Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Między nocą a brzaskiem: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Między nocą a brzaskiem: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 292 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MIĘ­DZY NOCĄ A BRZA­SKIEM

TA­DE­USZ RIT­T­NER

MIĘ­DZY NOCĄ A BRZA­SKIEM

PO­WIEŚĆ

WAR­SZA­WA 1921 IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY BI­BL­JO­TE­KA POL­SKA.

ZA­KŁA­DY GRA­FICZ­NE IN­STY­TU­TU WY­DAW­NI­CZE­GO

"BI­BLIO­TE­KA POL­SKA" W BYD­GOSZ­CZY

I.

W samo po­łu­dnie wra­ca­ły Kora i Mar­ta z pu­ste­mi me­naż­ka­mi do domu. Wra­ca­ły – po­wo­lut­ku, bo pa­li­ło słon­ce – od mu­ra­rzy, za­ję­tych przy bu­do­wie no­we­go gma­chu rzą­do­we­go. Jako przy­ja­ciół­ki trzy­ma­ły się ra­zem, a zda­le­ka od in­nych ko­biet. A nie spie­szy­ły się i przed­tem, idąc tam. Bo nie łą­czy­ło ich nic z męż­czy­zna­mi, któ­rym co­dzien­nie no­si­ły je­dze­nie. Zresz­tą to, co zgo­to­wa­ły, do­sta­wa­ło się co­raz to in­nym męż­czy­znom.

Taki był po­rzą­dek.

A kil­ka kro­ków za nie­mi szło trzech żoł­nie­rzy­ków. Bied­ne to było, nędz­nie odzia­ne, a je­den z nich, naj­star­szy, łysy jak ko­la­no. Co do tam­tych, to je­den na­zy­wał się Mu­cha, dru­gi zaś, z wszyst­kich naj­młod­szy, Pio­run.

– Pa­trz­cie, zno­wu pro­wa­dzą się dwie baby pod rękę – dzi­wił się Pio­run; – daw­niej, przy­po­mi­nam, cho­dzi­ły tak tyl­ko dziew­czyn­ki do szko­ły. A te dwie już star­sze, pew­no na­wet mat­ki.

– Więk­sza musi mieć pięć­dzie­siąt zgó­rą – za­uwa­żył Mu­cha.

A Łysy mó­wił:

– Ot, co się dzie­je. Fa­mil­ja roz­dar­ta. Ja nie na­rze­kam, tyl­ko mó­wię, jak jest. Czło­wie­ko­wi trze­ba lu­dzi. Trze­ba cie­pła. Więc zno­wu przy­po­mnie­li so­bie przy­jaźń.

– Ja o przy­jaźń nie sto­ję – oświad­czył Pio­run. – Mnie trze­ba ko­cha­nia. A o to te­raz nie trud­no. Spo­sob­no­ści pod­do­stat­kiem.

Ot, co się dzie­je… – za­czął zno­wu Łysy.

Na­zy­wa­li go tak­że fi­lo­zo­fem.

Na­ród po­cił się i stę­kał z go­rą­ca. Po­wie­trze gę­ste, cięż­kie, nie­ru­cho­me.

– Tych trzech idzie za nami – utrzy­my­wa­ła Kora, – zo­ba­czysz, że nas za­cze­pią.

– Bar­dzo wąt­pię – od­rze­kła obo­jęt­nie star­sza. Ale Kora uśmie­cha­ła się mile, wy­cze­ku­ją­co.

– Tak, tak – po­wtó­rzy­ła – idą za nami. I do­da­ła nie­szcze­rze:

– Nie moż­na się dziś opę­dzić męż­czy­znom.

Mar­ta szła da­lej spo­koj­nie, le­ni­wie, obo­jęt­nie. Ale po chwi­li ock­nę­ła się. Wska­za­ła gło­wą na prze­jeż­dża­ją­cy po­wóz i mruk­nę­ła:

– Wi­dzisz?

– Aha.

Obie po­zna­ły Nie­me­go i Spra­wie­dli­we­go w po­wo­zie. Ro­słe, siwe ko­ni­ki par­ska­ły we­so­ło. Kła­nia­li się prze­chod­nie. A Nie­my od­po­wia­dał na każ­dy ukłon, po­waż­nie, sze­ro­ko, su­mien­nie.

– Ale Spra­wie­dli­wy na­wet nie mru­gnie okiem – rzekł Pio­run.

– Nie z dumy albo z nie­grzecz­no­ści – bro­nił Mu­cha Spra­wie­dli­we­go, – tyl­ko z tego wzglę­du, że to czło­wiek strasz­li­wie pil­ny i róż­ne­mi spra­wa­mi za­ję­ty. A te­raz mówi wła­śnie coś bar­dzo waż­ne­go do swe­go przy­ia­cie­la.

Ot, co się dzie­je – ode­zwał się Łysy – ta przy­jaźń kła­mie. Ro­ze­drze się, prę­dzej czy póź­niej. Pio­run ro­ze­śmiał się.

– We­dług Ły­se­go wszyst­ko ro­ze­drze się albo już roz­dar­te. Na­wet Nie­my i Spra­wie­dli­wy.

– Nie mó­wię na wiatr – po­wie­dział Łysy – nie moja wina, że wszyst­ko dja­bli bio­rą.

Mu­cha się roz­gnie­wał.

– Cóż ty wiesz?! Co?! Pa­plasz i pa­plasz, jak­byś był co­najm­niej ko­mi­sarz. – Taki zde­chlak z prze­pro­sze­niem śmier­dzą­cy. Czy ty ich znasz, czyś ty z nimi świ­nie pasł, że niby wiesz o nich to i tam­to?! Czy mó­wi­łeś kie­dy z nimi, he?… Czy choć może w przed­po­ko­ju ja­kimś sta­łeś, jak ja u mego pana mi­ni­stra?

Łysy od­rzekł po­god­nie:

– Znać nie znam, ale mam sąd. Ot, co się… Mnie ni­ko­go nie trze­ba znać… To, co się tak na­zy­wa. Ale du­sza moja ma oczy.

Co się zaś Spra­wie­dli­we­go ty­czy­ło, to w rze­czy sa­mej ga­dał. Mie­lił szyb­ko i na­mięt­nie ję­zy­kiem. Przy­tem ru­sza­ły się wszyst­kie człon­ki jego cia­ła, a oku­la­ry po­ły­ski­wa­ły w słoń­cu. Chu­dy był, strasz­nie żywy i chu­dy. Ga­da­tli­wość jego da­wa­ła się Nie­me­mu we zna­ki. Bie­dak od­su­wał się, jak mógł, od za­wzię­cie plu­ją­ce­go ko­le­gi swe­go. Przy­tem nie­do­brze sły­szał, co tam­ten wy­wo­dził, bo bruk, po któ­rym to­czył się po­wóz, był pod­ły.

Spra­wie­dli­wy mó­wił:

– Ostat­ni czas, że­byś wresz­cie po­jął, o co cho­dzi. Jak te­raz nie zro­zu­miesz, to nig­dy. A je­że­li nie je­steś tego sa­me­go zda­nia, co ja, to przy­najm­niej siedź ci­cho. Nie kom­pro­mi­tuj nas. Na ze­wnątrz mu­si­my być za­wsze w zgo­dzie, bo in­a­czej… Mó­wisz, że prze­sa­dza­my, a ja ci mó­wię, że tak trze­ba. Kto nie prze­sa­dza, ten nie robi wra­że­nia. Mó­wisz, że mor­du­je­my za dużo lu­dzi, a ja py­tam: al­boż nie mamy dużo nie­przy­ja­ciół?… Czy wy­gra­li­śmy już par­tje?… To, co do mnie wczo­raj na­pi­sa­łeś, do­wo­dzi żeś war­jat. Poco po­sy­łasz mi co­dzien­nie te głu­pie kart­ki: I tak ich nie czy­tam. Opa­mię­taj się na­resz­cie. Jak bę­dziesz słu­chał da­lej twe­go sław­nie li­to­ści­we­go ser­ca, zgu­bisz mnie i sie­bie. Zresz­tą, kto wie, czy rze­czy­wi­ście nie je­steś obłą­ka­ny.

Te ostat­nie sło­wa po­wie­dział nie­mal płacz­li­wie, jak­by li­to­wał się nad kanc­le­rzem.

– Kto wie… Nie­raz za­sta­na­wiam się nad tem, zwłasz­cza w nocy, je­śli nie mogę usnąć. To, że masz oczy po­god­ne, ja­sno­nie­bie­skie, ni­cze­go nie do­wo­dzi. Dużo obłą­ka­nych ma ta­kie same. Zresz­tą, nie myśl, broń Boże, że zdra­dzę się przed świa­tem z tem, co o to­bie my­ślę. Prze­cież wiesz sam, że nikt ci tak do­brze nie ży­czy, jak ja. Był­byś zgu­bio­ny, gdy­bym ko­mu­kol­wiek… Ale tu nie o to cho­dzi, tyl­ko o mój wła­sny spo­kój.

Nie­my na­gle się ro­ze­śmiał. Za­pro­po­no­wał:

– Za­mknij mię do domu war­ja­tów. Spra­wie­dli­wy żach­nął się.

– Nie żar­tuj, ra­dzę ci. Po­trze­bu­jesz mnie tak samo, jak ja cie­bie. Mu­si­my wspól­nie dzia­łać. Ale kon­se­kwent­nie. Bez sła­bo­ści, bez sen­ty­men­tów. Co po­wie­dzą inni, je­śli ty sam na­zy­wasz nas zbó­ja­mi? Zresz­tą, nie na­sza wina, że krew się leje. Nie wy­łącz­nie na­sza. Prze­cież są "młyn­ki", jest cała moc tych ma­łych są­dów, któ­re ro­bią, co im się żyw­nie po­do­ba. Wy­da­ją masę wy­ro­ków śmier­ci, nie pro­sząc nas wca­le o za­twier­dze­nie, Czyż nie? Młyn­ki krę­cą się same, ja ich nie po­pę­dzam. Ale prze­cież nie mogę ich wstrzy­mać… Bo prze­strze­ga­ją praw na­szych. Czy nie?

Wes­tchnął.

– Nig­dy się nie wie, co so­bie w du­szy my­ślisz. Wy­god­na to rzecz, być Nie­mym. Od­po­wia­dasz tyl­ko wte­dy, jak masz ocho­tę.

Nie­my spoj­rzał na nie­go. Bar­dzo dziw­nym wzro­kiem. Jak­by coś mó­wił, jak­by wy­ra­ził pew­na… myśl.

A Spra­wie­dli­wy od­po­wie­dział nie­ja­ko na te (nie mó­wio­ne) sło­wa:

– My­lisz się, je­śli są­dzisz, że mnie cho­dzi je­dy­ni o ja­kieś wła­sne cele. Mój los oso­bi­sty jest mi obo­jęt­ny Nie za­le­ży mi nic na ży­ciu.

Za­je­cha­li przed sta­ry gmach rzą­do­wy. I zno­wu kła­nia­li im się lu­dzie, ni­sko, z sza­cun­kiem, z nie­opi­sa­nyr stra­chem.

II.

Mar­ta i jej przy­ja­ciół­ka mia­ły wła­sne miesz­ka­nie, bądź co bądź wspól­ny po­ko­ik dla sie­bie. Kto je chciał od­wie­dzić mu­siał przejść naj­pierw przez dwa nie­pach­ną­ce po­dwó­rza, a do­pie­ro na łrze­ciem, na dole u szew­ca, miesz­ka­ły one. Ale wła­ści­wie nikt tak da­le­ce ich nie od­wie­dzał. Tyl­ko jed­na oso­ba czy­ni­ła to czę­sto; męż­czy­zna o twa­rzy wiecz­nie mar­kot­nej i nie­zbyt uro­dzi­wej, syn Mar­ty, je­dy­nak.

Iz­deb­ka przy­ja­ció­łek nie była prze­stron­na, a jed­nak przed­sta­wia­ła coś w ro­dza­ju nie­za­słu­żo­ne­go szczę­ścia. Bo we­dług prze­pi­sów obo­wią­zu­ją­cych mia­ło się pra­wo tyl­ko do pew­nej por­cji po­wie­trza, a po­kój za­wie­rał o kil­ka cen­ty­me­trów ku­bicz­nych za dużo.

Wy­mie­rzył to raz do­kład­nie po­moc­nik ko­mi­sa­rza dziel­ni­cy, któ­ry pia­sto­wał oprócz lego urząd in­spek­to­ra przy bu­do­wie no­we­go gma­chu rzą­do­we­go. Zresz­tą stwier­dze­nie to nie po­cią­gnę­ło za sobą żad­nych przy­krych na­stępstw. Bo do­stoj­ni­ka łą­czył z Korą od­daw­na sto­su­nek mi­ło­sny.

Oprócz dziec­ka tego pana urzęd­ni­ka, któ­ry lu­bił, je­śli go ty­tu­ło­wa­no kró­ciut­ko „pa­nem ko­mi­sa­rzem”, po­sia­da­ła Kora inne jesz­cze dziat­ki. Gdzieś w tem lub in­nem mie­ście. Nie za­le­ża­ło jej by­najm­niej na­tem, żeby wie­dzieć, jak się po­wo­dzi­ło ro­bacz­kom i gdzie się chwi­lo­wo znaj­do­wa­ły.

Zresz­tą nie wy­pa­da­ło wów­czas, in­te­re­so­wać się za­nad­to ta­kie­mi kwe­stja­mi.

Ale syn Mar­ty, Piotr, był już na­tu­ral­nie do­ro­sły, tak, że obcy mo­gli go mieć na­wet za jej ko­chan­ka.

Po­cho­dził z jej daw­ne­go mał­żeń­stwa i z daw­nych (lep­szych) cza­sów. Wol­no mu było przy­cho­dzić, ile razy ze­chciał. Mat­ka nie przyj­mo­wa­ła go jed­nak nig­dy wy­bu­cha­mi ra­do­ści.

Bo zbyt zaj­mo­wa­ło Mar­tą go­to­wa­nie, prze­waż­nie dla nie­zna­nych jej osób. A mu­sia­ła się śpie­szyć, bo w samo po­łu­dnie był obiad dla wszyst­kich. Go­dzi­nę przed­tem mu­sia­ła upo­rać się z kuch­nią, żeby przy­nieść je­dze­nie na czas ro­bot­ni­kom. A po­tem trze­ba było przy­rzą­dzać ko­la­cję.

– Że­byś wie­dział, jak mało mam cza­su… – mó­wi­ła Mar­ta do syna.

– Ale syn prze­cież da­lej ją od­wie­dzał. Może trak­to­wa­ła go wła­śnie dla­te­go tak oschle, że była pew­ną, iż przyj­dzie mimo wszyst­ko.

Co­dzien­nie mię­dzy czwar­tą a szó­stą sie­dział w tym sa­mym ką­cie po­ko­iku.

A koło pią­tej pro­si­ła go Kora:

– Pan bę­dzie ła­skaw, na chwi­lecz­kę,.. Wyj­mę tyl­ko ka­pe­lusz z ko­mo­dy.

I Piotr wsta­wał, żeby ustą­pić się Ko­rze, po­czem za­raz zno­wu so­bie sia­dał.

Kora zaś mó­wi­ła (z pew­ną afek­ta­cją):

– Że­gnam pana, pa­nie Pio­trze. Ża­łu­ję bar­dzo, ale obo­wią­zek przedew­szyst­kiem…

(Obo­wiąz­kiem był pan ko­mi­sarz.)

Zresz­tą Piotr nie zwra­cał na nią – ani przy tej ani in­nej spo­sob­no­ści – naj­mniej­szej uwa­gi. Po­mi­mo, że jak się rze­kło, po­sia­da­ła ka­pe­lusz. Przed­miot ozdob­ny, na któ­rym mie­ścił się cały ogród wa­rzyw­ny i bo­ta­nicz­ny, a już choć­by dla­te­go na całą dziel­ni­cę sław­ny, że nikt nie śmiał, otwar­cie lub po­ta­jem­nie, skon­fi­sko­wać go wła­ści­ciel­ce. Usi­ło­wał raz przed ro­kiem przy­własz­czyć go so­bie pe­wien nie­go­dzi­wy tra­garz. Spo­tkał dziew­czy­nę na od­lud­nem miej­scu, po za­cho­dzie słoń­ca i ze­rwał jej z gło­wy tę rzecz draż­nią­co zbyt­kow­ną. Tak gwał­tow­nie, it stra­ci­ła przy­tem tak­że dużo wło­sów. Ale gniew tra­ga­rza, któ­ry tego sa­me­go dnia ukradł był bu­tel­kę czy­ste­go al­ko­ho­lu, prze­wyż­szał war­tość tych drob­no­stek.

– Więc to tak?! – wrzesz­czał – to moja ko­bie­ta nie ma na­wet nędz­nej chu­s­tecz­ki na gło­wę, a taka kro­wa z bur­żo­azji nosi dro­gie ka­pe­lu­sze pa­ry­skie? Czy to się go­dzi?! Czy to ma być spra­wie­dli­wość?!!!

Po­stę­po­wa­nie jego by­najm­niej nie było nie­zwy­kłe a już – (ab­so­lut­nie bio­rąc) – wca­le nie ka­ry­god­ne. Kie­dy jed­nak do­wie­dział się o tem pan ko­mi­sarz, po­le­cił tra­ga­rza go­rą­co jed­ne­mu z naj­su­row­szych „młyn­ków” i oznaj­mił wszyst­kim oso­bom, z któ­re­mi sty­ka­ła się Kora, że ka­pe­lusz tej do­stoj­nej damy uwa­żać na­le­ży za wła­sność Pań­stwa i że każ­de­mu, kto się go do­tknie, sta­nie się to samo, co tra­ga­żo­wi.

Oto, co wie­dzia­no o przy­ja­ciół­ce Mar­ty. Ale opo­wia­da­nie o ta­kich zaj­mu­ją­cych rze­czach nie spra­wia­ło Mar­cie naj­mniej­sze­go za­do­wo­le­nia, kie­dy sie­dzia­ła sama z sy­nem w po­ko­ju. Bo Piotr nie był by­najm­niej wdzięcz­ną pu­blicz­no­ścią. Zda­wa­ło się, jak­by wca­le nie słu­chał. Szko­da było każ­de­go sło­wa. Sie­dział obo­jęt­ny, jak ka­mień, mimo swą mło­dość, zgar­bio­ny, nud­ny i znu­dzo­ny.

Poco wła­ści­wie się tru­dził i cho­dził do mat­ki? Wy­sie­dział swo­je su­mien­nie do szó­stej, a po­tem szedł do re­stau­ra­cji, gdzie był kel­ne­rem i jako uoso­bio­na zręcz­ność za­pew­ne bił całe tu­zi­ny szkla­nek i ta­le­rzy.

Nie­sły­cha­ne było jego roz­tar­gnie­nie. Gdzie­kol­wiek się znaj­do­wał, wszę­dzie za­po­mi­nał ja­kieś przed­mio­ty, któ­rych bra­ku po­tem nig­dy nie za­uwa­żył. Bo nie wie­dział sam, co po­sia­dał. Ist­ny do­bro­czyń­ca dla wszyst­kich, któ­rzy nie­zbyt sub­tel­nie roz­róż­nia­li mię­dzy swo­ją a obcą wła­sno­ścią.

Kie­dy zo­sta­wił raz u mat­ki swój port­fel, Mar­ta, ba­da­jąc za­war­tość, zna­la­zła mię­dzy in­ne­mi pu­kle czar­nych wło­sów a tak­że ja­kiś nie­zbyt gu­stow­nie ha­fto­wa­ny je­dwab­ny wo­re­czek, w któ­rym był – bi­let wi­zy­to­wy z (praw­nie daw­no ska­so­wa­nem) na­zwi­skiem ro­dzin­nem Pio­tra.

Za­śmia­ła się szy­der­czo. Wie­dzia­ła, czy­je wło­sy ale mniej­sza o to. Wię­cej drwi­ła z wi­zy­tów­ki. Co za głu­pi pie­tyzm! Po­tem zlę­kła się, po­smut­nia­ła. Bo czu­ła, że kto wszyst­ko za­po­mi­nał, prócz swej prze­szło­ści, mu­siał mar­nie zgi­nąć. Sta­rzec po­pro­stu, w po­rów­na­niu z nią samą, któ­ra zno­si­ła tak lek­ko twar­dą te­raź­niej­szość, jak­by nig­dy nie za­zna­ła ja­śniej­sze­go ży­cia.

Boże dro­gi, co się mia­ło z pięk­nych na­zwisk, któ­re te­raz były „za­ka­za­ne”?

Zda­wa­ło się, jak­by sama nie była zwią­za­na żad­nym prze­są­dem, nie ob­cią­żo­na żad­nem wspo­mnie­niem.

Zdo­ła­ła po­ło­żyć się jed­ne­go wie­czo­ra do łóż­ka jako pani ka­pi­ta­no­wa, a na­za­jutrz zbu­dzić się jako ku­char­ka. I nic ją to nie kosz­to­wa­ło. Tak sil­na była, i mimo pięć­dzie­się­ciu lat, lek­ka jak mo­tyl. Ni­czem się nie brzy­dzi­ła, ni­cze­go nie ża­ło­wa­ła; z wszyst­kiem się go­dzi­ła, cze­go od niej żą­da­ło ży­cie. Nie było dla niej nie­moż­li­wych lu­dzi. Była w sta­nie zno­sić bez­u­stan­nie prze­raź­li­wą głu­po­tę Kory, swej przy­ja­ciół­ki. A nie była to by­najm­niej „przy­jaźń, co kła­mie”, jak się wy­ra­żał Łysy. Mo­gła roz­ma­wiać z Korą ci­cho i po­ufa­le o sza­rej go­dzi­nie, tak jak z sobą ga­wę­dzą lu­dzie bar­dzo bli­scy… z tą Korą, któ­ra się myła tyl­ko w ra­zie gwał­tow­nej po­trze­by, pach­nę­ła ja­kie­miś strasz­ne­mi per­fu­ma­mi i za­le­d­wie umia­ła fro­chę czy­tać i pi­sać.

– Cóż to wła­ści­wie za oso­ba? – py­tał się cza­sem Piotr kwa­śno, po­dejrz­li­wie.

– Moja przy­ja­ciół­ka I - od­po­wia­da­ła mat­ka ostro i do­bit­nie.

To za­my­ka­ło mu usta, któ­re i tak do­syć rzad­ko otwie­rał, O cóż mu wła­ści­wie cho­dzi­ło? Czy chciał wie­dzieć, czem Kora była daw­niej, skąd po­cho­dzi­ła?

– Co było daw­niej, dzi­siaj się nie Uczył – krzy­cza­ła Mar­ta z fur­ją o wie­le za gło­śną na tak mały po­kój.

Otoż to. Wszyst­kie rze­czy daw­ne były po­grze­ba­ne. Wy­kształ­ce­nie? Te­raz do­pie­ro wy­szła na jaw zby­tecz­ność wszel­kiej edu­ka­cji. Oto sie­dział w mrocz­nym ką­cie mło­dzie­niec żół­ta­wy, nie­go­lo­ny, oto sie­dział ten syn do­ro­sły, któ­re­go się mia­ło, nie wi­dzieć na co; wiel­kie nic, któ­re zaj­mo­wa­ło dużo miej­sca, no­si­ło ubra­nie, wzdy­cha­ło i dra pało się w gło­wę. Któż­by mu dziś uwie­rzył, że ukoń­czył gim­na­zjum, na uni­wer­sy­tet cho­dził i o mało nie otrzy­mał ty­tu­łu dok­to­ra? A ja­kie miał z tego dzi­siaj ko­rzy­ści? Je­że­li wie­dział jesz­cze coś z tego wszyst­kie­go, cze­go się nie­gdyś uczył, to nie do­da­wa­ło mu to wi­dać ani siły ani od­wa­gi. A może na­wet był z tej wie­dzy jesz­cze bar­dziej onie­śmie­lo­ny i smut­ny; cię­ży­ła mu ona na su­mie­niu, jak zbrod­nia, kto­rą ukry­wał przed ludź­mi.

– Wstyd i hań­ba – mó­wi­ła Mar­ta roz­go­ry­czo­na – żeby męż­czy­zna z two­jem wy­kształ­ce­niem nie do­stał do­tych­czas od­po­wied­nie­go za­ję­cia.

– Prze­cież i mamy za­ję­cie nie jest bar­dzo sto­sow­ne – od­po­wie­dzia­ło Nic.

– Ale ja nie ku­łam, jak ty, przez szes­na­ście lat – oskar­ża­ła go Mar­ta – szes­na­ście lat, a z tego czte­ry za gra­ni­cą. A moi ro­dzi­ce nie ło­ży­li na mnie nig­dy tyle, co twoi na cie­bie. Ja nie mam świa­dectw ła­ciń­skich z pie­czę­cia­mi i pod­pi­sa­mi.

Syn uspra­wie­dli­wiał się:

– O świa­dec­twach mo­ich nie wol­no mi na­wet mó­wić, prze­cież mama wie. Ob­cho­dzo­no­by się ze mną jesz­cze go­rzej, niż te­raz. Wia­do­mo, jak te­raz po­mia­ta­ją wszyst­kiem, co pach­nie in­te­li­gen­cją. Ka­za­ła mi mama sama spa­lić wszyst­kie do­ku­men­ty.

Na to nie­wia­sta, choć była Pio­tra ro­dzo­ną mat­ką, jesz­cze bar­dziej się unio­sła.

– Otoż to – rze­kła po­gar­dli­wie – na­tu­ral­nie, – że zdol­no­ści, któ­re są tyl­ko na pa­pie­rze i mogą być spa­lo­ne, nie są tyn­fa war­te. Nie mó­wi­łam ci nig­dy: idź do tego czy owe­go i opo­wiedz mu ład­nie, co umiesz. Ino cią­gle ci po­wta­rzam: po­każ, co umiesz! Do­wiedź im, prze­ko­naj ich czy­nem!

A kie­dy Piotr nie wie­dział, co od­rzec na to, rzu­ci­ła mu w twarz jesz­cze mniej miłą praw­dę – bo przy­po­mnia­ły się jej pu­kle wło­sów w port­fe­lu.

– Ale ja wiem, dla­cze­go ci bra­ku­je am­bi­cji. Bo my­ślisz tyl­ko o niej, o Ge­no­we­fie. Tak, tak! – Nie ta­kam głu­pia, jak ci się zda­je. Dla­cze­go za­szczy­casz mię co­dzień po po­łu­dniu? Boś się tu daw­niej z nią spo­ty­kał, mię­dzy czwar­tą a szó­stą. Te­raz od­daw­na juź do mnie nie przy­cho­dzi? Bóg wie, co się z nią dzie­je – ale ty jesz­cze spo­dzie­wasz się, cze­kasz. Ośle! Szu­kaj jej przy­najm­niej! Za­wszeć to le­piej, niż wzdy­chać i gnić. Ale ty na­wet do tego nie masz ener­gji.

– Do­syć, do­syć! – pro­sił Piotr roz­draż­nio­ny Spy­tał, żeby nie mó­wić o Ge­no­we­fie:

– Al­boż lo moż­li­we, zro­bić dziś kar­je­rę, je­śli się na­le­ży do…

– Roko jest mi­ni­strem! – prze­rwa­ła mu mat­ka.

No masz, po­my­ślą} bie­dak. Roko był fak­że mi­łym te­ma­ci­kiem. Ar­gu­men­tem ulu­bio­nym mat­ki. Bo mi­ni­ster me był ob­cym ro­dzi­nie Pio­tra. Syn nie­ślub­ny nie­ja­kiej Hani, któ­ra przed laty słu­ży­ła u pani Mar­ty. Nie­gdyś na­wet ko­le­ga szkol­ny Pio­tra, przy­najm­niej w naj­niż­szych kla­sach. Bo Roko nie ukoń­czył na­wet szko­ły lu­do­wej. A dzi­siaj był mi­ni­strem oświe­ce­nia pu­blicz­ne­go.

– Roko nie na­le­ży do in­te­li­gen­cji – wtrą­cił Piotr. Ale mat­ka wy­mie­ni­ła jesz­cze tu­zin in­nych na­zwisk. Bo mia­ła – w prze­ci­wień­stwie do syna – nie­po­spo­li­ty dar dia­lek­tycz­ny. Do­wo­dów mia­ła mnó­stwo pod ręką. A wkoń­cu przy­po­mniał się jej do­wód naj­lep­szy, mia­no­wi­cie: sam Spra­wie­dli­wy.

Tak, nikt inny, jak on, gło­wa Pań­stwa, nie był le­ka­rzem? Czy nie od­był stu­djów me­dycz­nych w Pe­ters­bur­gu, w Pa­ry­żu, w Szwaj­car­ji? Czy nie miał wia­do­mo­ści, świa­dectw i stop­nia dok­to­ra, jak Piotr? A mimo to był naj­po­tęż­niej­szym z wszyst­kich mę­żów wy­bit­nych w kra­ju. Mil­jo­ny lo­sów ludz­kich za­le­ża­ły od jego woli. On był pa­nem ży­cia i śmier­ci, on roz­strzy­gał, czy bę­dzie po­kój czy woj­na, pod­no­sił tych, nisz­czył owych.

Mar­ta mó­wi­ła o nim z za­chwy­tem. Ru­mie­ni­ła się, co­najm­niej o dzie­sięć lat sta­wa­ła się młod­szą.

– Wła­ści­wie nig­dy nie stu­djo­wał na­praw­dę – tłu­ma­czył Piotr – wszę­dzie, tak­że na uni­wer­sy­te­cie, czyn­ny był tyl­ko dla swe­go stron­nic­twa.

– Ale dużo umie – wo­ła­ła Mar­ta try­um­fu­ją­co – on umie wszyst­ko… a ty – co?!… Chy­ba tyl­ko stę­kać i spać z otwar­te­mi oczy­ma.

III.

Naj­go­rzej umiał Spra­wie­dli­wy – mó­wić praw­dę. Czy­nił to je­dy­nie w osta­tecz­nym ra­zie, kie­dy nie było in­ne­go wyj­ścia. Wów­czas zmu­szał się do szcze­ro­ści, ale głos jego miał przy­tem ja­kiś dźwięk przy­kry, niby ob­ra­żo­ny. Mó­wił chęt­nie i gład­ko, lecz wa­hał się za­wsze, ile­kroć miał dać wy­ja­śnie­nia, co do spraw wła­snych, pry­wat­nych.

Raz w zi­mie wie­czo­rem wi­dział go Ktoś za mia­stem w to­wa­rzy­stwie nie­wia­sty.

– Cóż to za oso­ba? – spy­tał go na­za­jutrz zna­jo­my.

– Co?

– Cóż to za oso­ba, z któ­rą wi­dzia­łem cię wczo­raj? Od­rzekł, po dłuż­szym na­my­śle, gło­sem ob­ra­żo­nym:

– Moja sio­stra.

I zra­zu sam do­brze nie wie­dział, dla­cze­go wła­ści­wie skła­mał. Ho­nor tej (jak i każ­dej in­nej ko­bie­ty) był mu czemś obo­jęt­nem. A swej ko­chan­ki nie po­trze­bo­wał się wsty­dzić ża­den choć­by naj­wyż­szy do­stoj­nik kra­ju. Wszak w cza­sach pa­no­wa­nia „Nie­przy­ja­ciół bo­ga­tych” znacz­nie mniej była kom­pro­mi­tu­ją­ca me­tre­sa, niż żona.

A jed­nak pre­zy­dent stron­nic­twa i pań­stwa ukry­wał przed świa­tem za­zdro­śnie swój sto­su­nek ze zło­to­wło­są ar­tyst­ką Gemą.

Choć wil­la jej sta­ła da­le­ko za mia­stem, przy­cho­dził do niej Spra­wie­dli­wy nie­mal co wie­czo­ra. Przy­cho­dził pie­szo, by nie draż­nić po­wszech­nej cie­ka­wo­ści, tem bar­dziej, że ko­nie jego i po­wóz zna­ne były aż nad­to w re­zy­den­cji. Spo­tka­nia z przy­ja­ciół­mi lub zna­jo­my­mi tra­fia­ły się przy­tem dość rzad­ko. Je­śli zda­rzy­ło mu się to cza­sem, przy­pad­kiem, oświad­czał nie­py­ta­ny:

– W tej oko­li­cy miesz­ka cała moja ro­dzi­na. I w tem było jed­nak bar­dzo wie­le praw­dy. Jej dom był mu wszyst­kiem. Gema nie­tyl­ko ba­wi­ła jak naj­mi­lej jego zmy­sły, lecz za­stę­po­wa­ła mu tak­że nie­ist­nie­ją­cych krew­nych. Była je­dy­ną, przed któ­rą nig­dy nie mu­siał grać ko­me­dji. Raz uświa­do­mił so­bie wy­raź­nie: Bez niej nie mógł­bym się obejść. Nie­ste­ty… sam czuł, że to nie­do­brze. Był to sta­now­czo błąd ry­sun­ko­wy na wła­snym por­tre­cie, któ­re­go był au­to­rem.

Bo po­stać „Spra­wie­dli­wy”, któ­rą wi­dział przed sobą, poza swem „ja” sza­cow­nem, nie­ja­ko hi­sto­rycz­nie, a któ­rą zdo­był i uzu­peł­niał cią­gle no­wy­mi ry­sa­mi, bar­do in­te­re­su­ją­cy­mi, mo­gła ist­nieć świet­nie bez żad­nej Gemy. Po­stać nie­sły­cha­nie sil­na, bez­względ­nie mę­ska. Ko­bie­ta mo­gła być co­naj­wy­źej jego nie­wol­ni­cą. Mimo to nig­dy nie czuł dla sie­bie więk­szej i szczer­szej ad­mi­ra­cji, jak w chwi­lach, któ­re spę­dzał z Gemą. Dla­te­go z cza­sem ją po­ko­chał. Pa­sja, któ­ra za­mie­ni­ła się w przy­zwy­cza­je­nie, po­tem pra­wie w mał­żeń­stwo. Lu­bił na­mięt­nie ga­dać. Ale z naj­więk­szą roz­ko­szą czy­nił to wte­dy, kie­dy słu­cha­ła go ona. Wzro­kiem na­iw­nie za­chwy­co­nym spo­glą­da­ła na nie­go, „jak w słoń­ce”. Ocza­mi ko­chan­ki i - młod­szej sio­stry. Tem go so­bie zdo­by­ta. Tem go ocza­ro­wa­ła, spę­ta­ła, przy­wią­za­ła do sie­bie.

Czy chciał czy nie chciał, mu­siał po­świę­cać jej ostat­nie go­dzi­ny. Dnia każ­de­go. Jak mąż opa­no­wa­ny przez żonę, nie miał żad­nych wie­czo­rów dla świa­ta. I spał w łożu po­dwój­nem, pach­ną­cem szczę­ściem le­gal­nem.

Ale czę­sto, bar­dzo czę­sto nie mógł za­snąć wy­bra­niec ludu, mimo ota­cza­ją­cą go czu­łą cie­pło­tą. Bo to, co prze­żył w dzień nie było wy­łącz­nie miłe. Więc w nocy chmu­rzy­ła się cza­sem jego du­sza, tak jak twarz neu­ra­ste­ni­ka, któ­ry na­gle przy­po­mi­na so­bie, że go ktoś ob­ra­ził. Za­da­niem Gemy było w ta­kich ra­zach, wskrze­sić w nim za­raz po­czu­cie wła­snej wiel­ko­ści i gen­jal­no­ści. A to uda­wa­ło jej się za­wsze tak nad­zwy­czaj­nie, że Spra­wie­dli­wy z wdzięcz­no­ści ją ści­skał i na­zy­wał swem naj­droż­szem dziec­kiem!

Kim była Gema? – Bądź co bądź nie dziec­kiem – choć­by już dla­te­go, że cza­sem gry­wa­ła nie­moż­li­we świń­stwa gwo­li za­ba­wie­nia pa­nów urzęd­ni­ków. Tem mniej ty­po­wem „dziec­kiem ludu”. Jed­na­ko­woż sty­ka­ła się jako nie­wia­sta – z lu­dem nie­rzad­ko. Go­spo­dar­stwo pro­wa­dzi­ła, ga­wę­dzi­ła z ku­char­ka­mi i skle­pi­ka­rza­mi, sama ro­bi­ła za­kup­na na tar­gu. I opo­wia­da­ła Spra­wie­dli­we­mu;

– Przy­słu­chi­wa­łam się dziś dłu­go, jak mó­wi­ły o to­bie przy­kup­ki na ryn­ku.

Co mó­wi­ły baby o Spra­wie­dli­wym? Nic in­ne­go jak baj­ki naj­cu­dow­niej­sze. Że go nie moż­na zra­nić. Że strze­la ręką, bez re­wol­we­ru i pro­chu. Że w ra­zie po­trze­by robi się nie­wi­dzial­nym. Tak jest. Spra­wie­dli­wy był więk­szy i po­tęż­niej­szy od wszyst­kich daw­nych kró­lów, któ­rych zdru­zgo­tał. Dla­cze­go sam nie zo­stał kró­lem? Lud go chciał, Bóg świad­kiem, prze­kup­ki, rzeź­ni­cy, owo­car­ki, wszy­scy go chcie­li (za­pew­nia­no na tar­gu) i tyl­ko on sam, Spra­wie­dli­wy, nie ży­czył so­bie ber­ła i ko­ro­ny. Rzecz zro­zu­mia­ła, że so­bie nie ży­czył; wszak­że dziś zna­czył wię­cej. Śmiał się z tych kiku, nie­wie­lu, któ­rzy jesz­cze kró­lo­wa­li. Ja­kie to dzie­cin­nie, sie­dzieć na tro­nie, dzie­cin­nie i nie­bez­piecz­nie! Zresz­tą miał każ­dy z nich tyl­ko je­den kraj. A Spra­wie­dli­wy bę­dzie nie­za­dłu­go pa­no­wał nad całą zie­mią…

Mó­wi­li, że nad całą zie­mią?

– Tak jest, sły­sza­łam wy­raź­nie, ale to nie wszyst­ko. Bo oprócz zie­mi – mó­wi­li – są jesz­cze inne, do­tąd nie­na­ru­szo­ne pla­ne­ty. A Spra­wie­dli­wy je od­kry­je. Weź­mie w po­sia­da­nie wszyst­ko, co tam w gó­rze nocą świe­ci i błysz­czy. Ścią­gnie na dół te wiel­kie świa­tła i da je nam, lu­do­wi swe­mu. Bę­dziem mie­li dużo miej­sca i po­wie­trza i po­ży­wie­nia do ży­cia. Od­tąd, kto spoj­rzy w górę ku gwiaz­dom na nie­bie, bę­dzie pa­trzył na nas.

– By­ło­by zdro­wiej – za­uwa­żył Spra­wie­dli­wy – gdy­by nie mó­wio­no tak dużo o nie­bie. Wi­dzę jesz­cze za dużo gwiazd i ro­man­ty­zmu w wy­obra­że­niach ludu.

Ale uśmie­chał się. Nie był nie­czu­łym na to, co sły­szał o so­bie. Za­rzu­ty nie­za­przecz­nie go draż­ni­ły, a ko­rzyst­nym spra­woz­da­niom wie­rzył bez­wa­run­ko­wo. Wie­rzył i w owe le­gen­dy, któ­re wła­ści­wie wy­my­śli­ła so­bie Gema. Bo przy­ja­ciół­ka Spra­wie­dli­we­go mia­ła buj­ną wy­obraź­nię i kła­ma­ła tak do­brze, jak on, choć może co­kol­wiek in­a­czej. Spra­wie­dli­wy kła­mał prak­tycz­nie, a ona tak, jak się ukła­da po­wie­ści. Je­śli cho­dzi­ło o po­li­ty­kę lub o in­te­re­sy, to nie dał wy­wieść się w pole – ale uro­ko­wi ro­man­sów pla­ne­tar­nych Gemy ule­gał bez­opor­nie. Ta­kim pro­stacz­kiem był wo­bec li­te­ra­tu­ry, ta­kiem dziec­kiem czy też bar­ba­rzyń­cem.

Więc zno­wu mo­ral­nie przy­szedł do sie­bie. A z za­do­wo­le­nia stal się zno­wu przy­kro ga­da­tli­wy.

Nie na­le­żał do tych, któ­rzy są płod­ni w sa­mot­no­ści. Jego pod­nie­ca­li i za­plad­niall wdzięcz­ni słu­cha­cze. Nie był z tych, co my­ślą nie­mo, naj­snad­niej na pu­sty­ni lub w swo­im po­ko­ju. On my­ślał mó­wiąc, a ra­czej ga­da­jąc. Naj­pięk­niej­sze po­my­sły miał wte­dy, gdy spo­glą­da­ły nań

– Zro­bię na­stę­pu­ją­cą rzecz – za­czy­nał, – słu­chaj mnie. Gemo.

I w tej chwi­li nie miał jesz­cze żad­ne­go po­ję­cia o tem, co zro­bi. Do­wie­dział się do­pie­ro póź­niej. Przez wła­sne swo­je ga­da­nie. I tak two­rzył, pro­du­ko­wał w obec­no­ści Gemy. Al­ko­wa jej była oba­zgra­na jego chy­tre­mi, dow­cip­ne­mi my­śla­mi, jak pla­ma­mi atra­men­tu. A ona od­czu­wa­ła do­brze (choć nie­świa­do­mie) znie­wa­gę. I mimo to kła­dła się z nim do łóż­ka. Bo ko­bie­tą była; wy­trzy­ma­łą, 2dol­ną do zno­sze­nia cier­pień, wol­ną od wszel­kie­go wstrę­tu.

Nie­kie­dy bu­dził ją w nocy.

– Któ­ra go­dzi­na? – py­tał.

– Dru­ga.

– Mu­szę już iść. Bo maj. Dzień roz­po­czy­na się wcze­śnie. Trze­ba uwa­żać…

Wes­tchnę­ła, usi­ło­wa­ła go za­trzy­mać. Miał nie­raz ta­kie na­pa­dy głu­pie­go stra­chu przed ję­zy­ka­mi ludz­kie­mi.

Na dwo­rze jesz­cze było ciem­niu­teń­ko. Szedł Spra­wie­dli­wy, ćmiąc jak zwy­kle, duże, gru­be cy­ga­ro; zły, bo mil­czą­cy, naj­pierw ścież­ką przez mła­kę, po­tem go­ściń­cem, koło cmen­ta­rza miej­skie­go. Bia­ły mur cmen­tar­ny lśnił się w księ­ży­ców em świe­tle.

I na­raz stwier­dził Spra­wie­dli­wy:

Za moim cie­niem idzie ja­kiś dru­gi. Dziec­kiem bał się tego i owe­go; psów, ka­mie­ni i pię­ści ko­le­gów swo­ich, wody zim­nej albo głę­bo­kiej, wia­tru, pio­ru­nów i grzmo­tów. Tak, wów­czas umiał biec jak za­jąc. Po­tem wolą nad­zwy­czaj­ną, bez­u­stan­nie ćwi­czo­ny i za­har­to­wa­ny, po­ko­nał wszyst­kich nie­przy­ja­ciół, tak­że naj­więk­sze­go, – swo­je tchó­rzo­stwo. Kosz­to­wa­ło go to dość tru­du, wy­sił­ków wprost nie­ludz­kich, ale zro­bił do­nio­słe fi­lo­zo­ficz­ne od­kry­cie; to jest, że bez­czel­no­ścią da się usku­tecz­nić wszyst­ko, a ucie­ka­niem nic w świe­cie.

Więc i tym ra­zem przy­sta­nął, od­wró­cił się i spy­tał:

– Kto tara?

Męż­czy­zna po­dej­rza­ny. Zbój albo zło­dziej. Sil­ny, ale w tej chwi­li po­kor­ny; zdjął czap­kę, uśmie­chał się, snąć za­kło­po­ta­ny.

– Cze­go chcesz ode­mnie?

– Ja? Nic, Eks­ce­len­cjo. Ja tyl­ko uwa­żam…

– Uwa­żasz? Na co niby?

– Żeby, z prze­pro­sze­niem, je­śli wol­no być tak śmia­łym, nie sta­ło się Eks­ce­len­cji nic złe­go.

Czar­no było jak w rogu. Ale „Eks­ce­len­cja” za­czer­wie­nił się strasz­nie.

– Czy dłu­go już idziesz za mną:

– Kwa­dran­sik, z prze­pro­sze­niem. Od chwi­li, kie­dy Eks­ce­len­cja ra­czył wyjść z wil­li.

– Z któ­rej wil­li, do li­cha? – gnie­wał się Spra­wie­dli­wy – z któ­rej wil­li?!

Na to oso­ba po­dej­rza­na nie od­rze­kła nic, tyl­ko uśmie­cha­ła się zna­czą­co.

– Do stu… kto ci ka­zał mnie pil­no­wać? – spy­tał wład­ca zie­mi i wszyst­kich, tak­że nie od­kry­tych pla­net.

– Nie­my.

– Kto?

– Nie­my.

A więc tak się rzecz mia­ła. – Więc Nie­my wie­dział o Ge­mie. – Szpie­go­wał go, ob­ser­wo­wał. – Od­kąd? Może od po­cząt­ku. Od­kąd trwa­ło ich pa­no­wa­nie?

– Precz! – Krzyk­nął Spra­wie­dli­wy wście­kle – nie waż się, iść da­lej za mną!… Precz!

Bi­no­kle spa­dły mu z nosa. Trząsł się jak ga­la­re­ta. A glos jego zdał się po­cho­dzić z ust złej hi­ste­rycz­nej

Nie­da się za­prze­czyć; gniew nie był mu wca­le do twa­rzy. Kom­pro­mi­to­wał go, na­wet wprost ośmie­szał. Po­wi­nien był strzec się ta­kich wy­bu­chów.

I strzegł się ich w isto­cie – za­zwy­czaj, o ile moż­no­ści, bo przy swym wro­dzo­nym, wca­le nie­po­śled­nim ta­len­cie ak­tor­skim, wie­dział za­wsze do­kład­nie, jak dzia­łał na ze­wnątrz. Ale cza­sem, mimo całą roz­wa­gę i prze­zor­ność nie mógł się wstrzy­mać.

I tak wła­śnie tym ra­zem, nad ra­nem, koło go­dzi­ny trze­ciej.

.

Miesz­kań­cy kra­ju mie­li wła­ści­wie dużo waż­niej­szych trosk i kło­po­tów, niż my­śle­nie o pla­ne­tach czy też ad­o­ro­wa­nie Spra­wie­dli­we­go. W isto­cie tyl­ko naj­bo­gat­si z nich mo­gli ku­po­wać coś­kol­wiek na tar­gu. Więk­szość cier­pia­ła głód nie­mi­ło­sier­ny.

Mr. Bly­te pi­sał do swe­go rzą­du: „Pro­szę usil­nie, nie wie­rzyć tu­tej­szym dzien­ni­kom. Jak za­zna­czy­łem kil­ka­krot­nie w mo­ich li­stach, pań­stwo, w któ­rem urzę­du­ję, nie jest by­najm­niej ra­jem. Prze­ciw­nie. Zda­ję so­bie jed­nak do­brze spra­wę, z wła­snej bez­sil­no­ści wo­bec su­ge­styw­nej siły ar­ty­ku­łów, któ­re czy­tu­ję, tak jak wy, pa­no­wie, mniej­wię­cej dwa razy na dzień. Przy­zna­ję, że te ar­ty­ku­ły są ar­cy­dzie­ła­mi sztu­ki fał­szer­skiej – tak jak to pań­stwo, z każ­dym dniem co­raz więk­sze, na­zwać moż­na oj­czy­zną kłam­stwa. Trud­no mi za­prze­czyć, że nie­kie­dy, pod wpły­wem za­dru­ko­wa­ne­go pa­pie­ru, sam go­dzi­na­mi się iu­dzę i nie­tyl­ko to, co wiem z wła­sne­go do­świad­cze­nia, lecz i za­ra­zem te dru­ko­wa­ne bzdur­stwa uwa­żam za szcze­ro­zło­tą praw­dę. Ale za­kli­nam was, ufaj­cie je­dy­nie moim spra­woz­da­niom, opar­tym na­tem, co oso­bi­ście prze­ży­łem.

Ze szcze­gól­ną zaś ostroż­no­ścią czy­taj­cie pa­no­wie nie­zli­czo­ne mowy i ode­zwy t… zw. Spra­wie­dli­we­go. Nie za­po­mi­naj­cie, że pre­zy­dent tego nie­szczę­śli­we­go pań­stwa jest za­ra­zem naj­do­sko­nal­szym jego kłam­cą. A ma on nie­ste­ty wie­lu na­der po­jęt­nych uczniów mię­dzy urzęd­ni­ka­mi i woj­sko­wy­mi, mię­dzy miesz­czań­stwem i chłop­stwem. Są to rze­czy bez wąt­pie­nia przy­kre, ale, jak są­dzę, i dla nie­go sa­me­go bar­dzo nie­bez­piecz­ne. Bo czyż może po­le­gać on na lu­dziach, któ­rych sam zde­mo­ra­li­zo­wał, sam za­chę­cał do łgar­stwa i zdra­dy? Czy kie­dyś nie oba­lą go!…"

Tu prze­rwa­no am­ba­sa­do­ro­wi pi­sa­nie. Ktoś pro­sił go o na­tych­mia­sto­wą au­djen­cję w pil­nej, waż­nej spra­wie. Mr. Bly­te spy­tał lo­ka­ja, któ­ry za­anon­so­wał go­ścia;

– Cóż to za pan?

– Wca­le nie pan – od­rzekł słu­gus – co­naj­wy­żej czło­wiek. W do­dat­ku bez płasz­cza, choć leje jak z ce­bra.

– Hm…

– Bez koł­nie­rza, a może i bez ko­szu­li. Przy­tem twarz szpet­na. Ma wy­rzut czer­wo­ny na czo­le.

Lecz na­raz Mr. Bly­te kiw­nął gło­wą i rzekł ku wiel­kie­mu zdzi­wie­niu słu­żą­ce­go:

– Bar­dzo do­brze. Niech wej­dzie.

I wszedł gość. Uśmiech­nię­ty, ob­dar­ty prze­mok­nię­ty do nit­ki.

– Co za deszcz – za­czął, i za­mie­rzał wi­docz­nie przejść te­raz z me­te­oro­lo­gji do swych praw oso­bi­stych, bo wska­zał wzro­kiem na swe mo­kre, czę­ścio­wo tyl­ko ist­nie­ją­ce spodnie i trze­wi­ki.

Ale Mr. Bly­te za­py­tał go:

– Więc cóż? Był pan tam? Do­wie­dział się pan cze­goś zaj­mu­ją­ce­go o sio­strze pre­zy­den­ta pań­stwa?

Uoso­bio­na wil­goć chrząk­nę­ła i rze­kła:

– Zwra­cam uwa­gę, że stra­ci­łem masę cza­su… Moje za­da­nie wca­le nie było ła­twe… Ktoś inny nie był­by za­dał so­bie tyle tru­du… ale…

Chrząk­nął po­now­nie.

– …Wiem te­raz wszyst­ko, cze­go nam trze­ba. Na­zy­wa się Gema, jest ak­tor­ką więk­sze­go te­atru rzą­do­we­go. Ma wła­sną wil­lę za mia­stem, w oko­li­cy la­sów gmin­nych i cmen­ta­rza. Cza­to­wa­łem tam coś z dzie­sięć razy, i mogę po­wie­dzieć z czy­stem su­mie­niem, że Spra­wie­dli­wy spę­dza u niej co nocy kil­ka go­dzin. – Tak jest. Wo­bec cze­go, zwa­żyw­szy te oko­licz­no­ści i fak­ty, twier­dzę, że ona – nie jest jego sio­strą.

– A!

– Wła­śnie. Nie jest ab­so­lut­nie żad­ną sio­strą.

– Dzię­ku­ję panu.

– Ale… mu­szę jesz­cze coś po­wie­dzieć. Wczo­raj, w pią­tek, by­łem, że się tak wy­ra­żę… tro­chę… nie­ostroż­ny.

– Do dja­bła. Dał się pan zła­pać?

– Owszem… to zna­czy… idąc za Spra­wie­dli­wym za­pę­dzi­łem się za da­le­ko…

– Aż do wil­li?

– Nie… to już było po wszyst­kiem. Nad ra­nem. Wra­cał już do domu, a ja ci­chut­ko za nim.

– Poco?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: