Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miejsca cieniste - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
21 czerwca 2023
Ebook
35,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,99

Miejsca cieniste - ebook

Witek z pozoru jest wymarzonym mężem. Jednak kiedy decyduje się przyjąć pod swój dach przyjaciela, który właśnie wyszedł z więzienia, Anna jest przerażona. Przez lata Krzysztof był tylko odległym cieniem, historią z przeszłości. Od dziś będą dzielić z nim dom.

Traf chce, że kilka dni po pojawieniu się mężczyzny w okolicy ginie dziesięcioletnia Iga, a życie jej rodziców – Łukasza i Pauli – przeradza się w piekło.

Miejsca cieniste to opowieść o tym, jak ludzkie losy – dawnych przyjaciół, niedoszłych kochanków, sąsiadów, bliskiej rodziny i przypadkowo poznanych osób – splatają się bezpowrotnie. A także o tym, że strata przychodzi niekiedy w najmniej spodziewanym momencie, stopniowo sącząc swój jad i nieodwracalnie zatruwając życie.

Jacek Kalinowski – zwycięzca konkursu EMPiK Go Short, uczestnik warsztatów pisarskich w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu oraz laureat licznych konkursów literackich. Pierwszą umowę wydawniczą na trzy książki podpisał… nie mając napisanej ani jednej! Na co dzień miłośnik spokoju i ciszy, co przy dwóch córkach w wieku wczesnoszkolnym najczęściej bywa marzeniem ściętej głowy.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-6747-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Wiedział, że to może się skończyć bardzo źle, ale dawno nie dotykał tak młodej, miękkiej skóry.

Brakowało mu tego.

To, że on wcale taki nie jest, powtarzał sobie tylko do pewnego momentu.

Wcześniej jeździł dłońmi po jej udach w górę i w dół, jakby chciał ją rozgrzać. Nie odniósł wrażenia, że jej się to nie podoba, dlatego zwolnił i zaczął podjeżdżać coraz wyżej. W coraz cieplejsze rejony.

Mogłaby dać mu do zrozumienia, że ma coś przeciwko. I że nie chce tu być.

Uszanowałby to. Nie zrobiłby jej krzywdy.

Przecież on wcale taki nie jest.

− Nie… − jęknęła moment później, ale jego zdaniem niezbyt zdecydowanie. Mogłaby głośniej i jakoś ostrzej. A nie tak od niechcenia. − Nie, nie, proszę, nie.

Przypatrywał jej się chwilę.

Miała tak chude ręce w nadgarstkach. Chwycił ją za nie, siłą odgiął nad głowę i puścił. Z ciekawości, żeby zobaczyć, co się stanie. Zaśmiał się w duchu, bo od razu zasłoniła twarz, a ta przecież mało go obchodziła. Pomyślał, że to pewnie jakiś pierwotny odruch. Jak u ludzi atakowanych przez bezwzględnego drapieżnika. Zawsze wtedy instynktownie chroni się głowę. Szyję. Oczy. Także ludzie spadający w samolocie z ogromnej wysokości tuż przed uderzeniem w ziemię zasłaniają twarze, choć przecież nie ma to większego sensu.

Stanął pod oknem i zaciągnął granatową kotarę na całą długość karnisza. Na wszystkim w pokoju osiadł cień.

Obrócił się i przez krótki czas przyzwyczajał wzrok do półmroku.

Nawet stąd czuł jej szampon do włosów.

I nawet stąd, gdy na powrót zaczął dostrzegać poszczególne kształty, nietrudno było się zorientować, że słabła coraz bardziej.

Chyba zasnęła.

Ale znów z rękami na oczach, ustach i nosie.

Zastanawiał się, jak ona oddycha.

Jeżeli w ogóle oddycha.

Dlatego, wyłącznie po to, żeby zrobić jej na przekór, postanowił, że zacznie właśnie od twarzy. To znaczy zacząłby, gdyby oczywiście był takim człowiekiem, jakim nie jest.

Nie zdążył podejść z powrotem do łóżka, kiedy wystrzeliła z pościeli w jakimś ostatnim zrywie.

Tak mu się właśnie wydawało, że udaje. Sił wystarczyło jej na dwa chwiejne kroki i nie chodzi nawet o to, że zaplątała się w kołdrę, którą sama zrzuciła sobie pod nogi. Na nic więcej nie było ją stać. Zrobiła jakiś dziwny półpiruet, machnęła rękami, jakby chciała go złapać za koszulkę, choć dzieliło ich dobre dwa metry, i runęła plecami na podłogę.

Podszedł do niej ostrożnie. Sam nieomal stracił równowagę, trochę przez ten półmrok, a trochę przez alkohol. U niej musiał zadziałać ze zdwojoną siłą. Jest taka drobna.

Nachylił się tuż nad jej mostkiem. Usłyszał cichy jęk, który nie brzmiał wcale jak skarga. Bardziej jak westchnięcie z rozkoszy.

Poczuł zapach świeżej, jędrnej skóry.

Wtedy w jego głowie zapadła decyzja, że to zrobi.

Nawet jeśli nie był takim człowiekiem, to… przez chwilę mógł się nim stać.

Nikt się nie dowie.

Dlatego nie miała szans.

Leżała z rękami wyrzuconymi na boki, jakby chciała, żeby się do niej przytulił.

I wreszcie nie zasłaniała twarzy.

Jeśli jeszcze nie straciła przytomności na tej podłodze, to prawdopodobnie właśnie zrozumiała, że jest już dla niej za późno.ROZDZIAŁ 1

ANNA

− Myślałem o tym, żeby Krzysztof u nas zamieszkał.

Zmywam naczynia, gdy Witek nagle wypowiada to zdanie. Tak samo nagle musiał pojawić się tuż za mną, dlatego wzdrygam się na dźwięk jego głosu, bo do tej pory myślałam, że jestem w kuchni sama.

Czuję jego dłonie na biodrach. W normalnych okolicznościach byłoby mi miło, ale obce imię w ustach Witka sprawia, że nie chcę teraz nikogo dotykać. I niczego. Tymczasem ciepłe ciało przywiera do moich pleców. Witek blokuje mi łokcie, zastygam więc z gąbką w ręce i próbuję przeanalizować ten krótki komunikat.

Myślał o tym, żeby Krzysztof u nas zamieszkał.

Milczy, uważając chyba, że to, co powiedział, w zupełności wystarcza, a odpowiedzialność za dalszą dyskusję spoczywa teraz na moich barkach.

Ale przez chwilę nie wiem, do czego mój mąż zmierza.

Odwracam się do niego. Z rąk ścieka mi piana. Nie taka z reklamy płynu do naczyń. Tam jest zawsze połyskliwa i sprężysta jak wata cukrowa. Ta jest rzadka i lekko brązowa, bo myję właśnie płytę grilla elektrycznego. Paskudztwo. Resztki zastygłego tłuszczu i przypalonego mięsa poukrywały się w zagłębieniach i podłużnych, żeberkowatych otworach. Nie obejdzie się bez patyczków do uszu.

Na podłodze kilka wielkich kropel łączy się z następnymi, tworząc coraz większą kałużę, unoszę więc lekko ręce, ale wtedy woda cienkimi, łaskoczącymi strużkami biegnie w stronę łokci. Nie wiem, co gorsze: tłuste plamy na łączeniach paneli czy ten oleisty brud na przedramionach. Mam wrażenie, że jeśli go zaraz nie wytrę, to powolutku znajdzie drogę w kolejne rewiry mojego ciała. Pachy. Później plecy. I zagłębieniem w dół, w stronę lędźwi.

− O czym ty mówisz? Ten Krzysztof?

Witek sięga po papierowy ręcznik. Chcę od razu całą rolkę, ale on rwie papier wzdłuż perforacji i wydziela mi listki jeden po drugim. Patrzy przy tym na mnie, jakbym nie znała odpowiedzi na pierwsze, najłatwiejsze pytanie w teleturnieju. W jego oczach migocze odrobina niedowierzania, ciut drwiny, ale najwięcej zadowolenia, że on wie coś, o czym ja nie mam bladego pojęcia.

− Ten Krzysztof? − pytam jeszcze raz, głośniej.

− Tak, a który? − Witek się uśmiecha.

− Ale on… − Głos więźnie mi w gardle, jakbym żuła suche liście. − On jest przecież w…

− Wychodzi. W przyszły piątek.

− Kiedy się o tym dowiedziałeś?

− Jakoś tydzień temu.

− I… − Ostrożnie dobieram słowa. − Co dokładnie masz na myśli, mówiąc, że miałby u nas zamieszkać?

− Zamieszkać… − Witek wzdycha, choć nie ja pierwsza użyłam tego określenia. − Może rzeczywiście to za duże słowo. Chodzi mi o to, żeby go, wiesz, przezimować, zanim nie poczuje się swobodnie na wolności. Woda.

− Co?

− Wodę zakręć. − Witek celuje palcem w kran za moimi plecami. − Marnujesz.

Denerwuje mnie to, że tak skacze po tematach.

Ma na sobie jaskrawy strój do biegania. Chciał mi powiedzieć, że rozważa przenocowanie swojego przyjaciela, który za dziewięć dni wychodzi z więzienia, po czym przytulić mnie, napełnić bidon lemoniadą i radośnie potruchtać w stronę lasu.

Staram się ukryć drżenie głosu.

− Kochanie, skąd w ogóle taki pomysł? W naszym domu? Jak to sobie wyobrażasz?

Ciężko mi przetworzyć to, co przed chwilą usłyszałam.

Po takiej pomocy, jaką Krzysztof od nas otrzymywał, myślałam, że to się wreszcie skończy.

Nigdy nie poznałam go osobiście. Po liceum rozjechali się z Witkiem w dwóch różnych kierunkach: mój mąż na studia do Wrocławia, a Krzysztof do Gorzowa Wielkopolskiego. I kiedy poznałam Witka na drugim roku logistyki, Krzysztof był jedynie opowieścią, powtarzaną coraz rzadziej, aż w końcu, gdy wyjechał do Portugalii, stał się tylko z rzadka wspominanym przyjacielem z dzieciństwa i wczesnej młodości.

Do czasu historii z więzieniem.

Nie wiedzieliśmy nawet, że Krzysztof jest w Polsce. Kiedy trafił za kratki, skontaktował się z Witkiem. Nie miał nikogo. Jest jedynakiem, rodziców stracił tuż przed osiemnastką, nie ożenił się, a przyjaźnie z czasów pobytu na południu Europy nie przetrwały.

Został mu wyłącznie mój mąż.

Co miesiąc Witek przelewał trzysta złotych na jego konto. Dobrze wiedziałam, na co idą pieniądze za kratami. Choć kantyna nie różniła się zbytnio od sklepu osiedlowego, najlepiej schodziły papierosy i kawa, które robiły za więzienną walutę.

− Nic mi wcześniej nie mówiłeś. − Wyrzucam kulę mokrego papieru do kosza pod zlewem.

− O czym? O mieszkaniu?

− Nie, że wychodzi z więzienia. Że to już.

Witek przewraca oczami i wypuszcza powietrze z płuc.

− Rozmawialiśmy o tym, żeby mu jakoś pomóc. Że przyjdzie taki dzień. Nie pamiętasz?

− To nie to samo − zauważam. − Pomagałeś mu przez trzy lata, może już wystarczy? Coś się stanie, jeśli w dniu wyjścia z więzienia dasz mu kilka złotych i będziesz życzył powodzenia na nowej drodze życia?

− I co dalej? Dokąd pójdzie?

− Dokąd będzie chciał! Czy to wciąż musi być nasza sprawa? Kolejne trzy lata będziesz go niańczył i to pod naszym dachem?

− Aniu, wiesz, że on nie ma nikogo. Nikogo. Tylko na miesiąc, góra dwa. I nie w mieszkaniu. Uprzątnę kotłownię, rzuci się materac.

− A jedzenie? − pytam, bo do głowy zaczynają mi przychodzić zwykłe sprawy, które, gdybym jakimś cudem zgodziła się na przyjęcie Krzysztofa, stanowiłyby codzienną rutynę. A czasami wyzwanie. W kotłowni są tylko dwa gniazdka elektryczne, oba zajęte. Drzwi nie zamykają się na klucz. Ubikacja i umywalka są na poziomie piwnicy, ale co z prysznicem? I ogrzewaniem? I jedzeniem?

Witek znów łapie mnie w talii i patrzy prosto w oczy.

− Z jedzeniem niech sobie radzi – mówi. – Żadnych obiadków przy wspólnym stole. Zniosę na dół tego grilla, jak go już doszorujesz na cacy.

Mówi wszystko z uśmiechem, jakby się dobrze bawił. Szorowanie tłuszczu z płyty, która nie mieści mi się w zlewie, jest zabawne. Spanie w kotłowni jest zabawne. Ja go bawię i mam wrażenie, że za pomocą jakiegoś dziwacznego eksperymentu Witek testuje moje granice.

− Jest jeszcze Kuba − rzucam zrezygnowana.

− Co z nim?

− Ma siedemnaście lat i wypadałoby zapytać go o zdanie. Może nie będzie chciał gościć w swoim domu mężczyzny, który siedział trzy lata w więzieniu?

Witek przypatruje mi się dłuższą chwilę nieobecnym wzrokiem. W końcu mówi przez zęby, akcentując każde słowo:

− Niesłusznie siedział trzy lata. − Bierze z blatu telefon. − Dlaczego ty w ogóle myjesz naczynia ręcznie?

− Zmywarka nie działa od niedzieli. Mówiłam ci, nie pamiętasz?

− Dobrze. − Nie słucha mnie. Kiwa głową gdzieś w próżnię i odwraca się do wyjścia. − Porozmawiam z Kubą. Idę pobiegać.

Zostały mi do umycia dwie patelnie. Ale kiedy słyszę trzaśnięcie drzwiami, postanawiam je zostawić Witkowi. Na ociekaczu piętrzy się stos czystych naczyń i jestem zła na siebie, że poza szykowaniem jedzenia dla nas i znajomych muszę później sprzątać kuchenny bałagan. Ten jeden raz może być inaczej.

Nie mogę sobie odmówić spojrzenia na ulicę.

Zawsze wiem, jakiego widoku za oknem mogę się spodziewać.

Latem jezdnia zdaje się falować z gorąca. Pan Stolarczyk wkłada wtedy za szybę swojego starego fiata połyskliwą, srebrną matę odbijającą promienie słoneczne, choć prawie w ogóle nie używa auta. O trzynastej z minutami słońce pada na matę pod takim kątem, że stojąc w oknie naszej sypialni na piętrze, nie da się nie mrużyć oczu.

W najbardziej upalne dni gmina rozstawia na chodniku kurtynę zraszającą, przez co dzieciaki z całej ulicy zbiegają się pod nasze okno kuchenne. Zamykamy je, bo piski i spontaniczny śmiech bywają momentami nie do zniesienia. Choć na całej długości ulicy nie ma ani jednego progu, kierowcy zwalniają do minimum.

Jesienią wszystko zastyga, jest kojąco, na poziomie kolan snują się pierwsze mgły. Dęby gubią liście i jako pierwsza sprzed swojej posesji zamiata je pani Notecka. Zastanawiamy się wtedy z Witkiem, kto ma więcej lat: ta krzepka staruszka czy jej miotło-grabie z sękatym trzonkiem.

Nasz dom staje się wówczas azylem. Na zewnątrz może siąpić listopadowy deszcz, a my grzejemy się przy pomarańczowym świetle nocnych lampek przy łóżku.

W zimowe poranki lubię przy śniadaniu patrzeć, jak przez świeżo napadany śnieg przejeżdżają pierwsze samochody, tworząc na jezdni czarne wstęgi. Każdemu samochodowi kibicuję, żeby swoimi kołami trafił w ślady poprzednika.

Ciężko mi sobie wyobrazić, że Krzysztof od przyszłego tygodnia miałby przecinać uliczki naszego osiedla. Wychodzić przez boczne drzwi garażowe i witać się z ludźmi, których codziennie mijam w drodze z biura.

Na chodniku pojawia się mój mąż. Przypomina odblaskowy przecinek na tle szarego asfaltu. Truchta w miejscu, lekko zgarbiony, więc pewnie ustawia sobie na smartfonie ulubioną playlistę do biegania. Trwa to jednak zbyt długo i kiedy lekko obraca się w moją stronę, widzę, jak marszczy brwi, a jego kciuk skacze po wyświetlaczu. Wygląda, jakby pisał długiego esemesa, a nie włączał muzykę.

Powtarzam w myślach rozmowę, którą przed chwilą z nim odbyłam.

Czy ktoś po trzech latach więzienia jest tym samym, normalnym człowiekiem co przed zamknięciem?

Nie, nie mogę pozwolić, żeby Krzysztof swoje pierwsze kroki skierował na naszą ulicę. Zamieszkał pod naszym dachem. Chodził do sklepów, do których nasi sąsiedzi puszczają swoje dzieci, bo czas je uczyć samodzielności, zresztą każdy się tu przecież zna i co takiego może się stać?

Nie, nie wyrażę na to zgody.

W końcu Witek rozpromienia się i chowa telefon do saszetki przy pasie. Do uszu wciska białe bezprzewodowe słuchawki i rusza przed siebie.

Truchta w prawą stronę, co wydaje mi się dziwne, ponieważ jego stała trasa wiedzie przez pobliski las, a żeby do niego trafić, powinien pobiec w lewo. Wbiegnie wtedy między wysokie sosny przetykane sporo niższymi olchami, pokona niezbyt głęboki, suchy rów i trafi na piaszczystą, choć ubitą ścieżkę, na której co drugi dzień robi cztery pętle, co daje siedem tysięcy dwieście metrów.

Droga, którą teraz wybrał, prowadzi w asfaltowy labirynt ulic z domkami jednorodzinnymi po dwóch stronach. Znam siłę przyzwyczajeń Witka. Nie lubi odstępstw od normy, a jeszcze mniej lubi biegać pod czyimiś oknami. Do tego po twardym podłożu.

Tuż przed tym, jak znika mi z oczu, odwraca się w kierunku naszego domu. Nie może mnie widzieć. Nie pod tym kątem, nie, gdy stoję za firanką. Zresztą na zewnątrz światło dnia odbija się od szyb. Jestem niewidzialna.

Kiedy Witek znów rusza niespiesznym tempem, odkręcam gorącą wodę i łapię za patelnię.

Trudno, niech będzie.

Umyję obie.

W końcu to Witek pojechał po brykiet, później doglądał mięsa. W zasadzie to on je przygotował.

Poza tym, jak wróci z biegania, na pewno będzie zmęczony.

Gdy ciepła woda oblewa mi ręce, odtwarzam w głowie wizytę Łukasza i Pauli. Skwiercząca karkówka na grillu, wciąż ciepła trawa, choć to początek września, i zbyt dużo cebuli w sałatce grec­kiej. Paula na początku dziewiątego miesiąca ciąży, z tymi swoimi jasnoniebieskimi, wiecznie sennymi oczami, uśmiechająca się uprzejmie, i Łukasz, trzymający nerwy na wodzy, mimo że pewnie musiało go to wiele kosztować. Później chmury w kolorze sińców, które szybko rozpierzchły się donikąd, i znów wystrzeliło w nas słońce, nadziewane papryki lądujące w zwolnionym tempie na podeście, trochę niewymuszonego śmiechu i stuknięcie się kieliszkami prosecco (Paula nalała sobie wody), po którym na kilka chwil wkradło się między nas krępujące milczenie.

Wyszło chyba dobrze i mam nadzieję, że nasze relacje z Łukaszem i Paulą powoli będą wracały do normy. Nawet jeśli nie zaproponowali rewizyty, a ja przy furtce odetchnęłam z ulgą.

A potem wracam myślami do Krzysztofa, zbyt mocno przyciskam gąbkę do dna patelni i kiedy ręka ześlizguje mi się po krawędzi, czuję, jak rozmoczony paznokieć na kciuku wygina mi się w drugą stronę. Upuszczam odruchowo patelnię do zlewu i płuczę dłoń z piany. Przez całą szerokość paznokcia biegnie biaława pręga. Kciuk jest tkliwy, jakby nie należał do mnie, i wiem, że to uczucie utrzyma się przez kilka godzin.

Mrowienie po chwili wędruje do łokcia, później do barku i zanim zakręcam wodę, mam wrażenie, że całe ciało przestało należeć do mnie.

Dwa dni później odkrywam, że zniknęła moja złota bransoletka.

Całą biżuterię trzymam w szklanej szkatułce z chromowanymi krawędziami. Jest sześciokomorowa. Powinnam gromadzić w niej swoje skarby posegregowane na kolczyki, łańcuszki, pierścionki i tak dalej, ale nigdy nie udaje mi się utrzymać porządku. Zwykle wrzucam biżuterię gdzie popadnie, dlatego z początku nie dopuszczam nawet myśli, że bransoletki nie ma w szkatułce.

Jest inna niż wszystkie. Dość szeroka, siateczkowa, z zapięciem w kształcie podkowy ozdobionym błyszczącymi czarnymi kamyczkami.

Wyciągam splątane łańcuszki dwoma palcami jak wodorosty. Wiem, że gdyby bransoletka była na miejscu, już bym ją dostrzegła. Wyróżnia się wśród innych kształtem i masywnością.

A także ceną.

Ale nie ma jej.

Zastanawiam się, kiedy ostatni raz nosiłam bransoletkę na nadgarstku.

Nie miałam zbyt wielu okazji. Odkąd Witek podarował mi ją wiosną na osiemnastą rocznicę ślubu, założyłam ją może trzy razy. Najpierw na uroczystą kolację dwa dni później, bo – jak sam powiedział – chciał po prostu zobaczyć, jak na mnie leży. Drugiego razu nie pamiętam, ale ten ostatni nastąpił niecałe dwa tygodnie temu − jedliśmy oficjalny obiad z jednym z naszych klientów. Pamiętam jednak, że w drodze do domu bransoletkę wciąż miałam na ręce. Witek w taksówce wodził opuszką palca po jej strukturze, co odebrałabym jako preludium do namiętnego wieczoru, gdyby nie to, że nie spojrzał na mnie ani razu, za ciekawsze uznając migające drzewa za oknem.

Wykluczam umywalkę, na której zdarza mi się położyć zwykłe pierścionki. Komoda przy wyjściu na ogród również nie wchodzi w grę − tam też czasem zdejmuję biżuterię, odkąd w zeszłym roku zgubiłam w ziemi obrączkę przy przekopywaniu rabat. Znalazła się dwa tygodnie później, chociaż straciłam już nadzieję, że kiedykolwiek ją zobaczę. Zwykle pilnuję, żeby droższą biżuterię chować od razu na swoje miejsce. Ostatnio jednak nie do końca czuję się dobrze, dlatego na wszelki wypadek przechodzę przez cały dom i zaglądam w miejsca, w których jakimś cudem może znajdować się zguba.

Zamiast niej przy drzwiach przesuwnych wychodzących na ogród znajduję martwego ptaka. Leży na podeście. Szaro-szkarłatny wróbel, który musiał nie zauważyć szyby o powierzchni niemal sześciu metrów kwadratowych. Przyzwyczaiłam się już, że ptaki uderzają w nią raz na jakiś czas. Większości udaje się przeżyć. Oszołomiony ptak mruga potem czarnymi oczkami i może to trwać nawet kilkadziesiąt minut, aż w końcu ni stąd, ni zowąd odfruwa, jakby się nic nie wydarzyło.

Ten miał mniej szczęścia. Odbity w szkle ogród wydawał mu się przedłużeniem trasy jego beztroskiego lotu.

Zamówię rano w pracy naklejki w kształcie drapieżnych ptaków. Już dawno mieliśmy umieścić je na szybie.

Właśnie, praca.

Przypominam sobie nagle, że bransoletkę miałam na sobie czwarty raz. W zeszłym tygodniu, w biurze. Bez szczególnej okazji, po prostu Witek powiedział, że wyglądam w niej oszałamiająco i że nie będzie miał nic przeciwko, jeśli będę ją zakładać od czasu do czasu w zwykłe dni. Nie pamiętam, żebym ściągała ją po przyjściu do domu, ale to tak rutynowa czynność, że zepchnęłam ją na obrzeża świadomości.

Zostawiam wróbla na miejscu. Okropnie się brzydzę martwych zwierząt.

Witek wchodzi do sypialni niemal bezgłośnie. Może myślał, że drzemię. W pomieszczeniu rzeczywiście jest cicho, jeśli nie liczyć szelestu, jaki wydaje przekładana przeze mnie biżuteria.

− Szukasz czegoś? − pyta, wciąż stojąc w drzwiach. Czuję się, jakby mnie na czymś przyłapał.

Nie wiem, czy nie jest za wcześnie, aby zaangażować Witka w poszukiwania. Najlepiej by było, gdyby zguba się odnalazła, a mój mąż o niczym się nie dowiedział. Jednak co dwie pary oczu, to nie jedna, przybieram więc beztroski ton:

− Bransoletki, zawieruszyła mi się… Może gdzieś ci wpadła w oko?

Witek podchodzi do szkatułki, z której mechanicznie, nie wiem który już raz, unoszę splątane łańcuszki. Wyglądają jak jakaś złota narośl, pasożyt owijający macki wokół samego siebie.

− A, bransoletki. Skąd niby miałbym wiedzieć, gdzie jest? − Wzrusza ramionami, co oznacza, że chciałby zakończyć temat, ale zaraz dodaje przytomniej: − Czekaj, a która to?

− Ta, którą kupiłeś mi latem. Siateczkowa.

− Siateczkowa?

− Wężowa, jak na nią mówisz.

− Ta za dwanaście tysięcy złotych. − Witek sam sobie przytakuje głową. − Pięknie. I ją zgubiłaś?

Robi mi się gorąco. Mój mąż często reaguje na opak. Istotne sprawy potrafi umniejszyć i zlekceważyć, a z błahych zrobić prawdziwy dramat.

− Nie zgubiłam − tłumaczę się. − Przecież nie wyparowała, gdzieś musi być. Dobrze, gdybyśmy się dowiedzieli, w którym miejscu.

− My? Dlaczego my?

− Po prostu mógłbyś mi pomóc… − mówię cicho i siadam na brzegu łóżka.

Witek dołącza do mnie. Kładzie mi rękę na kolanie i rzuca pogodnie:

− Jasne. Czemu nie?

Zrywa się z materaca, otwiera swoją część szafy i nonszalancko przekłada ubrania na półkach.

− Gdzieżby mogła być twoja bransoletka? − Marszczy brwi teatralnie i drapie się końcówką paznokcia w sam czubek głowy. − Może tu?

Zrzuca poduchy z łóżka na podłogę i udaje, że zagląda pod kołdrę.

− Witek, przestań − proszę go, ale on wysuwa szuflady z biurka i kilka razy miesza w nich dłonią, robiąc niepotrzebny bałagan.

− Może gdzieś na dole? − mówi sam do siebie i zbiega po schodach.

Jest szybki i zanim dołączam do niego w salonie, zdążył otworzyć drzwi od przeszklonego barku, w którym trzymamy kieliszki i kilka dobrych alkoholi, oraz wysunąć do połowy parę książek ze słupkowego regału.

− Co ty wyprawiasz?! − krzyczę ze środka salonu.

− Pomagam. Bo ty byś do wieczora stała przy tym szklanym pudełku i gapiła się w nie jak sroka w gnat.

Słyszę, jak u góry uchylają się drzwi. Kuba zorientował się, że coś się dzieje. Zaraz podejdzie na palcach do balustrady, ale tak, żeby nie było go widać z dołu, i będzie nasłuchiwał. Nie cierpię, gdy to robi. Nie wiem, co o nas myśli. Czy uważa, że sprzeczki są normalną częścią każdego związku, czy może rozpowiada kolegom, że w domu niczego mu nie brakuje, za to starych ma beznadziejnych?

Sama nie wiem, co bym twierdziła na jego miejscu.

Kiedy Witek zaczyna zwijać biały, kosmaty dywan, czuję, że jeszcze chwila i to wszystko zabrnie za daleko.

− Przestań, słyszysz? − Chwytam go za koszulę w okolicy łokcia. − Po co te scenki? Nie możesz ze mną normalnie porozmawiać, tylko zachowujesz się jak duże dziecko? Kolejny wróbel roztrzaskał się o szybę. Słyszałam, że kilka razy wychodziłeś do ogrodu i co? Nie przeszkadza ci martwy ptak pod stopami? Zmywarka drugi tydzień stoi nieczynna. A do tego mówiłam, żebyś porozmawiał z Kubą o twoim przyjacielu, który…

− Nie mówiłaś. − Witek dyszy, lecz stara się zachować pogodę w głosie. − Sam to zaproponowałem. Że z nim pogadam.

− Łapiesz mnie za słowa. Nieważne. Porozmawiałeś?

− Jeszcze nie.

− Widzisz? Nie robisz nic, o co cię proszę…

− Z tym wróblem jeszcze o nic mnie nie prosiłaś.

− Jezus, Witek… − Wypuszczam powietrze. Mam dość tej bezsensownej rozmowy.

− Ciii… − Witek przykłada palec do ust.

Zachowuje się, jakby coś usłyszał. Za oknem albo nad nami w sypialni, bo spogląda w górę. Ostrożnie podchodzi do mnie, zastygłej w pół zdania, i kładzie dłonie na moich ramionach. Ma ciepłe i ciężkie ręce. Czuję się, jakby chciał mnie wgnieść w dywan.

− Cicho – szepcze, nie spuszczając ze mnie oczu. − Ja nic nie robię?

− Chodzi mi o to, że… − zaczynam, też szeptem, ale Witek energicznie potrząsa głową.

− Ja robię wszystko, żeby było wam dobrze. Znajdź, proszę, tę bransoletkę.

Wychodzi, nie zatrzymując się nawet w pół kroku i wiem, że jeśli nie zamknę barku, nie dosunę książek i nie rozwinę dywanu tak, jak ma być, to przez najbliższy rok nikt tego nie zrobi.

Do wieczora nie zamieniamy z Witkiem ani słowa.

W łóżku myślę o bransoletce i martwym wróblu. Na przemian.

Obrazy kołują w mojej głowie, bezsensowne, pomieszane jak zawsze na chwilę przed zaśnięciem. Mam wrażenie, że w żołądku wyrasta mi kwiat, którego łodygi chcą wydostać się przez gardło.

Bransoletka na moim nadgarstku, wróbel pod drzwiami przesuwnymi. Bransoletka w szkatułce, oszołomiony wróbel, który nie ma sił się poderwać i oddycha ciężko jak ryba wyrzucona na brzeg. Nadgarstek opleciony nieżywym wróblem, zerwana bransoletka przy wyjściu na taras. Zimne, patykowate nóżki i ostry dziobek. Haczy mi skórę, jak czasem zapięcie w kształcie podkowy, gdy obracam to cacko za dwanaście tysięcy zło… Chyba zasypiam.

Chwilę przed tym, jak osuwam się w czarny bezkres, rejestruję całkiem świadomą myśl, że muszę uprzątnąć wróbla.

Witek na pewno tego nie zrobił.

Wstaję z łóżka i schodzę cicho po schodach.

Zrywam listki papieru kuchennego. Jeden, sześć, dwanaście. Rozrywana perforacja trzeszczy w cichej kuchni jak fajerwerki słyszane z piwnicy. Albo jak gniecione kostki w środku wysuszonego, ptasiego ciała.

Zrywam więcej papieru, niż potrzebuję. Nikt nie będzie mi go wydzielał.

Wróbel wciąż leży przed ogromną połacią szyby. Gdy patrzę z góry, nie przypomina ptaka, bardziej podłużną, czarną dziurę o regularnym kształcie. Przepaloną, bezdenną jamę, do której nieopatrznie coś może wpaść i już się nigdy nie odnaleźć. Na przykład ciekawskie owady. Mysz. Kluczyki od samochodu.

Albo bransoletka.

Przesuwam drzwi i kucam tuż przy dziurze. To jednak wróbel. Rozścielam kilka listków papieru na drewnianym podeście, a tymi, co mi zostały, przesuwam bezwładne ciało ptaka na bielutkie posłanie. Okrywam go jak całunem. Później unoszę zawiniątko i dziwię się, że wróbel waży tyle co nic. Tyle co powietrze, które ciął, zanim złamał sobie kark o niewidzialną przeszkodę.

Niosę go w wyprostowanych rękach, a ślinianki z obrzydzenia produkują zbyt dużo wydzieliny, która spływa mi po wewnętrznej stronie policzków. Nie chcę jej połykać.

Przy furtce wyrzucam wróbla do kontenera, a w drodze powrotnej na tył domu odruchowo wącham palce.

Wtedy po prawej przemyka jakiś cień. Mignięcie albo raczej machnięcie, jakby skrawkiem ciemnego materiału.

Szuuu. I koniec.

Patrzę na rząd tuj, lecz niczego nie dostrzegam. Wołam naszą kotkę, Lukę, ale nie przybiega do mnie.

W łóżku jestem pewna, że w ogrodzie nie wydarzyło się nic szczególnego. Złudzenie wywołane grą cieni, mrokiem i moją wyobraźnią.

Za to nie daje mi spokoju myśl, że drzwi przesuwne od tarasu mogły nie być zamknięte. Nie mogę sobie przypomnieć momentu, w którym przekręcam klucz w klamce. Chyba po prostu ją przyciągnęłam do siebie i uchyliłam drzwi.

Nie, drzwi były uchylone.

Wystarczyło je pchnąć od zewnątrz.

To oznaczało, że do naszego cichego, ciemnego o tej porze domu mógł wejść każdy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: