- W empik go
Między światami - ebook
Między światami - ebook
Młody mężczyzna żyje z dnia na dzień. Nowa praca zapewnia mu niezależność finansową. Ta zmiana i nieoczekiwana zażyłość z przełożoną, tylko pozornie zmieniają jego sytuację. Splot niemożliwych do przewidzenia wydarzeń sprawi, iż nagle odnajdzie się w czasie i miejscu zupełnie odmiennym od wszystkiego, co dotąd znał i rozumiał. To podróż do miejsc, gdzie czas, przestrzeń i byt, nabierają trudnego do zdefiniowania znaczenia. Zmienia się ona w realną wędrówkę, której cel, to odzyskanie tożsamości.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8245-002-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Policyjna syrena wdzierała się z ulicy do sypialni, a stąd do wnętrza mojej głowy, boleśnie wyrywając mnie z objęć snu. Zerwałem się i gwałtownie usiadłem. Wokół wciąż jeszcze panowała noc. Po chwili wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Nikły blask ulicznej latarni, rzucał delikatną poświatę na ścianę obok łóżka. Wzór firanki rozciągnięty nieforemnie po ciemnoszarej powierzchni, wyglądał jak nierzeczywista sieć, którą metafizyczny pająk zarzucił właśnie na mnie. Chwytałem nikłe światło szeroko otwartymi oczyma i wsłuchując się w coraz cichszy dźwięk, oddalającej się syreny, starałem się odświeżyć w pamięci obrazy, które nawiedziły mnie we śnie. Zakręciło mi się w głowie i rozglądając się, próbowałem nieporadnie opanować to dziwne uczucie. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio spałem spokojnie. Bardzo często szukałem snu, wpatrując się godzinami w ekran telewizora. Zmieniałem kanały bez zainteresowania. Patrzyłem beznamiętnie to na jakiś film, to na program sportowy, lub kanał przyrodniczy. Programowałem wcześniej odbiornik na automatyczne wyłączenie się, ale bardzo często bywało tak, że nadal nie mogłem zasnąć. Programowałem więc jeszcze raz. Gdy wreszcie zamykałem oczy, wystarczył byle hałas, by wszystko zaczynało się od początku. Kilka godzin spędzanych przed komputerem również nie było niczym dziwnym. Tym razem w łatwiejszym zaśnięciu pomogło mi kilka butelek piwa, które wysączyłem ze Skorkiem — jedynym przyjacielem, jaki mi jeszcze pozostał. Siedzieliśmy przy kominku i wpatrując się w tańczące płomienie, wylewaliśmy na siebie żale, które jak zwykle, bardzo pomagała wyzwolić kombinacja piwa, płonących w kominku polan i dwóch samotnych facetów. Zaczęło się zupełnie niewinnie. Poranny telefon z propozycją przejażdżki na motocyklach. Kilkugodzinna podróż przed siebie. Przepiękne, nastrajające nostalgicznie widoki, prędkość, wiatr, wolność. Powrót, zakupy i wreszcie bardzo długa rozmowa na tematy poruszane tylko w takich właśnie okolicznościach. Te — jak byłem w zwyczaju je nazywać — konferencje, odbywały się zresztą dosyć regularnie. Podobnie jak częste były motocyklowe wypady w różne, czasami zupełnie niecodzienne miejsca. Moje dotychczasowe życie upływało według pewnego, beztroskiego, zaplanowanego schematu: praca, dom, relaks. O ile praca była koniecznością, bo z czegoś przecież trzeba żyć, a dom miejscem wykorzystywanym głównie do noclegu, to zabawa wypełniała mi każdą wolną chwilę. Takich wolnych chwil miałem zresztą naprawdę wiele. Jeszcze za czasów studenckich, rozpocząłem staż w firmie zajmującej się reklamą. Na początku biegałem z pocztą, zamawiałem pizzę i odbierałem telefony, podczas nieobecności którejś z sekretarek. Odpowiadało mi to. Obowiązki właściwie żadne i odpowiedzialność praktycznie zerowa. Kasa z tego była niewielka, ale i moje wymagania, nie były zbyt wygórowane. Zwłaszcza, że praca ta niosła ze sobą jeszcze jedno, a mianowicie nowe znajomości, nowe kontakty, nowe możliwości, nowe — wszystko. Wiązało się z tym jeszcze coś. Były to spotkania integracyjne, wycieczki i inne firmowe imprezy. To w czasie tych spotkań uczyłem się życia i stwierdzam to bez zbytniej przesady, nauka ta szła mi całkiem nieźle. Poza tym wiedza, którą wtedy chłonąłem, bardzo przydawała mi się zwłaszcza w kontaktach z ludźmi. W tym temacie bowiem, byłem jak dotąd prawie zupełnie nieśmiało-zielony. Cały wolny czas wykorzystywałem na motocyklowe szaleństwa i wszystko to, co szukający wrażeń młody facet, może mieć bez większego zachodu. Dziewczyny? Tak, ale na drugim, może nawet na trzecim planie. Teraz jednak chciałem to wszystko uporządkować. Odgrodzić się grubą kreską od dotychczasowego życia. Czas nauki, zakończony dyplomem, zostawiłem za sobą. W obecnych realiach i tak nie znalazłbym pracy w wyuczonym zawodzie. Kontynuowałem studia niejako siłą rozpędu, a po ich zakończeniu, planowałem rozpocząć zupełnie nowe, inne niż dotychczas życie. Stało się to łatwiejsze, gdy w firmie poznałem już wszystkich i powoli zaczynałem ich do siebie przekonywać. Poczułem się wtedy nieco pewniej i zaczynałem doceniać własną wartość. Szefowa podniosła mi pensję i otrzymałem własną firmową plakietkę z napisem — asystent. Był to mój pierwszy awans, można by rzec — awansik. Potem jednak zupełnie nieoczekiwanie nastąpił następny. Czy jednak awans ten naprawdę bardzo mnie zaskoczył? Wiedziałem przecież, że w pracy awansowałem głównie dzięki temu, że regularnie uprawiałem seks z panią wiceprezes, co również mi bardzo odpowiadało. Byłem przecież niewyżytym, świeżo upieczonym magistrem, który jak dotąd nie wzbudzał zbyt wielkiego zainteresowania wśród koleżanek. Szefowa natomiast mimo, że prawie dwa razy ode mnie starsza, była piękną, zadbaną kobietą. Mówiło się, że zawsze zdobywała tego, kogo tylko zechciała, ale była przy tym bardzo wybredna. Wielu facetów zabiegało o jej względy, ale większość z nich odchodziła z kwitkiem. Tym bardziej pochlebiało mi to, że wybrała właśnie mnie. Była żoną dużo od siebie starszego mężczyzny, który wciąż gdzieś wyjeżdżał. Ona natomiast, jak każda, normalna, zdrowa kobieta, miał swoje potrzeby i musiała sobie z tym jakoś poradzić. Zmieniała partnerów, starannie ich dobierając. Chodziły słuchy, że jej mąż wiedział wszystko o wyczynach żony, jednak nie widział w tym wielkiego problemu, akceptując taki stan rzeczy. Żyli ze sobą na bardzo dziwnych zasadach. On wiecznie nieobecny, ona zarabiała na siebie, dbając o dobrą kondycję firmy. Bawiła się i żyła własnym życiem, w którym swoje miejsce znalazłem i ja. Tak to właśnie poznawałem tajniki gier miłosnych od ich podstaw, do wymyślnych zabaw włącznie. Miałem, rzec by można doskonałą, bardzo profesjonalną, prywatną nauczycielkę. Stałem się praktykiem i miłośnikiem seksu w każdej niemalże jego formie. W krótkiej karierze zawodowej stałem się młodszym asystentem, a gdy jeden z pracowników odszedł z firmy, awansowałem na jego miejsce. Miałem własne biurko, nienormowany czas pracy, dziwne obowiązki z duża ilością „papierkowej roboty” i trzy razy większe zarobki. Niestety wymagania szefowej również uległy zwiększeniu i to zarówno w kwestii zawodowej, jak i intymnej. Jeśli chodzi o sferę naszej intymności, problemów raczej nie było. Kłopot polegał na tym, że właściwie nie wiedziałem co mam robić w kwestii zawodowej. Nikt nie chciał mi pomóc, a zażyłość z szefową wzbudzała, wyraźnie wyczuwalną niechęć i ciągłe podszepty współpracowników. Starałem się nie wpadać w panikę i jakoś to wszystko ogarnąć. Trwało kilka tygodni zanim wgryzłem się nieco w nowe obowiązki. Szefowa powtarzała wciąż, żebym nie martwił się niczym i dbał tylko o siebie, swoje zdrowie i kondycję. Cóż z tego, gdy w pracy miałem coraz więcej zajęć, a w zaistniałych okolicznościach nikt nie chciał kiwnąć nawet palcem, by ułatwić mi życie. Podchodziłem do tego z dystansem i nie ukrywam, że mimo wszystko odpowiadało mi takie życie. Choć w planach mojej szefowej pełniłem rolę specyficznej zabawki, nie myślałem o szybkiej zmianie tego stanu. Byłem wolny, miałem nieźle płatną pracę, w której nie musiałem się przemęczać, a szefowa co kilka dni zapraszała mnie na dobre jedzenie i równie dobry seks. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że ten stan nie może trwać wiecznie. Kiedyś przecież nastąpi moment, gdy coś się zmieni. Teraz jednak chciałem stanąć mocniej na nogach, kontynuować studia na nowym, interesującym mnie kierunku i odłożyć trochę grosza na przyszłość. Szukałem przecież własnego miejsca w życiu, a obecny jego fragment, wydawał się całkiem udany. Wydawałoby się, że ta sielanka jest urzeczywistnieniem potrzeb i szczytem samorealizacji młodego faceta. Jednak nie. Wrażenie wolności i swobody powoli ustępowało, a w jego miejsce pojawiało się nieodparte przeświadczenie, że to co odczuwałem, jest tylko jej namiastką. Im więcej o tym rozmyślałem, tym bardziej dochodziłem do przekonania, że wszystko co dzieje się wokół mnie, jest dziełem szalonego architekta, w którego projekcie jestem tylko małą kreską na marginesie kartki. Początkowy spokój i pozornie poukładane w schematy życie, zaczęło dziwnie doskwierać. Czułem coraz częściej duszność i brak prawdziwej swobody. Z jednej strony chciałem i potrzebowałem stabilizacji i pewności bytu. Z drugiej jednak moja prawdziwa natura, wyrywała się, szukając własnej przestrzeni i wolności. Wtedy właśnie stało się coś, co zburzyło moją rzeczywistość, choć nic nie zapowiadało jak na razie jakichkolwiek, większych zmian. Owszem, wiedziałem, że takowe muszą nieuchronnie nastąpić. Nie chciałem przecież utknąć w jakimś biurze na zawsze. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jest to tylko krótki przystanek na mojej drodze życia. Pracowałem więc rzetelnie, wypełniając swoje obowiązki i szukałem wciąż sposobów, by pogodzić to z potrzebami duchowymi. Uczyłem się sumienności, punktualności, lojalności, pracy zespołowej i dbałem o wyglądem zewnętrzny, co było w moim przypadku dość trudne, bowiem kłóciło się z dotychczasowymi, młodzieńczymi nawykami. Tego dnia miałem sporo pracy związanej z wykonaniem zestawienia zamówień z ostatniego okresu i jak często ostatnio, tak i tego popołudnia, zostałem dłużej w pracy. Próbowałem poukładać stertę papierów, piętrzącą się przede mną na biurku i wklepać w tabelki dane, na które już od rana czekała koleżanka zza sąsiedniego biurka. Gdy byłem w połowie pracy, podeszła do mnie szefowa i powiedziała, żebym pakował manatki, bo zabiera mnie na imprezę. Właściwie nie zdziwiła mnie taka propozycja. Podobne zdarzały się już kilkukrotnie. Teraz też odpowiadało mi takie zakończenie dnia. Nie miałem żadnych planów na wieczór, a perspektywa dobrej zabawy, zakrapianej jeszcze lepszymi trunkami, przypadła mi do gustu. Zwinąłem więc wszystko do szuflady, zapisałem zmiany w dokumentach, założyłem marynarkę i zszedłem na dół. Szefowa siedziała już w uruchomionym aucie i niecierpliwie poprawiała makijaż. Usiadłem obok, przepraszając za to, że musiała czekać i po chwili jechaliśmy już czarną terenówką za miasto do nieznanych mi ludzi. Miało tam być kilku jej znajomych, dobra muzyka, alkohol i luźna atmosfera. Jechałem w milczeniu, podczas gdy ona opowiadała z podnieceniem w głosie, jak będzie przyjemnie i miło. Trzymała przy tym rękę na moim udzie, poruszała palcami drażniąc i podniecając mnie coraz bardziej. Podróż przeciągała się nieco, na co miały wpływ korki na trasie wylotowej z miasta i spora, jak mi się wydawało odległość do pokonania. Po kilku minutach szefowa włączyła muzykę i podróżowaliśmy dalej w milczeniu, wsłuchując się w jakąś symfonię. Nie potrafiłem odgadnąć ani nazwy utworu, ani kompozytora. Muzyka poważna nie leżała w centrum moich zainteresowań. Mimo tego, wydłużająca się podróż, monotonia mijanego otoczenia i przerwa w rozmowie, powodowały to, że muzyka wypełniała doskonale swoje zadanie w tym momencie. Wsłuchiwałem się w rytm, brzmienie i barwę poszczególnych instrumentów. Oparłem głowę o zagłówek, odprężyłem się i łączyłem przyjemność słuchania z niewątpliwą przyjemnością, której sprawcą była prawa dłoń szefowej. Trudno powiedzieć, jak długo trwała podróż, ale gdy dojechaliśmy na miejsce, moim oczom ukazała się ogrodzona wysokim parkanem posiadłość, byłem już w doskonałym nastroju. Odprężony, zaciekawiony i podniecony, czekałem na dalszy rozwój wydarzeń. Za automatycznie zamykaną bramą, zobaczyłem pamiętającą chyba jeszcze przedwojenne czasy willę, otoczoną wielkimi, rozłożystymi drzewami. Na dużym parkingu przed domem stało już kilka wypasionych aut. Gdy weszliśmy do hallu, od razu dał się wyczuć niepowtarzalny klimat wnętrza. Kilkanaście osób bawiło się już, wypełniając wnętrze salonu i przyległych pomieszczeń wesołymi rozmowami. Wokół słychać było cichą muzykę, mającą jak mi się wydawało dalekowschodnie korzenie. Od razu zostałem uściskany przez kilka kobiet i ich partnerów. Moja pani gdzieś zniknęła, a ja zacząłem krążyć po wielkim salonie i podziwiałem gustowny wystrój wnętrza. Po chwili dostałem do ręki szklaneczkę z różowym płynem o początkowo nieokreślonym, słodko — kwaśnym posmaku, a w usta włożono mi skręta w szklanej fifce. Zarówno alkohol, jak i skręt były miłym zaskoczeniem, a pierwsze wrażenie powodowało chęć picia i ciągłego uzupełniania zawartości szklaneczki. Zrobiłem to. Wypiłem wszystko i uzupełniłem pustą szklankę do połowy. Po chwili uczucie słodkiej błogości zmieniało się w miłe ciepło rozchodzące się z brzucha wszędzie wokół po całym, rozluźnionym już zupełnie organizmie. Odczuwałem to z lekkim podnieceniem, patrząc na smużkę dymu, tańczącą nad żarzącym się skrętem. Jak dotąd nie paliłem, więc nie byłem zbyt entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu. Ciekawość jednak zwyciężyła. Pociągnąłem delikatnie i natychmiast moimi wnętrznościami targnął spazmatyczny kaszel. Zrobiłem się czerwony, a oczy napłynęły łzami. Wzbudziło to lekkie zamieszanie wokół mnie. Powtórzyłem to jeszcze raz i znów krztusząc się, straciłem oddech. Goście śmiali się i poklepywali mnie po plecach. Po trzeciej próbie i „powtórce z rozrywki”, szefowa objęła mnie i poprowadziła do toalety. Tam uspokoiłem wreszcie oddech. Przemyłem twarz zimną wodą i wsparty na sporych rozmiarów wannie, patrzyłem na własne, falujące dziwacznie odbicie w lustrze. Moja opiekunka przytuliła mnie, pocałowała i poprowadziła do pokoju na górze, gdzie miałem chwilkę odpocząć i dojść do siebie. Usiadłem na wygodnej kanapie i pociągnąłem spory łyk kolorowego płynu. Oddałem szklankę mojej partnerce i rozparłem się w półleżącej pozycji patrząc, jak machając dłonią, wychodzi z pokoju. Rozejrzałem się wokół. Przez okno po prawej wpadały ostatnie promienie zachodzącego Słońca. Ścianę naprzeciwko pokrywało wielkie malowidło, przedstawiające chyba jakąś bliżej nieokreśloną, biblijna scenę. Z sufitu spływały zwoje upiętego fantazyjnie sukna, które z jednej strony oplatało obraz, z drugiej obejmowało kanapę, na której siedziałem. Wszystko, na co spojrzałem, zdawało się poruszać w dziwnym, falującym tańcu. Zza przymkniętych drzwi dochodził stłumiony dźwięk dalekowschodniej muzyki. Wydawał się on idealnie współgrać z falującym wnętrzem pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Zsunąłem się z oparcia, ułożyłem wygodnie na kanapie i po chwili odpłynąłem. Przed oczyma pojawiły się przepiękne, kolorowe, świetliste wzory. Były tak zachwycające, że chciałoby się zanurzyć w nich i tak pozostać już na zawsze. Znalazłem się w stanie, w którym nie docierają do człowieka żadne konkretne dźwięki, wyraźne obrazy ani znane zapachy. Wszystko, co widziałem i czułem, pochodziło z wnętrza mojej świadomości, czy może raczej nieświadomości. Trudno racjonalnie wyjaśnić, na jakich zasadach i według jakich reguł działa ten proces. Czas i przestrzeń przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Płynąłem w oceanie cudownych barw, żeglując w stronę coraz jaśniejszego światła, rozświetlającego wszystko przede mną aż po horyzont, a światło zapraszało i kusiło urzekającym pięknem. Nie czułem nic prócz błogiego ciepła i niesamowitej wręcz lekkości. Trudno opisać słowami doznania, jakie odczuwałem w tamtych chwilach. Być może istnieje na świecie język, który posiada słowa i zwroty na tyle pełne i wieloznaczne, by móc użyć ich do opisania tego, co czułem. Jedyne, co przychodzi mi do głowy to przecudowny, kolorowy obraz, podświetlony falującymi blaskami, wewnątrz którego artysta umieścił to pulsujące, magiczne światło. A wszystko to zbudowane w niesamowitej harmonii. Czułem, że powinienem wstać i dotknąć źródła tego światła. Miało ono w sobie jakiś niesamowity magnetyzm. Coś, co delikatnie, a jednocześnie stanowczo, skupiało na sobie całą moją uwagę. Spróbowałem się podnieść, gdy nagle poczułem, że nie muszę nic robić. Wystarczyło, że o tym pomyślałem i już zbliżyłem się do źródła światła. Zrozumiałem, że nie działają tu żadne znane mi siły, a głównym napędem jest sama myśl. Początkowo, świadomość tego stanu zauroczyła mnie, lecz po chwili zaniepokoiła, by nagle wypełnić coraz większą obawą. Z jednej strony czułem się bezpiecznie, z drugiej jednak wszystko było nowe i nieznane. Coś podpowiadało mi, że mogę być spokojny i nic złego mnie tu nie spotka. Odczuwałem jednak dziwny stan podniecenia i chciałem, musiałem wiedzieć, gdzie ja właściwie jestem. Co oznaczała ta świadomość bezczucia, beztroski i bezczasu? Nie wiem, jak długo trwałem w tym stanie. To, co stało się później, dosłownie mnie olśniło. Światło stało się bardziej intensywne, a zarazem mniej rażące. Ogarniało mnie teraz zewsząd, unosiło i mile pieściło, pociągając delikatnie w stronę, gdzie prawdopodobnie znajdowało się jego źródło. Ogarnął mnie cudowny błogostan. Postanowiłem poddać się mu i podążyć tam, skąd pochodziło światło. Nagle nastąpiła zaskakująca i nieoczekiwana zmiana. Wszystko, co dotąd widziałem nagle zniknęło. Nastała ciemność tak nieprzenikniona i gęsta, że niemal namacalna. Już nie unosiłem się, kierując w stronę źródła światła. Już nie cieszył jego ciepły blask. Teraz dryfowałem zawieszony w czarnej mazi, ale nie to było najbardziej nieprawdopodobne. Wytrzeszczałem oczy, przynajmniej tak mi się wydawało, ale nie widziałem zupełnie nic. Przelatujące przez moją głowę obrazy, ustąpiły miejsca dziwnemu odczuciu, braku ciążenia, braku jakichkolwiek doznań, prócz tego czegoś, co gęstniało wokół mnie z każdą chwilą. Uczucie bezczasu i lekkości zmieniło się w napierającą na mnie siłę niewiadomego pochodzenia. Brak ciążenia zmienił się gwałtownie w jego przesadną obecność. Odczuwałem to coraz wyraźniej i jednocześnie stawało się to coraz bardziej nieprzyjemne. Już nie byłem lekkim niebytem, lecz zwykłym ludzkim organizmem, ściskanym coraz mocniej przez coś, co otaczało mnie zewsząd i bardzo mocno przytrzymywało mnie na miejscu. Nagle poczułem, że nadal mam nogi i ręce. To one same „powiedziały” mi o tym. Powiedziały przez ból. Tak, poczułem ból rąk i nóg. Byłem zupełnie zdezorientowany. W pierwszej chwili chciałem poruszyć się, wstać i odejść stamtąd. Było jednak jeszcze coś, co mnie unieruchamiało. Coś prócz bólu. Była to ciekawość, ogromna ciekawość tego, czym była otaczająca mnie przestrzeń, której nie widziałem, lecz którą czułem coraz wyraźniej, coraz boleśniej. Prócz ciężaru, który najbardziej unieruchamiał nogi i ramiona, czułem coraz większy ból. Ogarniał on teraz całe moje ciało i wciąż mocniej i mocniej napierał na pierś. Poczułem nagły wstrząs. Ból rąk i nóg stał się tak wielki, że usłyszałem swój krzyk. Docierał do mnie jakby zza ściany. Był stłumiony i mieszał się z innymi dźwiękami nieokreślonego pochodzenia. Krzyczałem i miotałem się chcąc wstać i uciec. Coś jednak z ogromną siłą przyciskało mnie i przytrzymywało na miejscu. Próbowałem rozejrzeć się, lecz nadal nie widziałem zupełnie nic. Sparaliżował mnie strach. Nie mogłem się poruszyć. Słyszałem tylko swój głos zniekształcony innymi, dziwnymi dźwiękami. Ból rąk i nóg jakby delikatnie się zmniejszył. Stał się raczej dziwnym, nieprzyjemnym doznaniem, możliwym jednak do zniesienia. Przestałem krzyczeć. Skupiłem się na otaczającej mnie przestrzeni. Nadal nic nie widziałem, cisza pulsowała w uszach, a nogi i ręce stały się nie tyle bolące, co niesamowicie ciężkie. Nie czułem już bólu. Tak, jak gwałtownie ogarnął mnie poprzednio, tak nagle teraz ustąpił. Pozostał dziwny ciężar, uciskający zewsząd bezwładne nadal ciało. Podjąłem kolejną próbę poruszenia się i o dziwo coś się zmieniło. Ciężar jakby zmalał i naciskał mocno tylko na pierś. Z trudem oddychałem, lecz… oddychałem. Czułem to. Po raz pierwszy od początku tych niesamowitych doznań zdałem sobie sprawę z tego, że moje płuca pracują. Jeśli tak, znaczyło to, że nadal żyłem. Powietrze wpływało przez szeroko otwarte usta do płuc i po chwili opuszczało je tą samą drogą. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, do moich zmysłów poczęło docierać coraz więcej bodźców. Powrócił ból nóg. Nie tak silny, jak poprzednio, lecz bardzo wyraźny. Wszechogarniająca ciemność powoli ustępowała. Tak, jak czułem, że posiadam kończyny, tak teraz zdałem sobie sprawę, że widzę. Mam oczy, które zaczynają ponownie działać. W pierwszej chwili zniknęła gęsta czerń, a zaczęły pojawiać się plamy nieokreślonego kształtu, koloru i jasności. Mieszały się ze sobą, przenikały i zamieniały miejscami. Miałem wrażenie szeroko otwartych oczu, lecz do mózgu nie docierał żaden konkretny, wyraźny obraz. Właściwie nadal nic nie widziałem. Nic, co pomogłoby mi zrozumieć. Nie byłem w stanie nic zrobić, nie mogłem spojrzeć tak, jak wcześniej wokoło i zorientować się wreszcie, gdzie ja jestem?
W tej właśnie chwili dotarło do mnie to, że zanim zaczęły się kłopoty, byłem na przyjęciu. Tak, przypomniałem sobie — pojechałem tam z szefową. Wracała do mnie pamięć, a wraz z nią wracała nadzieja. Tak, zjadłem coś lub wypiłem i „odleciałem”. Za jakiś czas wszystko wróci do normy. Odzyskam świadomość, czucie, wzrok, równowagę. Odzyskam wszystko, co było przed.
— No właśnie, przed czym?
— Co mi się stało?
— Dlaczego dotknęło to właśnie mnie?
— Czy jestem nadal na imprezie?
— Co robią pozostali?
— Czy udzielają mi pomocy, czy może to ktoś z nich tak mnie urządził?
— A jeśli tak, to czy nadal coś mi grozi? Co się ze mną dzieje? co stało się z moim ciałem i duszą?
— Znowu strach i niepewność. Znowu pytania bez odpowiedzi. Skoro zacząłem przypominać sobie to, co działo się wcześniej i wiedziałem, kim jestem, to nadal nie rozumiałem, co mnie spotkało i jak mam wytłumaczyć wszystkie moje odczucia i wizje?
Oczy nadal przekazywały do mózgu obraz, przedstawiający mieszaninę jasnych i ciemnych plam. Spróbowałem potrzeć je dłońmi, ale nie mogłem unieść ramion.
— Dlaczego wciąż coś mnie trzymało?
— Co to było i dlaczego tak właśnie na mnie działało?
— Gdzie ja tak naprawdę jestem? Gdzie?!
— Co to za miejsce?!
Gdy wysilałem mózg, by dojść do jakichkolwiek wniosków, ponownie poczułem nogi. Poczułem je bardzo mocno i wyraźnie. Przeszył je niesamowitej siły ból. Był tak wielki, że krzyk, który wyrwał się z moich piersi, wypełnił całą przestrzeń wokół. Jeszcze nigdy nie odczuwałem tak wielkiego bólu. Jeszcze nigdy tak głośno i spazmatycznie nie krzyczałem. Jedyne, co czułem teraz to ten ogromny ból, a jedyne, co słyszałem, to mój przeraźliwy wrzask. Nie potrafiłem tego opanować. Nie mogłem przestać krzyczeć. Próbowałem poderwać się, wstać, biec, uciekać. Chciałem coś zrobić, cokolwiek, co przerwie tą niesamowitą mękę.
Nagle wszystko ucichło. Przestałem krzyczeć, zniknął ból, zniknęło to, co dotąd odczuwałem, a ponownie pojawiła się ciemność. Nie wiedziałem czy cieszyć się tym, czy martwić? Ciemność… A jednak nie mogłem porównać jej do ciemności znanej ze snu. Takiej, którą „widzimy” zamkniętymi oczyma. Byłem przecież świadomy. Co prawda nie czułem w tej chwili zupełnie nic, ale miałem świadomość istnienia i przeogromną chęć wyjaśnienia tego, co działo się ze mną i wokół mnie. Skoro ta świadomość wciąż dawała o sobie znać, za wszelką cenę chciałem, by była wciąż aktywna. Wtedy prawdopodobnie po raz pierwszy pomyślałem, że umarłem, a to, co dzieje się ze mną, jest tego mocnym dowodem. Czytałem wiele na temat śmierci. Wiele również o tym rozmawiałem i rozmyślałem. Bardzo interesował mnie ten temat i swego czasu sporo wiedziałem o śmierci klinicznej. Nie obce mi były również najróżniejsze teorie dotyczące tzw. „życia po życiu”. Z jednej strony zawsze chciałem przekonać się na własnej skórze — jak to jest? Co innego jednak czytać o tym, czy rozmawiać, a co innego, doświadczać tego na sobie. W pierwszej chwili, gdy tylko zmalało uczucie bólu, opanowała mnie panika. Paraliżujący strach przed nieznanym. Żal za tym, co minęło bezpowrotnie. Dopiero w takich chwilach, człowiek odczuwa prawdziwie wielką tęsknotę za życiem. Za tym wszystkim, co to życie uosabia, a co nie powróci już nigdy. Strach, a zarazem ciekawość. No tak, ale czego właściwie ja się tak bałem? Bólu? Przecież nie odczuwam go już. Nieznanego? Ciekawość jest jednak o wiele silniejsza.
— Co mogłem zatem zrobić?
— Jak zrozumieć to, co właśnie działo się ze mną?
No dobrze — nie czułem już tego strasznego bólu. To rzecz bardzo pozytywna. Na wspomnienie o nim, robiło mi się słabo. Skoro wiedziałem, że oddycham, skoro myślałem i wspominałem, czy możliwe jest, że umarłem? Bałem się tego, co za chwilę mogę sobie uzmysłowić. Bałem się właściwie wszystkiego, co jest teraz wokół mnie. Więc czego właściwie się bałem? Nic nie widzę. Niczego nie czuję. Niczego w znaczeniu negatywnym. Jedyne, co powinno mnie niepokoić, to właściwie tylko niemożność ogarnięcia otoczenia zmysłami. Wszystko, co w tym momencie odczuwałem, ograniczało się do odruchów. Nie mogłem się poruszyć, nie mogłem niczego zaobserwować ani wyczuć. Myśli, które opanowały mnie wtedy, ani na moment nie pozwalały uspokoić się i choć na chwilę ogarnąć to, co działo się ze mną w tej nowej i jakże odmiennej od wszystkiego, co dotąd znałem rzeczywistości. Najbardziej niepokoiła mnie świadomość niemocy.
— Co mógłbym zrobić, by choć minimalnie zmienić ten stan?
— Czy jest to w ogóle możliwe?
— A jeśli tak już pozostanie?
— Jeżeli to będzie już na zawsze moją rzeczywistością?
Zawieszenie w próżni. Gdzieś, w jakiejś niezrozumiałej, ciemnej, obcej przestrzeni. Co miały znaczyć obrazy, które zagościły w mojej głowie po przybyciu na imprezę? No właśnie — impreza! Wracała pamięć miejsc i osób. Tak, pamiętam to! Wypiłem coś, zjadłem, wypaliłem. To jest przyczyna!
— No dobrze, ale co dalej?
— Jak wyrwać się z tego miejsca?
— Co to jest właściwie za miejsce?
— Czy faktycznie wpadłem w jakąś wielką czarną dziurę odurzenia?
— Czy to, co odczuwam istnieje tylko w mojej świadomości?
Myśli, które kłębiły się w mojej głowie, zdawały się rozsadzać ją od wewnątrz. Nie było to uczucie przykre, czy dokuczliwe. Odczuwałem coś w rodzaju wewnętrznego ucisku, parcia, którego źródło mieściło się gdzieś w potylicy. Skupiałem się na tym odczuciu, ponieważ było to jedyne doznanie, które absorbowało teraz moje zmysły. Starałem się wyczuć siłę i rodzaj doznawanych wrażeń. Tak bardzo pragnąłem zrozumieć sens całej tej sytuacji. Umiejscowić siebie w konkretnym miejscu i czasie. Wytłumaczyć sobie znaczenie odczuć i obrazów, które stały się tak nagle moją nowa rzeczywistością. Pamiętając to, co wydarzyło się poprzednio, bardzo delikatnie, z lękiem i obawą o powrót wielkiego bólu, postanowiłem się poruszyć. Ponieważ miałem nadal świadomość własnego ciała, spróbowałem poruszyć palcami prawej dłoni. Nic z tego. Nie czułem jej. Wiedziałem, że moje ramię leży obok, ale to było wszystko, co mnie z nim teraz łączyło. Świadomość jego posiadania, to nic wobec niemożności jego użycia. Co jednak to mi dawało? Co z tego, że posiadałem ramię, dłoń skoro nie potrafiłem jej użyć? W tym momencie stało się coś, co w pierwszej chwili zaniepokoiło mnie, ale w następnej ucieszyło. Próba poruszenia dłonią, spowodowała chęć spojrzenia na nią. Co należy zrobić, by skierować wzrok w danym kierunku? Nikt nigdy nie zastanawia się nad tym. To czynność oczywista, prozaiczna, niewymagająca zastanowienia, automatyczna. W mojej sytuacji nie było to tak oczywiste. Nie mogłem się poruszyć. Niczego nie widziałem. Nic nie słyszałem. Zaraz, zaraz! Czy nic nie słyszę? Przecież słyszałem już swój własny krzyk. Teraz jednak dotarło do mnie wrażenie o tyle dziwne i zaskakujące, co nieoczekiwane. Z jednej strony nie słyszałem żadnego, możliwego do określenia dźwięku. Z drugiej jednak, zdawałem sobie sprawę z tego, że coś dziwnego jest tuż obok mnie. Coś, co emituje niesłyszalny, ale wyczuwalny dziwnym sposobem dźwięk. Zadawałem sobie wciąż nowe pytania:
— Co to jest?
— Gdzie znajduje się jego źródło?
— Gdzie w tym wszystkim jestem ja?
— Gdzie ja jestem?!III. Pokój
Obraz, który pojawił się tak nagle, równie nagle zniknął. Wraz z nim zniknęły obawy o to, co się stało i o to, co jeszcze może się wydarzyć. Każde następne wyłączenia świadomości, powodowały pewien swoisty rytm, który dawał swego rodzaju spokój, dawał nadzieję. Spokój, ponieważ nowe przebudzenie, to nowe doznania. Nadzieję, ponieważ przebudzenie i nowe doznania to kolejny krok w przód, a ja nie zamierzałem się cofać. Z jednej strony, oddałbym wszystko, by znaleźć się ponownie na początku drogi, która doprowadziła mnie tutaj. Z drugiej jednak nie chciałem wracać do tego, co pozostawiłem za sobą. Pamiętałem, że widziałem siebie, choć nie byłem pewien co do tego, czy rzeczywiście to moje własne oczy, przekazywały do mózgu ten obraz. Fakt przebudzenia powodował wyczekiwanie na to, co może stać się tym razem. Nie działo się jednak zupełnie nic. Wiedziałem, że nastąpiło przebudzenie, ale niczego nie widziałem i nie słyszałem. Nie czułem też pod sobą podłoża ani żadnego mrowienia czy odruchu. W pierwszym momencie wydało mi się to dziwne, ale po chwili, uspokoiłem się. Pozostało mi czekanie. Przywykłem już do tego. Przywykłem do utraty pamięci i do oczekiwania. Cykl przebudzeń dawał pewność, że nastąpi coś, co prędzej czy później, spowoduje choćby minimalne wyjaśnienie mojej sytuacji. Nie spodziewałem się cudu, jednak towarzyszyła mi wielka nadzieja na to, że dam radę. Że wyjdę wreszcie z tego stanu. Że wreszcie będę miał wpływ na własne ciało. Że pojawi się jakaś zmiana na lepsze. Dziwiłem się samemu sobie. Dziwił mnie mój spokój i akceptacja obecnej rzeczywistości. Coś jednak zastanawiało mnie i jednocześnie ciekawiło. Wydawało mi się, że takie zachowanie nie leży w mojej naturze. Bezczynne czekanie to coś, z czym raczej nie potrafiłem się utożsamiać. W mojej pamięci nie pozostał jednak żaden obraz, który potwierdzałby to przypuszczenie. W obecnej sytuacji przeważał jedyny, jak mi się wydawało sposób na racjonalne dążenie do osiągnięcia nowego, lepszego stanu. Sposobem tym, było spokojne czekanie na to, co przyniesie los.
Lustro — pierwsze, co przywiódł na myśl obraz, „włączony” właśnie przede mną. Lustro, a w nim moje odbicie. Tak, już to widziałem. Widziałem siebie leżącego na wznak. Pamiętam to. Pamiętam również, że patrzyłem, nie patrząc. Co to miało oznaczać? Teraz widzę postać, nagą postać. Obraz jest wyraźny i jednocześnie zamazany. Jak to wytłumaczyć? Skupiając uwagę na twarzy, reszta kryje się jakby za mgłą. Patrząc niżej, na tułów i nogi, zamazuje się głowa i ramiona. Próba spojrzenia poza odbicie ciała, kończy się zamgleniem całości. Jak to możliwe? Przecież patrząc na cokolwiek, mimowolnie rejestrujemy wszystko wokół. Nie widzimy tego, ale zdajemy sobie sprawę, że coś tam jest i wystarczy przenieść wzrok poza obserwowany obiekt, by przyjrzeć się temu. Jak to się dzieje, że widzę siebie? Jeśli to faktycznie moje własne odbicie, powinienem przecież widzieć również moje najbliższe otoczenie. Niczego jednak poza własną postacią nie widziałem. Poza tym miałem coraz większe wątpliwości co do tego, czy obraz, który widzę jest rzeczywisty. Czy to moje odbicie? Czy to w ogóle ja? Postanowiłem skupić się na twarzy. Twarz, to przecież nasza wizytówka. Jej rysy są charakterystyczne dla każdego. Spojrzałem na nią, choć trudno nazwać tą czynność spojrzeniem. Raczej myślałem o tym, niż to faktycznie robiłem. Nie mogę powiedzieć, że ucieszyło mnie to. Do tej chwili myślałem, że rzeczywiście odzyskuję wzrok. Miałem nadzieję na stopniowe odzyskiwanie kontroli nad innymi moimi zmysłami. Teraz niestety ponownie nie byłem niczego pewien. Twarz. Czy ona jest moja? Znam ją dobrze. Tak, to moje rysy. Nie widzę jednak oczu. One są zamknięte, więc nie jest to moje odbicie w lustrze. Nie mogę zamrugać powiekami, lub nie czuję tego, więc obraz ten powstał raczej tylko w mojej wyobraźni. Jest jednak bardzo realistyczny. Poza tym, że nie mogę ogarnąć jego całości, poszczególne fragmenty nie są zbyt wyraźne. Twarz. Tak, twarz. To moja twarz. To ja. Moja własna postać. Twarz. Muszę skupić się na niej. Patrząc — tak mi się wydawało — na moje własne oblicze, nie zauważałem żadnego ruchu, grymasu czy czegokolwiek, co świadczyłoby o autentyczności obrazu, na który patrzyłem. To nie jest lustro, a jeśli tak, musi być bardzo dziwne. To zresztą nie powinno mnie specjalnie poruszać. Cała ta sytuacje jest kosmicznie dziwna. Przerasta wszelkie wyobrażenia. Twarz. Gdyby oczy były otwarte, dopełniłyby obrazu i rozwiały resztki wątpliwości. Mimo tego byłem pewien, że to moja twarz, moje ciało. Dlaczego jest prawie nagie? Widziałem, że spoczywa w pozycji leżącej, przepasane w biodrach białą tkaniną. Przeniosłem wzrok na klatkę piersiową, próbując zauważyć, czy unosi się ona i opada w rytm oddechu. Niestety, nie mogłem tego dostrzec. Mimo, że jak mi się wydawało, wytężałem wzrok. Widziałem wyraźnie rysy twarzy, sutki i wzgórek pod materiałem na wysokości narządów płciowych. Nogi również należały do mnie. To moje ciało. To ja. Nie cały ja jednak. Nie wiem czy oddycham. Nie widzę żadnego ruchu. Czy to tylko obraz, czy faktycznie w jakiś sposób widzę siebie? Czy widzę to z góry? Jeśli tak. Jeśli to co widzę jest autentycznie mną. Jeśli widzę to z góry… Boże, ja chyba naprawdę umarłem. Wiele czytałem o takich sytuacjach. Ci, którzy wracali z tak zwanej drugiej strony, opowiadali o tym, jak patrzyli na swoje ciało i jego otoczenie jakby spod sufitu, lub po prostu z góry.
— Czy ze mną stało się właśnie to samo?
— Czy można ufać wspomnieniom ludzi, przeżywających własną śmierć?
— Czy te wspomnienia nie były tylko chwytem obliczonym na zdobycie popularności, lub na zarobienie pieniędzy?
— W związku z tym, czy to, co właśnie widzę nie jest tylko sennym odzwierciedleniem tamtych wspomnień?
— Jak to sprawdzić?
— Jak przekonać się, co jest prawdziwe, a co mi się tylko wydaje?
— Twarz. Tak twarz!
Coś podpowiadało mi, że musze skupiać się właśnie na niej. Coś mówiło mi, że właśnie tędy prowadzi droga do wyjaśnienia choćby fragmentu tej historii. Skupiłem się na twarzy. Patrzyłem na nią, jak mi się wydawało, wytężając wzrok z całych sił. Zwróciłem uwagę na zamknięte powiekami oczy. Zazwyczaj u śpiących osób, pod powiekami poruszają się gałki oczne. Szczególnie intensywnie dzieje się to wtedy, gdy się śni. Widziałem wyraźnie całą twarz. Miałem nawet wrażenie, że sama twarz jakby przybliżyła się do mnie i jest teraz tuż, tuż. Jej obraz był teraz tak niesamowicie ostry, że widziałem nawet maleńkie zmarszczki w kącikach oczu i małe piegi pod nosem. Tak, teraz dotarło do mnie, że mam wygoloną twarz. Jeśli obraz jest rzeczywisty, oznaczałoby to, że albo nie upłynęło wiele czasu od chwili, gdy znalazłem się w tym stanie, albo ktoś mnie dokładnie ogolił.
— Włosy. WŁOSY!!!
— Dlaczego to dociera do mnie z takim opóźnieniem?
— Ja jestem łysy! Nie mam na głowie ani jednego włoska!
— Co to wszystko ma znaczyć?
— Kto mnie ostrzygł?
— Dlaczego to zrobił?
Również teraz ponownie dotarło do mnie to, że jestem prawie nagi.
— Co z moim ubraniem?
Pytania, które znów zaczęły pojawiać się w mojej głowie, spowodowały powrót niepokoju. Spokojnie. Muszę się uspokoić. Przecież myślę. Analizuję. Wspominam. Wspominam? Spróbuję. Co jeszcze pamiętam? Kim jestem? Boże, nie wiem, nie pamiętam. Wiem, że patrzę na siebie samego, więc pamiętam jak wyglądam. Czy na pewno? Raczej tak. To jest dla mnie jedyną pewną rzeczą. Tego nie można zapomnieć. Za wszelką cenę muszę zachować w pamięci ten obraz. Muszę wiedzieć jak wyglądam. Koniecznie muszę to wiedzieć. Spróbowałem spojrzeć na całą postać. Twarz jakby powoli oddaliła się ode mnie a jej miejsce zajęło całe ciało. Moje własne, nagie, leżące na wznak ciało. Przenosząc wzrok powoli w dół, starałem się dostrzec wszystkie, nawet najmniejsze znaki, które mogłyby zburzyć pewność, że to właśnie ja. Niestety, wszystko wskazywało na to, że jednak tak jest. Blizna po operacji na ramieniu, pieprzyki na klatce piersiowej i brzuchu. Zaraz!
— Dlaczego widzę je tak wyraźnie? Zarost!
— Gdzie jest mój zarost?
Nie mam na ciele włosów. Nie mam ich na głowie, nie mam ich na klatce piersiowej i brzuchu. Nie mam ich na nogach.
— Co się ze mną stało?
— Dlaczego?
— Czy ktoś mnie ostrzygł, ogolił i wydepilował?
— Po co?
Widziałem wyraźnie wszystkie anatomiczne szczegóły mojej budowy. Jedynie pas materiału zakrywający biodra, przesłaniał mały fragment ciała. Ramię, tak ramię. Tatuaż! Jest! Jest mój tatuaż. To ja! To naprawdę ja! Spokojnie, przecież w sumie nic złego się nie dzieje. Leżę. Mój wygląd wskazuje na to, że jestem cały. Czy zdrowy? Raczej nie, ale skoro mogę rozmyślać, jest nadzieja na powrót do zdrowia. Patrzę, widzę siebie. Czemu nie widzę nic poza tym? Na czym leżę? Jak to możliwe, że nie mogę tego dostrzec? Czy to łóżko, czy po prostu jakieś inne podłoże? Wydaje się, że leżę na równej powierzchni. Wskazuje na to wygodne, symetryczne i poziome ułożenie ciała. Patrząc na głowę, zanika ostry obraz reszty. Podobnie dzieje się, gdy patrzę na tułów, czy nogi. Nie widzę wtedy wyraźnie pozostałych części ciała. Teraz jednak, patrząc całościowo, obraz jakby oddalił się ode mnie. Owszem, widziałem wyraźnie całe ciało, ale jakby z większej perspektywy.
Po kolejnej przerwie, zbudziłem się równocześnie z włączeniem wizji i ponownie zobaczyłem siebie. Ten sam obraz, a jednak jakby odmieniony. Na czym polega różnica? Spokojnie, skupmy się. Wiem, już wiem! Moja ręka! Ona się porusza! Teraz zobaczyłem to, co do tej pory tylko czułem. Czy na własne oczy? Trudno powiedzieć. Nieważne. Najważniejsze było dla mnie to, że dostrzegałem jakiekolwiek symptomy zmian.
Kolejne przebudzenie, kolejna zmiana. Jak dobrze. Nieistotne są szczegóły. I tak nie miałem na nie najmniejszego wpływu. Ucieszyła mnie moja poruszająca się ręka. W zasadzie nie poruszała się cała. Prawa dłoń, rytmicznie drgająca i palce postukujące w… Boże, widzę więcej! Ja leżę na… Zaraz, zaraz. Co to jest? Łóżko! Ja leżę na jakimś łóżku. Nie widzę tego wyraźnie. To jest jakiś dziwny mebel. Skup się, skup! Jakby wąska leżanka, biała z lekko uniesionym wezgłowiem. Biała! Szpitalne łóżko! To wiele wyjaśnia. Mój stan. Moja obecna sytuacja. Brak możliwości poruszania się. Brak czucia. Dziwne obrazy przed oczami. Dziwne dźwięki odczuwane jakby wewnątrz głowy. To szpital. Ja jestem chory, a leżąc tu, ktoś się mną na pewno zajmuje. Komuś zależy na tym, by mi pomóc. No dobrze, tylko dlaczego widzę siebie z góry? Co jest prawdą, a co wytworem wyobraźni? To nie jest moje odbicie w lustrze. Przecież widzę siebie, ale moja twarz, moje oczy nie patrzą na mnie. One są zamknięte. Tak, ale skoro widzę, że dłoń się porusza, skoro zacząłem widzieć szerzej, dalej, wyraźniej? Widzę, że leżę na łóżku. To prawdopodobnie łóżko szpitalne.
— Czym jest wobec tego widok z góry?
Przecież już wcześniej myślałem, że umarłem. Potem jednak działy się różne rzeczy. Powoli wracały odruchy. Zaczynałem coś słyszeć, coś widzieć, coś odczuwać.
— Jak mam pojmować to, co widzę?
— Czy to jednak śmierć?
— Tak, to chyba śmierć.
Nie mogę jednak stwierdzić tego z całą pewnością. Widzę moje ciało. Patrzę na nie, niejako unosząc się nad nim. Wszystko wskazuje na to, że opuściłem je i obserwuję wszystko z góry.
— Opuściłem je?
— Opuściła je moja dusza?
— Jestem gładko wygolony. Na całym ciele nie ma jednego włoska.
— Czy to znaczy, że zrobiono to w jakimś, konkretnym celu?
— Może będą robili mi sekcję?
— Jaką sekcję?!
— O Boże!!!
— Co też przychodzi mi do głowy.
— Moja dłoń! Ona przecież się porusza.
— Czy to tylko jakieś mimowolne skurcze.
Słyszałem, że czasami nawet po śmierci, mięśnie drgają, co powoduje wrażenie ruchu. Po chwili to jednak ustępuje. Ja jednak nie tylko widziałem ten ruch. Ja również go odczuwałem. Najpierw wróciło do mnie czucie dłoni, dopiero potem włączył się obraz. Jak to wszystko wytłumaczyć? Skoro widzę, nie patrząc, w rzeczywistości nie widzę. Gdybym mógł cokolwiek czuć, zapewne rozbolałaby mnie głowa. Może jednak to nie jestem ja? Może to tylko podobny do mnie facet? Co ja gadam? Przecież rysy twarzy, znaki na ciele, tatuaż — one wszystkie są moje. To ja, z całą pewnością ja. Skoro widzę ruch dłoni, który nie ustaje. Skoro jestem pewien, że jestem tu i leżę na łóżku, oznacza to, że nie odszedłem definitywnie. Patrzę na siebie, ale jakim bytem jestem? Moje ciało… Boże, po raz pierwszy pomyślałem o sobie w ten sposób. Po raz pierwszy, niejako automatycznie, określiłem siebie jako „moje ciało”. To z jednej strony zaburzyło moje dotychczasowe rozważania, z drugiej jednak dało mi swego rodzaju wyciszenie. To dziwne, ale po chwili, zupełnie płynnie przeszedłem ze stanu poszukiwania odpowiedzi, do zaakceptowania mojego obecnego stanu. Stanu oddzielenia mnie, ode mnie. Dziwnie to określiłem, ale nie wiedziałem jak Inaczej, mogę zdefiniować swój obecny stan. Czy jestem duszą? Czy duchem? Czy może jakimś innym niematerialnym bytem? Właściwie jaka to różnica? Dla mnie, być może jakaś jest. Dla reszty świata, prawdopodobnie żadna.
W tym momencie obraz, na który patrzyłem rozmyślając, stał się jakby pełniejszy. W pierwszej chwili nie potrafiłem określić, na czym polega zmiana. Nadal widziałem siebie. Nadal leżałem na wznak. Nadal drżała moja prawa dłoń. Nadal leżałem na łóżku. Łóżko! Tak! TAK!!! Wiem! Prócz łóżka pojawiło się coś… Coś, co dawało pełniejszy obraz tego miejsca. Wokół łóżka zaistniało otoczenie. Początkowo niewyraźne, po chwili pojawiło się coraz więcej szczegółów. W pierwszym momencie zauważyłem podstawę łóżka. Jasne rury zakończone kółkami. Upewniło mnie to w przekonaniu, że jest to łóżko szpitalne. Kółka stały na podłodze. Tak, to podłoga! Wyłoniła się jakby ze swego rodzaju cienia, czy mgły. Choć mgła nie jest najlepszym określeniem tego, co wtedy widziałem. Był to rodzaj rozmycia obrazu przez coś w rodzaju półprzezroczystej folii, która falując, powoli rozpływała się na boki, odsłaniając szczegóły podłoża. Nieokreślonego koloru błyszcząca powierzchnia. Jakieś plamy wokół łóżka. Nie wiem, czy to wzór na podłodze, czy coś innego. Nie było to dla mnie tak bardzo istotne. Chwilowo zapomniałem o rozstaniu z ciałem. Moim ciałem. Ciekawiło mnie to, co mogę jeszcze zobaczyć. Powoli dostrzegałem coraz większą połać podłogi. Dziwiło mnie to, że nie widzę żadnych innych sprzętów, ani szczegółów otoczenia. Co to za miejsce? Czy to rzeczywiście jest szpital? Co działo się z moim ciałem wcześniej? Patrzyłem to na siebie, to na łóżko, podłogę, znów na siebie. Twarz nie wyrażała zupełnie nic. Moja dłoń drgała rytmicznie, stukając palcami o brzeg łóżka. Próbowałem rozejrzeć się po otoczeniu. Starałem się przenieść spojrzenie na coś, co mogłoby w jakiś sposób pomóc mi choć w częściowym wyjaśnieniu mojej sytuacji. Trudno jednoznacznie opisać ówczesny stan mojego umysłu. Strach, który towarzyszył mi na początku, przeobraził się w ciekawość, a ona z kolei w nieprzepartą chęć wyjaśnienia tego, co się ze mną stało. Co stało się z moim ciałem i moją duszą. Zacząłem w ten sposób postrzegać tą sytuację. Zaakceptowałem to, że jestem jakimś dziwnym i trudnym do zrozumienia bytem. Pogodziłem się nawet z tym, że moje ciało leży bezwładnie i nie mam najmniejszego wpływu na to, co się z nim dzieje. Jedyne, czego nie rozumiałem, to moja, wciąż poruszająca się dłoń i powoli powracający i zawierający coraz więcej szczegółów obraz. Miałem jednak dziwną pewność, że niebawem coś się odmieni. Coś się wydarzy i wreszcie będę miał jakiś pewnik. Nie potrafię określić co to było. Nie wiem również dlaczego tak właśnie myślałem. Przecież właściwie nie wiedziałem nawet kim i gdzie jestem. Jedyne, co wiedziałem, choć i tego nie mogłem być do końca pewien, to fakt, że leżałem tam właśnie ja. A właściwie nie ja, tylko moje ciało. Moje żyjące nadal ciało. Ono żyje, ponieważ się porusza. Nie jest to jakaś przesadnie wielka aktywność. Właściwie prawie żadna. Niemniej jednak moja dłoń wciąż drży. Na początku to czułem, potem zobaczyłem. Teraz nie czuję zupełnie nic, ale widzę. Czy rzeczywiście widzę? Moja dłoń, ona niejako mówi do mnie. Nie mogłem zrozumieć co, ale wiedziałem już, że ona do mnie mówi. Obraz, który jak mi się wydało widziałem, musiał przecież coś oznaczać. Spokojnie, zastanówmy się. Jeśli rozpoznaję siebie, jeśli siebie widzę, jeśli moja dłoń się porusza, to znaczy, że NIE UMARŁEM!!! Fakt patrzenia na siebie z góry niczego nie zmienia.
— Może to jakiś trik?
— Może rzeczywiście ktoś bawi się mną i moją świadomością?
— Nie, to niemożliwe.
— Jak i przede wszystkim po co ktoś miałby to robić?
— Czy jest możliwe, że to tylko wytwór mojej wyobraźni?
— Czy jest możliwe, że to jakiegoś rodzaju sen?
Zdarza się przecież tak, że coś śni się nam jakby w oddzielnych częściach. Każdy następny sen jest kontynuacją poprzedniego. Nasze senne mary są wtedy swoistym serialem. Dobrze, jeśli sny te są miłe i przyjemne. Jak mam jednak interpretować to, co widzę teraz? Każde następne przebudzenie, to nowe, niekoniecznie miłe doznania. Cudownie byłoby przebudzić się teraz we własnym łóżku. Tylko gdzie jest to łóżko? Nie pamiętam. Nie wiem nic, prócz tego, co widzę, a widzę przecież tak niewiele. Jedyne, co potrafię stwierdzić z całą pewnością, to fakt rozpoznania samego siebie. Tego jestem pewien. Patrzę na samego siebie. Nie potrafię wyjaśnić, jak to się dzieje. Nie wiem, dlaczego obraz, który wydawał się początkowo lustrzanym odbiciem, stał się teraz bardziej realny i prawdziwy. Wiedziałem też, że nie jest to odbicie w lustrze. Tatuaż znajdował się na lewym ramieniu, blizna po operacji na prawym. Początkowo było to lekkim szokiem, potem zdałem sobie sprawę z tego, że widzę, nie patrząc. To już nie lekki szok. To rewolucja.
Kolejne przebudzenie. Kolejne włączenie umysłu i wizji. Łóżko. Moje ciało leżące na nim. Nieruchomy manekin z żywą dłonią. A może ten ruch jest tylko pozorny? Jak to pozorny, przecież wcześniej sam to czułem. Tym razem obraz był jednak inny. Bardziej wyraźny. Więcej szczegółów. O wiele więcej szczegółów. Tak szczegóły! Teraz je widzę! Widzę całe pomieszczenie! Kwadratowy pokój. Zupełnie pusty. Jakież to smutne i posępne miejsce. Żadnych sprzętów, półek czy innych mebli. W centrum wąskie, szpitalne łóżko, na którym leży nieruchomo moje własne ciało. Spróbowałem spojrzeć szerzej. Dostrzec jakieś drzwi, lub okno. Niestety, nic takiego nie widziałem. Łóżko, podłoga z dziwnym wzorem o nieokreślonym kształcie. Jasne ściany, które widziałem jednak, jakby tylko do połowy. Zastanawiałem się, jaka logika rządzi tą rzeczywistością? Czy można tu dostrzec jakąkolwiek logikę? Co oznacza obraz, który właśnie widzę? To przecież ja. Leżę tutaj. Jestem bezpieczny. Dłoń daje oznaki życia. Nie widzę, czy klatka piersiowa unosi się i opada, więc nie potrafię stwierdzić, czy oddycham. Jednak ten pokój. Jest w nim coś dziwnego. Coś, co każe odczuwać swoisty niepokój. Nie lęk, nie obawę, ale trudny do zdefiniowania i opisania niepokój. Czy wyczuwam jakieś zagrożenie? Przecież byłem już zupełnie spokojny. Mimo totalnej amnezji, miałem coś pewnego — miałem siebie. Widziałem siebie i byłem niemalże pewien, że żyję. Mimo tego dziwacznego przeświadczenia, które kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem. Przeświadczenia o śmierci klinicznej. Duch opuścił ciało, ale jest między nimi jakaś, być może ostatnia, cieniutka więź, która nie pozwala na ostateczne rozdzielenie. Delikatna nić wiążąca to, co doczesne z tym, co ponadczasowe. Pozorny spokój podszyty lekką nutą obawy, pomieszanej z zaciekawieniem i troską. Tak, troską. Dotarło to do mnie nagle i natychmiast upewniło w przekonaniu, że muszę coś zrobić. Nie wiem jak. Nie wiem czy cokolwiek mogę. Nagle zaczęło mi zależeć. Nie chciałem nadal bezczynnie patrzeć z góry na ten sam obraz. Mimo coraz większej perspektywy, on wciąż był niezmienny. Drobne zmiany, które następowały po sobie, nie odmieniały obrazu całości. Na moją postać padało jakby punktowe światło, które wydobywało z zamglenia jej szczegóły. Im dalej od łóżka, tym obraz był mniej wyraźny. Co to miało oznaczać? Czy powinienem skupić się na sobie, nie poświęcając uwagi na otoczenie? Czy to jakiś znak? Jak mam to rozumieć? Jak rozumieć to wszystko? Kim, a może czym jestem, skoro nie mogę utożsamić się w pełni z moim własnym ciałem?