Miejsca odległe - ebook
Miejsca odległe - ebook
Opowieści o „tu i teraz”, ale też o świecie „za chwilę”. O ciemnych stronach technologii, jej coraz większym wpływie na psychikę, ludzkie zachowania i chaos informacyjny. O językach, które wymierają, rozmywających się definicjach życia, migracji stającej się nieodłącznym elementem codzienności. W debiutanckim zbiorze opowiadań Macieja Wnuka poznajemy między innymi żyjącego w Norwegii mechanika, którego historia staje się viralem, gdy ten znajduje na plaży osobliwy przedmiot. Przyglądamy się, jak pracowniczka dublińskiej korporacji moderującej media społecznościowe traci kontakt z rzeczywistością. Towarzyszymy mieszkającemu w sąsiedztwie rezerwatu przyrody chłopcu, który stara się o lepszą przyszłość dla siebie. Widzimy, jak w Australii natura wystawia ludzkości rachunek i kładzie kres rozwojowi technologii cyfrowej nieśmiertelności. Historie bohaterów Miejsc odległych uświadamiają nam ogrom problemów zglobalizowanej współczesności i zadają główne pytanie: czy jest jeszcze coś, co łączy nas w sieć bliskich sobie jednostek?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68310-93-1 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Gorąc przydaje zawrotów i wkłada świat w cudzysłów, dlatego nie wiadomo do końca, co jest prawdą, co fikcją. Powietrze faluje nad łąką, wygina pnie drzew w zygzaki. W szutrowych drogach rozkłada sztuczne kałuże. W tym wszystkim samotna studnia, która jest naprawdę, a przed nią Homero López. Patrzy do środka i płacze. Znad głowy przyświeca mu słońce, przypala kark, łuszczy sparzoną skórę. Wtedy chłopiec odrywa martwy naskórek i rzuca nim w ciemność.
Las to wielobok zieleni w pajęczynie dróg. Kilkanaście milionów pikseli poprzecinanych rzekami. Ich niebieskie koryta wiją się na mapie jak węże. Nic nie świadczy o tym, by był tu jakiś człowiek. Ani jednego zdjęcia, żadnej etykiety biznesu, ścieżyny wiodącej przez dzicz. Biała plama. Właśnie dlatego Homero López daje się zwabić do środka. Od linii dróg woli linie drzew; od towarzystwa ludzi – niemą obecność zwierząt. Wchodzi w mech, łaskoczą go cienkie gałązki. Wśród drzew światło zmienia się całkowicie: zupełnie inny świat. Z konarów zwisają girlandy porostów; w górze jaśnieją fragmenty nieba. Tu ziemia kipi wielkim mrowiskiem, tu pniaki po ściętych drzewach, a tu samotna skała z płaską jak blat stołu powierzchnią. Gdy las się niespodziewanie przerzedza i otwiera na łąkę ze studnią, Homero López nie potrafi powiedzieć sobie: „może innym razem”.
Patrzy w dno studni i mówi coś zaaferowany, macha rękami, kiwa głową, i dalej mówi, a z daleka wygląda, jakby rozmawiał z kimś niewidzialnym, co po części ma miejsce, bo w głębokim tunelu, w którym ginie słońce, znajduje pojedynczego motyla. Z gatunku tych, w których wędrują dusze.
„Każdy taki motyl to człowiek” – przypomina sobie słowa babki i w niewielkim owadzim ciałku odnajduje jej dalekie wspomnienie.
Kiedy widział ją po raz ostatni, leżała otulona kocami i jaśniała ciepłym blaskiem. Na twarzy miała wdzięczny spokój i stoickość kogoś, kto o świecie wie wszystko, a w dłoniach trzymała obrazek Najświętszej Maryi Panny z Guadalupe, Morenity z Nazaretu, Dziewicy ze wzgórza Tepeyac. Jeśli czegoś więc babce brakowało, to życia – lekki uśmiech na twarzy stanowił tylko jego pozór, bo poza nim należała już do innego porządku. Przesuwał kciukiem po dłoni zmarłej, zastanawiając się, co teraz mieszka pod tą wysuszoną powłoką – skoro nie babi, to kto?
– Jak ci tam jest?
Wydaje mu się, że wzdycha, tak głęboko, jak pewnego dnia trzy lata temu, kiedy wypadła z autobusu bez drzwi i rzuciła kierowcy głośne przekleństwa na do widzenia, a potem usiadła przy stole i poprosiła o nektar do picia. On zapytał ją wtedy: „Jaki nektar ma babi na myśli?”, a ona, swoim świszczącym głosem astmatyczki, zniekształconym dodatkowo zmęczeniem po podróży: „Zwyczajny. Taki, jaki motyle spijają z kwiatów”.
„Zapewne jest głodna” – myśli. Zawsze nic, tylko siedziałaby przy stole. Sapała przy tym ciężko, po babcinemu ciamkała z zadowolenia. W wydętych ustach mieliła pomidory. Lubiła je posypywać kolendrą. „Ho-ho” – podśpiewywała. I wsuwała do buzi warzywo. Przy każdej kolacji, siedząc nad zastawionym stołem, celowała sztućcami w miski i mówiła, że w życiu są do wyboru zawsze tylko dwie zupy. Tak to właśnie określała, zupami. „To jak zapisana w kamieniu alternatywa – mówiła. – Albo jedziesz do D.F. i próbujesz znaleźć pracę, albo zostajesz tu, żeby ścinać drzewa”. Prorokini obstawiona jedzeniem. Nie znosił jej przepowiedni.
Czuje się coraz gorzej. Zsuwa się po studni na wystający z ziemi zmurszały pień obrosły mchem i trawą. Znalazłszy pod nim wygodny kąt, kuli się i otwartymi dłońmi ściera z czoła pot. Zaraz wstanie i pójdzie do domu. Zaśnie dopiero nad ranem. Później będzie długi dzień w szkole, opowieści o zmarłych, duszach i babce w ciele motyla. Słysząc to, maestra wyniesie przed siebie znak krzyża. Ale teraz chłopiec wciąż siedzi przy studni i obserwuje zwierzę drżące skrzydłami w kolorze mango i ważące tyle co piórko. Przez otwór nie większy niż główka szpilki owad nie nabierze dużo pokarmu. W nowym ciele babka musi być głodna.
Zmarli, migracje, zaświaty, wszystko to była prawda. Ona miała rację – umiera się wiele razy.
Wydaje mu się, że słyszy ją wołającą z innego jestestwa:
– Ho-ho, Homero, ho-ho.
– Cześć, babi – odpowiada. – Wróciłaś.
A później, ponieważ wie, jak kiepską ma pamięć i jeszcze gorszą orientację w terenie, oraz z lęku, że nigdy tu z powrotem nie trafi, wyciąga telefon z kieszeni i stawia pinezkę na mapie. Podobnych ma już bez liku. Gdyby nie komórka, nie ruszyłby nogi z domu.
Odtąd wraca codziennie.
II
Ojciec nigdy nie mówi, dokąd jedzie, gdy o dwudziestej drugiej zakłada robocze ubrania, podnosi skrzynię z narzędziami i zamyka drzwi. Charkot silnika robi za pożegnanie. Pick-up szoruje po żwirowym podjeździe – kamyki strzelają spod kół, wznosi się chmura pyłu, bryzgają rozjeżdżane kałuże. Auto znika za zakrętem i wtedy zapada cisza. Godziny spokojnego snu kończą się wraz z brzaskiem – ojciec wślizguje się do domu cały śmierdzący potem i idzie ostygnąć w salonie. Gdy głodnieje, szarpie ser oaxaca na włókna i rozgrzewa patelnię. Stukaniem garnków o blat budzi Homera Lópeza.
W kuchni pachnie gazem i pastą z awokado. Każdy zapach z osobna nic szczególnego nie znaczy, ale oba razem to co innego – oba razem oznaczają porę śniadania, a w jej definicji zawiera się wszystko: szeroki stół, plastikowe sztućce, placki tortilli ułożone jeden na drugim, gorzka kawa z saszetki, ojciec z kubkiem tej kawy i Homero López zastanawiający się, czy to nie jeden z tych dni, w których lepiej nie zadawać żadnych pytań.
Ojciec ma twarz bladą z niewyspania i przepracowania. Siorbiąc kawę, wzdycha po każdym łyku.
– Pozmywaj, kiedy skończysz – nakazuje, rozciągając usta do potężnego ziewnięcia.
– Dobrze.
– I żebyś się nie spóźnił do szkoły.
Wyciągniętym palcem celuje w Homera Lópeza, a ten zauważa drobną drzazgę wbitą pod paznokciem.
– Którędy będziesz szedł?
– Prosto aż do lasu – tłumaczy, nie zauważając nawet, jak bardzo drży mu głos. – Później wzdłuż cmentarza. Szkoła będzie po lewo.
To ich poranna tradycja. Powtórki trasy są ważne ze względu na Homera Lópeza – pamięć ma dziurawą jak sito, już od urodzenia. Tylko cudem nie zapomniał jeszcze własnego nazwiska – dla utrwalenia dodaje je, kiedy się przedstawia: zawsze Homero López, nigdy po prostu Homero.
Ojciec wtłacza mu do głowy komendy, wierząc, że proste komunikaty najtrudniej jest z niej wyrzucić. Ale to człowiek krewki, bez cierpliwości i ciepła. Gdy chłopiec o czymś zapomni, natychmiast się cały gotuje. „Tuman – powtarza, zacinając się na tym słowie, dukając je jak przekleństwo. – Głupi jak zwykły tuman!”
Ojciec leczy go oziębłością, ohydnym syropem na pamięć oraz walerianą, po której chce się sikać. Łyżka lekarstwa kończy porę śniadania. Wtedy Homero López zakłada mundurek, bierze z parapetu zeszyty, a z kuchennego stołu pół tortilli zamoczonej w fasolce. Stoi nad garami, zastanawiając się, czy spotka dziś jakiegoś monarchę. Tak o nich mówi – wyobraża sobie wtedy siebie w kitlu naukowca i z tą wizją idzie do szkoły. Opowie dziś na przerwie o motylach, w których żyją dusze. Użyje mądrego słowa. „Entomologia” – wycedzi, a wszyscy zastygną w podziwie.
Z szyldu, co go widać przez okno, zerkają złuszczone litery:
„SPRZEDAM AWOKADO”.
Biznesów jak ojcowski jest w tym mieście bez liku. Mężczyźni z bliznami i w roboczych ubraniach snują się po uliczkach, ćmiąc papierosy i klnąc na niedostatek terenu. Życzą sobie nawzajem, by ziemia zaczęła się rozmnażać. Aby z dwóch akrów terenu po roku zrobiło się cztery. Tak żeby mogli posadzić w równych rządkach tysiące nowych drzewek. „Bez tego to wieczny znój – tłumaczą – gdzie łopaty nie wbijesz, tam zaraz ktoś z pretensją przyleci, że to święty teren. Zwykłego oszołoma pieprzenie” – kwitują, zbywając przyrodników zaciśniętymi pięściami.
Obok napisu owoc przekrojony na pół, wisi nad drzwiami od zawsze. Homero López czyta sfatygowany napis – jak codziennie rano – choć i tak go nie zapamięta, nie zapamięta też zresztą całego tego dnia. Metody leczenia ojca nie przynoszą efektów.
Wybija szósta i jak na komendę wszystkie radia grają nagle hymn.
Homero López przykłada rękę do piersi i słucha, jak z otwartych okien idą dźwięki bębnów, a później sam chce zacząć śpiewać, ale nie pamięta ani jednej zwrotki, mimo że hymn przecież ten sam co zawsze, i codziennie o tej samej porze. Stoi tak więc bez słowa, a za ogrodzeniem, z przechylonego nadwozia ciężarówki, wysypują się w zielonej lawinie owoce awokado.
Mexicanos al grito de guerra
el acero aprestad y el bridón.
Gdy ojciec go znajduje i szarpnięciem stawia na nogi, Homero López ma na rękach bąble po mrówkach oraz smarki na mundurku, i nie jest w stanie powiedzieć, czy minęła minuta, dekada, czy może cały eon. Wie tylko, że znowu jest na łące pod studnią. Rozgląda się dokoła, szukając tego olbrzymiego stada motyli, które, przecież mógłby przysiąc, jeszcze przed chwilą szalało wszędzie, gdzie tylko sięgał wzrokiem.
Na widok cieknącego mu z nosa gluta ojciec wywraca oczami.
– Czy ty wiesz, ile ludzi cię szuka? – pyta z pretensją w głosie. – I gdzie ty w ogóle się szlajasz? – Ciągnie go między drzewami i zatrzymuje się dopiero, gdy Homero López dostaje czkawki od płaczu. – Musiałeś się tak osmarkać? Brakło ci rozumu, żeby wyjąć chusteczkę? Czy ty myślisz, że ja nie mam nic lepszego do roboty, tylko patrzeć, czy ryczysz? – mówi, celując wzrokiem w smarki. Nazywa je Homerem Lópezem, nie patrzy synowi w oczy nawet przez sekundę.
W domu dzwoni telefon ze szkoły, ojciec podnosi słuchawkę. Po kilku przytaknięciach zaczyna się drzeć i chodzić w tę i z powrotem. Rzuca coś o „zasmarkanym gówniarzu” i obiecuje, że mocno złoi mu skórę. Później powtarza tylko „nie, przepraszam”.
– Zadowolony jesteś? – mówi po zakończeniu rozmowy. – To teraz do roboty, bo trzeba iść po opał.
W takich chwilach Homero López ma zmysły wyostrzone do tego stopnia, że mógłby czytać ojcu w myślach, ale w głowie mężczyzny nie ma myśli, jest tylko żywica, którą ten wchłania przez skórę. To stary, zmurszały pień drzewa, pełen zgnilizny i próchna. Jeśli zabraknie mu cierpliwości, wyrzuci to wszystko na zewnątrz. Postara się zepsuć też Homera Lópeza. Ale on zepsuć się nie da. Zamieni się szybko w zwierzę. Czmychnie w powietrze jak motyl. Ojciec się przymierzy, weźmie zamach, a potem walnie w pustkę. Bo Homero López będzie już lecącym wysoko, drżącym wśród jodeł owadem.
Nie odzywają się do siebie aż do dwudziestej drugiej. Wtedy ojciec znowu zakłada robocze ubrania, podnosi skrzynkę na narzędzia i łapie za drzwi wejściowe. Czasami Homero López marzy, żeby nigdy nie wrócił. Żeby podczas wycinki rąbnął go w głowę konar i żeby nikt go nie znalazł. Żeby scalił się z lasem i dał pochłonąć mchom. Żeby zjadły go glisty. Odprowadza ojca wzrokiem przez okno. W pick-upie dostrzega zwiniętą na pace plandekę, tak wielką, że mogłaby przykryć człowieka. Prócz niej piły odbijające światła latarni.
Kiedyś, jeszcze zanim usłyszał od babki historię o dwóch zupach, zapytał go, po co wycina się jedne drzewa, żeby w ich miejsce posadzić zaraz drugie, a on odpowiedział, że nie wszystkie drzewa są równe, bo te, które posadzą później, wydadzą owoce warte olbrzymie pieniądze w wielu innych krajach. „Inne kraje” były czymś, co Homero López musiał sprawdzić w komórce. Otworzył mapę pełną poprzypinanych pinezek, przesunął kciukiem raz w prawo, raz w lewo, a później po raz pierwszy w życiu użył suwaka zmniejszającego skalę, wskutek czego całe sąsiedztwo stało się tylko niewielką kropką, jedną miejscowością z tysiąca, w okręgu tak wielkim, że trudno sobie wyobrazić, by poza nim mogło istnieć coś jeszcze. Gdy suwak osiągnął minimum, świat ukazał się nagle w pełnej krasie. Wybrzeża, kontynenty i łańcuchy gór tak wysokich, że na mapie przybierały fioletową barwę. Bezlik miejsc. Nieskończona liczba pinezek w komórce potrzebnych do tego, żeby je wszystkie oznaczyć.
Ciągłe poczucie strachu, że kiedyś zgubi drogę i nie starczy mu życia na powrót, było czymś, co towarzyszyło mu aż do nocy, i kolejnej, i jeszcze następnej – w istocie było to coś, co towarzyszyło mu już zawsze i wszędzie.
III
Dwa tygodnie później okazuje się, że babka po śmierci została danaidem wędrownym, motylem monarchą, Danaus plexippus, oraz że przyleciała z Oklahomy, ewentualnie z Teksasu – jakoś tak. Wszystko, co wykracza poza granicę Ocampo, jest równie abstrakcyjne jak inne kraje z mapy w komórce. To niezbadane obszary. Mieszkają tam tylko motyle.
Homero dowiaduje się tego wszystkiego, a świat staje przed nim jak otwarta księga. Czuje się jak odkrywca czegoś ważnego, siedzi tak jeszcze godzinę i chłonie kineskopową wiedzę. „Posiedzę tak do dwudziestej – przekonuje sam siebie – jeszcze tylko troszkę”. Siedzi jeszcze troszkę, a im dłużej siedzi, tym dłuższe są cienie na suficie, aż wreszcie zachodzące słońce pada na ścianę nad telewizorem i pozłaca obraz Morenity z Nazaretu, która patrzy w dół na Homera Lópeza odkrywającego zagadki wszechświata i ciepłym spojrzeniem prawi mu pochwały.
Wszystko to wyłącznie dzięki telewizorowi. Ten nie gaśnie nawet w nocy – bez przerwy sączy z głośników kazania, powtarza programy na jedną modłę. Homero López ogląda film przyrodniczy i patrzy zdumiony na te stada motyli. Kiedy puszczają reklamy, przez chwilę siedzi tak nieruchomo, jakby nie wierzył w to, co usłyszał. Ma kiepską wiedzę o świecie i jeszcze gorszą pamięć, więc odtwarza w myślach wszystkie obejrzane obrazy z nadzieją, że powtórzone wystarczająco wiele razy zostaną w nim na zawsze.
Motyle, setki, tysiące, a może nawet i miliony motyli. Skrzydła drgające jak puszczona struna i para czułków, którymi badają powietrze. Przyssawkami zanurzonymi w liściach trojeści wysysają truciznę. Jeśli przychodzą na świat wiosną, żyją zaledwie dwa tygodnie, a jeżeli jesienią – to aż osiem miesięcy. Tym drugim musi wystarczyć życia na długą migrację. „Co sobie myślą te krótkowieczne – zastanawia się Homero López – gdy widzą, że urodziły się w najmniej odpowiednim czasie? Czy wszystkie nie mogłyby migrować bez przerwy, tak żeby żadne nie umierały przedwcześnie?”
Tak Homero López odkrywa, że motyle wcale nie przylatują ze studni stojącej na łące, ale z północy – znad pustyń ciągną stadami do ciepłych pagórków, do tego miejsca, które w jakiś sposób przyciąga je co roku. Zastanawia się, jak to możliwe, że cokolwiek pozwala się tu zwabić, do tego centrum chaosu, do wąskiego paska lądu pomiędzy Zitácuaro a Los Reyes, do okręgu Ocampo, do stanu Michoacán, do Meksyku.
Chitynowy pancerzyk. Ssawka wygięta jak haczyk. Pająkowate odnóża. Oczy w kolorze równie ciemnym co tułów. Złożone. Duże zbliżenie kamery: tysiące małych oczek. Plansza, przez którą świat rozpęka się na bezlik wielokątów. Homero López zadaje sam sobie pytanie: „jak wygląda obraz widziany przez taką mozaikę?”.
Gdy wreszcie zasypia, chce spać tak długo, żeby we śnie był czas na podróż stąd do Teksasu. Na piechotę. Pójdzie tam i zapyta: „czy to ojczyzna monarchów?”. Ktoś mu odpowie, że chyba tak, bo drzewa szeleszczą tu bez przerwy od ruchu skrzydeł, i w nocy, gdy nie słychać niczego innego, psy szczekają na las.
Wtedy, gdy babka powiedziała mu, że może wybrać tylko jedną zupę, siedziała w swoim fotelu, już ochrypnięta i słaba, brzmiąc jak napompowany balon, z którego ucieka powietrze.
Nie był pewien, czy naprawdę chciał to wiedzieć, czy nie lepiej byłoby po prostu nie zadawać żadnych pytań i żyć z przyjemną iluzją wymarzonej dorosłości, w której uprawiałby ogród pełen palm, a każda palma miałaby własne imię, więc Arenga pinnata w odmianie kubańskiej nazywałaby się Izodora, a Areca catechu – Ana Carolina Rodríguez de la Rosa. Taką przyszłość mógłby nawet polubić, ale na razie może o niej zapomnieć, co zresztą nie sprawi mu większego problemu, bo jutro nie będzie już pamiętał o metaforze dwóch zup, a kilka dni później wypadnie mu z pamięci obraz babki rozlanej w fotelu, i na sam koniec Homero López nie będzie już wiedział, o co chodziło z tą rozchwianą przyszłością ani czy w ogóle jest się czym przejmować.
Babka powiedziała, że w tym mieście istnieją tylko dwie zupy, i miała zupełną rację. Jej wróżbiarski interes mógłby właściwie nie istnieć – dla młodych mężczyzn z Ocampo nie ma innej przyszłości.
Przepowiedni w swoim życiu wygłosiła kilkadziesiąt, z których jedną obdarowała też ojca. Powiedziała, siedząc na tym samym fotelu co wtedy, że będzie ścinać drzewa, a one mu będą dziękować za przywrócenie wolności. Użyła takich słów: „co żyje w bezruchu tak długo, nie może być przecież szczęśliwe”. Namaściła go znakiem krzyża.
– Chciałbym zostać kimś innym – Homero López spojrzał z nadzieją na babkę. – Z wycinką same problemy. Ojciec jest cały w bliznach.
– Mężczyźni mają blizny – odparła. – I ty też będziesz mieć ich wiele. I z każdej będziesz dumny.
– Ale ja nie chcę być drwalem.
Zebrała usta w cmoknięcie i uderzyła ręką w oparcie, cała taka jakby: „popatrzcie na tego smarkacza”. Nie znosiła nieposłuszeństwa. Za przepowiedzenie przyszłości spodziewała się pokornego ukłonu i długich podziękowań. Złapała wnuka za rękę i poprowadziła na zewnątrz. Na widok wiszących za szopą pił wywrócił demonstracyjnie oczami.
– Lepiej opowiedz mi o tym motylu – zaproponował, odwracając uwagę babki w kierunku wibrującego w trawie owada.
Poprawiła okulary i przyjrzała się bacznie zwierzęciu.
– Każdy monarcha to człowiek. Tym zostajemy po śmierci.
– Wszyscy?
– Tak.
– My też?
Babka potwierdziła kiwnięciem.
– Co zrobisz, kiedy zostaniesz motylem?
– Polecę na północ.
– A później?
– Pewnie szybko zabłądzę. Zapomnę, gdzie lecieć. Wiesz, jak to u nas z pamięcią. Zamiast się zatrzymać, dotrę do wielkiej bieli. Tam umrę.
– Można umrzeć dwa razy?
– Umiera się wiele razy, Homero.
Homero López wystawił dłoń przed siebie i zaczekał w tej pozycji, aż motyl przysiądzie na wyciągniętej ręce. Wtedy wyjaśnił zdezorientowanemu owadowi, że nazywa się Homero López i ma siedem lat z haczykiem, a poza tym olbrzymie problemy z pamięcią, więc czasami nawet nie wie, którędy do domu, a tym bardziej nie zna drogi do Teksasu, ale gdyby miał strzelać, to za sklepem Oxxo w prawo, a potem wzdłuż tej drogi stanowej, co ją remontują już rok.
– Jednak w sprawie tych drzew... – zaczęła znowu babka, ale zamilkła w pół zdania.
Osunęła się na igliwie po cichu, więc Homero López podbiegł z pomocą dopiero po kilku minutach, o których ktoś później powiedział, że były kluczowe. Dźwignął babkę za ramię i uszedł tak ledwie pół metra, bo na więcej zabrakło mu sił, i wtedy podbiegł do motyli siedzących na sośnie, i poprosił je o pomoc, i zapytał, czy nie mogłyby wszystkie unieść babki do szpitala?
Wieczorem babka wyjechała do Zitácuaro. Wróciła następnego dnia: odmieniona, bez noszy ani kul, wypadła z autobusu bez drzwi i rzuciła kierowcy głośne przekleństwa na do widzenia, a potem usiadła przy stole i poprosiła o nektar do picia. Homero López zapytał ją wtedy: „Jaki nektar ma babi na myśli?”, a ona, swoim świszczącym głosem astmatyczki, zniekształconym dodatkowo zmęczeniem po podróży: „Zwyczajny, wnusiu. Taki, jaki motyle spijają z kwiatów”. Wtedy zrozumiał, że jakaś część babki była już motylem monarchą, że być może z pleców zaczęły wyrastać jej skrzydła, a z ust – trąbka cienka jak igła.
– W sprawie tych drzew... – babka kontynuowała wczorajszą wypowiedź, jakby tej myśli nie zdołał wypędzić ani upływ czasu, ani zawał serca. – Obyś miał piękne blizny.
Kolejnego dnia umarła. I akurat o tym dniu Homero López nie potrafi zapomnieć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Debiuty prozą
w Biurze Literackim
Julia Fiedorczuk Poranek Marii i inne opowiadania (2010)
Filip Zawada Psy pociągowe (2011)
Katarzyna Jakubiak Nieostre widzenia (2012)
Bronka Nowicka Nakarmić kamień (2015)
Tadeusz Dąbrowski Bezbronna kreska (2016)
Elżbieta Łapczyńska Bestiariusz nowohucki (2020)
Marta Sokołowska Imperium Dzieci (2021)
Krzysztof Chronowski Nieobecność (2021)
Jakub Wiśniewski Myja (2022)
Maria Krzywda Wszystko dobrze (2022)
Iwona Bassa Głodni (2023)
Aleksandra Kasprzak Wydrąż mi rodzinę w serze (2024)
Krzysztof Siwczyk Na przecięciu arterii (2024)