Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Międzymorze - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Międzymorze - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 209 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

…grzmią­cy­mi pier­sia­mi bia­łe roz­trą­ca się mo­rze.

I z pie­ni­stej gar­dzie­li pia­sku stru­mie­nie wy­le­wa…

Adam Mic­kie­wicz

Za­chwy­ci­ła się fioł­ko­wa chmur­ka pięk­no­ścią ro­ga­te­go księ­ży­ca na go­dzi­nę przed wscho­dem. Roz­po­star­ła się, ni to uwiel­bie­nie bez­sil­ne przed srebr­nym ma­je­sta­tem, w dole jego po­ły­skli­wej bry­ły.

Nie może od­pły­nąć na wschód, nie może się na za­chód od­czoł­gać.

Da­le­kie nie­bo przy­bra­ło ko­lor po­ma­rań­czy doj­rze­wa­ją­cej w ogro­dach Wscho­du. Jak owoc doj­rze­wa­ją­cy, na­sy­ca się bla­skiem słoń­ca, któ­re zmie­rza w te stro­ny. W głę­bi­nie ja­snej nocy spo­czy­wa w bla­sku mie­sięcz­nym nie­ru­cho­my bór so­sno­wy. A bór utka­ny jest z ko­ron tak buj­nych, jak­by ży­wią­ce go pnie nie z bez­den­nych wy­ra­sta­ły pia­sków, lecz z tłu­ste­go iłu Na­łę­czo­wa.

Ani jed­na ga­łąz­ka, ani jed­na wit­ka, ani jed­na igła nie po­ru­sza się, nie wzdry­ga, nie po­wie­wa.

Za­milkł te­raz czuj­ny ko­gut, tak tę­sk­nią­cy za słoń­cem wśród pta­sie­go rodu jak sło­necz­nik i he­lio­trop wśród ro­ślin.

Go­łąb na­krył żół­tą źre­ni­cę bło­ną po­wie­ki i przy­tu­lił śnia­de łono do łona go­łę­bi­cy.

Ła­god­nie i nie­po­strze­że­nie wy­gi­na się po­łu­dnio­wy brzeg pół­wy­spu, przy­bie­ra­jąc w od­da­li kształt gło­wy i dzio­bu go­łę­bia.

Od tego dzio­ba zie­mi bie­gnie w bła­we mo­rze szlak le­d­wie do­strze­gal­ny dla oka. Tam w dali wid­no­krąg za­głę­bia się we mgłę fioł­ko­wą, a li­nia gra­na­to­wa za­zna­cza, iż to mo­rze bie­rze roz­brat z fir­ma­men­tem i wy­dzie­la się w mo­car­stwo swo­je od po­wie­trza bez gra­nic.

Ja­sny pas pia­sku, pe­łen bla­do­żół­tych od­cie­ni, jak wgię­ta pła­za mie­cza wiel­kie­go ście­le się na da­le­kiej prze­strze­ni.

Na tym otwar­tym nad­mo­rzu za­bie­gli­wa fala z ci­cha tej nocy pra­co­wa­ła. Przy­no­si­ła nie­stru­dze­nie i raz koło razu pół­ko­li­sty­mi na­rę­cza­mi kła­dąc w prze­gu­by i wią­za­nia, wśród ryt­mów nie­zmien­nych, mio­ta­ła we­bło, czy­li ki­dze­nę, czy­li mor­ską tra­wę, któ­rą z głę­bo­kich za­tar­gów, z mu­li­stych głę­bin wy­nio­sła i na ten strąd wy­dzie­li­ła.

Wie­lo­barw­na tra­wa ni­kle wid­nie­je na bla­dym po­brze­żu, ja­ko­by szlak ko­lo­ro­wy na de­li­kat­nym cia­łecz­ku mor­skiej cheł­bi, czy­li bar­wi­stej me­du­zy.

Wznio­sło się słoń­ce z to­pie­lisk, po­nad wszel­kie sło­wo pięk­niej­sze, rzu­ca­jąc ra­dość ży­wo­ta w lądy i w mo­rza.

Po­czu­ły nie zna­ną nam roz­kosz róże w ogro­dzie i wy­da­ły w spa­zmach roz­kwi­tu pach­ną­ce wes­tchnie­nie.

Roz­ry­wa się lep­ka cie­śnia ich płat­ków, gdy po dłu­gich desz­czach spa­dła na nie w ten czerw­co­wy po­ra­nek pło­mien­na sfe­ra upa­łu.

Nie­wi­dzial­ny kos, pu­stel­nik, ukry­ty w zie­lo­nych ga­łę­ziach so­sny po­chy­łej od wia­trów za­cho­du, któ­ra dlań pusz­czą jest ma­cie­rzy­stą i oj­czy­zną, wita słoń­ce uwiel­bia­ją­cym po­świ­stem.

Kar­ma­zy­no­wy kwiat be­go­nii dźwi­ga kie­lich swój spod pia­sku, któ­rym go chłosz­czą­ce wia­try i na­wal­ne desz­cze przy­bi­ły.

Wy­su­wa się zza cie­nia so­sny, ist­ny że­brak z mrocz­nej kruch­ty ko­ścio­ła stu­ka­ją­cy swy­mi ku­la­mi w po­śpie­chu na łeb na szy­ję, żeby zo­ba­czyć lśnią­ce koła ka­re­ty, w któ­rej ce­sarz In­dii w ma­je­sta­cie swym szyb­ko prze­jeż­dża.

Wznio­ślej­szy jest po­nad wszel­kie sło­wo uwiel­bie­nia ten po­wrót słoń­ca. Wiecz­ny jest i nie­zmien­ny, za­wsze ten sam, a nig­dy ani o jed­ne jotę, ani o jed­ne kre­skę nie mniej olśnie­wa­ją­cy i bu­dzą­cy zdu­mie­nie niż przed nie­skoń­czo­nym cza­su oce­anem.

Sie­je oto ob­ło­ki pyłu i za­pład­nia dzie­wi­cze słup­ki żyta na uro­dzaj­nej kę­pie Oksy­wia.

Po­ga­nia ła­wi­ce wio­sen­ne śle­dzi ku wo­dom na poły słod­kim, za­si­la­nym przez Wi­słę. Wy­ci­ska lep­kie soki z szy­szek mło­do­cia­nych so­sny. Otwie­ra wy­smu­kłe pąki nad­mor­skich goź­dzi­ków i wy­do­sta­je z nich strzę­pia­ste pła­tecz­ki, naj­de­li­kat­niej­szy­mi kre­ska­mi różu ni­kle za­bar­wio­ne.

Zbu­dził ze snu żół­te­go mo­ty­la i ka­zał mu w obłę­dzie szczę­śli­wym po­la­tać nad sza­fi­ro­wy­mi fa­la­mi mor­skich prze­stwo­rów.

Gru­ba chmu­ra, któ­ra ca­łu­nem ogar­nę­ła moją du­szę i ca­łu­nem za­sło­ni­ła moje oczy, od­wi­nę­ła się tego rana.

Dźwi­gną­łem gło­wę spod ca­łu­nu i pod­nio­słem oczy na tę stro­nę ubo­gą.

Uśmiech­nę­ły się do mnie wła­snym uśmie­chem mej du­szy wy­ży­ny, bia­łe za­spy piasz­czy­ste, bla­dą po­ro­śnię­te wy­dmu­szy­cą.

Ro­ze­śmie­ję się jesz­cze ze szczę­ścia mej mło­do­ści, od nad­mia­ru siły oczu, z prze­py­chu wła­dzy mo­jej, któ­ra nie­gdyś ra­do­śniej­sza by­wa­ła od pro­mie­ni sło­necz­nych.

Wy­sze­dłem ze zgni­li­zny i spo­śród la­ta­ją­cych błot mia­sta, gdzie mię ży­cie trzy­ma – spo­mię­dzy ka­na­łów i ka­wa­łów, oszustw, dow­ci­pów, bie­gów do mety dla po­chwy­ce­nia pie­nię­dzy, wła­dzy i sła­wy.

Wi­dzę na­resz­cie cia­ła ludz­kie, z któ­rych opa­dły stro­je, sza­ty, szma­ty i gał­ga­ny.

Wi­dzę na­resz­cie cia­ła ludz­kie w naj­pięk­niej­szym ich stro­ju, w spa­le­niź­nie, sza­cie peł­nej po­wa­bu.

Zgo­rza­łe od sło­necz­ne­go po­ża­ru, przej­rza­ne przez słoń­ce na wy­lot, za­bar­wi­ły się na rdza­wo, na rudo, na pło­wo.

Bia­łe, wy­mo­kło cia­ło miej­skie jest tu ob­mier­z­łe dla oczu, bu­dzą­ce wstręt jako śli­na.

Płu­ca tu od­dy­cha­ją po­wie­trzem, do któ­re­go nie do­się­ga brud, kurz, pył i la­ta­ją­ca w nich za­ra­za.

Klat­ki pier­sio­we męż­czyzn, ich kar­ki, że­bra, uda, lę­dź­wie, ręce i nogi pali nie­strzy­ma­ne słoń­ce ja­ko­by ty­siąc ty­się­cy lamp kwar­co­wych.

Ko­bie­ty mają tu nie tyl­ko sa­dło po­kry­te bia­łą skó­rą i bez­wład­ne kształ­ty god­ne po­ście­li i roz­ko­szy, lecz sil­ne ścię­gna, mię­śnie sprę­ży­ste i ko­ści peł­ne mocy. Na­wet ob­mierz­li, ułom­ni i szpet­ni na­bie­ra­ją tu wdzię­ku i kształ­tu.

Sta­rzec sie­dem­dzie­się­cio­let­ni wy­szedł­szy z błę­kit­nej ką­pie­li ćwi­czy gim­na­stycz­nie swe cia­ło, wy­rzu­ca to ręce, to nogi, zgi­na wie­ko­wy krę­go­słup, czasz­ką spa­lo­ną na czar­no po­ły­sku­je wo­ko­ło zwy­cię­ża­jąc nie­zwal­czo­ną si­wi­znę. Dzie­ci, ciem­ne lub rude od słoń­ca i wia­tru z po­łu­dnia, jak anio­ły igra­ją w bla­sku od­trą­co­nym przez fa­li­stą po­wierzch­nię.

W bry­zgach pia­ny bie­ga­jąc bez prze­rwy, no­szą ist­ną au­re­olę świe­tli­stą do­oko­ła sprę­ży­stych swych cia­łek.

Mo­rze wie­ku­iście ru­chli­we pod­nie­ca ener­gię ich sko­ków, prze­ści­gów, po­ru­szeń i tań­ców – wiatr wschod­ni po­pę­dza je z miej­sca na miej­sce – a świa­tło mi­ga­ją­ce na fa­lach – śmiech nie­skoń­czo­nej ra­do­ści w nich bu­dzi.

Ba­wią się z ol­brzy­mim po­two­rem, któ­ry szpik ich ko­ści mocą ży­cia na­sy­ca, a ze krwi na­sio­na za­ra­zy, ziar­na śmier­ci wy­pę­dza.

Chwy­ta­ją go za gar­dziel drob­ny­mi rącz­ka­mi, a kro­ple zło­ta i sre­bra sy­pią się na wsze stro­ny z ich ma­leń­kich pa­lusz­ków.

Da­le­ko, da­le­ko w mo­rze aż ku ła­wi­com pod­wod­nym, na któ­rych za­chły­sta się fala, pły­wacz­ka wy­su­nę­ła się mło­da. Pra­we i lewe jej ra­mię na prze­mia­ny świe­tli­stą wodę roz­trą­ca, a gło­wa o uro­dzie wspa­nia­łej raz wraz me­lo­dyj­nie, to w tę, to w tę stro­nę, jak w tań­cu się chy­li.

Na pod­sy­pi­skach tam, gdzie słoń­ce naj­ognist­szym przy­pie­ka po­ża­rem, leżą twa­rzą do bla­sku ostre­go nie­ru­cho­me ka­dłu­by na­sy­ca­ją­cych się świa­tłem.

Tam, gdzie już lu­dzi nie ma, łań­cuch za­chy­leń, bu­ga­jów i ostoi wgry­za się w pod­sy­pi­ska, a szczo­dra, od pia­ny czu­ba­ta fala wod­na nie­skoń­cze­nie w skok się na­rzu­ca.

Pal­ce nóg nie wgłę­bia­ją się i nie mogą od­ci­snąć na tym ciem­nym bo­isku, a pię­ta nie wię­zgnie w wy­chło­sta­nej i stward­nia­łej pła­sko­ci.

Na nie­ska­la­nym, przy­mor­skim chod­ni­ku pi­szą wciąż fale smu­gi dym­ne i sade. Po mi­lion­kroć mu­ska­ją i gła­dzą a do­pa­so­wu­ją w for­mę do­sko­na­łej płasz­czy­zny pia­sek, już daw­no-daw­no zmie­lo­ny na mąkę.

Nad głę­bią stro­ny, czy­li nad tą smu­gą przy­brzeż­ną, skąd pod­plusk na strąd wbie­ga, ciem­na lśni bar­wa.

Za nią cią­gną się zie­leń­ce, smu­gi pły­cizn, pod któ­ry­mi tkwi rewa i za­le­ga­ją pia­ski zdrad­ne.

Tam, z wiel­kich idąc od­da­leń, z ciem­nych bez­koń­ców, wały mo­rza spo­ty­ka­ją prze­szko­dę, wrą tedy, złosz­czą się, pie­nią.

Gdzie­nieg­dzie na mo­jej dro­dze wiąz­ka ru­de­go we­bła ude­rza w spoj­rze­nie, ku­dła­ta, śli­ska, ośli­nio­na i osy­pa­na bą­bla­mi.

Wy­dar­ło ją buj­ne mo­rze mocą swo­ją i wła­dzą, osto­ję i przy­tu­łek igra­ją­cych dor­szów i stor­ni, czy wy­dar­ła prze­mo­cą den­na mat­nia krę­ci­chy, ry­bac­kie­go nie­wo­du. Ani je­den ka­my­czek nie wy­no­si się z toni. Gdzie­nieg­dzie uła­mek sczer­nia­łe­go drze­wa, ko­rek lub szczą­tek wę­gla z czło­wie­cze­go kę­dyś ogni­ska czer­ni się z dala w bla­sku po­brze­ża jak reszt­ka wstręt­ne­go bru­du.

Mo­rze otrzą­sem we­wnętrz­nej od­ra­zy i wo­mi­tem ze­wnętrz­nym wy­rzu­ci­ło go z sie­bie. Ostra weł­na nie­ustan­nym za­ko­sem pod­bi­ja sta­re piasz­czy­ste po­kła­dy, pod­rzy­na nie­ma­te­rial­nym swym cyr­klem wy­pu­kłe pół­wy­spy i wklę­słe za­to­ki. Tu i tam od­sła­nia barw­ne ostrze, ni­kły­mi zdo­bio­ne ko­lo­ry, ubi­te daw­no, ukle­pa­ne war­stwi­ce.

Nie­stru­dzo­ny, jed­no­staj­ny po­szum mor­ski prze­są­cza się w po­przek ci­szy. Lecz oto zni­we­czył go i roz­trą­cił sze­lest plusz­czą­cy i świsz­czą­cy.

Wy­smu­kły, nagi mło­dzie­niec, o bu­do­wie efe­ba, wszy­stek brą­zo­wy, z twa­rzą, w któ­rej tyl­ko biał­ka oczu bły­ska­ją, jed­no­staj­ny­mi sko­ka­mi pla­żę mija. Kark jego jest pro­sty, ło­pat­ki w tył po­da­ne, kę­dzie­rza­wa gło­wa za­dar­ta, ręce pod pa­cha­mi zło­żo­ne i za­ci­śnię­te dło­nie.

Pierz­chli­wie pry­ska spod jego by­strych a roz­ro­słych stóp mor­skie roz­po­star­cie na strą­dach.

Zda się, iż pie­rza­ste skrzy­dła mi­ga­ją z pra­wej i z le­wej stro­ny u każ­dej jego sto­py mie­dzia­nej.

Zda się, iż to skrzy­dło­pię­ty Her­mes z Olim­pii ock­nął się i prze­bie­ga wy­brze­żem mo­rza pół­no­cy.

Ciem­na po­stać w oczach od­da­la się, męt­nie­je, mgłą się za­wścią­ga. Da­le­ko w błę­ki­cie zni­ka.

Na przy­mor­skim chod­ni­ku, któ­ry sta­no­wi wschod­nie brzu­ś­ce przy­ro­stów pół­wy­spu, wciąż li­nia zło­to­fa­li­sta wy­ni­ka i przy­ga­sa.

Nie ma tam już lu­dzi.

Na­resz­cie – nie ma ni­ko­go.

Bie­li się tyl­ko w da­le­kim błę­ki­cie sta­do mew wie­cu­ją­cych. Zło­żo­ne są ich pło­we, smuż­ką bia­łą ośnie­żo­ne skrzy­dła i bia­łe gło­wy wid­nie­ją z dala na fali.

Z sio­dła­tej bar­wy zwierzch­nie­go płasz­cza swych piór po­dob­ne do mo­rza w czas burz­li­wy – bar­wą gło­wy i spód­nic na­śla­du­ją pia­ny pę­dzą­ce na czu­bach bał­wa­nów. Spło­szo­ne wi­do­kiem przy­chod­nia, pierz­cha­ją, wnet jed­nak zla­tu­ją bia­ły­mi pier­sia­mi we wzdę­te pod­rzu­ty ży­wio­łu i jak ło­dzie czło­wie­cze po­no­sić się każą. Jed­na tyl­ko, od­bi­ta od sta­da, wciąż krą­ży.

W moją stro­nę na­wra­ca.

Uno­si się wy­żej i ni­żej, jak ja­strząb ko­łu­je, leci w pra­wo i w lewo. Jak strza­ła wprost na mnie przy­pa­da z wy­raź­nym za­mia­rem na­pa­ści. Wi­dzę tuż nad swą gło­wą roz­po­star­te jej skrzy­dła, dziób roz­war­ty, sły­szę krzyk chra­pli­wy i dzi­ki.

Gdy­bym kij swój po­dźwi­gnął, zna­lazł ka­mień, ude­rzył z ca­łej mocy ra­mie­nia, za­bił­bym na­past­ni­cę.

Do­strze­gła czy prze­czu­ła nie­wia­do­mą mi wła­dzą ten za­sób mej po­tę­gi, ten im­puls mo­jej woli, bo krzyk jej stał się ostry, zło­wro­gi, za­iste wo­jen­ny. Nie in­a­czej – wy­zwa­ła mię do boju!

– Cze­góż ode mnie chcesz, skrzy­dla­ta? Com ci krzyw, śnież­no­pió­ra? Czy i ty w tej sa­mot­ni, na gra­ni­cy wód i pia­sków, tyl­ko pra­wa woj­ny za pra­wa uzna­jesz?

Krzyk ry­bi­twy nie ustał, nie zni­żył się, nie na­cichł, lecz się wzniósł i do­się­gnął gra­ni­cy obrzy­dli­wej roz­pa­czy. Zro­zu­mia­łem treść tych pta­sich okrzy­ków.

Zro­zu­mia­łem do­kład­nie.

Po­czy­tu­je mię, wi­dać, za kształt śmier­ci dwu­no­giej, któ­ra zmie­rza w kie­run­ku jej gniaz­da. Krok mój po­czy­tu­je za krok śmier­ci, któ­ry lada chwi­la zni­we­czy gniaz­do, ukry­te kę­dyś w za­gaj ach charsz­czów i ba­dy­lów tej stro­ny, ukrę­co­ne z kol­cza­stych włó­kien mi­ko­łaj­ka.

Wiem, do­brze wiem, co jest w krwio­no­śnym ser­cu, gdy dwu­no­ga śmierć zbli­ża się do gniaz­da przy­tu­lo­ne­go do zie­mi.

Wiem, do­brze wiem, co jest w roz­war­tych oczach, gdy spo­koj­na, obo­jęt­na, ra­do­sna prze­cha­dza się w po­bli­żu, na ścież­ce pro­wa­dzą­cej do pro­gu.

Mam w gar­dzie­li ten sam krzyk, któ­ry się spod twe­go ser­ca wy­dzie­ra, pta­ku po­pie­la­ty.

Każ­dy od­cień chra­pli­wy pa­mię­tam na wi­dok przy­bli­ża­nia się i na wi­dok od­da­le­nia. Znam tak­że od­cień tego krzy­ku, gdy nie omi­ja schro­nie­nia i, wpo­śród ty­sią­ca in­nych, do mo­je­go je­dy­nie wy­bie­ra się w od­wie­dzi­ny, gdy – po ty­siąc­kroć prze­klę­ta! – na moim nie­szczę­snym ser­cu wszech­mo­cy swo­jej pró­bu­je.

– Ucisz się, mat­ko!

Nie ja to je­stem kształ­tem śmier­ci two­jej lub czy­jej­kol­wiek, kogo aż do śmier­ci mi­łu­jesz.

Ja je­stem jako i ty, je­dy­nie ptak po­lot­ny, któ­re­go skrzy­dła bu­rza z pra­wa i z lewa pod­bi­ja.

Przez two­ją świę­tą trwo­gę, przez twój krzyk ża­ło­snej mi­ło­ści nie­chaj bez­piecz­ne bę­dzie twe gniaz­do małe!

Wy­pro­wadź cich­cem a nie­obacz­kiem przed zbój­ca­mi dzie­ciąt­ka swo­je mię­dzy dwie błę­kit­ne ot­chła­nie, wyż­szą i niż­szą, mię­dzy nie­bo i mo­rze.

Nie­chaj szczę­śli­wie, we­dług swo­jej na­tu­ry, w roz­ko­szy by­to­wa­nia wy­gną su­sta­wy i pió­ra swych skrzy­deł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: