- nowość
- promocja
Między tu i teraz - ebook
Między tu i teraz - ebook
Siedemnastoletnia Aimee Roh cierpi na syndrom sensorycznego odkształcenia pętli czasowej, rzadką chorobę, która powoduje, że przenosi się w czasie do wspomnienia ze swojego życia, gdy tylko poczuje związany z nim zapach. Jej ojciec samotnie ją wychowuje i jest przekonany, że jeśli Aimee będzie się wystarczająco starać, to po prostu z tego wyrośnie. Jednak strach przed tym, że w każdej chwili może zniknąć we wspomnieniu, uniemożliwia jej normalne życie.
Po utknięciu w przeszłości na dziewięć godzin i to we wspomnieniu, którego wcześniej nie pamiętała, Aimee czuje się zrozpaczona. To była jej najdłuższa nieobecność, a w dodatku chwile, których doświadczyła, były związane z matką. Tylko dlaczego nie pasowały do wersji jej ojca o tym, jak ona odeszła?
Desperacko poszukując odpowiedzi, Aimee udaje się do Korei Południowej, gdzie odkrywa tajemnicę swoich wspomnień, prawdę o matce i powód, dla którego wciąż powraca do pewnych momentów w swoim życiu. Po drodze zdaje sobie sprawę, że będzie musiała pogodzić się z przeszłością, aby ocalić teraźniejszość.
„Idealny list miłosny do Korei, do wspomnień oraz do zagubionych i odnalezionych rodzin. To książka, której potrzebowałam jako nastolatka.”
Axie Oh, autorka bestsellerów New York Timesa „Dziewczyna, która skoczyła do morza” i „XOXO”.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-3260-5 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niełatwo jest wyjaśnić w dziesięciu słowach lub mniej, jakie to uczucie, kiedy się znika.
Chyba najlepiej przyrównać je do wrażenia, jakie towarzyszy wchodzeniu po schodach w ciemności – może w środku nocy, gdy zmierzasz do łóżka po skorzystaniu z toalety albo kiedy wracasz chwiejnym krokiem z imprezy, zbyt pijany, żeby znaleźć włącznik światła – gdy wydaje ci się, że jest o jeden stopień mniej niż w rzeczywistości. Stopa zapada się w nicość, tak samo żołądek, a w moim przypadku podąża za nimi również reszta ciała.
W jednej chwili jesteś, a w następnej już cię nie ma.
To znacznie więcej niż dziesięć słów, a mam ich maksymalnie tyle, zanim w spojrzeniu appy znów pojawi się to coś, ów wyraz, który zdaje się mówić: „jestem tu, ale w rzeczywistości mnie nie ma”. Robi to bardzo często. Ucieka do tego miejsca w swojej głowie, do którego nie jestem w stanie za nim podążyć.
Jest siedem minut po siódmej, a ja leżę na łóżku w ubraniu i ćwiczę to, co chcę mu powiedzieć, o tym, o czym chcę mu powiedzieć, w taki sposób, aby mnie wysłuchał. Naprawdę wysłuchał. Myślałam o tym od wczoraj, gdy doszło do incydentu ze Zniknięciem Numer Dziewięć.
– To twój tata – przypomniała mi Nikita. – Oczywiście, że cię wysłucha.
Łatwo jej mówić. W każdą niedzielę je ze swoim ojcem śniadanie składające się z maślanych bułeczek z domowym dżemem jagodowym. Nikita jest moją najlepszą przyjaciółką i kocham ją, ale dobrze wiem, jaki jest appa. Zamykam oczy, próbując sobie wyobrazić, jak wspólnie robimy dżem.
To niemożliwe. Mój mózg za żadne skarby nie jest w stanie tego przetworzyć.
Wracam do odliczania słów na palcach, unosząc je i opuszczając, zupełnie jakbym odwzorowywała sylaby w haiku. Nie zamierzam jednak pisać poezji. Staram się wymyślić sposób, jak porozmawiać ze swoim tatą.
– Appa, muszę ci powiedzieć… Nie, nie. A więc, taka zabawna historia! Chwila, nie. Żadnych bezsensownych wstępów. Przejdź prosto do sedna, Aimee. Prosto do sedna.
Recytuję w myślach tak długo, aż w końcu nabieram pewności, że dam radę. Wstaję z łóżka, przerzucam przez ramię pasek aparatu fotograficznego, biorę plecak i schodzę do kuchni, czując, jak pocą mi się dłonie.
Gdy wchodzę do środka, siedzi przy stole, pogrążony głęboko w swoim codziennym porannym rytuale. Kawa w tym samym zielonym kubku z cienkim jak włos pęknięciem wzdłuż uszka, scrollowanie wiadomości w telefonie i miska płatków kukurydzianych. Dziś jest dzień płatków Special K o smaku waniliowo-migdałowym. Nasza spiżarnia jest pełna pudełek z płatkami (dzięki uprzejmości appy) ułożonych według koloru (dzięki mojej uprzejmości). Mama mówiła na nią „płatkowa biblioteka”. To jedna z niewielu rzeczy, które nie zmieniły się od czasu, gdy odeszła.
– Dzień dobry, Aimee – mówi, nie podnosząc wzroku znad telefonu.
Nie marnując ani chwili, przechodzę od razu do sedna.
– Wczoraj to się stało znowu.
Jego palce zatrzymują się nad ekranem. Unosi wzrok.
W jego twarzy widzę swoje własne grube brwi, okrągły nos i lekko skrzywiony kącik ust. Ludzie stale powtarzają, że wyglądam zupełnie jak ojciec. „Nieodrodna córeczka tatusia!” Jednak wyrazu jego oczu nie da się odczytać. Czy to zmartwienie? Tak, faktycznie wygląda na trochę zmartwionego. Siedzi teraz prościej i sprawia wrażenie bardziej skupionego. W moim wnętrzu rośnie nadzieja. Słucha mnie.
– Zniknęłaś? – pyta.
Porozumiewamy się mieszanką angielskiego i koreańskiego, ale akurat to słowo mówi po koreańsku.
Sarajyeosseo?
Przytakuję.
– Kiedy? W szkole?
– W porze lunchu. Na dwie minuty.
Niech to szlag. Odeszłam od przećwiczonej wersji i właśnie do mnie dociera, że zużyłam cały zapas słów. Jak na zawołanie ramiona appy się rozluźniają, a oczy wędrują z powrotem w stronę telefonu.
– No dobrze, dwie minuty to nic takiego. Dobrze, że nie opuściłaś żadnych zajęć.
Nadzieja rozpierająca moją pierś pęka jak przekłuty balon.
Tak na marginesie, to nieprawda. Dwie minuty to nie jest nic takiego. W tym czasie można zaparzyć filiżankę herbaty. Spotkać miłość swojego życia. Zrobić zdjęcie. A nawet pięćdziesiąt zdjęć. W ciągu dwóch minut można zniknąć w środku lunchu jedzonego ze swoją najlepszą przyjaciółką na szkolnych trybunach, a potem cofnąć się w czasie, utknąć we wspomnieniu do chwili, w której nie zostaniesz przywrócony do rzeczywistości niczym piłka tenisowa odbijana w tę i z powrotem między teraźniejszością a przeszłością.
– To nie jest nic takiego – mówię. Głos mam ściśnięty z powodu frustracji. – To już trzeci raz w tym roku, a ja nigdy nie znikam tak często. – Przełykam ślinę. Kłykcie moich palców bieleją od zaciskania ich wokół pasków plecaka. – Potrzebuję pomocy. Chyba powinniśmy zwrócić się do specjalisty.
Słowa zawisają w powietrzu między nami, ciężkie jak ołów. Tata unosi wzrok, a mnie przez ułamek sekundy się wydaje, że udało mi się do niego dotrzeć. Na jego twarzy odmalowuje się zrozumienie. Zupełnie jakby migawka aparatu się otworzyła, by wpuścić do środka światło.
– Aimee, już ci to mówiłem. Któregoś dnia z tego wyrośniesz. Masz dopiero siedemnaście lat. To tylko taka faza. Nie potrzebujesz pomocy specjalisty. A na razie postaraj się bardziej, żeby nie ulegać pokusie, dobrze?
Otwieram usta, ale nic z nich nie wychodzi. Chyba dlatego, że wyczerpałam już swój limit słów.
Migawka: appa i ja biorący udział w konkursie na to, kto pierwszy odwróci wzrok. Para unosząca się znad kawy, szum lodówki, zasób liter kurczący się w moich myślach. W głowie nie mam nic prócz ciągnącej się kilometrami pustyni.
– Zamierzasz coś zjeść? – Kiwa głową w stronę stołu, na którym postawił dla mnie pustą miseczkę i położył łyżkę, tuż obok kartonu z mlekiem o dwuprocentowej zawartości tłuszczu.
Frustracja przechodzi w gniew kumulujący się w zagłębieniu mojego gardła. I to jest sposób, w jaki zamierza zakończyć tę rozmowę? Rozważam opuszczenie pomieszczenia w wyrazie protestu, odwrócenie się plecami do niego i mojej miski z płatkami, a nawet trzaśnięcie drzwiami na odchodne, żeby musiał zwrócić na mnie uwagę i potraktować mnie poważnie.
Wygląda jednak na pełnego nadziei, jakby chciał powiedzieć: „Proszę, wróćmy do swoich porannych zajęć. Płatki śniadaniowe i cisza. Jaki ojciec, taka córka, okej?”.
Bez względu na ogrom rozczarowania, jakie odczuwam, nie chcę rozczarować także i jego. Jakaś część mnie to odrzuca. Wolę już zaakceptować pustynię w moim umyśle niż wybrać widok zawodu malującego się na jego twarzy. Porzucam więc temat, rzucam plecak na podłogę, biorę z szafki pudełko ryżowych płatków i niezdarnymi ruchami wytrząsam zawartość do miseczki. Kółeczka wysypują się ponad krawędź miski. Gniew buzuje we mnie, tylko tym razem zepchnięty gdzieś głęboko, przytłumiony i milczący.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnia appa.
Chwilę później pogrążamy się w ciszy przerywanej jedynie chrupiącymi odgłosami przeżuwania płatków.
Urodziłam się z syndromem sensorycznego odkształcenia pętli czasowej. Brzmi jak nazwa jakiegoś nieudanego eksperymentu science fiction, lecz w rzeczywistości to rzadkie schorzenie wywołujące fizyczne podróżowanie w czasie do określonych wspomnień pod wpływem doznań zmysłowych powiązanych z owym wspomnieniem. A przynajmniej tak było napisane w broszurce, którą dostałam w wieku dziewięciu lat. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy poszłam z tym do lekarza.
– Pierwotna przyczyna jest nieznana – powiedział wtedy. – Jednak wiele osób z tego wyrasta. Jest spora szansa, że z tobą będzie podobnie.
W moim przypadku wyzwalaczem zawsze jest zapach. Oznacza to, że kiedy poczuję coś związanego ze wspomnieniem, cofam się w czasie do tej właśnie chwili. Uprzedzam jednak, że nie za każdym razem. Nie sposób przewidzieć, kiedy to dokładnie nastąpi. W jednej sekundzie jestem w teraźniejszości, a w następnej znikam w połowie zdania, w połowie jedzenia kanapki czy w połowie cholera wie czego, i już jestem w przeszłości. Wraz z końcem wspomnienia wracam do rzeczywistości.
Czasami, tak jak wczoraj, znikam na dwie minuty. Najdłużej nie było mnie dziesięć minut.
Appa uczepił się słów lekarza jak tratwy ratunkowej. Od samego początku nazywał to fazą, przypominając mi, że to tylko kwestia czasu, aż z tego wyrosnę. Przez lata mu wierzyłam. Zniknięcia były na tyle rzadkie, że z łatwością można je było uznać za drobną niedogodność. Jednak obecnie, gdy dochodzi do nich coraz częściej, zaczęłam się zastanawiać. Co będzie, jeśli nigdy z tego nie wyrosnę? Co będzie, jeśli to nigdy nie przeminie?
Mży, gdy wybiegam z mieszkania. Naciągam na głowę kaptur kurtki przeciwdeszczowej, osłaniam dłonią aparat i przeczesuję wzrokiem ulicę w poszukiwaniu Nikity. Chwilę później widzę, jak wyjeżdża zza zakrętu swoim czerwonym mini cooperem, z uśmiechem naciska klakson.
Ten samochód to jej duma i radość. Rodzice dali go jej, gdy na początku roku zdała egzamin na prawo jazdy, a ona nazwała go pieszczotliwie Lukrecjusz. Nie mam pojęcia, kiedy i ja zdobędę prawo jazdy. Myśl o zniknięciu w środku jazdy i spowodowaniu jakiegoś potwornego wypadku powstrzymała mnie od przystąpienia nawet do egzaminu pisemnego. Nie wspominając już o tym, że aby móc prowadzić, ludzie z moim syndromem potrzebują oficjalnego zaświadczenia lekarskiego z pieczątką, a ja nie znam żadnego lekarza, który w obliczu moich ostatnich zniknięć zgodziłby się, żebym usiadła za kółkiem. Jednak Nikita, dobra duszyczka, podjeżdża po mnie co rano w drodze do szkoły. Siadam na fotelu pasażera, wdzięczna za to, że jestem w środku. Deszcz przybrał na sile. To typowe dla Vancouver, żeby rozpocząć marzec ulewą za ulewą.
– Dzień dobry – mówi Nikita. Ma na sobie pomarańczową letnią sukienkę i sandały na koturnie, bo bez względu na pogodę Nikita Lai-Sanders zawsze będzie ubrana tak, jakby był środek lata. – Jak poszła rozmowa z tatą?
– Dzień dobry. Dobrze. – Zapinam pas, odrobinę zbyt agresywnie.
Jej brwi podjeżdżają do góry.
– Dobrze w sensie „dobrze”, czy dobrze w sensie „DOBRZE”?
Dobrze oznacza dobrze. DOBRZE pisane wielkimi literami to z kolei nasz skrót od Doświadczyć Ogromnej Bezbrzeżnej Rozdzierającej Zgryzoty Egzystencjalnej. Brzmi może nieco zbyt melodramatycznie, ale gdy to wymyślałyśmy, miałyśmy po dwanaście lat i uważałyśmy się za geniuszki.
– DOBRZE – wzdycham.
– Aha. – Nikita posyła mi szybkie współczujące spojrzenie, włączając się do ruchu. – Nie wysłuchał cię? Nawet po tym, jak powiedziałaś mu, co się wczoraj stało?
– Szczerze mówiąc, ledwie byłam w stanie cokolwiek z siebie wykrztusić.
Kiwa głową na boki zgodnie z ruchem wycieraczek.
– Nie rozumiem tego. Gdybym to ja umiała podróżować w czasie, moi rodzice chcieliby wiedzieć o tym dosłownie wszystko. Jakie to było wspomnienie? Czy oni też w nim byli? Jak wyglądali? I tak dalej, i tak dalej.
– Znasz przecież mojego ojca – mówię.
Nikita milknie na chwilę.
– W sumie to nie. Wiem o nim tylko tyle, że powinnam zwracać się do niego per panie Roh i że jest o wiele młodszy od mojego taty. Ma jakieś czterdzieści lat, tak?
– W tym roku skończy trzydzieści sześć.
– Moi rodzice niedawno skończyli pięćdziesiąt siedem i zawsze mówią: „O rany, tata Aimee jest taki młody”. A poza tym twój ojciec jest jedną wielką niewiadomą.
Nie wiem, co na to odpowiedzieć. Nikita patrzy na mnie tak, jakby czekała, aż podrzucę więcej szczegółów. Zamiast tego włączam radio.
– Cóż, może twojego tatę niespecjalnie ciekawi, dokąd się cofasz, ale jeśli kiedykolwiek będziesz chciała o tym pogadać… – Nikita uśmiecha się do mnie. – Jestem do dyspozycji.
– Dzięki. – Odwzajemniam uśmiech.
Nie chodzi o to, że jej nie ufam. Gdybym o wspomnieniach, które odwiedzam, miała porozmawiać z jedną wybraną osobą, to byłaby nią Nikita. Opowiedziałam jej już o kilku – jak w przypadku Zniknięcia Numer Cztery, gdy ponownie przeżyłam chwilę, w której zaczęła się nasza przyjaźń, co miało miejsce w szóstej klasie, gdy zostałyśmy partnerkami przy wspólnym projekcie dotyczącym wykonania modelu wieloryba z masy papierowej (wyzwalaczem była woń gazety i kleju w płynie Elmer’s). Albo w przypadku Zniknięcia Numer Trzy, czyli wakacji spędzonych w Korei w wieku siedmiu lat, gdy jadłam placuszki hoddeok z pierwszym chłopcem, w którym kiedykolwiek się zadurzyłam, synem przyjaciela rodziny, który lubił rysować na sobie tatuaże na niby (wyzwalaczem był zapach cynamonu i miodu). Pozwoliłam, żeby narysował mi na nadgarstku gruszkę, i nie chciałam jej z siebie zmyć całymi tygodniami. Nikita do dziś lubi droczyć się ze mną z tego powodu.
Sęk w tym, że o jednych wspomnieniach mówi się łatwiej niż o innych. Nie znalazłam jeszcze sposobu na to, jak opowiedzieć o nich wszystkich. A zwłaszcza o tym, do którego cofnęłam się wczoraj.
Nikita chrząka dyskretnie.
– Chciałabym ci tylko przypomnieć, że w razie gdybyś wróciła do naszego pierwszego roku szkoły, to błagam cię, powstrzymaj mnie przed umawianiem się z Davidem. Znowu do mnie wypisuje. Koleś chyba nie złapał aluzji.
– To tak nie działa. Wiesz, że nie mogę niczego zmienić.
W swoich wspomnieniach nie mogę nawet się z nikim komunikować. Pojawiam się w nich jak niewidzialny dla wszystkich duch, uwięziony w miejscu i zmuszony do oglądania wspomnień rozgrywanych niczym sceny w filmie do momentu, w którym pora już wracać. Niemożność wejścia w jakąkolwiek interakcję zdecydowanie odbiera całą potencjalną przyjemność płynącą z podróżowania w czasie.
– Po prostu miej to na uwadze. Na wypadek, gdyby zasady się zmieniły – mówi.
– Zablokować Davida za wszelką cenę. Jasne, rozumiem. – Kiwam głową. – A tak w ogóle to po co on do ciebie pisze?
– Och, szkoda gadać – mówi Nikita, po czym przechodzi do wyjaśnień.
Opieram się wygodnie na siedzeniu, słuchając jednym uchem. Błądzę myślami, wracając do porannej rozmowy z appą i tego, co powiedziała Nikita. „Na wypadek, gdyby zasady miały się zmienić”.
Szczerze? Nie wiem nawet, jakie są te zasady. Wyczuwam określony zapach, znikam i wracam. W trakcie mojej nieobecności mija czas, więc nie jestem w stanie odzyskać tego, co ominęło mnie w teraźniejszości.
Wszystkiego, co wiem o syndromie sensorycznego odkształcenia pętli czasowej, dowiedziałam się z broszury, internetu i hermetycznego forum internetowego, które odkryłam kilka lat temu, skupiającego inne osoby ze zdiagnozowanym tym samym zaburzeniem. Do tego dochodziło tamto spotkanie w Vancouver, na które poszłam w ubiegłym roku, choć nie okazało się ono aż tak pomocne, jak sądziłam. Ale tak poza tym środki, które miałam do dyspozycji, zawsze wydawały mi się wystarczające. Jednak teraz… Opieram głowę o dłoń, czując wewnętrzny niepokój i wracając myślami do tej pierwszej wizyty, gdy miałam dziewięć lat. Wykonano mi badania krwi, prześwietlenia oraz poddano szczegółowej analizie całe ciało.
– Jesteś zupełnie zdrowa, żadnych odchyleń – powiedział lekarz. – A mimo to…
A mimo to.
– Nigdy nie spotkałem nikogo z tą chorobą – dodał. Zerknął na appę. – Gdybyśmy mogli porozmawiać na osobności o możliwości udziału Aimee w badaniach w szpitalu…
– Nie – odparł beznamiętnym tonem appa. – Nikt nie będzie przeprowadzał żadnych testów na mojej córce.
– Nie, nie, nie, panie Roh. To nie jest tak, jak pan myśli. Mówię o badaniach, które pomogłyby nam zrozumieć naturę tej choroby lepiej niż obecnie. Nic inwazyjnego. I, rzecz jasna, wszelkie badania zostałyby przeprowadzone za pańską zgodą.
Jednak appa nie chciał o tym słyszeć. Wstał i wziął mnie za rękę.
– Powiedział pan, iż jest spora szansa, że dziecko z tego wyrośnie.
– No cóż, tak. W przypadkach, o których czytałem…
– To wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. Poradzimy sobie z tym sami. Dziękuję.
I to by było na tyle.
Ciekawe, czy sprawy wyglądałyby inaczej, gdybym wzięła udział w tamtych badaniach. W tamtym czasie zniknęłam dopiero jeden raz. Czy gdybym to zrobiła, udałoby mi się powstrzymać pozostałe osiem razy? Bez zgody appy i tak nic by z tego nie wyszło. Albo mamy, gdyby nadal była z nami.
– …więc będziesz tam, tak? Na licytacji Rady Absolwentów? – Naglący ton głosu Nikity przywraca mnie do rzeczywistości. Prostuję się, próbując poskładać w całość brakujące elementy. – Potrzebuję wsparcia. David na bank będzie chciał mnie tam dorwać.
Okej, jestem prawie pewna, że mówi o dzisiejszej licytacji, która odbędzie się po szkole. Kiwam głową.
– Jasne, będę na pewno. Dobrze wiesz, że nikt tak nie ustawia krzeseł jak ja.
Uśmiecha się szeroko.
– Świetnie. Tylko mi nie zniknij, okej?
Mówi to w formie żartu, więc parskam śmiechem, choć jedyne, o czym potrafię myśleć, to to, jak DOBRZE się czuję.
Kiedyś znikałam raz na rok albo raz na dwa lata. Ale fakt, że doszło do tego już trzy razy w ciągu tego nowego roku… Może to nic nie znaczy. Może mój organizm pozbywa się wszystkiego za jednym zamachem, a ja już nigdy więcej nie zniknę. Jednak niepokój mnie nie opuszcza, tak jakby coś było nie tak.
Jakby moje ciało próbowało mi coś powiedzieć.
Skoro appa nie ma zamiaru potraktować tego poważnie, muszę wymyślić sposób, jak pomóc sobie sama.
FRAGMENT Z BROSZURY INFORMACYJNEJ DOTYCZĄCEJ SYNDROMU SENSORYCZNEGO ODKSZTAŁCENIA PĘTLI CZASOWEJ
Jednym z najtrudniejszych aspektów dla osób żyjących z SSOPC jest to, jak pozornie chaotyczna może być ich przypadłość. Ich doświadczeń nie da się porównać, a nawet w przypadku jednego człowieka wyzwalacz, który jednego dnia odsyła go do danego wspomnienia, następnym razem może nie przynieść tego samego efektu. To sprawia, że odkrycie, jakich wyzwalaczy unikać, może stanowić prawdziwe wyzwanie. Niemniej dla osób z SSOPC pomocne może być spisywanie wykazu swoich wyzwalaczy w celu wykrycia potencjalnych wzorców, lub przynajmniej prowadzenie zapisków dotyczących historii ich choroby.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji