażonym:
– Moja siostra.
I zrazu sam dobrze nie wiedział, dlaczego właściwie skłamał. Honor tej (jak i każdej innej kobiety) był mu czemś obojętnem. A swej kochanki nie potrzebował się wstydzić żaden choćby najwyższy dostojnik kraju. Wszak w czasach panowania „Nieprzyjaciół bogatych” znacznie mniej była kompromitująca metresa, niż żona.
A jednak prezydent stronnictwa i państwa ukrywał przed światem zazdrośnie swój stosunek ze złotowłosą artystką Gemą.
Choć willa jej stała daleko za miastem, przychodził do niej Sprawiedliwy niemal co wieczora. Przychodził pieszo, by nie drażnić powszechnej ciekawości, tem bardziej, że konie jego i powóz znane były aż nadto w rezydencji. Spotkania z przyjaciółmi lub znajomymi trafiały się przytem dość rzadko. Jeśli zdarzyło mu się to czasem, przypadkiem, oświadczał niepytany:
– W tej okolicy mieszka cała moja rodzina. I w tem było jednak bardzo wiele prawdy. Jej dom był mu wszystkiem. Gema nietylko bawiła jak najmilej jego zmysły, lecz zastępowała mu także nieistniejących krewnych. Była jedyną, przed którą nigdy nie musiał grać komedji. Raz uświadomił sobie wyraźnie: Bez niej nie mógłbym się obejść. Niestety… sam czuł, że to niedobrze. Był to stanowczo błąd rysunkowy na własnym portrecie, którego był autorem.
Bo postać „Sprawiedliwy”, którą widział przed sobą, poza swem „ja” szacownem, niejako historycznie, a którą zdobył i uzupełniał ciągle nowymi rysami, bardo interesującymi, mogła istnieć świetnie bez żadnej Gemy. Postać niesłychanie silna, bezwzględnie męska. Kobieta mogła być conajwyźej jego niewolnicą. Mimo to nigdy nie czuł dla siebie większej i szczerszej admiracji, jak w chwilach, które spędzał z Gemą. Dlatego z czasem ją pokochał. Pasja, która zamieniła się w przyzwyczajenie, potem prawie w małżeństwo. Lubił namiętnie gadać. Ale z największą rozkoszą czynił to wtedy, kiedy słuchała go ona. Wzrokiem naiwnie zachwyconym spoglądała na niego, „jak w słońce”. Oczami kochanki i - młodszej siostry. Tem go sobie zdobyta. Tem go oczarowała, spętała, przywiązała do siebie.
Czy chciał czy nie chciał, musiał poświęcać jej ostatnie godziny. Dnia każdego. Jak mąż opanowany przez żonę, nie miał żadnych wieczorów dla świata. I spał w łożu podwójnem, pachnącem szczęściem legalnem.
Ale często, bardzo często nie mógł zasnąć wybraniec ludu, mimo otaczającą go czułą ciepłotą. Bo to, co przeżył w dzień nie było wyłącznie miłe. Więc w nocy chmurzyła się czasem jego dusza, tak jak twarz neurastenika, który nagle przypomina sobie, że go ktoś obraził. Zadaniem Gemy było w takich razach, wskrzesić w nim zaraz poczucie własnej wielkości i genjalności. A to udawało jej się zawsze tak nadzwyczajnie, że Sprawiedliwy z wdzięczności ją ściskał i nazywał swem najdroższem dzieckiem!
Kim była Gema? – Bądź co bądź nie dzieckiem – choćby już dlatego, że czasem grywała niemożliwe świństwa gwoli zabawienia panów urzędników. Tem mniej typowem „dzieckiem ludu”. Jednakowoż stykała się jako niewiasta – z ludem nierzadko. Gospodarstwo prowadziła, gawędziła z kucharkami i sklepikarzami, sama robiła zakupna na targu. I opowiadała Sprawiedliwemu;
– Przysłuchiwałam się dziś długo, jak mówiły o tobie przykupki na rynku.
Co mówiły baby o Sprawiedliwym? Nic innego jak bajki najcudowniejsze. Że go nie można zranić. Że strzela ręką, bez rewolweru i prochu. Że w razie potrzeby robi się niewidzialnym. Tak jest. Sprawiedliwy był większy i potężniejszy od wszystkich dawnych królów, których zdruzgotał. Dlaczego sam nie został królem? Lud go chciał, Bóg świadkiem, przekupki, rzeźnicy, owocarki, wszyscy go chcieli (zapewniano na targu) i tylko on sam, Sprawiedliwy, nie życzył sobie berła i korony. Rzecz zrozumiała, że sobie nie życzył; wszakże dziś znaczył więcej. Śmiał się z tych kiku, niewielu, którzy jeszcze królowali. Jakie to dziecinnie, siedzieć na tronie, dziecinnie i niebezpiecznie! Zresztą miał każdy z nich tylko jeden kraj. A Sprawiedliwy będzie niezadługo panował nad całą ziemią…
Mówili, że nad całą ziemią?
– Tak jest, słyszałam wyraźnie, ale to nie wszystko. Bo oprócz ziemi – mówili – są jeszcze inne, dotąd nienaruszone planety. A Sprawiedliwy je odkryje. Weźmie w posiadanie wszystko, co tam w górze nocą świeci i błyszczy. Ściągnie na dół te wielkie światła i da je nam, ludowi swemu. Będziem mieli dużo miejsca i powietrza i pożywienia do życia. Odtąd, kto spojrzy w górę ku gwiazdom na niebie, będzie patrzył na nas.
– Byłoby zdrowiej – zauważył Sprawiedliwy – gdyby nie mówiono tak dużo o niebie. Widzę jeszcze za dużo gwiazd i romantyzmu w wyobrażeniach ludu.
Ale uśmiechał się. Nie był nieczułym na to, co słyszał o sobie. Zarzuty niezaprzecznie go drażniły, a korzystnym sprawozdaniom wierzył bezwarunkowo. Wierzył i w owe legendy, które właściwie wymyśliła sobie Gema. Bo przyjaciółka Sprawiedliwego miała bujną wyobraźnię i kłamała tak dobrze, jak on, choć może cokolwiek inaczej. Sprawiedliwy kłamał praktycznie, a ona tak, jak się układa powieści. Jeśli chodziło o politykę lub o interesy, to nie dał wywieść się w pole – ale urokowi romansów planetarnych Gemy ulegał bezopornie. Takim prostaczkiem był wobec literatury, takiem dzieckiem czy też barbarzyńcem.
Więc znowu moralnie przyszedł do siebie. A z zadowolenia stal się znowu przykro gadatliwy.
Nie należał do tych, którzy są płodni w samotności. Jego podniecali i zapladniall wdzięczni słuchacze. Nie był z tych, co myślą niemo, najsnadniej na pustyni lub w swoim pokoju. On myślał mówiąc, a raczej gadając. Najpiękniejsze pomysły miał wtedy, gdy spoglądały nań
– Zrobię następującą rzecz – zaczynał, – słuchaj mnie. Gemo.
I w tej chwili nie miał jeszcze żadnego pojęcia o tem, co zrobi. Dowiedział się dopiero później. Przez własne swoje gadanie. I tak tworzył, produkował w obecności Gemy. Alkowa jej była obazgrana jego chytremi, dowcipnemi myślami, jak plamami atramentu. A ona odczuwała dobrze (choć nieświadomie) zniewagę. I mimo to kładła się z nim do łóżka. Bo kobietą była; wytrzymałą, 2dolną do znoszenia cierpień, wolną od wszelkiego wstrętu.
Niekiedy budził ją w nocy.
– Która godzina? – pytał.
– Druga.
– Muszę już iść. Bo maj. Dzień rozpoczyna się wcześnie. Trzeba uważać…
Westchnęła, usiłowała go zatrzymać. Miał nieraz takie napady głupiego strachu przed językami ludzkiemi.
Na dworze jeszcze było ciemniuteńko. Szedł Sprawiedliwy, ćmiąc jak zwykle, duże, grube cygaro; zły, bo milczący, najpierw ścieżką przez młakę, potem gościńcem, koło cmentarza miejskiego. Biały mur cmentarny lśnił się w księżyców em świetle.
I naraz stwierdził Sprawiedliwy:
Za moim cieniem idzie jakiś drugi. Dzieckiem bał się tego i owego; psów, kamieni i pięści kolegów swoich, wody zimnej albo głębokiej, wiatru, piorunów i grzmotów. Tak, wówczas umiał biec jak zając. Potem wolą nadzwyczajną, bezustannie ćwiczony i zahartowany, pokonał wszystkich nieprzyjaciół, także największego, – swoje tchórzostwo. Kosztowało go to dość trudu, wysiłków wprost nieludzkich, ale zrobił doniosłe filozoficzne odkrycie; to jest, że bezczelnością da się uskutecznić wszystko, a uciekaniem nic w świecie.
Więc i tym razem przystanął, odwrócił się i spytał:
– Kto tara?
Mężczyzna podejrzany. Zbój albo złodziej. Silny, ale w tej chwili pokorny; zdjął czapkę, uśmiechał się, snąć zakłopotany.
– Czego chcesz odemnie?
– Ja? Nic, Ekscelencjo. Ja tylko uważam…
– Uważasz? Na co niby?
– Żeby, z przeproszeniem, jeśli wolno być tak śmiałym, nie stało się Ekscelencji nic złego.
Czarno było jak w rogu. Ale „Ekscelencja” zaczerwienił się strasznie.
– Czy długo już idziesz za mną:
– Kwadransik, z przeproszeniem. Od chwili, kiedy Ekscelencja raczył wyjść z willi.
– Z której willi, do licha? – gniewał się Sprawiedliwy – z której willi?!
Na to osoba podejrzana nie odrzekła nic, tylko uśmiechała się znacząco.
– Do stu… kto ci kazał mnie pilnować? – spytał władca ziemi i wszystkich, także nie odkrytych planet.
– Niemy.
– Kto?
– Niemy.
A więc tak się rzecz miała. – Więc Niemy wiedział o Gemie. – Szpiegował go, obserwował. – Odkąd? Może od początku. Odkąd trwało ich panowanie?
– Precz! – Krzyknął Sprawiedliwy wściekle – nie waż się, iść dalej za mną!… Precz!
Binokle spadły mu z nosa. Trząsł się jak galareta. A glos jego zdał się pochodzić z ust złej histerycznej
Nieda się zaprzeczyć; gniew nie był mu wcale do twarzy. Kompromitował go, nawet wprost ośmieszał. Powinien był strzec się takich wybuchów.
I strzegł się ich w istocie – zazwyczaj, o ile możności, bo przy swym wrodzonym, wcale niepoślednim talencie aktorskim, wiedział zawsze dokładnie, jak działał na zewnątrz. Ale czasem, mimo całą rozwagę i przezorność nie mógł się wstrzymać.
I tak właśnie tym razem, nad ranem, koło godziny trzeciej.
.
Mieszkańcy kraju mieli właściwie dużo ważniejszych trosk i kłopotów, niż myślenie o planetach czy też adorowanie Sprawiedliwego. W istocie tylko najbogatsi z nich mogli kupować cośkolwiek na targu. Większość cierpiała głód niemiłosierny.
Mr. Blyte pisał do swego rządu: „Proszę usilnie, nie wierzyć tutejszym dziennikom. Jak zaznaczyłem kilkakrotnie w moich listach, państwo, w którem urzęduję, nie jest bynajmniej rajem. Przeciwnie. Zdaję sobie jednak dobrze sprawę, z własnej bezsilności wobec sugestywnej siły artykułów, które czytuję, tak jak wy, panowie, mniejwięcej dwa razy na dzień. Przyznaję, że te artykuły są arcydziełami sztuki fałszerskiej – tak jak to państwo, z każdym dniem coraz większe, nazwać można ojczyzną kłamstwa. Trudno mi zaprzeczyć, że niekiedy, pod wpływem zadrukowanego papieru, sam godzinami się iudzę i nietylko to, co wiem z własnego doświadczenia, lecz i zarazem te drukowane bzdurstwa uważam za szczerozłotą prawdę. Ale zaklinam was, ufajcie jedynie moim sprawozdaniom, opartym natem, co osobiście przeżyłem.
Ze szczególną zaś ostrożnością czytajcie panowie niezliczone mowy i odezwy t… zw. Sprawiedliwego. Nie zapominajcie, że prezydent tego nieszczęśliwego państwa jest zarazem najdoskonalszym jego kłamcą. A ma on niestety wielu nader pojętnych uczniów między urzędnikami i wojskowymi, między mieszczaństwem i chłopstwem. Są to rzeczy bez wątpienia przykre, ale, jak sądzę, i dla niego samego bardzo niebezpieczne. Bo czyż może polegać on na ludziach, których sam zdemoralizował, sam zachęcał do łgarstwa i zdrady? Czy kiedyś nie obalą go!…"
Tu przerwano ambasadorowi pisanie. Ktoś prosił go o natychmiastową audjencję w pilnej, ważnej sprawie. Mr. Blyte spytał lokaja, który zaanonsował gościa;
– Cóż to za pan?
– Wcale nie pan – odrzekł sługus – conajwyżej człowiek. W dodatku bez płaszcza, choć leje jak z cebra.
– Hm…
– Bez kołnierza, a może i bez koszuli. Przytem twarz szpetna. Ma wyrzut czerwony na czole.
Lecz naraz Mr. Blyte kiwnął głową i rzekł ku wielkiemu zdziwieniu służącego:
– Bardzo dobrze. Niech wejdzie.
I wszedł gość. Uśmiechnięty, obdarty przemoknięty do nitki.
– Co za deszcz – zaczął, i zamierzał widocznie przejść teraz z meteorologji do swych praw osobistych, bo wskazał wzrokiem na swe mokre, częściowo tylko istniejące spodnie i trzewiki.
Ale Mr. Blyte zapytał go:
– Więc cóż? Był pan tam? Dowiedział się pan czegoś zajmującego o siostrze prezydenta państwa?
Uosobiona wilgoć chrząknęła i rzekła:
– Zwracam uwagę, że straciłem masę czasu… Moje zadanie wcale nie było łatwe… Ktoś inny nie byłby zadał sobie tyle trudu… ale…
Chrząknął ponownie.
– …Wiem teraz wszystko, czego nam trzeba. Nazywa się Gema, jest aktorką większego teatru rządowego. Ma własną willę za miastem, w okolicy lasów gminnych i cmentarza. Czatowałem tam coś z dziesięć razy, i mogę powiedzieć z czystem sumieniem, że Sprawiedliwy spędza u niej co nocy kilka godzin. – Tak jest. Wobec czego, zważywszy te okoliczności i fakty, twierdzę, że ona – nie jest jego siostrą.
– A!
– Właśnie. Nie jest absolutnie żadną siostrą.
– Dziękuję panu.
– Ale… muszę jeszcze coś powiedzieć. Wczoraj, w piątek, byłem, że się tak wyrażę… trochę… nieostrożny.
– Do djabła. Dał się pan złapać?
– Owszem… to znaczy… idąc za Sprawiedliwym zapędziłem się za daleko…
– Aż do willi?
– Nie… to już było po wszystkiem. Nad ranem. Wracał już do domu, a ja cichutko za nim.
– Poco?