Miesiąc na Hawajach - ebook
Miesiąc na Hawajach - ebook
Telefon w sprawie byłej żony niemile zaskakuje Travisa Sandersa. Imogen Gantry odeszła od niego po bardzo krótkim małżeństwie, zabierając znaczną sumę pieniędzy. Teraz Travis zastaje ją wymizerowaną i na skraju nędzy. Mimo rozgoryczenia postanawia się nią zaopiekować. Jadą razem na Hawaje, gdzie wreszcie mają czas, żeby naprawdę się poznać. Odżywa też ich namiętność…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5541-7 |
Rozmiar pliku: | 629 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Pan Travis Sanders? – spytał damski głos w słuchawce.
– Tak – potwierdził krótko, niecierpliwie czekając, aż nieznajoma przejdzie do rzeczy. Asystentka przerwała mu ważną konferencję, prosząc o odebranie pilnego telefonu. – O co chodzi?
– O Imogen Gantry. Czy to pańska żona?
Travis zesztywniał. Na dźwięk jej imienia oblała go fala gorąca. Po czterech latach od rozwodu nie powinien go usłyszeć.
– Była – odrzekł ściszonym głosem, rozglądając się nerwowo dookoła. – Czy jest pani dziennikarką?
– Usiłuję zlokalizować kogoś z jej rodziny. Dzwonię ze szpitala… – Podała nazwę jednej z niedofinansowanych nowojorskich publicznych placówek o fatalnej reputacji.
Obudziła w nim dawny gniew. Z trudem chwytał powietrze. W uszach mu szumiało. Zacisnął powieki, lecz widział ją przed sobą, roześmianą, z figlarnym błyskiem w oku. Ogniste włosy otaczały śnieżnobiałą skórę płomienną aureolą. Zjawiskowo piękna, zerkała na niego spod rzęs zamglonymi z pożądania oczami, to znów z gniewnym błyskiem w oku. Ostatnim razem robiła wrażenie bezradnej i kruchej. Szybko pojął, że to tylko pozory, co wcale mu nie pomogło zaakceptować tego, co później nastąpiło.
Czyżby odeszła na zawsze? Powiedział, że nie chce jej więcej widzieć, ale skrycie liczył na jej powrót.
Głos rejestratorki dobiegł go jakby z bardzo daleka:
– Zasłabła na ulicy. Ma gorączkę i straciła przytomność. Czy bierze jakieś leki? Oczekuje na leczenie, ale…
– Nie umarła?
Pytanie zabrzmiało tak, jakby życzył jej śmierci. Wytrawna manipulatorka zawsze go szokowała nieprzewidywalnością. Gdyby ją dopadł, zabiłby ją własnymi rękami.
– Dlaczego trafiła właśnie do tego szpitala? – dopytywał z niedowierzaniem.
– Przypuszczalnie przywieziono ją do najbliższego. Nie ma telefonu. W jej torebce znalazłam tylko pańskie nazwisko. Potrzebujemy dokumentów ubezpieczeniowych i historii jej chorób. Czy mógłby pan je dostarczyć?
– Proszę zadzwonić do jej ojca. – Podszedł do drzwi sekretariatu i poprosił asystentkę: – Znajdź ojca Imogen Gantry. Działa w branży wydawniczej. Ma jakieś imię na W. Może William?
Nigdy go nie spotkał. Imogen wspomniała go zaledwie raz czy dwa. Nic o niej nie wiedział. Ich małżeństwo trwało tylko chwilę.
– Wallace Gantry? – spytała asystentka, wskazując informację na ekranie komputera. – Zmarł kilka miesięcy temu. Wcześniej stracił żonę i starszą córkę. Przeżyła go tylko młodsza, Imogen.
Wspaniale! Wolałby nie zostać wciągnięty z powrotem w jej orbitę, ale nie pozostało mu nic innego, jak odpowiedzieć:
– Przyjadę tak szybko, jak to możliwe.
Imogen pamiętała, że usiadła na krawężniku, bynajmniej nie przy ogrodzie różanym rodzinnej rezydencji wśród wypielęgnowanych trawników pod stuletnimi wiązami. O nie! Wylądowała na mokrym, zaśmieconym, cuchnącym chodniku w centrum miasta.
Pomyślała, że zaraz jakiś samochód przejedzie jej po nogach albo ochlapie błotem. Nie dbała o to. Głowa jej pękała, ucho potwornie bolało. Tłumaczyła sobie, że nie mogła dostać zapalenia ucha. Chorują na nie dzieci, nie dorośli. Jej siostra czasami na nie zapadała, ale ona nie.
Musiała usiąść, zanim upadnie. Podobno gorączka to naturalny sposób obrony organizmu przed wirusami. Dlaczego w jej przypadku nie zadziałał? I kto mdleje z tak błahych powodów?
Mimo wszystko straciła ostrość widzenia. Nie zważała na to, że topniejący śnieg moczy jej ubranie. Pomyślała, że umiera. Ojciec życzyłby jej, żeby zdechła jak pies w rynsztoku. Travis też pewnie by uważał, że dostała to, na co zasłużyła, ale nigdy się nie dowie. Nie widziała powodu, żeby toczyć przegraną batalię. Z ulgą dała za wygraną. Dlaczego nigdy wcześniej nie spróbowała?
A więc umarła.
Nie trafiła do nieba, raczej do piekła. Wszystko ją bolało. W chorym uchu bulgotał jakiś płyn. Drugie, nadwrażliwe, wychwytywało szelest materiału i dalekie odgłosy rozmowy. W ustach jej zaschło. Spróbowała coś powiedzieć, ale wydała tylko żałosny jęk.
Ktoś położył jej rękę na ramieniu. Gdy ją cofnął, odniosła wrażenie niepowetowanej straty. Usłyszała kroki, a potem męski głos:
– Budzi się.
Znała ten głos. Oczy ją zapiekły. Strach i poczucie winy spowodowały nieznośny ucisk w piersiach. Z całą pewnością poszła do piekła.
Ktoś podszedł do niej lżejszym, szybszym krokiem. Otworzyła oczy. Zmrużyła je pod wpływem światła. Potem zobaczyła jasny, gustownie urządzony, sterylny pokój, taki, jaki zajmował jej ojciec w prywatnej klinice przez ostatnich kilka miesięcy życia. Umieszczono ją tu z powodu zapalenia ucha? Powinni dać jej receptę i odesłać jak najprędzej.
Usiłowała wytłumaczyć, że nie stać jej na takie luksusy, ale zdołała tylko jęknąć:
– Nie…
– Proszę jeszcze nie próbować mówić – upomniała ją z uśmiechem macierzyńska, śniada pielęgniarka w bieli. Ujęła jej dłoń, zmierzyła puls, sprawdziła temperaturę. W końcu orzekła: – O wiele lepiej.
Imogen ledwie widziała zarys jego postaci kątem oka. Nie odważyła się odwrócić głowy z obawy przed bólem.
– Jak tu trafiłam? – zdołała wyszeptać.
– Wody? – Pielęgniarka podała jej zagiętą słomkę, jakich w dzieciństwie zabraniano jej używać jako zbyt pospolitych. Ledwie upiła dwa łyki, zabrała ją z powrotem. – Na razie wystarczy. Poinformuję doktora, że się pani obudziła. Potem damy pani więcej picia i może coś do jedzenia.
– Od jak dawna tu leżę?
– Przywieziono panią wczoraj.
Półtorej doby w drogiej klinice przy niebotycznych długach!
Pielęgniarka wyszła, posyłając uśmiech gościowi po drugiej stronie łóżka.
Imogen ponownie zacisnęła powieki w dziecinnym odruchu obrony przed rzeczywistością. Wszystko szło fatalnie. Może jej ojciec miał rację, twierdząc, że jest z gruntu zła.
Obok zaszurały buty. Poczuła, że pochyla się nad nią. Usłyszała jego westchnięcie, jakby odgadł, że próbuje go uniknąć w jedyny dostępny sposób.
– Dlaczego tu przyjechałeś? – spytała schrypniętym głosem.
W marzeniach spotykała go w znacznie przyjemniejszym miejscu: w kawiarni lub w plenerze z pięknym widokiem. Wręczała mu czek na sumę, którą jej wypłacił zgodnie z umową rozwodową – pieniądze, które niewątpliwie jego zdaniem wyłudziła. I znajdowała odpowiednie słowa, żeby wyjaśnić, dlaczego je wzięła, żeby jej wybaczył albo przynajmniej zrozumiał.
Skoro ją odwiedził, może nie miał o niej aż tak złego zdania? Może jednak mu na niej troszeczkę zależało? Czy się o nią martwił?
Na dźwięk odsuwanego zamka otworzyła oczy z ciekawości i zaraz z powrotem je zamknęła na widok czerwonej torebeczki po matce. Zawierała cały jej dobytek: prawo jazdy, kartę debetową, klucz do pokoju, jedyne zdjęcie z mamą i siostrą i świadectwo ślubu z Travisem Sandersem.
– Grzebałeś w moich rzeczach? – spytała.
– Pielęgniarka szukała kontaktu z twoją rodziną – odburknął.
Imogen nie wychwyciła w jego głosie ani śladu dawnego ciepła ani intrygującego południowego akcentu.
Załamał ją do reszty. Przez całe życie słyszała dezaprobatę w głosie sąsiadów, nauczycieli, wreszcie kochanego tatusia. Obojętne słowa byłego męża przelały czarę goryczy. Nie obchodziło go, że nikt inny nie pozostał jej na świecie. Wspominał ich krótkotrwałe małżeństwo z odrazą, o ile w ogóle o niej myślał.
– To mój jedyny dowód tożsamości – wyjaśniła.
– A świadectwo urodzenia?
Spaliła je wiele lat temu w odruchu dziecinnego buntu po kłótni z ojcem. Chciała zasłonić oczy, ale nie miała siły. Poza tym, kiedy uniosła ramię, spostrzegła, że tkwi w nim dren. Popatrzyła na kroplówkę, na sufit i w końcu na niego.
Z biegiem lat jeszcze wyprzystojniał. Był gładko ogolony. Dawniej jednodniowy zarost i zmierzwione jej palcami włosy nadawały mu ludzkiego wyglądu. Pamiętała nagi, rozgrzany tors, gdy dociskał ją do prześcieradła.
Nie odnalazła w nim dawnego ciepła. Rysy mu się wyostrzyły i stwardniały. Usta, niegdyś zdolne do szelmowskiego uśmieszku, zacisnął w prostą, wąską kreskę. Szare oczy patrzyły na nią jak na brudną szmatę. Tak też się czuła. Podczas gdy Travis…
Samo jego imię budziło w niej tęsknotę. I wyrzuty sumienia.
Dlaczego wciąż błądziła? Czemu zrażała do siebie ludzi, podczas gdy marzyła tylko o odrobinie miłości, zwłaszcza ze strony najbliższych? Chyba naprawdę nisko upadła, skoro pozwoliła sobie na takie rozrzewnienie. Postanowiła wziąć się w garść.
– Do kogo mógłbym zadzwonić? – zapytał, patrząc na nią obojętnie.
Niegdyś uważała te oczy za ciepłe i bystre. Pochlebiało jej, że skupiał na niej całą uwagę. Wypełniał bolesną uczuciową pustkę. Teraz widziała w nich tylko chłód, jak w niebieskich oczach ojca. Nic dla niego nie znaczyła. Absolutnie nic.
– Dość już zrobiłaś – odrzekła, pewna, że to on przeniósł ją do tej ekskluzywnej placówki. Przeniosła wzrok na okno.
Padający śnieg okrywał krajobraz niczym biały koc.
– Drobiazg – rzucił krótko.
Czyżby oczekiwał podziękowania za uratowanie życia kosztem dalszego zubożenia?
– Nie prosiłam cię o pomoc – przypomniała, mimo że nosiła w torebce akt ślubu, a nie rozwodu.
– Przyjeżdżając tu, myślałem… Nieważne, pomyliłem się. Ty, Imogen, jesteś moją jedyną życiową pomyłką. Wiesz o tym?