- W empik go
Mielizna przeszłości - ebook
Mielizna przeszłości - ebook
Dla Sebastiana, wyrachowanego biznesmena, liczy się tylko kariera i jego wygoda. Nie stroni od ciemnych interesów, gardzi innymi ludźmi i świetnie się czuje we własnej skórze. Wszystko zmienia się w momencie, gdy ulega tragicznemu wypadkowi. Widmo kalectwa, samotność i przedłużający się pobyt w szpitalu stają się okazją do przemyśleń i szczerego rozliczenia z dotychczasowym życiem oraz popełnionymi błędami. Jedyną osobą, która bezinteresownie mu pomaga, jest pielęgniarka Marta. Doświadczona przez życie kobieta, borykająca się z problemami finansowymi i alkoholizmem męża, coraz bardziej go fascynuje. Dzień po dniu zbliżają się do siebie, a walka o lepszą przyszłość staje się dla nich początkiem prawdziwej przyjaźni i zalążkiem głębokiego uczucia. Ale czy dla dwojga ludzi z tak różnych światów wspólna przyszłość jest w ogóle możliwa?
– Chodź do mnie – poprosił, wskazując miejsce na fotelu obok.
Siedziała wyprostowana jak struna. Po części ze strachu, a po części dlatego, że od jakiegoś czasu miała świadomość, iż Sebastian jest typem mężczyzny, przy którym powinna mieć się na baczności, jeśli nie chce, aby ktoś ponownie złamał jej serce.
– Nie bój się mnie, proszę – zaczął, gdy zauważył, że jej dłonie lekko drżą.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-432-1 |
Rozmiar pliku: | 1 001 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poza szlakiem moralności
1.
– Podjedźcie do Kruszników. Prawdopodobnie stary się napił i na bani kręci aferę. Na dzień dobry proszę zrobić dmuchanko – padło ze strony dyżurnego komisariatu policji w Różanie, w powiecie ostrołęckim.
– Dmuchanko? Gdybym miał czas, zaprosiłbym go na pięciokilometrowy spacer do lasu. W końcu jest piękna majowa pogoda. Tam tłumaczyłbym i moralizowałbym, ile wlezie. Uszy by mu zwiędły od słuchania, a nogi rozbolały od chodzenia slalomem pomiędzy drzewami. Wtedy przyszłoby otrzeźwienie – rzucił z wyraźnym poirytowaniem jeden z patrolowych.
– Ani dmuchanko, ani spacerek. Najprościej byłoby odciąć od pieniędzy i odizolować od kumpli, ale to już nie leży w naszej gestii. A tak? Tylko czekać, jak biednej Marcie zrobi krzywdę… – zasugerował drugi funkcjonariusz.
– Ten gość się nigdy nie zmieni. Sprawdźcie lepiej, czy dzieci w domu – odpowiedział dyżurny, nie zważając na kąśliwe słowa policjantów. – Jak coś, to do izby lordów…
*
Krusznikowie mieszkali w pięknym ponadtrzystumetrowym domu usytuowanym na skarpie, z której rozpościerał się bajeczny widok na rzekę Narew. Nieruchomość zakupiono i gustownie urządzono wiele lat temu, kiedy powodziło im się całkiem dobrze. Budynek był otoczony zadbanym ogrodem i sadem. Na posesji roiło się od drzew, krzewów i kwiatów, a przede wszystkim róż, które rosły w prawie każdym jej zakątku. Tymi ostatnimi pani domu zajmowała się z pietyzmem godnym najbardziej wyrafinowanego ogrodnika, stąd były podziwiane w całej okolicy.
W ciągu ostatnich lat interwencje w domostwie Kruszników stały się już zwyczajem. Scenariusz wyglądał podobnie. Marta – żona agresora – wzywała patrol, a później składała zawiadomienie, stwierdzając, że mąż znęca się nad rodziną. Jeśli dowiedziono, że Cezary był po spożyciu alkoholu i dostał tak zwanej białej gorączki, zabierano go do izby wytrzeźwień. Jeśli natomiast wszczynał burdę, będąc trzeźwym – lądował w pomieszczeniach dla osób zatrzymanych. Następnego dnia, gdy złość Marcie przechodziła, a dzieci zdążyły zatęsknić za ojcem, kobieta wycofywała skargę, i tak w kółko. Niegdyś Krusznikowa tłumaczyła wybryki męża skomplikowanymi zobowiązaniami zawodowymi, później – brakiem pracy.
*
Kiedy radiowóz zaparkował, funkcjonariusze wysiedli i pospiesznym krokiem udali się w kierunku domu. Po zawezwaniu policji gospodyni jak zwykle zostawiła uchylone drzwi, aby ułatwić mundurowym wejście do środka.
– Psiarnia po mnie idzie! – krzyknął Krusznik do żony, gdy tylko dostrzegł mieniące się w ciemnościach światła policyjnych kogutów. – Dzwoniłaś po nich?!
Ogarnięty wściekłością na myśl o wizycie stróżów prawa chwycił ciężkie, drewniane krzesło i zamierzył się, chcąc uderzyć nim Martę. Ta jednak, nauczona doświadczeniem, pozostawała czujna. Odruchowo zrobiła krok w tył i asekuracyjnie ukryła twarz w dłoniach. Na szczęście agresor w ostatniej chwili zrezygnował z ataku i postawił mebel na podłodze.
– Przypominam, że jest pierwsza w nocy. Widocznie zakłócałeś sen któremuś z sąsiadów. Stąd wizyta stróżów prawa. – Marta zyskała na odwadze, gdyż wiedziała, że za chwilę wejdą wybawcy.
– Nie kłam! To zgłoszenie jest twoją sprawką! – krzyknął Cezary, na którego twarzy malowała się trudna do opanowania dzikość.
– Jedyną osobą, która kłamie w tym związku, jesteś ty! – wrzasnęła kobieta, nie wytrzymując upokarzająco ciężkiej atmosfery.
– Idź do cholery! – syknął zły i ordynarnie splunął na podłogę.
– Dom zamieniasz w patologię, a nasze życie w koszmar – podsumowała Marta.
– Jak możesz tak mówić?! – warknął.
– Czy kiedykolwiek postawiłeś się na moim miejscu?! – zapytała.
– Ileś ty wycierpiała ze mną, prawda?! – zadrwił.
Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ w salonie pojawiło się dwóch mundurowych.
– Panie Krusznik, co pana ugryzło tym razem? – rzekł jeden z nich.
– Po pierwsze chciałem pogratulować panom dobrego tempa – wymamrotał Cezary i popatrzył na nich z pogardą. – Jak tak dalej pójdzie, zaczniecie wygrywać policyjne zawody w docieraniu na miejsce wezwania!
– Dziękujemy za pochwałę. My również się cieszymy, że ma pan ubaw po pachy – padło z ust funkcjonariusza. – A teraz proszę się ubierać.
– Tak, tak. – Wzniósł oczy ku górze. – A co z moją przepełnioną mądrością żoną?
– Pana żona nie ma z tym nic wspólnego. To pan narozrabiał.
– O, jakże jesteście dla nieboraczki szczodrobliwi! Jak mnie zabierzecie, będzie nie tylko szczęśliwa, ale wręcz przeszczęśliwa. Po prostu dozgonnie wdzięczna – szydził Krusznik.
– Pana rozważania i dyskusje nie są nikomu potrzebne – orzekł jeden z patrolowych, a następnie zwrócił się do kobiety: – Marta, masz wszystko, czego potrzebujesz? Dobrze się czujesz? Nic ci nie zrobił?
– A jak ma się czuć? – Cezary zaśmiał się, popatrzył żonie w oczy i ryknął na głos: – Następnym razem tak cię urządzę, że nie dasz rady nic powiedzieć ani zrobić! A już przede wszystkim pozbawię cię możliwości zgłoszenia mnie na psy!
Policjanci popatrzyli po sobie porozumiewawczo i szybkimi, sprawnymi ruchami chwycili chwiejącego się Cezarego pod boki, wyprowadzając go na zewnątrz. Mężczyzna szarpał się z nimi jeszcze przez chwilę, ale nie trwało to długo, gdyż zdawał sobie sprawę, iż nie ma szans na wyrwanie się z ich mocnych, silnych objęć.
*
Marta Krusznik, pomimo zaledwie trzydziestu ośmiu lat, czuła się styrana życiem. Ostatnio postarzała się tak bardzo, że nie poznawała swojego odbicia w lustrze. Miała skronie pokryte delikatną siwizną i oczy podpuchnięte od płaczu. Po sylwetce można było rozpoznać, że niegdyś była atrakcyjną kobietą. Mierzyła lekko ponad sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, miała długie, gęste włosy w kolorze brązu, który niezależnie od pory roku mienił się złotem, oraz zielone, przepastne oczy, przepięknie odbijające się na tle ciemnych loków. Niegdyś całości dopełniała oliwkowa cera. Dzisiaj, wciąż jeszcze gładka i nieskazitelna, bo nieskalana zmarszczkami, była już nieco poszarzała.
Wychodząc ponad dekadę temu za mąż za poważnego, starszego od siebie o dwadzieścia lat inżyniera, nigdy nie przypuszczałaby, że los ją tak okrutnie doświadczy. Różowa bańka wypełniona marzeniami młodej, ufnej dziewczyny prysła zaledwie kilka miesięcy po ślubie. Mąż okazał się cwanym łotrem, który traktował ją jak darmową pomoc domową i opiekunkę dla dwójki swoich dzieci z pierwszego małżeństwa. Gdy zdała sobie sprawę z tego, na czym polega jej rola, było już za późno, by uciec. Dzieci się do niej przyzwyczaiły, a nawet mówiły jej „mamo”. Natomiast związek z Cezarym został scementowany wysokim kredytem.
Nie miała do kogo zwrócić się po pomoc. Obydwoje rodzice nie żyli. Ojciec Marty przesiedział prawie całe jej dzieciństwo w więzieniu. Opowieści rodzinne mówiły, że został niesłusznie skazany za przestępstwo, którego nie popełnił. Zmarł, gdy miała czternaście lat. Matka zaś nigdy nie była kobietą tryskającą radością życia, a po śmierci męża jej stan jeszcze się pogorszył. Cierpiała na nawracające epizody depresyjne. W końcu i ona odeszła, pozostawiając dwudziestosześcioletnią jedynaczkę prawie samą na świecie.
Jedyna żyjąca krewna – siostra jej ojca – mieszkała w Mińsku Mazowieckim pod Warszawą. Utrzymywały ze sobą regularny kontakt, ale Marta nigdy nie ośmieliła się wyznać jej, przez co przechodzi. Ciotka była jednak inteligentną osobą i domyślała się, iż Cezary nie jest łatwym partnerem, co wielokrotnie sygnalizowała w rozmowach z bratanicą.
Marta nie mogła liczyć także na wysłuchanie przez znajome z Różana. Nieszczęście polegało na tym, że prawie każda z nich tkwiła w takim samym albo podobnym związku, borykając się z własnymi problemami.
Krusznikowa wstydziła się swojej sytuacji. Kombinowała więc na lewo i prawo, aby zachować w tajemnicy to, jak bardzo źle się dzieje w jej małżeństwie. Wiele razy borykała się też z myślami o rozstaniu. Wymagałoby to jednak od niej podjęcia ogromnego wysiłku, a ona wciąż nie czuła się na to gotowa. Tym bardziej że według lokalnych zasad najważniejszym było utrzymanie tak zwanej pełnej rodziny – niezależnie od tego, jaka by ona była. Stąd rozwody nie cieszyły się tutaj popularnością, a co więcej – piętnowano je. Rzadko kiedy też mówiło się w takich sytuacjach źle o mężczyźnie. Zazwyczaj wszystko, co najgorsze, skupiało się na kobiecie, bo to kłótliwa, niewyparzona gęba, niegospodarna, bałaganiara, brudas i tym podobne.
Marcie nie można było zarzucić tych cech. Za to z pewnością przypisano by jej coś znacznie bardziej dolegliwego, na przykład romans. W nomenklaturze środowiskowej utrwalił się pogląd, że gdy kobieta żyje ze starszym facetem, musi chodzić na tak zwane boki, bo on z pewnością w zakresie pewnych spraw „nie wystarcza”.
Siłę do walki o codzienność dawały jej jedynie dzieci. One niczemu nie były winne, gdyż też przeszły przez swoje małe dziecięce piekło. Ich biologiczna matka, a była żona Cezarego – Sandra, opuściła je ponad dziewięć lat temu. Po rozwodzie z Krusznikiem wyjechała do USA i od tamtego czasu nie dawała znaku życia. Plotki głosiły, że założyła nową rodzinę z Amerykaninem. Cezary był na tyle sfrustrowany, że zakazał wymieniać jej imienia w swojej obecności i dlatego nigdy nie poruszano tego tematu.
Jedynym wytchnieniem i ucieczką Marty od szarej i dość mocno pokomplikowanej rzeczywistości stała się absorbująca praca. Z zawodu była pielęgniarką i pracowała w trzech instytucjach: miejscowej przychodni w Różanie, szpitalu, który znajdował się w mieście oddalonym o mniej więcej trzydzieści kilometrów, i prywatnym ośrodku rehabilitacji, zwanym sanatorium, który usytuowany był w otulinie kurpiowskich lasów. Oprócz tego były: dom, dzieci i wiecznie narzekający, agresywny mąż alkoholik, który zrezygnował z jakichkolwiek ambicji zawodowych, pozostawiając dosłownie wszystko na jej barkach.
2.
Gabinet, z którego zarządzał Sebastian Błuk, przypominał pomieszczenie żywcem wycięte z kadrów amerykańskich filmów o milionerach z Wall Street. Nie dość, że lokal miał sporą powierzchnię i przeszkloną ścianę z widokiem na panoramę Warszawy, to jeszcze mieścił się na trzydziestym ósmym piętrze najwyższego wieżowca w mieście. Perspektywa świata postrzeganego z góry pociągała Błuka bardziej niż cokolwiek innego. Zarówno w realu, jak i w przenośni.
Po skończeniu prestiżowych studiów mężczyzna zagnieździł się w międzynarodowej korporacji o nazwie Miles & Cross, gdzie pracował na stanowisku dyrektora ds. strategii. Biznes pociągał go od zawsze. Przede wszystkim dlatego, że kochał rywalizację, a zwycięstwa skutecznie budowały jego poczucie własnej wartości. Oprócz tego oczywiście uwielbiał zarabiać wielkie pieniądze, a jeszcze bardziej nimi szastać. Zawsze mu się wydawało, iż rozrzutność i zblazowanie powodują, że każdy mężczyzna postrzegany jest jako wyluzowany i elegancki. I za takiego właśnie człowieka chciał za wszelką cenę uchodzić.
Był typowym przedstawicielem grupy managerów o świetnej prezencji, którym w utrzymaniu kondycji pomagali topowi warszawscy trenerzy personalni. Należał też do najlepszego klubu golfowego pod Warszawą, który skupiał śmietankę towarzyską stolicy i budował mu odpowiednie kontakty i image. Poza tym, podobnie jak inni przedstawiciele kadry zarządzającej, pracował od rana do nocy lub, jak kto woli, od nocy do rana. W wolnym czasie, o ile o takim w ogóle można mówić, żył na krawędzi.
Wysoki, przystojny i wysportowany robił wrażenie wszędzie, gdziekolwiek by się pojawił. Miał ciemne, krótko przycięte włosy i atrakcyjną pociągłą twarz, której nie powstydziłby się topowy model czy aktor rodem z Hollywood. Zwieńczeniem bajecznej fizjonomii były pełne, pięknie wykrojone usta, prosty nos oraz wąskie oczy otoczone długimi czarnymi rzęsami, które sprawiały wrażenie niezwykle tajemniczych i błyszczących. To ostatnie bynajmniej nie wynikało z natury, lecz z tego, że miał słabość do używek, które nie tylko pobudzały jego wydajność w pracy, ale też szkliły mu oczy.
Sebastian szczycił się doskonałym wyczuciem stylu w ubiorze. Jego wielką słabością było zamiłowanie do ekskluzywnych zagranicznych marek. Krajowe ubrania kojarzyły mu się tylko z chłamem. Z tego względu pokazywanie się w nich w miejscach z tak zwaną klasą uważał za obciach. Cechą charakterystyczną stylizacji Błuka były spinki do mankietów. Koniecznie z wygrawerowanymi inicjałami – bez nich żadna koszula nie była warta swojej ceny. Największą zaś z jego obsesji stanowiły buty. Nawet najbardziej wyszukane były niczym, gdy pochodziły z produkcji masowej. Liczyły się tylko takie, które uszyto mu na miarę u szewca z tradycjami i koniecznie znanym nazwiskiem. Sebastianowi towarzyszyła doskonała świadomość znakomitej aparycji i chętnie korzystał z jej dobrodziejstw – zarówno prywatnie, jak i zawodowo.
W rzeczywistości jego życie było niekończącą się grą pozorów. Grą, w której zapętlił się na tyle mocno, że niemalże zatracił wewnętrzną tożsamość. Wiele lat temu, kiedy zaczynał przygodę z biznesem, niejednokrotnie czuł się wewnętrznie rozdarty. Wiedział jednak, że jeśli chce być częścią snobistycznego środowiska, musi tłumić swoje prawdziwe „ja”. W końcu przestał myśleć o tym, czego naprawdę chce, co mu się podoba i w czym naprawdę dobrze się czuje. Robił to, czego od niego oczekiwano, bo było modne i na czasie, czyli trendy, jazzy, sexy, cool i tym podobne.
Aby przystawać do innych, chodził więc na przykład do teatru i popisywał się przed znajomymi bywaniem na premierach, chociaż wolał zwykłe, tanie kino sensacyjne. Najlepiej oglądane w domu, w towarzystwie markowego whisky i drogich, aczkolwiek byle jak skręconych cygar, które przysyłał mu znajomy Kubańczyk. Odwiedzał też modne galerie i uczestniczył w wernisażach artystów, których uważał tak naprawdę za płytkich i nudnych. Po powrocie z imprez, aby nie myśleć o sztucznie wykreowanych gwiazdach, od których zamiast talentu wiało na kilometry komercją, upijał się w samotności. Nie miało znaczenia, czy jest to wódka, wino, piwo, byleby tylko były procenty. Jadał również w drogich, ekskluzywnych restauracjach. Zamawiał dania nazywane po francusku, włosku i hiszpańsku, których nazwy trudno było powtórzyć nawet poliglotom, podczas gdy naprawdę uwielbiał nieskomplikowane, proste jedzenie, jak: hot dogi, chińszczyznę czy kebaby, serwowane w budkach rozmieszczonych w różnych punktach Warszawy.
Jedynym, co robił dla siebie, było fotografowanie i malowanie obrazów, do czego miał niezwykły talent. Nie przyznawał się jednak do swoich pasji, bo te zainteresowania, podobnie jak wszelkie zajęcia związane ze sztuką, wydawały mu się niemęskie i dedykowane słabeuszom. A przecież jego własne życie przesycone było budowaniem wizerunku twardego, bezwzględnego faceta sukcesu.
*
Siedział zamyślony z nogami na biurku. Usłyszał pukanie, ale nie opuścił nóg. Chciał, aby osoba, która za chwilę przestąpi próg gabinetu, miała możliwość zapoznania się z marką butów, które właśnie zakupił i włożył po raz pierwszy do pracy.
– Nie interesują mnie ograniczenia ani słowa w stylu: „nie mogę”, „nie da się”, „to wbrew przepisom”! – zaatakował Sebastian w odpowiedzi na „dzień dobry” ze strony radcy prawnego.
– Doskonale wiesz, że działamy w pewnych ramach – odparł rzeczowo prawnik i położył teczkę z dokumentami na biurku dyrektora.
– Jedynym, o czym wiem, jest to, że masz uzasadniać moje genialne, wizjonerskie pomysły, dzięki którym wyciskamy z rynku forsę jak amerykańscy farmerzy tony soku z meksykańskich cytryn! – warknął Sebastian, gwałtownie wstając z miejsca, po czym złapał plik przyniesionych dokumentów i cisnął nimi o biurko na tyle mocno, że część kartek upadła na podłogę.
– Żaden szanujący się człowiek, który chce pozostać w zawodzie, nie zaopiniuje pozytywnie pokrętnych, sprzecznych z przepisami koncepcji, rodzących się raz po raz w twoim chorym, pozbawionym skrupułów umyśle – wyjaśnił niewzruszony argumentami biznesmena rozmówca, dając upust swojemu poirytowaniu.
– Mylisz się. Jestem w stanie zatrudnić co najmniej trzy renomowane kancelarie, które wydadzą opinię o takiej treści, jaka jest potrzebna – powiedział z przekonaniem Błuk, nie zważając na obraźliwy przekaz interlokutora, który spłynął po nim jak po kaczce.
– Skoro opinie mają być oderwane od przepisów, to proponuję zlecać ich opracowanie księgowej, inżynierom, serwisowi sprzątającemu czy choćby dozorcy. Po co przepłacać za usługi renomowanych kancelarii? Co za różnica, kto tego dokona? – odrzekł wyjątkowo złośliwie radca.
– Pakuj manele! – wrzasnął Sebastian w sposób przećwiczony wiele razy na pracownikach wszelkich szczebli, po chwili zaś, całkiem straciwszy panowanie nad sytuacją i własnym zachowaniem, dodał: – Wynosić się, oddalić i wypierdalać w jednym!
Prawnik zaśmiał się z pobłażaniem i zmierzył wzrokiem postać dyrektora od stóp do głów. Następnie bardzo wolno pozbierał porozrzucane kartki, wpiął je z namaszczeniem do segregatora i opuścił pomieszczenie, zostawiając otwarte drzwi.
Wtedy Błuk podniósł słuchawkę i zadzwonił do szefowej kadr. Pilnie potrzebował wyżyć się za porażkę, którą odczuł po rozmowie z radcą prawnym.
– Widziałem Edwarda z analityki; wałęsał się po korytarzach jak smród po gaciach! Mówiłem ci, że masz go zwolnić! – krzyknął, gdy tylko kobieta przestąpiła próg jego pokoju.
– Sebastian, bądź człowiekiem. Edward ma chore serce… musi od czasu do czasu się przejść. W jego stanie nie jest wskazane siedzenie w miejscu po dziesięć, dwanaście godzin – zaczęła argumentować rozmówczyni.
– Serce? Jest tłusty jak bambaryła. Gdyby schudł, serce byłoby zdrowsze. Albo spali tłuszcz, albo… – Wciągnął głośno powietrze nosem i rozparł się wygodnie w fotelu, rozkładając ręce na boki.
– Ma dwoje dzieci. – Kobieta próbowała odwołać się do uczuć szefa.
– Nic mnie to nie obchodzi. To stary przekręt. Ile lodów nakręcił w tej firmie?! Nie szukaj wymówek! – padło.
– Nic na niego nie mamy – zauważyła przytomnie.
– Mamy! Podpowiedź ze strony mojego wybitnego piątego zmysłu analitycznego! – podniósł głos.
– Co w takim razie powinnam zrobić? – rzuciła bezradnie kadrowa.
– Odciąć go od koryta. Masz na to dwa dni – zadecydował.
Nie miał zamiaru rozczulać się nad starym, zaniedbanym facetem, który rozliczenia prowadził w taki sposób, że zawsze czegoś brakowało. Ilekroć coś mu zlecił, ten nie wyrabiał się na czas, realizując zadania z dwu-, trzydniową obsuwą. Kiedy zaś go wzywał, tamten przychodził zestresowany i blady, a wszyscy litowali się nad nim, mówiąc, że ma chore serce i trzeba z nim jak z jajeczkiem. Sebastian nie przywykł do roztaczania parasola ochronnego. Uważał, że właśnie na tym polega sprawiedliwe i równe traktowanie.
Po wyjściu kobiety wstał i rozprostował kości. Popatrzył przez okno na majową panoramę Warszawy, po czym uśmiechnął się do siebie z satysfakcją. Wieczorem miał randkę z ucieleśnieniem marzeń każdego heteroseksualnego faceta w kraju – osobowością telewizyjną Katją. Od jakiegoś czasu spotykali się regularnie, pomimo że Sebastian oficjalnie był zaręczony z inną kobietą – Julią Bay, z którą planował wziąć ślub.
*
Z narzeczoną znali się od ponad piętnastu lat. Była siostrą jego przyjaciela. Najpierw razem studiowali, później zaczęli się spotykać. W końcu kobieta wymusiła oświadczyny, grożąc, że w przeciwnym wypadku zakończy związek. Chciała stabilizacji i marzyła o dzieciach.
Dopóki się nie zaręczyli, traktował ją tak, jakby była portem, do którego powracał pomiędzy jednym a drugim rejsem w świat przelotnych romansów. Uważał, że stawiając na wyzuty z uczuć seks, nie stwarza zagrożenia dla ich związku.
Po zaręczynach pula kobiet, z którymi się spotykał za plecami Julii, została ograniczona. I to był jego powód do dumy. Oprócz narzeczonej liczyły się tylko dwie: gwiazda telewizji Katja i jedna z bliskich współpracownic – Ewa Ochotek. O pierwszą zabiegał, gdyż był nią rzeczywiście zafascynowany. Z drugą było odwrotnie – to ona mu nadskakiwała, a on korzystał z jej uroku, wiedząc, że dla kariery zrobi wszystko, innymi słowy: prześpi się nawet z samym diabłem.
Julia Bay, podobnie jak jej narzeczony, pracowała w biznesie. Była kulturalną, filigranową blondynką o dużych niebieskich oczach i rozmarzonym spojrzeniu. Zdaniem Sebastiana jawiła się jako przyzwoita, nudnawa partia – taka w sam raz, aby założyć z nią rodzinę.
Kobieta od kilku lat prowadziła firmę, która dostarczała catering wegański i wegetariański najbardziej wymagającym klientom z Warszawy. Chociaż zajęcie przynosiło Julii pokaźną ilość pieniędzy, Sebastian podchodził do niego z humorem, a wręcz z prześmiewczym pobłażaniem. Według niego: gotowanie, pranie, sprzątanie, tańczenie i tym podobne rozrywki były materią właściwą dla hobby. Tych, którzy imali się takich zajęć, nie uznawał za wiarygodnych ludzi biznesu. A w każdym razie za takich, którzy mogliby mu czymkolwiek zaimponować.
*
Katja i Sebastian siedzieli na czterdziestym piętrze jednego z hoteli w Warszawie, podziwiając panoramę miasta. Na stoliku ustawione było fondue czekoladowe, w którym moczyli kawałki owoców. Ta zwykła czynność, w połączeniu z chemią i fluidami, które krążyły jak gorąca krew w żyłach, wydawała się przesycona największym szaleństwem i erotyzmem, jaki możliwy był do osiągnięcia w atmosferze ziemskiej.
– Katja, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaka kiedykolwiek pojawiła się w naszej szerokości geograficznej – wyznał, patrząc z zachwytem na wysoką, bajecznie piękną brunetkę o długich włosach i zielonych oczach. – Zaszczytem dla Polski jest to, że zdecydowałaś się przyjść na świat właśnie tutaj.
Kobieta leniwie zerknęła na Sebastiana spod przymkniętych oczu, które otaczały długie czarne rzęsy. W pewnym momencie, jakby od niechcenia, złożyła swoje pomalowane na czerwono usta w dzióbek. Następnie cmoknęła opuszki palców jednej dłoni i pstryknięciem palców drugiej przesłała całusa w kierunku oszołomionego jej urodą mężczyzny.
– Cieszy mnie, że znalazłaś czas. Wiem, jak bardzo jesteś zajęta – kontynuował, czując się cholernie dowartościowany jako facet, zwłaszcza że wszyscy pozostali goście lokalu przyglądali się im, a on mógł za darmo świecić blaskiem odbitym od swojej gwiazdy.
W normalnym życiu Sebastian Błuk nie uznawał słów „za darmo” czy „bezpłatnie”. Uważał, że za wszystko w życiu trzeba słono płacić, a każdy, kto twierdzi inaczej, jest frajerem albo oszustem. Kolejną zasadą, którą wyznawał, było to, aby nikomu nie pomagać. A już broń Boże bezinteresownie! Każdy bowiem, komu pomożesz, jak tylko się odkuje, tak ci dowali, że nie będziesz nawet wiedział, kiedy i jak to zrobił. Dlatego Błuk zazwyczaj działał bezwzględnie, idąc po trupach. Nie miał wyrzutów. Nieczyste zagrywki uzasadniał tym, że jeśli nie on, to ktoś inny musiałby się zachować w taki sposób.
– Jedziemy do ciebie czy tutaj zarezerwowałeś pokój? – zapytała wprost Katja, która nagle zaczęła sprawiać wrażenie znudzonej.
– Proponuję do mnie, choć dla ciebie zarezerwowałbym nawet na Księżycu. Chodzi o to, że będzie dyskretniej. Śledzą cię paparazzi. Chyba że potrzebujesz…
– Nie, nie potrzebuję – ucięła i dodała z uśmiechem: – Ostatnio manager powiedział, że tematy na portale plotkarskie mamy nagrane na rok do przodu, więc nie chce mi się wysilać…
– W naszych żyłach płynie ta sama krew – powiedział uradowany Sebastian. – Na dole czeka samochód z kierowcą.
*
Apartament Sebastiana liczył ponad sto pięćdziesiąt metrów i mieścił się na osiemnastym piętrze wieżowca w centrum miasta. Synonim luksusu, do którego był najbardziej przywiązany, stanowił taras z jacuzzi i widokiem na Warszawę – piekielnie piekąca sól w oku każdego zazdrośniko-zawistnika, który go tylko zobaczył.
– Nasza relacja jest absolutnie wyjątkowa. Ale ostatnio mam wrażenie, że ci trochę zależy, a przecież nie o to nam chodzi, prawda? – szepnęła uwodzicielsko Katja, przeciągając ręką po brzuchu Sebastiana, czym wprawiała go w nastrój przesycony pasją i szaleństwem. – Naszym przeznaczeniem jest zabawa bez zobowiązań. Uczucia są dla miernot i słabeuszy.
– Skarbie, czyżbyś chciała mnie wpędzić w poczucie winy i zażenowania dlatego, że mi się podobasz? Albo zaprzeczyć, że jesteś ekstremalnie piękna? A w każdym razie na tyle pociągająca, by facet taki jak ja mógł oszaleć? – mówił, przyciągając kochankę do siebie, by następnie wbić się z impetem w jej usta. – Zresztą, po co ta dyskusja? Lepiej pozwól mi sprawić, że poczujesz się tym, kim dla mnie jesteś: wcieleniem bogini. Nie bluszczem, nie mimozą, nie paprotką…
– Doskonale wiesz, jak mnie rozbroić, bo wyrazy uwielbienia akurat są tym, czym się karmię i oddycham. A i ty dzięki takim słowom zdobywasz niezliczone ilości szans na kolejne spotkania. Jednak moja niezawodna intuicja podpowiada mi, że zapraszanie gości w postaci prawdziwych uczuć będzie dla naszej relacji wybitnie szkodliwe, a nawet destrukcyjne… – napomniała go ponownie pomiędzy jednym a drugim pocałunkiem.
– Jedyną odpowiedzią na twoje uwagi, na jaką mnie teraz stać, jest: dla ciebie wszystko, jak zwykle – rzekł owładnięty namiętnością.
– Abyś lepiej zrozumiał i nie skończył zbyt szybko, przynieś wiaderko z lodem – rzuciła trzeźwo głosem nieznoszącym sprzeciwu, a Sebastian pospiesznie pobiegł do kuchni wykonać jej polecenie.
Gdy zjawił się z powrotem, nie czekała na jego ruch. Przejęła inicjatywę i chwyciła poły koszuli mężczyzny na tyle mocno, że oderwały się guziki, które kolejno poturlały się w niekontrolowany sposób po podłodze. Następnie jednym sprawnym ruchem wysypała kostki lodu na rozgrzaną skórę kochanka.
– Uwielbiam twoje nienasycenie! – krzyknął i przyparł kobietę do najbliższej ściany, by dać dowód tego, jak bardzo jej pożąda.
Katja mu się podobała, bo podobała się każdemu facetowi. Lubił jej przebojowość i dążenie do luksusu, ponieważ sam miał zbliżone preferencje.
3.
Przez otwarte okno w kuchni Marta dojrzała postać męża, który został zwolniony przez funkcjonariuszy z komisariatu.
– Dowiedziałem się, że to ty zgłosiłaś mnie na psy – zablefował Cezary, przestępując próg domu. – Zwariowałaś? Po co ci to było?
– Uspokój się. Nie chcę, aby dzieci były świadkami naszych dyskusji. – Kobieta starała się go tonować, odwróciwszy się od blatu kuchennego, na którym właśnie zagniatała ciasto na pierogi.
Na podłodze, przy stoliku kawowym, jedenastoletni Adam i dziesięcioletnia Rita grali w warcaby.
– Po co za każdym razem dzwonisz na psiarnię?! – Mężczyzna nie zważał na uwagi żony. – Przyjadą i pojadą. Zamkną i wypuszczą. Robota głupiego.
– Pomyślałam, że w domu przydałby się remont. – Marta chciała zmienić temat, gdy wyczuła zaciekawione spojrzenia dzieci.
– Po co gadasz o remontach w takiej chwili?! Odbiło ci?! – ryknął coraz bardziej rozeźlony Cezary.
– Liczę na to, że się opamiętasz – odpowiedziała spokojnym tonem, patrząc w kierunku dzieci, po czym wydała polecenie: – Adam! Rita! Późno już! Proszę iść na górę! Myć się i spać!
– Nie pójdę! – odkrzyknął chłopiec. – I tak wiem, że będziecie się kłócić.
– A u Gęsików też się kłócą – westchnęła Rita, przywołując nazwisko sąsiadów, z których córką chodziła do szkoły. – Bo jak chłop na babę nie krzyczy ani jej nie bije, to jej wątroba gnije!
– Kto ci takich głupot naopowiadał? – zapytała zaszokowana Marta.
– To nie są głupoty, tylko normalna życiowa prawda! – odpowiedziała zaskoczona dziewczynka z przekonaniem: – Pani Gęsik tak mi wytłumaczyła, a jej podobno wyjaśniała mama… a mamie babcia…
Marty nie zbulwersowało to, że podobne sytuacje mają miejsce u sąsiadów. Po prostu zdała sobie sprawę, że jej córka od dzieciństwa dorasta w oparach głupich twierdzeń. Przecież mogłaby takie schematy w przyszłości powielać, a co najmniej uważać za pewnik. Zwłaszcza gdy sama kiedyś założy rodzinę.
– Na górę! Marsz! – powtórzyła i odwróciła się, aby ukryć łzy.
Zaległa cisza. Zdawało się, że nawet Cezary, który zawsze miał coś do powiedzenia, w tej chwili utracił zdolność do jakiejkolwiek riposty.
Kiedy upewniła się, że dzieci są na piętrze, zwróciła się zdenerwowana do męża:
– Czy słyszałeś to samo, co ja?
– Słyszałem. No i co z tego? – udawał hardego.
– Nie chcę takiego dzieciństwa dla Rity i Adama – rzekła. – Marzę, aby miały piękne wspomnienia. Najlepsze, jakie jesteśmy w stanie im zapewnić.
Marta popatrzyła uważnie na męża i nagle stało się coś niezrozumiałego – zdenerwowanie, żal i gorycz zastąpiła bezsilność, a zaraz potem obojętność. Lata temu Krusznik był przystojnym, dobrze obciętym brunetem ze starannie wypielęgnowaną brodą i iskrą w oku. Teraz miał półdługie, zaniedbane, tłuste włosy, które przypominały przysłowiowe strąki wiszące tuż przy twarzy pooranej zmarszczkami. Na dodatek ubrany był w brudne spodnie od dresu i wyciągnięty podkoszulek. Te same, w których wykonywał drobne prace wokół domu.
– Bardzo się zmieniłeś w ciągu ostatnich kilku lat. Nie jesteś już tym człowiekiem, za którego wyszłam. – Marta siliła się na spokój, bo patrząc na niego, czuła coraz większą odrazę. – Nie pomagasz mi, co więcej, torpedujesz moje starania o dobro rodziny. Dlaczego wciąż to robisz?
– Nie interesuje mnie twoje zdanie na mój temat – odpysknął i gwałtownie wstał.
Udał się w kierunku kuchni. Uchylił drzwi do spiżarki i wyjął puszkę piwa, którą otworzył w taki sposób, że część piany spadła prosto na podłogę. Nie miał jednak w zwyczaju sprzątać, dlatego myśląc, że ukryje fakt wydostania się substancji poza pojemnik z napojem, próbował rozmazać mokry ślad na podłodze stopą.
– Proszę wziąć mop i umyć podłogę – powiedziała spokojnie.
– Nie mam czasu na pierdoły. Idę spać – odparł Cezary.
– Sprzątnę to po raz ostatni – wyjaśniła poważnie Marta. – Od jutra szukasz pracy, jednocześnie zajmując się domem. Codziennie przez godzinę masz ćwiczyć na siłowni plenerowej. Inaczej nic nie będzie z tego małżeństwa.
– W sensie? – dopytał Krusznik, wygodnie sadowiąc się na powrót w swoim fotelu.
– W takim sensie, że odejdę i złożę pozew o rozwód – wytłumaczyła, starając się nie patrzeć mu w oczy, gdyż nie chciała, aby spojrzeniem zbił ją z tropu.
– Żadnego rozwodu nie będzie! Po moim albo twoim trupie! – skwitował.
– Nie pozwolę, abyś niszczył nam życie – powiedziała ostatkiem sił.
– A co? Myślisz, że ktoś cię zechce? – zapytał i zmierzył ją od stóp do głów, patrząc z politowaniem. – Sporo musiałabyś ze sobą zrobić… Kocmołuch!
– Cezary, potrzebujesz pomocy. Chodzi o twój alkoholizm – rzekła, lekceważąc fakt, że po raz kolejny jej ubliżył.
– Mam w dupie twoje zdanie! – warknął.
– A ja mam w nosie zarabianie na dom i usługiwanie ci – wycedziła przez zęby.
Gdy tylko wypowiedziała te słowa, zauważyła, że mąż odstawia puszkę z piwem. Następnie podszedł, chwycił ją za włosy i szarpnął z całej siły. Marta z trudem opanowała krzyk, nie chciała bowiem przestraszyć dzieci.
Ostatnio podobne sytuacje zdarzały się coraz częściej. A to popchnął ją przypadkowo i oblała się herbatą, która na szczęście nie była już gorąca. A to niechcący trącił łokciem. Do tej pory jednak za każdym razem przynajmniej udawał, że to był tylko przypadek. Tym razem po raz pierwszy zrobił to bezpośrednio.
*
Po ataku Cezarego nie była w stanie pójść do pracy. Naruszenie granic nietykalności fizycznej zupełnie zbiło ją z pantałyku i nie pozwalało skupić się na niczym innym poza rozpamiętywaniem minionego wieczoru.
Zastanawiała się, w jakim stopniu za obraz jej życia odpowiada nieszczęśliwe dzieciństwo. Łudziła się, że może gdyby poznała tajemnicę związaną z losem ojca, na nowo ustaliłaby granice w relacjach z mężem albo chociażby wzmocniła poczucie własnej wartości.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_