- W empik go
Międzymorze - ebook
Międzymorze - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 209 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I z pienistej gardzieli piasku strumienie wylewa…
Adam Mickiewicz
Zachwyciła się fiołkowa chmurka pięknością rogatego księżyca na godzinę przed wschodem. Rozpostarła się, ni to uwielbienie bezsilne przed srebrnym majestatem, w dole jego połyskliwej bryły.
Nie może odpłynąć na wschód, nie może się na zachód odczołgać.
Dalekie niebo przybrało kolor pomarańczy dojrzewającej w ogrodach Wschodu. Jak owoc dojrzewający, nasyca się blaskiem słońca, które zmierza w te strony. W głębinie jasnej nocy spoczywa w blasku miesięcznym nieruchomy bór sosnowy. A bór utkany jest z koron tak bujnych, jakby żywiące go pnie nie z bezdennych wyrastały piasków, lecz z tłustego iłu Nałęczowa.
Ani jedna gałązka, ani jedna witka, ani jedna igła nie porusza się, nie wzdryga, nie powiewa.
Zamilkł teraz czujny kogut, tak tęskniący za słońcem wśród ptasiego rodu jak słonecznik i heliotrop wśród roślin.
Gołąb nakrył żółtą źrenicę błoną powieki i przytulił śniade łono do łona gołębicy.
Łagodnie i niepostrzeżenie wygina się południowy brzeg półwyspu, przybierając w oddali kształt głowy i dziobu gołębia.
Od tego dzioba ziemi biegnie w bławe morze szlak ledwie dostrzegalny dla oka. Tam w dali widnokrąg zagłębia się we mgłę fiołkową, a linia granatowa zaznacza, iż to morze bierze rozbrat z firmamentem i wydziela się w mocarstwo swoje od powietrza bez granic.
Jasny pas piasku, pełen bladożółtych odcieni, jak wgięta płaza miecza wielkiego ściele się na dalekiej przestrzeni.
Na tym otwartym nadmorzu zabiegliwa fala z cicha tej nocy pracowała. Przynosiła niestrudzenie i raz koło razu półkolistymi naręczami kładąc w przeguby i wiązania, wśród rytmów niezmiennych, miotała webło, czyli kidzenę, czyli morską trawę, którą z głębokich zatargów, z mulistych głębin wyniosła i na ten strąd wydzieliła.
Wielobarwna trawa nikle widnieje na bladym pobrzeżu, jakoby szlak kolorowy na delikatnym ciałeczku morskiej chełbi, czyli barwistej meduzy.
Wzniosło się słońce z topielisk, ponad wszelkie słowo piękniejsze, rzucając radość żywota w lądy i w morza.
Poczuły nie znaną nam rozkosz róże w ogrodzie i wydały w spazmach rozkwitu pachnące westchnienie.
Rozrywa się lepka cieśnia ich płatków, gdy po długich deszczach spadła na nie w ten czerwcowy poranek płomienna sfera upału.
Niewidzialny kos, pustelnik, ukryty w zielonych gałęziach sosny pochyłej od wiatrów zachodu, która dlań puszczą jest macierzystą i ojczyzną, wita słońce uwielbiającym poświstem.
Karmazynowy kwiat begonii dźwiga kielich swój spod piasku, którym go chłoszczące wiatry i nawalne deszcze przybiły.
Wysuwa się zza cienia sosny, istny żebrak z mrocznej kruchty kościoła stukający swymi kulami w pośpiechu na łeb na szyję, żeby zobaczyć lśniące koła karety, w której cesarz Indii w majestacie swym szybko przejeżdża.
Wznioślejszy jest ponad wszelkie słowo uwielbienia ten powrót słońca. Wieczny jest i niezmienny, zawsze ten sam, a nigdy ani o jedne jotę, ani o jedne kreskę nie mniej olśniewający i budzący zdumienie niż przed nieskończonym czasu oceanem.
Sieje oto obłoki pyłu i zapładnia dziewicze słupki żyta na urodzajnej kępie Oksywia.
Pogania ławice wiosenne śledzi ku wodom na poły słodkim, zasilanym przez Wisłę. Wyciska lepkie soki z szyszek młodocianych sosny. Otwiera wysmukłe pąki nadmorskich goździków i wydostaje z nich strzępiaste płateczki, najdelikatniejszymi kreskami różu nikle zabarwione.
Zbudził ze snu żółtego motyla i kazał mu w obłędzie szczęśliwym polatać nad szafirowymi falami morskich przestworów.
Gruba chmura, która całunem ogarnęła moją duszę i całunem zasłoniła moje oczy, odwinęła się tego rana.
Dźwignąłem głowę spod całunu i podniosłem oczy na tę stronę ubogą.
Uśmiechnęły się do mnie własnym uśmiechem mej duszy wyżyny, białe zaspy piaszczyste, bladą porośnięte wydmuszycą.
Roześmieję się jeszcze ze szczęścia mej młodości, od nadmiaru siły oczu, z przepychu władzy mojej, która niegdyś radośniejsza bywała od promieni słonecznych.
Wyszedłem ze zgnilizny i spośród latających błot miasta, gdzie mię życie trzyma – spomiędzy kanałów i kawałów, oszustw, dowcipów, biegów do mety dla pochwycenia pieniędzy, władzy i sławy.
Widzę nareszcie ciała ludzkie, z których opadły stroje, szaty, szmaty i gałgany.
Widzę nareszcie ciała ludzkie w najpiękniejszym ich stroju, w spaleniźnie, szacie pełnej powabu.
Zgorzałe od słonecznego pożaru, przejrzane przez słońce na wylot, zabarwiły się na rdzawo, na rudo, na płowo.
Białe, wymokło ciało miejskie jest tu obmierzłe dla oczu, budzące wstręt jako ślina.
Płuca tu oddychają powietrzem, do którego nie dosięga brud, kurz, pył i latająca w nich zaraza.
Klatki piersiowe mężczyzn, ich karki, żebra, uda, lędźwie, ręce i nogi pali niestrzymane słońce jakoby tysiąc tysięcy lamp kwarcowych.
Kobiety mają tu nie tylko sadło pokryte białą skórą i bezwładne kształty godne pościeli i rozkoszy, lecz silne ścięgna, mięśnie sprężyste i kości pełne mocy. Nawet obmierzli, ułomni i szpetni nabierają tu wdzięku i kształtu.
Starzec siedemdziesięcioletni wyszedłszy z błękitnej kąpieli ćwiczy gimnastycznie swe ciało, wyrzuca to ręce, to nogi, zgina wiekowy kręgosłup, czaszką spaloną na czarno połyskuje wokoło zwyciężając niezwalczoną siwiznę. Dzieci, ciemne lub rude od słońca i wiatru z południa, jak anioły igrają w blasku odtrąconym przez falistą powierzchnię.
W bryzgach piany biegając bez przerwy, noszą istną aureolę świetlistą dookoła sprężystych swych ciałek.
Morze wiekuiście ruchliwe podnieca energię ich skoków, prześcigów, poruszeń i tańców – wiatr wschodni popędza je z miejsca na miejsce – a światło migające na falach – śmiech nieskończonej radości w nich budzi.
Bawią się z olbrzymim potworem, który szpik ich kości mocą życia nasyca, a ze krwi nasiona zarazy, ziarna śmierci wypędza.
Chwytają go za gardziel drobnymi rączkami, a krople złota i srebra sypią się na wsze strony z ich maleńkich paluszków.
Daleko, daleko w morze aż ku ławicom podwodnym, na których zachłysta się fala, pływaczka wysunęła się młoda. Prawe i lewe jej ramię na przemiany świetlistą wodę roztrąca, a głowa o urodzie wspaniałej raz wraz melodyjnie, to w tę, to w tę stronę, jak w tańcu się chyli.
Na podsypiskach tam, gdzie słońce najognistszym przypieka pożarem, leżą twarzą do blasku ostrego nieruchome kadłuby nasycających się światłem.
Tam, gdzie już ludzi nie ma, łańcuch zachyleń, bugajów i ostoi wgryza się w podsypiska, a szczodra, od piany czubata fala wodna nieskończenie w skok się narzuca.
Palce nóg nie wgłębiają się i nie mogą odcisnąć na tym ciemnym boisku, a pięta nie więzgnie w wychłostanej i stwardniałej płaskoci.
Na nieskalanym, przymorskim chodniku piszą wciąż fale smugi dymne i sade. Po milionkroć muskają i gładzą a dopasowują w formę doskonałej płaszczyzny piasek, już dawno-dawno zmielony na mąkę.
Nad głębią strony, czyli nad tą smugą przybrzeżną, skąd podplusk na strąd wbiega, ciemna lśni barwa.
Za nią ciągną się zieleńce, smugi płycizn, pod którymi tkwi rewa i zalegają piaski zdradne.
Tam, z wielkich idąc oddaleń, z ciemnych bezkońców, wały morza spotykają przeszkodę, wrą tedy, złoszczą się, pienią.
Gdzieniegdzie na mojej drodze wiązka rudego webła uderza w spojrzenie, kudłata, śliska, ośliniona i osypana bąblami.
Wydarło ją bujne morze mocą swoją i władzą, ostoję i przytułek igrających dorszów i storni, czy wydarła przemocą denna matnia kręcichy, rybackiego niewodu. Ani jeden kamyczek nie wynosi się z toni. Gdzieniegdzie ułamek sczerniałego drzewa, korek lub szczątek węgla z człowieczego kędyś ogniska czerni się z dala w blasku pobrzeża jak resztka wstrętnego brudu.
Morze otrząsem wewnętrznej odrazy i womitem zewnętrznym wyrzuciło go z siebie. Ostra wełna nieustannym zakosem podbija stare piaszczyste pokłady, podrzyna niematerialnym swym cyrklem wypukłe półwyspy i wklęsłe zatoki. Tu i tam odsłania barwne ostrze, nikłymi zdobione kolory, ubite dawno, uklepane warstwice.
Niestrudzony, jednostajny poszum morski przesącza się w poprzek ciszy. Lecz oto zniweczył go i roztrącił szelest pluszczący i świszczący.
Wysmukły, nagi młodzieniec, o budowie efeba, wszystek brązowy, z twarzą, w której tylko białka oczu błyskają, jednostajnymi skokami plażę mija. Kark jego jest prosty, łopatki w tył podane, kędzierzawa głowa zadarta, ręce pod pachami złożone i zaciśnięte dłonie.
Pierzchliwie pryska spod jego bystrych a rozrosłych stóp morskie rozpostarcie na strądach.
Zda się, iż pierzaste skrzydła migają z prawej i z lewej strony u każdej jego stopy miedzianej.
Zda się, iż to skrzydłopięty Hermes z Olimpii ocknął się i przebiega wybrzeżem morza północy.
Ciemna postać w oczach oddala się, mętnieje, mgłą się zawściąga. Daleko w błękicie znika.
Na przymorskim chodniku, który stanowi wschodnie brzuśce przyrostów półwyspu, wciąż linia złotofalista wynika i przygasa.
Nie ma tam już ludzi.
Nareszcie – nie ma nikogo.
Bieli się tylko w dalekim błękicie stado mew wiecujących. Złożone są ich płowe, smużką białą ośnieżone skrzydła i białe głowy widnieją z dala na fali.
Z siodłatej barwy zwierzchniego płaszcza swych piór podobne do morza w czas burzliwy – barwą głowy i spódnic naśladują piany pędzące na czubach bałwanów. Spłoszone widokiem przychodnia, pierzchają, wnet jednak zlatują białymi piersiami we wzdęte podrzuty żywiołu i jak łodzie człowiecze ponosić się każą. Jedna tylko, odbita od stada, wciąż krąży.
W moją stronę nawraca.
Unosi się wyżej i niżej, jak jastrząb kołuje, leci w prawo i w lewo. Jak strzała wprost na mnie przypada z wyraźnym zamiarem napaści. Widzę tuż nad swą głową rozpostarte jej skrzydła, dziób rozwarty, słyszę krzyk chrapliwy i dziki.
Gdybym kij swój podźwignął, znalazł kamień, uderzył z całej mocy ramienia, zabiłbym napastnicę.
Dostrzegła czy przeczuła niewiadomą mi władzą ten zasób mej potęgi, ten impuls mojej woli, bo krzyk jej stał się ostry, złowrogi, zaiste wojenny. Nie inaczej – wyzwała mię do boju!
– Czegóż ode mnie chcesz, skrzydlata? Com ci krzyw, śnieżnopióra? Czy i ty w tej samotni, na granicy wód i piasków, tylko prawa wojny za prawa uznajesz?
Krzyk rybitwy nie ustał, nie zniżył się, nie nacichł, lecz się wzniósł i dosięgnął granicy obrzydliwej rozpaczy. Zrozumiałem treść tych ptasich okrzyków.
Zrozumiałem dokładnie.
Poczytuje mię, widać, za kształt śmierci dwunogiej, która zmierza w kierunku jej gniazda. Krok mój poczytuje za krok śmierci, który lada chwila zniweczy gniazdo, ukryte kędyś w zagaj ach charszczów i badylów tej strony, ukręcone z kolczastych włókien mikołajka.
Wiem, dobrze wiem, co jest w krwionośnym sercu, gdy dwunoga śmierć zbliża się do gniazda przytulonego do ziemi.
Wiem, dobrze wiem, co jest w rozwartych oczach, gdy spokojna, obojętna, radosna przechadza się w pobliżu, na ścieżce prowadzącej do progu.
Mam w gardzieli ten sam krzyk, który się spod twego serca wydziera, ptaku popielaty.
Każdy odcień chrapliwy pamiętam na widok przybliżania się i na widok oddalenia. Znam także odcień tego krzyku, gdy nie omija schronienia i, wpośród tysiąca innych, do mojego jedynie wybiera się w odwiedziny, gdy – po tysiąckroć przeklęta! – na moim nieszczęsnym sercu wszechmocy swojej próbuje.
– Ucisz się, matko!
Nie ja to jestem kształtem śmierci twojej lub czyjejkolwiek, kogo aż do śmierci miłujesz.
Ja jestem jako i ty, jedynie ptak polotny, którego skrzydła burza z prawa i z lewa podbija.
Przez twoją świętą trwogę, przez twój krzyk żałosnej miłości niechaj bezpieczne będzie twe gniazdo małe!
Wyprowadź cichcem a nieobaczkiem przed zbójcami dzieciątka swoje między dwie błękitne otchłanie, wyższą i niższą, między niebo i morze.
Niechaj szczęśliwie, według swojej natury, w rozkoszy bytowania wygną sustawy i pióra swych skrzydeł.