- W empik go
Mięso. Kod 148: morderstwo - ebook
Mięso. Kod 148: morderstwo - ebook
Fiodor Gralecki stracił wszystko. Nie widzi sensu życia, ale nie potrafi ze sobą skończyć. Kryje się na polskim końcu świata, w Bieszczadach. Ale zamiast odnaleźć wewnętrzny spokój, daje się podejść swoim demonom. Krajem wstrząsają przerażające zbrodnie – dwóch polityków zostaje zabitych i... zjedzonych. Gralecki jest zmuszony rozwikłać tę zagadkę. Zagmatwane śledztwo łączy ze sobą świat polityki, mafii, biznesu i działalności obcych mocarstw. Jednocześnie największy wróg komisarza, mimo że jest w więzieniu, szykuje zemstę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67217-95-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Mężczyźni najpierw wrzeszczeli. Ale chłodne, wyłożone białymi kafelkami ściany nie przepuszczały ich krzyku. Wypełniał tylko to pomieszczenie. Odbijał się echem. Błyszczące stalowe przedmioty milczały w odpowiedzi. Ostre haki. Noże. Piły. Nie musiały nic mówić. Ich cisza była wymowna. Czekały na swoją kolej w tym nocnym przedstawieniu.
W końcu mężczyźni zdarli gardła. Nie mieli już siły na nic głośniejszego niż zachrypnięty szept. Tylko jęczeli i błagali płaczliwie.
– Gdybyśmy wiedzieli, że to takie ważne, zagłosowalibyśmy inaczej… – łamiącym się przez szloch głosem tłumaczył pierwszy mężczyzna.
– Litości, przecież to można naprawić… – wysapał drugi. – Są sposoby…
– Zawsze robiliśmy, co nam kazaliście… zawsze…
– Mam rodzinę… – łzy płynęły histerycznym strumieniem, mieszając się ze śliną i smarkami złamanego mężczyzny.
– Nie mogliśmy inaczej głosować. Wyrzuciliby nas z partii…
– A wtedy nie moglibyśmy dla was zrobić innych rzeczy. Bo przecież nadal możemy być użyteczni. Prawda?!
Posępny, władczy mężczyzna przyglądał się klęczącym przed nim dobrze ubranym ofiarom jak drapieżny ptak. Miał ciemną karnację i zaczesane do tyłu lśniące czarne włosy. Dał znak swoim ludziom. Dwóch z nich kopniakiem w plecy przewróciło jęczących na brzuchy. Przycisnęli ich butami do podłogi.
Ofiary ręce miały związane za plecami. Twarze wciśnięte w posadzkę z białych kafli. Wykręcali głowy, żeby spojrzeć na przywódcę swoich oprawców. Drogie garnitury nie dodawały im godności. Wręcz przeciwnie. Ubrudzone koszule i marynarki, pokryte krwią, łzami i wydzielinami z nosa, wręcz potęgowały ich upokorzenie.
– Dostaliście polecenie. Nie wykonaliście go – kiedy władczy mężczyzna o egzotycznej urodzie się odezwał, słychać było obcy akcent w jego polszczyźnie.
– Zrobimy to… – histerycznie wydukał jeden z garniturowców.
– Zrobimy, co w naszej mocy… – zawtórował mu drugi.
– Za późno – śniady mężczyzna o stalowych oczach uśmiechnął się okrutnie. – Będziecie przykładem.
– Ale nie możecie…
– Możemy!
Silne ręce poderwały dwa rozdygotane kłębki nerwów z podłogi. Oprawcy przytrzymali ich od tyłu, tak że nadal klęczeli, ale teraz wyprostowani. Mogli już bez przeszkód popatrzeć w oczy tego, który dowodził akcją. To, co zobaczyli w tym lodowatym spojrzeniu, pozbawiło ich całkiem nadziei. W oczach nie było krzty litości.
Mężczyźni rozkleili się jeszcze bardziej. Jednemu puściły zwieracze. Drugi zsikał się pod siebie. Kamienne twarze grupy mężczyzn, którzy ich porwali, nawet nie drgnęły. Nie wyraziły ani rozbawienia, ani obrzydzenia.
Ofiary już tylko bełkotały, jęczały i się śliniły. Przywódca odsunął się, żeby go nie ochlapali. Jednocześnie dał gestem sygnał.
Dwa noże niemal synchronicznie poderżnęły gardła klęczących mężczyzn. Trysnęła krew, a oni zarzęzili, by po chwili całkiem umilknąć. Mordercy puścili ich. Bezwładne ciała upadły na kafelki.
Porozcinano ubrania, a nagie zwłoki za nogi podwieszono na łańcuchach. Silne strumienie wody z gumowych węży zaczęły je obmywać. Oderżnięto głowy i rozpłatano korpusy.
Nie ma w zasadzie wielkiej różnicy między mięsem bydła i człowieka. Kiedy wypatroszone tusze suną na hakach do dalszej obróbki, wyglądają prawie tak samo. Bezgłowe mięso bez wnętrzności. Truchła.
W słabym, zimnym świetle hali małego zakładu przetwórstwa mięsnego ludzkie trupy podwieszone na stalowych hakach nie robiły wrażenia na kręcących się między nimi mężczyznach. Tylko dwie tusze mięsa. Cała reszta haków była pusta. Dwa rekwizyty tej nocnej produkcji.
Krzyki ucichły. Zastąpiły je mechaniczne odgłosy maszynerii, która rozdrabniała mięso, cięła i mieliła.ROZDZIAŁ 2
2
Bieszczady. Polski koniec świata. Dla jednych coś przerażającego, dla innych miejsce, gdzie można odnaleźć spokój. Jedni stąd uciekają, inni chcą rzucić wszystko i właśnie tutaj odmienić swoje życie.
Fiodor Gralecki przeprowadził się w Bieszczady jesienią. Drewniany domek na szczycie wzgórza, bez kanalizacji i prądu. Dookoła połoniny, lasy. Milczące pagórkowate wzgórza. Do najbliższej wsi dwa kilometry.
Nigdy nie miał do czynienia z takim odludziem. Przez całe życie mieszkał w mieście. Wśród ludzi. Jego bezludną wyspą było mieszkanie i myśli. Dopóki nie poznał Amelii. Wtedy po raz pierwszy w życiu nie był sam.
Ale nawet wtedy, przed Amelią, miał pracę, spotykał ludzi, otaczał go miejski gwar, który dawał złudzenie, że coś obok Fiodora jest. Tutaj, w tej głuszy, Graleckiego otaczało tylko milczenie przyrody. Być może za nią kryła się jakaś głębsza mądrość. Coś nadprzyrodzonego, co przyglądało się Fiodorowi oczami dzikich zwierząt oraz zielenią roślin.
Przez pierwsze kilka dni tutaj był oszołomiony. Siedział przed chatą albo w chacie, gapił się i oddychał. Myślał i nie myślał. Brakowało mu jazzu. Ale nie miał jak go tutaj słuchać. Odtwarzał więc ulubione kawałki w głowie. Herbie Hancock. Dexter Gordon. Garbarek. Jarret.
Umysł bronił się przed ciszą, ale w końcu przegrał tę walkę. Zdominowały go obrazy. Dźwięki natury. Wspomnienia zeszły na drugi plan. Bo Gralecki z myśli miał tylko wspomnienia. Nie snuł żadnych planów na przyszłość. W końcu jego myślami stały się te widoki. Wcale nie tak widowiskowe jak w wysokich górach, a jednak zapierające dech w piersiach. Przestrzeń. Brak cywilizacji. Brak ludzi. Był tu absolutnie sam, jakby nagi. A jednak czuł się częścią tej większej całości, która go otaczała.
Prawie zapominał, że jednak ktoś mu towarzyszył. Maltańczyk, który wabił się Robin. Pozwalał Graleckiemu na to zamyślenie, które na początku było jak trwająca non stop przez kilka dni medytacja. Robin oswajał się z tym miejscem po swojemu. Krążył, węsząc i obserwując. Albo siedział zajęty psimi myślami. Albo gapił się na swojego opiekuna, sprawdzając, czy na pewno wszystko z nim w porządku. Szczekał tylko wtedy, kiedy potrzebował, żeby Fiodor dosypał mu jedzenia albo dolał wody. Poza tym się nie narzucał.
Gralecki przestawił się na rytm natury. Ponieważ jedyne światło, jakie mógł tutaj mieć, to lampa naftowa albo latarka, zaakceptował, że po zachodzie słońca robiło się ciemno i kładł się po zmroku. Nie od razu zasypiał. Leżał, starając się rozproszyć myśli, żeby nie miały konkretnych kształtów. Żeby nie wracały do bolesnych momentów. W końcu zasypiał. I budził się o wschodzie.
Po kilku dniach przyzwyczaił się do nowych warunków, tak jakby natura i Fiodor potrzebowali wzajemnie się zaakceptować. Gral mógł wejść już do nowego świata. Świata prostego, ale prawdziwego i pięknego zarazem. Trzeba było po prostu przetrwać. Zapewnić sobie ciepło, wodę oraz jedzenie. Fiodor nie polował. Aż tak nie wsiąkł w naturę, ale rąbał drewno, czerpał wodę ze studni. Palił w starym kaflowym piecu, na którym gotował i który dawał ciepło. Żył w rytmie dnia i nocy. Bez prądu, radia, telewizora, a nawet telefonu. Proste czynności wymagały wysiłku fizycznego, zajmowały część czasu codziennie. Porządkowały go wewnętrznie. A był w rozsypce. To miało sens. Nic więcej. Nic zbyt wydumanego, a jednak czuł, że dotyka jakiejś prawdy.
Fiodor dużo spacerował. Razem z Robinem. Włóczyli się po połoninach, po okolicznych lasach. Przysiadywali na kamieniach i powalonych drzewach albo bezpośrednio na trawie, chociaż jesień szybko przechodziła tutaj w zimę. Było zimno i wilgotno, a już wkrótce miało być jeszcze zimniej. Wszystko miał przykryć śnieg.
Rozmawiali z Robinem albo nie. Potrafili ze sobą milczeć. Chociaż z tej dwójki maltańczyk był chyba bardziej rozmowny. Prawdopodobnie to on musiał zaakceptować niechęć opiekuna do dłuższych rozmów. Mówi się, że to właściciele psów przejmują cechy swoich pupili, ale w tym wypadku to pies upodobnił się do Graleckiego. Oczywiście nie fizycznie. Nie urósł do prawie dwóch metrów wzrostu, jego biała sierść nagle nie poczerniała. Ale zamyślał się po psiemu. Wzrok miał ponury, choć szlachetny, a brwi na sympatycznej mordce jakby wciąż były zmarszczone.
Jedynym kontaktem Graleckiego ze światem była pobliska wioska, gdzie robił zakupy. Dowiadywał się wtedy, co się działo w kraju i na świecie, a co go w najmniejszym stopniu nie interesowało. Ale starał się być miły dla sprzedawczyni, która mu o tym opowiadała, czy dla tubylców, których spotykał w sklepie, a którzy, zagadując go, chcieli nawiązać jakiś kontakt z „nowym”. Może nawet próbował się uśmiechać, kiedy ktoś chciał przełamać lody z sąsiadem. Ale chyba najczęściej wychodziła mu kamienna twarz z tym jego normalnym grymasem smutku i uporu, który jej nie opuszczał. A głębokie, chłodne i smutne oczy sugerowały, że nie tylko odczuwa ból, ale też potrafi go zadać.
Muzyki mógł słuchać tylko w aucie. I kilka razy tak zrobił, jadąc do sklepu. Ostatecznie jednak wybrał ciszę. Tutaj, na tym końcu świata, cisza smakowała lepiej. To ona była jazzem, którego potrzebował. Pogodził się też z tym, że w malutkim sklepie nie było jego ulubionego piwa bezalkoholowego Zombeer. Woda zaczęła mu smakować nawet bardziej.
Zamiast telewizora mieli ognisko. Fiodor ułożył ze znalezionych w okolicy kamieni krąg, przyciągnął drewnianą ławę sprzed wejścia do chaty i oglądali sobie z Robinem hipnotyzujące tańce płomieni. Poza tym obaj lubili pieczone na ognisku kiełbaski.
– Wiesz, że nas nie ma, przyjacielu? – mruknął ochrypłym głosem Fiodor. – Co?
Maltańczyk popatrzył na niego pytająco.
– Zniknęliśmy. Pasuje ci?
Robin coś szczeknął, ale niegłośno. Jakby melancholijnie.
– Nie pytałem cię o zdanie, kiedy tu jechaliśmy… – westchnął Gral. – To był jedyny sposób, w jaki potrafiłem się zabić. I wciągnąłem w to ciebie.
Maltańczyk sapnął tylko, zapatrzony w płomienie.
– Po co ci moje towarzystwo? Nie masz instynktu? Nie wolałbyś przelecieć jakieś maltanki? – ponury mężczyzna próbował mówić żartobliwym tonem, ale nie za bardzo mu to wychodziło. – Czy tam innej suczki, która by ci wpadła w łapy? Nie chciałbyś mieć szczeniaków? To naturalny zew natury.
Maltańczyk patrzył w ognisko. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. W jego czarnych oczach tańczyły płomienie. Jakby to były jego myśli.
– Kiedy przestaje ci się chcieć żyć, rozwiewasz się jak mgła na wietrze – zmienił temat Gral. – Czy tak nie byłoby lepiej?
Przez chwilę obaj gapili się w ogień. Słychać było tylko szum płomieni i trzaskanie szczap.
– Nie miałem odwagi ze sobą skończyć – mruknął Fiodor. – To tchórzostwo?
Pies poruszył kudłatymi uszami i popatrzył na Grala. Sapnął.
– Nie chce mi się żyć, ale żyję. Wszyscy, których kochałem, umarli. Przeze mnie.
Popatrzyli na siebie.
– No dobra. Ty jesteś – Gralecki zmarszczył brwi jeszcze bardziej. – I wciągnąłem cię w te… – szukał słowa – zaświaty – zrobił pauzę. – Dzięki, że jesteś.
Robin szczeknął.
– Dobra, dobra. OK. Zaczynam się rozklejać, kurwa… – westchnął. – Nie żyję, żyjąc. Nie wiem, ile tak wytrzymam. OK, pierdolę. I to bez kropli alkoholu. Chcesz kiełbaskę?
Zmiana tematu wywołała ożywienie u maltańczyka. Szczeknął radośnie, a później towarzyszył opiekunowi. Poszli po patyki i kiełbaski. Później siedzieli przy ognisku, przygotowując kolację i zjadając ją ze smakiem. Ale nie mówili już dużo. Magia tańczących płomieni pochłonęła ich myśli.ROZDZIAŁ 3
3
To był mały wiejski sklep. Jedyny w okolicy, więc oprócz żywności można było w nim też kupić artykuły przemysłowe i prasę. Taki wielobranżowy sklepik zaspokajający potrzeby niewielkiej społeczności, a na pewno Fiodora. Mieszkańcy wsi w weekendy jeździli dziesięć kilometrów do Cisnej albo dwadzieścia kilometrów do Ustrzyk, żeby zrobić porządniejsze zakupy w jakichś większych supermarketach, ale Gralowi sklep U Zosi w zupełności wystarczał. Bywał tutaj dwa razy w tygodniu. Nie miał lodówki, więc wolał, żeby jedzenie zbyt długo nie leżało. Mimo że zima była mroźna, a mięso i nabiał trzymał w małym podpiwniczeniu, które utrzymywało obniżoną temperaturę, nawet kiedy było słonecznie.
Pani Zosia była pogodną pulchną kobietą po pięćdziesiątce. Pewnie tutaj się urodziła i spędziła całe życie. Tak Gralowi podpowiadała intuicja wieloletniego śledczego. Bo nie dopytywał. Dyskretnie też, tak żeby jej nie urazić, nie pozwalał właścicielce sklepu rozgadać się do tego stopnia, żeby opowiedziała mu swój życiorys. A była rozmowna. Co zapewne jest zaletą w takim miejscu, gdzie każdy zna każdego i przy okazji zakupów można uciąć sobie miłą pogawędkę. Fiodor – mimo sympatii, jaką czuł do tych ludzi – nie zamierzał się jednak z nikim zaprzyjaźniać. Nie chciał nic o nikim wiedzieć. Co okazało się nierealne. Bo już po miesiącu niektórych kojarzył z widzenia, a ponieważ był świadkiem fragmentów rozmów, mógł sobie dopowiedzieć wiele szczegółów o spotkanych ludziach.
– Dzień dobry – przywitał się najprzyjaźniej, jak potrafił.
– Dzień dobry, panie Fiodorze, nie zamarzł pan tam u siebie?
– Bez przesady, pani Zosiu – spróbował się uśmiechnąć. – Mam piec.
– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie wolałby pan zamieszkać tutaj, a nie na takim odludziu – sprzedawczyni wydawała się szczerze przejęta.
– Przecież bywam tu. To tylko dwa kilometry stąd.
– Ale gdyby panu się coś stało, to nikt nawet się nie zorientuje. Mógł pan kupić albo wynająć jakąś chatę we wsi.
– Co mogłoby mi się stać? – znowu uśmiechnął się najlepiej, jak potrafił, ale to lekkie drgnięcie kącików ust niewiele zmieniło w jego ponurym wyrazie twarzy.
– No, różne rzeczy się dzieją, Grudzińscy na przykład. Kojarzy pan? – zawiesiła głos.
Pokręcił przecząco głową.
– Chłop jak dąb, ale widzi pan, jaka pogoda, przymrozek nagle chwycił, chłop się poślizgnął i złamał nogę – mówiła rozemocjonowana. – Ruszyć się nie mógł. Ludzie mu pomogli. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby sam był.
– Od złamanej nogi się nie umiera – odpowiedział. – Pomyślę na starość, jak sił będzie mniej, żeby się do wsi sprowadzić.
Pulchna kobieta westchnęła.
– Wyjedzie pan stąd. Wszyscy stąd uciekają. Pan też to rzuci.
– Dopiero się sprowadziłem.
– Taka miastowa moda – skrzywiła się z dezaprobatą. – Widziałam niejeden raz.
– Na razie nigdzie się nie wybieram.
W sklepie U Zosi zamontowany był tradycyjny dzwonek przy drzwiach, który informował o wejściu klienta. Właśnie zadzwonił.
Fiodor nie zainteresował się wchodzącym klientem. Chciał zrobić szybko zakupy i wrócić do siebie. Nie zamierzał dawać pretekstu do pogawędki z kimś innym niż sprzedawczyni.
– Dzień dobry – rozległo się prawie wyszeptane powitanie. Słaby kobiecy głos.
– Dzień dobry, pani Kasiu – zaćwierkała automatycznie pani Zosia i wróciła z uwagą do Graleckiego.
Fiodor wyczuł za plecami obecność kobiety.
– Chleb, kaszę, ukroi mi pani trochę tej szynki – pokazał na ladę chłodniczą. Ekspedientka zajęła się swoimi czynnościami. – Jeszcze trochę półtłustego twarogu poproszę. A… i da mi pani ze dwa kilo ziemniaków, bo się już skończyły. Ze cztery jabłka, trzy banany. Z kilo tej kiełbasy, którą zawsze biorę. Wezmę też worek karmy dla psa. I pół kilo wołowiny.
– A czemu ta ślicznota z panem dzisiaj nie przyjechała? – zaszczebiotała sprzedawczyni.
– Pilnuje domu.
– No tak. Niech się strzegą wszyscy złodzieje – pani Zosia zaśmiała się na wspomnienie małego maltańczyka, który kilka razy był tutaj ze swoim opiekunem.
– Zdziwiłaby się pani, jaki z niego kozak – zaperzył się Gral.
– Pewnie, pewnie.
Fiodor skupił się na liście zakupów, później pakowaniu do siatek i zapomniał, że nie jest w sklepie sam. Dopiero odwracając się od lady, żeby wyjść, omiótł spojrzeniem cichą kobietę, która za nim stała. Nabrał głęboko powietrza, mijając ją, jakby z tym wdechem wciągał w siebie całą informację o niej.
Nie zwolnił kroku. Kiedy wychodził ze sklepu, zadźwięczał dzwonek nad drzwiami. Wsiadł do jeepa i odjechał.
Ale w głowie miał obraz tej kobiety. Skurczonej w sobie. Jakby zastraszonej przez własne myśli. Zapadnięte policzki. Smutne oczy zapatrzone bardziej w siebie niż na zewnątrz. I to, co Fiodorowi mówiło wszystko. Lekko spuchnięty policzek, żółć skóry, siniak, który znikał pod przekrwionym okiem, więc to musiała być sprawa sprzed kilku dni. Ale jeszcze widoczna. Jeszcze nieukryta przed oczami innych.
W Fiodorze się zagotowało. Poczuł, jak coś się w nim budzi. Mroczna, a zarazem ożywcza energia. Część siebie, o której zapomniał. Która zniknęła zasypana własnym bólem i cierpieniem. Jego osobowość rozpadła się na tak wiele kawałków, że były jak gruz, który przygniótł wszystko w środku.
Zagryzł zęby, aż zgrzytnęły. Zacisnął dłonie na kierownicy, aż pobielały kłykcie. Dojechał do chaty. Robin czekał na niego jak dziecko oczekujące prezentów, kiedy rodzic wraca z jakiegoś wyjazdu. Radośnie podbiegł do opiekuna, poszczekiwał, kręcił się wokół niego i machał ogonem. Ale Fiodor był nieczuły na te zaloty. Automatycznie wypakował zakupy z auta, zaniósł część do podpiwniczenia, resztę do wnętrza domku. Dolał wody maltańczykowi, dosypał karmy do miski, ale myślami był gdzie indziej. Myślał o pobitej przez męża kobiecie.ROZDZIAŁ 4
4
Wiedział, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Ale mrok już wypełzł z głębi jego duszy. Próbował jednak go zignorować. Wysiłek fizyczny miał mu w tym pomóc. Fiodor dodał do codziennej rutyny, czyli spacerów, rąbania drewna i wybierania wody ze studni, dodatkowy wysiłek. Bieganie i ćwiczenia siłowe. Miał nadzieję, że kiedy będzie zmęczony, demony odejdą.
Fizycznie był wysportowanym czterdziestolatkiem. Ale dzięki dodatkowemu wysiłkowi jego kondycja stała się jeszcze lepsza. Przez chwilę wydawało się, że plan działa. Że mrok, który go wypełnia, odejdzie. Ale kiedy spotkał we wsi jeszcze jedną kobietę z siniakiem, a któregoś wieczoru, przy okazji kolejnych zakupów, doleciały go krzyki rodzinnej awantury, coś w Gralu pękło.
Podjechał nocą do granicy wsi. Ukrył auto w bocznej dróżce skręcającej w las. Ubrany na ciemno, z kapturem nasuniętym na oczy, tak że twarz miał właściwie niewidoczną, nawet gdyby chmury odsłoniły więcej księżyca i gwiazd, ruszył między chałupy. Szedł i nasłuchiwał. Krótki zimowy dzień skończył się już dawno, a teraz, godzinę przed północą, miało się wrażenie, że to środek nocy. Przynajmniej na zewnątrz, bo większość okien płonęła sztucznym światłem, przedłużając dzień domowników.
Fiodor nasłuchiwał. Podglądał przez okna, co się dzieje. Jak zły duch. Albo drapieżnik tropiący ofiarę. Najpierw skupił się na okolicy, gdzie słyszał krzyki. Nie przekraczał ogrodzeń gospodarstw. Były niewysokie i mógł zaglądać do środka z ulicy. Oczywiście nie do wszystkich domów. Ale na razie nie podchodził bliżej, niż postawiono płoty. Jedną posiniaczoną kobietę, którą spotkał w sklepie U Zosi, śledził któregoś dnia. Zapamiętał, gdzie mieszkała. Skierował się teraz w tamtą stronę.
Miał rację. Kiedy dotarł do posesji, dobiegł go ściszony odgłos awantury. Wrzaski ledwie docierały do płotu. Tak to się działo. Największe dramaty rozgrywały się z dala od świadków. Za zamkniętymi drzwiami domów, które powinny być ostoją spokoju i bezpieczeństwa, a zbyt często stawały się polem do popisu dla tyranów.
Gral sforsował ogrodzenie. Nikt go nie zauważył. Spodziewał się, że oprócz gospodarzy musiały być też jakieś dzieci. Za dnia zauważył też budę dla psa przy zbudowanej naprzeciwko domu stodole. Taką staromodną, w której mieszkał podwórkowy pies przytwierdzony do stodoły długą linką. To ułatwiało sprawę i nasuwało też pomysł, jak Gralecki mógł to załatwić.
Starał się nie dać jeszcze wyczuć zwierzęciu. Dlatego okrążył dom, by być poza wzrokiem i węchem psa. Poruszał się przykucnięty i czujny. Zaglądał do mijanych okien. Budował sobie wizję tego, co dzieje się wewnątrz. W jednym oknie, jak w krótkiej filmowej przebitce, zobaczył zapłakaną dziewczynkę, która przebiegła i zniknęła mu z oczu. Zerknął przez drugie okno. Ta kobieta, którą zapamiętał. Uspokajała nastolatka. On wyrywał się jej, wykrzykując: „Zabiję go! Zabiję chuja!!!”. Domyślił się, że to matka i syn. Matka płakała. Miała opuchnięte drugie oko. A siniaki, które Gral tydzień temu zauważył, już prawie zniknęły.
Przesunął się dalej wzdłuż ściany. Kolejne pomieszczenie było chyba sypialnią. W każdym razie rozwścieczony mężczyzna wyrzucał w nim jakieś ubrania z szuflady. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Ze skórzanym grubym paskiem wybiegł z pokoju.
Gral cofnął się. Tak, jak się spodziewał. Rozegrała się krótka walka. Nastolatek wyrwał się i rzucił na ojca. Kobieta wrzeszczała, próbując go powstrzymać. Cios nastolatka niewiele wyrządził krzywdy ojcu, za to cios mężczyzny powalił syna na podłogę. Zaczął okładać go paskiem. Matka rzuciła się w obronie syna i odwróciła uwagę od dziecka. Teraz ona stała się obiektem agresji. Mąż spoliczkował ją, a kiedy odbiła się od ściany i osunęła, to ją zaczął zasypywać gradem ciosów paskiem.
W Gralu wrzało z gniewu. Aż dygotał. Ale nie wmieszał się w tę awanturę.
Nastolatek dostrzegł dla siebie szansę. Ojciec nie zwracał na niego uwagi. Podniósł się więc z podłogi, nie bez problemów, bo był obolały. Ale udało mu się. Rozejrzał się zdecydowanym wzrokiem po izbie. Podjął decyzję. Zrobił dwa kroki, chwycił masywne drewniane krzesło i zanim jego ojciec zdążył się zorientować, zdzielił go meblem przez głowę. W ostatniej chwili mężczyzna instynktownie zasłonił się ręką, ale cios zrobił swoje. Pozbawił go przytomności.
Syn podniósł łkającą matkę z podłogi, otoczył ramieniem i wyprowadził z pokoju. Gral przesunął się do okna sąsiedniego pomieszczenia. Była tam już płacząca dziewczynka. Dołączyli do niej brat i matka. Zabarykadowali się. Kobieta klapnęła ciężko na łóżko, załamała ręce i rozpłakała się tak jak córka. Chłopak krążył niespokojnie. Kiedy rozległo się walenie do drzwi, wszyscy zdrętwieli, jakby zapomnieli oddychać.
Na szczęście były solidne. Rozwścieczony jeszcze bardziej pan domu nie mógł łatwo ich sforsować. Chłopak zgonił matkę z łóżka i razem dosunęli je pod drzwi. To dodatkowo dało im ochronę, gdyby zamek puścił. Gral poczuł, że to już może być ten czas.
Pomyślał, że rozwścieczony ojciec, kiedy nie zdoła wyważyć drzwi, zechce wejść do pokoju przez okno. Było dużo łatwiejsze do rozbicia. A Fiodor dodatkowo zrobił to, co planował, czyli zaczął podjudzać psa. To dawało dodatkową szansę na wywabienie celu z domu.
Pies rozszczekał się jak żądny krwi demon. Rzucał się na uwięzi, aż Gralowi zrobiło się go żal, bo kundel co chwilę podduszał się, kiedy lina napinała się, nie pozwalając mu dopaść Fiodora. Pełne złej energii zwierzę przewracało się wtedy, skomląc żałośnie. Ale zaraz pies się zrywał i znowu chciał wbić zęby w intruza.
Gral schował się za rogiem chałupy, tak żeby nie być widocznym od drzwi. Pies i tak wiedział już, że on tu jest, więc nie przestawał hałasować i rzucać się na lince. Osiągnął cel. Gospodarz wyszedł z domu.
– Zamknij się, pierdolony kundlu! – wrzasnął. – Też chcesz dostać?
Chwiejnym krokiem ruszył w stronę budy. Z prawej ręki zwisał mu mocny skórzany pas.
Gral pojawił się przed nabuzowanym góralem jak ledwie widoczny cień. Wyczuł alkohol. Skrzywił się. Od razu zadał cios. Otwartą dłonią w krtań. Tak żeby oszołomić przeciwnika i nie pozwolić mu wezwać pomocy.
Napadnięty był zaskoczony. Upuścił pas. Machnął obronnie ręką. Fiodor chwycił ją, jednocześnie uchylając się z linii ciosu. Był z boku mężczyzny, zastosował dźwignię i przeszedł jednocześnie za plecy. Facet mimowolnie zgiął się wpół. Gral mógł go teraz prowadzić, gdzie chciał, wykręcając rękę.
Odeszli od domu. W stronę stodoły, która łączyła się z budynkiem, gdzie trzymano chyba jakieś zwierzęta.
Fiodor odwrócił faceta do siebie, zwalniając dźwignię.
– Spróbuj ze mną – warknął.
– A kim ty, kurwa, jesteś? – wysapał góral. – Co cię to, kurwa, obchodzi?
Gral nie odpowiedział, tylko uderzył prawym hakiem. Właściciel gospodarstwa zatoczył się do tyłu. Uderzył plecami w drewniane drzwi. To powstrzymało go od upadku.
– Kurwa – syknął, wypluwając krew.
– Walcz.
– Wypierdalaj. Słyszysz? – wrzasnął rozwścieczony mężczyzna, ale nie zdążył wyprowadzić ciosu.
Drugi hak nadszedł z przeciwnej strony. Głowa gospodarza odskoczyła. Prawie osunął się po drzwiach.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – bełkotał. – Czego ty, kurwa, chcesz…
Gral znowu uderzył w krtań. Przeciwnik zakasłał. Łapczywie zaczął łapać powietrze, krztusząc się. Fiodor nie wdawał się już w pogaduszki. Kiedy zobaczył niemrawo wyprowadzany cios, chwycił rękę, wykręcił ją i pociągnął. Bark chrupnął. Przez ściśnięte gardło wyrwał się zduszony krzyk. Facet osunął się na ziemię.
Gralecki przykucnął i przez zaciśnięte zęby wycedził:
– Jeszcze raz podniesiesz rękę na rodzinę, to wrócę tu i cię zabiję.
– Chuj ci do tego – syknął góral i chciał splunąć, ale dostał z liścia. Plwocina poleciała w bok. Część osiadła też na jego brodzie.
Fiodor przez chwilę tylko mu się przypatrywał. W ciemności nocy widział tylko to, na co pozwalało światło księżyca i gwiazd. Odrealnione ciemne kształty ze srebrną poświatą. Adrenalina trochę z niego uszła, więc dotarło do niego, że pies wciąż ujada. Musiał się streszczać, bo za chwilę, jak nie domownicy, to ktoś z sąsiadów zainteresuje się tym szczekaniem.
Chwycił za prawą rękę powalonego mężczyzny, lewa po wyrwaniu z barku była bezwładna. W Graleckim znowu rozpalił się gniew. Jakby łamał gałąź, złamał rękę w łokciu o swoje udo. Rozległ się nieprzyjemny chrzęst i wrzask. Tym razem ściśnięte gardło górala już nie było w stanie stłumić wyrazu bólu. Na szczęście szczekanie psa zmieszało się z krzykiem i dźwięk nie był jednoznaczny.
Fiodor chciał odejść. Lada chwila mógł się ktoś pojawić. Ale wtedy dobiegło go pochrząkiwanie zza drewnianych drzwi. Czyli trzymali tu świnie. Zbudzone przez przeraźliwe odgłosy zaniepokoiły się.
Zawlókł bezwładne ciało do chlewni. Gospodarz zemdlał po złamaniu ręki, więc Gral musiał go ciągnąć. Wyjął małą latarkę i poświecił sobie w środku. Włożył latarkę do ust, żeby mieć obie ręce wolne. Pochylił się nad ofiarą. Poklepywaniem po twarzy ocucił ją. Patrząc w światło, mężczyzna zmrużył oślepione oczy. Ale słuchać mógł.
– Znajdę cię i zabiję, jeśli jeszcze raz podniesiesz rękę na rodzinę – powtórzył.
Tym razem facet nic nie odpowiedział. Gralecki chwycił go silnie i pociągnął do zagrody ze świniami. Rzucił górala w gnój, tak że upadł twarzą w łajno. Dodatkowo jeszcze wepchnął ją w świńskie odchody, dociskając głowę butem.
– To twoje miejsce – warknął.
Kilka chwil później Fiodor był już na zewnątrz i rozmył się w ciemności, jakby się nią stał. Przeskoczył przez płot. Wracał do samochodu. Czuł się świetnie.ROZDZIAŁ 5
5
Umieścili ją w szpitalu psychiatrycznym. Oczywiście bez żadnych nakazów. Żadnego sądu. I nie miała im tego za złe. Wiedziała, że przyjdzie moment, kiedy będzie mogła wykorzystać na swoją korzyść działanie służb wewnętrznych państwa wbrew prawu.
Ola, która kiedyś była Aleksandrem, podsycała w sobie gniew. I czekała na odpowiedni moment. Gniew nie miał celu. Chyba że nieskończoność może być adresatem. Dlaczego ją złapali? Dlaczego jej plan się nie powiódł? Przecież wszystko wymyśliła i przygotowała świetnie.
Gniew płonął w Aleksandrze, którym kiedyś była, jak bezkształtna plama słońca. Kierował go w każdą stronę i w każdego. Ta złość była dla niego kręgosłupem. Mieszkał na tym czarnym słońcu. Ukrywał się tutaj, kiedy próbowali go zniszczyć.
To nie była normalna procedura. O pacjencie, którym była Ola, wiedzieli tylko nieliczni pielęgniarze. I oczywiście dyrektor szpitala. Trzy twarze postaci w białych kitlach, które widziała jak w majaku. Znęcali się nad nią we dwóch. I zmieniali się. Był też ten czwarty. Porucznik ABW, który zadawał jej pytania.
Znęcali się nad nim i narkotyzowali go. Przez cały czas był naćpany. Przykuli Aleksandra, który był teraz Olą, do łóżka tak, żeby nie mógł się ruszać. Ale on nawet nie wierzgał. Poddawał się z chłodnym spokojem. Gniew gromadził w bezkształtnym czarnym słońcu w sobie. Stamtąd obserwował i słuchał wszystkiego, co się wokół niego działo. Czekał na odpowiedni moment. Jak za sterami pojazdu, którym było teraz jego naćpane ciało.
Nie było dnia i nocy. Rozciągnęli Olę na plecach, przykuli za nogi i ręce do ramy łóżka. Twarz miała skierowaną na lampę. W izolatce bez okien, gdzie ledwie mieściło się miejsce do spania, to lampa wyznaczała dzień i noc. Sterowali nią jak torturą. Albo żarówka wypalała jej naćpane oczy nawet przez zamknięte powieki, albo katowali ją ciemnością.
– Podaj mi kody do kont – mruczał dawnemu Aleksandrowi do ucha porucznik ABW.
Wszystko mu się rozmywało. Twarze pielęgniarzy. Funkcjonariusz. Rozmazani jak wodne farby w deszczu. To sen? Czy jawa?
Zakładali Oli na uszy słuchawki. Chcieli ją zmęczyć hałasem jakiegoś ostrego metalowego rzężenia. Chciało się jej wyć. Chciała się rzucać. Rwać więzy. Porozrywać ich wszystkich na strzępy. To światło tak paliło ją przez skórę. Popieliło kości. Ta ciemność tak przygniatała. Dusiła. Miażdżyła. Łamała kręgosłup.
– Podyktuj mi kody do kont, które ukradłaś Zeitsowi. Notes. Pamiętasz?
Chciał mu się rzucić do gardła. Dawny Aleksander. Sasza. Zamiast tego poruszał ustami. Ale wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. On też był rozmazany przez narkotyki, którymi go szpikowali. Nie szkodzi. I tak schował się w głębi czarnego słońca gniewu, które podpalał każdą chwilą swojego cierpienia.
– W notesie Zeitsa były kody do gotówki na kontach. Podaj mi te kody i przestanę cię męczyć.
Kody. Tak. Ola je pamiętała. Sasza je odkrył i zapamiętał. Aleksander wiedział, że to będzie jego polisa. Jej polisa na teraz. Nie dostaną ich w ten sposób.
Uśmiechnęła się. Przed oczami obrazy tańczyły. Głos, który słyszała, też krążył, jakby nie miał ciała. Zwielokrotniał się przez narkotyczne echo.
– Jest za bardzo naćpana. Nie kontaktuje – dolatywało z oddali.
– Kazał pan nam ją naćpać.
– Ale nie tak, żeby nic nie rozumiała. To warzywo.
– To co mamy zrobić? Nic jej nie dawać?
– Na razie się wstrzymajcie. Może to wystarczy i jak wytrzeźwieje, to będzie współpracować.
– A światło i dźwięk?
– Kontynuujcie. Ma cierpieć.
Znowu katowali go tą kakofonią dźwięków. Jak można nazywać coś takiego muzyką! Dawny Aleksander czuł, jak każda komórka jego ciała cierpi od tych hałasów wwiercających się przez uszy w mózg. Przeszywało go to jak porażenie prądem. Chronił się w głębi siebie. Na słońcu gniewu. Ale marzył o swojej muzyce. Nucił sobie z pamięci Mozarta, Bacha, Czajkowskiego… Na dnie siebie. Otoczony ostrymi dźwiękami, które były jak stado wściekłych psów, które go rozszarpywały.
Nie wiedziała, jak długo tu jest. Nie pamiętała. Koszmarne światło pomieszało jej zmysły. Dla Oli to była równie dobrze wieczność. Nawet powracająca trzeźwość nie dała jej pewności, co jest snem, a co jawą.
– Słyszysz mnie?
Pokiwała lekko głową, nie patrząc na niego, tylko wciąż w sufit. Siedział obok łóżka, pochylony w jej stronę. Wyprosił pielęgniarzy, ale i tak wolał mówić ściszonym głosem.
– Chcemy tylko odzyskać kody do kont bankowych. Albo powiedz, gdzie jest jego notes.
Aleksander, którym kiedyś była, uśmiechnął się zmęczonym uśmiechem.
– Spaliłam go.
– A kody?
– Pamiętam je.
– Podaj nam je i się dogadamy.
– Puścicie mnie wolno i zapomnimy o sobie?
– Dlaczego nie? Na pewno coś się wymyśli.
Sasza, który teraz był Olą, uśmiechnął się odruchowo, odsłaniając zęby. Aż zabolało. Narkotyki musiały jeszcze krążyć we krwi, bo miał wrażenie, że uśmiech przetnie mu głowę i góra odpadnie.
– Dogadamy się?
– Nie. Najpierw mnie stąd zabierzcie, a wtedy możemy się dogadywać.
– Nie ułatwiasz sprawy.
– Niczego wam nie będę ułatwiać. To ja mam dostęp do tych kont.
– Sobie też nie ułatwiasz – westchnął Konieczny i podniósł się z krzesła.
Wychodząc z izolatki, porucznik Konieczny wydał polecenie pielęgniarzom, żeby ograniczyli psychotropy, ale nie dawali jej spokoju.ROZDZIAŁ 6
6
Gral i Robin siedzieli przed ogniskiem. Zima przechodziła w wiosnę, ale w Bieszczadach niewiele to zmieniało. W nocy był mróz, a w dzień największy upał to kilka stopni powyżej zera. Grube połacie śniegu topniały niechętnie.
Ognisko, oprócz wciągającego widowiska płomieni, dawało też przyjemne ciepło. Fiodor powolnymi, płynnymi ruchami, jakby uprawiał jakieś tai-chi, kręcił dłońmi, ustawiając je do ogniska różnymi stronami. Rozgrzewał je. Zza pleców dobiegł Graleckiego znajomy głos. Nie odwrócił się. Robin także nie zareagował zapatrzony w ogień. Tak jakby niczego nie usłyszeli.
– Niełatwo cię znaleźć.
Odgłos silnika samochodu już wcześniej uprzedził, że będą mieli gościa, ale Gral miał to gdzieś.
– Może nie chcę, żeby mnie szukano – odpowiedział kwaśno.
– Nie masz nawet telefonu?
– Ale szef mnie znalazł, więc aż tak dobrze nie zniknąłem.
Paweł Warski, obecnie szef główny policji, przysiadł się na drewnianą ławę, po lewej stronie Grala. Rozmasował dłonie i wyciągnął je do ogniska. Przez chwilę patrzył w płomienie jak pozostali i nic nie mówił.
– Wiesz, co się dzieje?
– Wiosna idzie.
– A w kraju? Na świecie?
– Gada szef jak moja sprzedawczyni. Dla niej chcę być miły, ale panu powiem wprost. Mam to w dupie.
– Naprawdę tu wytrzymujesz? Nie ciągnie cię do działania? Znam cię lepiej, niż ci się wydaje, nie jesteś typem mnicha.
– Widocznie nie zna mnie szef aż tak dobrze – Fiodor skrzywił się. Ale nie miał zamiaru przyznać, że został trafiony w czuły punkt. Nie miał zamiaru przyznawać się też, że znalazł coś, co dawało mu zastrzyk adrenaliny i poczucie misji.
– Twoja sprzedawczyni mówiła ci o tym? – powiedział po chwili Warski. Pokazał Fiodorowi pierwszą stronę gazety, którą przyniósł.
Nie spojrzał. Odpowiedział, patrząc w ognisko.
– W poprzednim życiu miałem taką skarbonę w kształcie dupy, codziennie wrzucałem do niej kasę za niekupione gazety, a raz w miesiącu za abonament radiowo-telewizyjny. Naprawdę mam to, kurwa, w dupie.
Komendant Paweł Warski nie rezygnował. Wciąż trzymał gazetę, eksponując pierwszą stronę. Fiodor krótko zerknął na nagłówek: _DWAJ POLITYCY ZJEDZENI_.
– Cztery osoby trafiły do szpitala z zatruciem pokarmowym – wyjaśnił starszy mężczyzna. – Okazało się, że to było ludzkie mięso. A później okazało się, że to było mięso dwóch zaginionych posłów na sejm.
Gralecki już dawno tak szczerze się nie uśmiechnął.
– W sumie, jakby się zastanowić, to mnie też gdzieś tam to bawi – powiedział z ociąganiem szef policji. – Ale nie bawi mnie chaos w kraju.
– Pieprz pan to.
– Słucham? – Paweł Warski zatrzepotał powiekami, bo jakby słyszał nie Graleckiego.
– Szefie, kurwa, rzuć pan tę robotę, wyjedź na ryby, zajmij się wnukami, po co się babrać w tym gównie?
– Po to, żeby to nie było gówno – Warski nie dał się sprowokować. – Nie wiem, co masz na myśli. Świat? Ludzkość? Życie? Tak czy inaczej, ja coś naprawię, ty coś naprawisz, inni coś naprawią… I jak to pomnożysz przez cały świat, to nagle może być lepiej.
– Pierdolona propaganda – żachnął się Gralecki.
Nastąpiła chwila pauzy. Dwaj mężczyźni i pies patrzyli w hipnotyzujące płomienie.
– Gdybym nie wiedział, że patrzę na ciebie, to powiedziałbym, że słyszę… – zaczął szef policji.
– Nawet tego nie mów… – przerwał mu Gral.
– Dawniej nie rzucałeś tak mięchem.
Fiodor też czuł, że wpływają na niego wspomnienia o przyjacielu, który zginął tragicznie tak niedawno. Wspomnienia wspólnych lat na służbie. Wyrzuty sumienia i żal po jego stracie sprawiały, że czasami miał wrażenie, iż Konrad jest w nim. Otwierał usta i słyszał, że to Konrad przez niego przemawia. Nie wierzył w duchy ani opętanie. To po prostu psychologia. Kto z kim przestaje, takim się staje.
– Albo ta cała wulgarność to znak, że jednak nie wszystko ci zwisa – ciągnął Warski.
Gral nie miał zamiaru przyznać się, że jedno i drugie. Nie wszystko mu zwisało i przekleństwa miały to pokryć. A przy okazji emocje przywoływały wspomnienia nieżyjącego przyjaciela. Nie zamierzał jednak wracać do miasta.
– Naprawdę mnie to nie obchodzi – wychrypiał przez ściśnięte gardło. – I dziwię się szczerze, że ludzie jeszcze ich wszystkich nie pozjadali. Pieprzonych polityków. A później wyrzygali albo wysrali.
Paweł Warski westchnął ciężko.
– A ja chciałbym wiedzieć, kto za tym stoi.
– Jest pan komendantem policji, szefie. Ma pan najlepszych ludzi do dyspozycji.
– Może. Ale nie wiem komu ufać. Na razie śledztwo dryfuje w stronę umorzenia. Niby z braku dowodów. Ale ja wiem, że ktoś chce wyciszyć całą tę aferę.
– Mnie nie można ufać – wyszeptał Gralecki.
– Wiem swoje.
– Powie to szef Amelii i Konradowi – cedził przez zaciśnięte zęby. – I wszystkim trupom, które zostawiłem za sobą.
– Teraz ja ci powiem – w głosie starszego policjanta pojawiła się złość. – Nie pierdol jak użalająca się nad sobą pensjonariuszka. Potrzebuję cię.
– Nie.
– Przemyśl to.
– Już to przemyślałem.
Dawny szef Fiodora podniósł się z ławy. Zanim zniknął w mroku, gdzie nie sięgał blask ogniska, położył obok Grala dokumenty, które przywiózł. Po chwili zawarczał silnik samochodu i słychać go było przez chwilę, zanim ucichł w oddali.
Fiodor zerknął na papiery, które Warski zostawił. Nie wahał się. Wziął je i wrzucił do ogniska. Spoglądający na opiekuna Robin szczeknął. Popatrzyli sobie w oczy. Gral wzruszył ramionami i wrócił spojrzeniem do tańczących płomieni.ROZDZIAŁ 7
7
Zaczepiła go, kiedy wysiadał z auta przed sklepem U Zosi. Akurat wychodziła z zakupami. Ładna kobieta. Zauważył ją już wcześniej. Przez te prawie pół roku, jak tu mieszkał, zapamiętał wiele twarzy z wioski.
Brunetka. Bardzo kobieca. Ale pod jej ponętnymi kształtami czuł siłę. Piękna twarz wojowniczki z ciemnymi oczami. Nie każdemu może takie kobiety się podobały, ale Gralowi wpadła w oko. Kiedy pierwszy raz ją zobaczył, pomyślał, że taka w stylu Xeny. Za dzieciaka nie miał jeszcze awersji do telewizji, więc zapamiętał wojowniczą księżniczkę i tak mu się skojarzyła ta kobieta.
– Wiem, że to ty.
– Słucham? – zaskoczyła go i naprawdę nie wiedział, o co jej chodzi.
Byli sami na małym parkingu wyznaczonym na chodniku, ale i tak mówiła ściszonym głosem, jakby jeszcze dodatkowo chciała się upewnić, że nikt ich nie usłyszy.
– Ty jesteś tym Nocnym Sprawiedliwym.
– Nie wiem, o czym mówisz – odwrócił się od niej, żeby nie widziała zmieszania na jego twarzy. Udawał, że szuka czegoś w samochodzie.
– Ja cię tak nazywam, ale różnie ludzie mówią. Cień. Mroczny Janosik. Mściciel… – czekała na jego reakcję. – A faceci inaczej cię nazywają. Przynajmniej ci, których pobiłeś. I ich kumple. Bo porządne chłopy też są w tej okolicy i oni wiedzą, że sprawiedliwości stało się zadość.
– Z kimś mnie pani myli – Gral chciał ominąć kobietę, ale chwyciła go nadspodziewanie mocno za ramię.
– Myślałeś, że nikt się nie domyśli?
Westchnął głęboko. Nic nie powiedział, tylko zaczął się jej przyglądać badawczym wzrokiem. Ona też go obserwowała. Ale z kamiennej twarzy Graleckiego nie dało się wyczytać ani zaprzeczenia, ani potwierdzenia tego, co insynuowała.
– Nie jesteśmy aż tacy głupi, jak się mówi o wieśniakach. Znamy się tutaj wszyscy. Tylko ktoś obcy może robić takie rzeczy. Ludzie gadają. Co sobie myślałeś?
Zaklął w duchu. Miała rację.
– Nikt nie ma pewności. Ale mało jest obcych w okolicy – wierciła go intensywnym spojrzeniem. – Swój by się nie upilnował. Swojemu nawet by nic takiego do głowy nie strzeliło.
Odetchnął głęboko.
– Naprawdę nie wiem, o czym pani mówi – musiał kłamać. Przecież nie mógł się przyznać.
Ale w jej wzroku wyczytał, że ona wie, iż kłamie. Pokiwała głową, że przyjęła do wiadomości, ale mówiła dalej:
– W sąsiedniej wsi jest taki jeden gnój, katuje żonę i córki. Nikt nie kiwnie palcem. Tłumaczy to sobie, że żona mu syna nie urodziła. Obwinia ją i bije. Nikt niczego mu nigdy nie udowodnił, ale chodzą słuchy, że gwałci też córki.
– To nie moja sprawa – uśmiechnął się najlepiej, jak potrafił.
– Ale na wszelki wypadek mówię ci. Gdyby jednak to była twoja sprawa.
– Dlaczego sama pani czegoś nie zrobi? – postanowił obronić się przez atak. – Wie pani, że dzieją się tam straszne rzeczy, a zaczepia pani obcych? Nie pójdzie pani na policję? Nie potraficie sobie z tym wspólnie tutaj poradzić? Co z was za ludzie?
– Łatwo jest oceniać – zmarszczyła brwi, a jej oczy się zwęziły.
Zmierzyli się spojrzeniami. Oba były twarde i stanowcze. Oczy im błyszczały. Pełne rosnącej pasji. Jakby za chwilę mieli wybuchnąć i zacząć na siebie wrzeszczeć.
– Ja sobie ze swoim chłopem radzę – góralka przerwała ciszę. – Nie podskoczy, bo sobie nie pozwolę – zadarła hardo głowę, odrzuciła długie ciemne włosy na plecy. – Ale nie każda kobieta tutaj taka jest. Co, nie wiesz?
– Co mam wiedzieć? – zapytał, patrząc spod byka.
– Wychowanie… tradycja… Kościół…
– Tak… cnoty niewieście – wycedził przez zagryzione zęby.
– Ludzie się tutaj nie mieszają. Zamykają drzwi od chałupy i mają gdzieś, co się dzieje gdzie indziej.
– Ale jak trzeba zobaczyć u sąsiada nowy samochód albo lepsze ubranie, to nagle już ludzie nie mają gdzieś, co się dzieje za miedzą.
– A w mieście jest inaczej?
– Raczej nie.
– No właśnie.
– Marczuchy.
– Co?
– Ta wieś. Pięć kilometrów stąd. Piąta chałupa po lewej, jak się stąd wjeżdża. Śmigiele. Rodzina Śmigielów.
– To pomyłka.
Pokiwała głową. Niby jakby przyznawała mu rację. Ale on wiedział, że ona wie. Rozumiała jednak, że Gral nie może wprost okazać zainteresowania ani się przyznać. Kobieta zrobiła swoje, powiedziała, co miała do powiedzenia, odwróciła się i odeszła. Pewnym i silnym krokiem, niepozbawionym jednak kobiecego wdzięku.
Fiodor patrzył za nią. Myślał chwilę, po czym skierował się do sklepu po niezbędne zakupy.ROZDZIAŁ 13
13
Tragikomicznie rozkraczone zwłoki w kałuży krwi wokół nóg. W kontraście z jaskrawą wręcz bielą pokoju.
– Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa… – powtarzał po nosem zdenerwowany porucznik ABW Filip Konieczny. – Ja pierdolę… Debile…
– Może trochę szacunku… – jeden z pielęgniarzy dosłyszał obelgę. – Zginął nasz kolega…
– Ty się, kurwa, martw, żebyś ty przeżył! Rozumiesz? – wybuchnął w jego stronę Konieczny. – Wkurwiliście bardzo poważnych ludzi. Prosta rzecz. Pilnować jednej naćpanej laski. To chyba, kurwa, nie jest jakaś fizyka kwantowa?
– Pech… – nieśmiało powiedział drugi z pielęgniarzy.
– Pech, kurwa? Pech to będzie, jak was stąd wyjebią na zbity pysk – porucznik ABW nie panował nas złością. – Pech to będzie, jak będziecie mieli przejebane, bo się postaram osobiście, żebyście nigdzie roboty nie znaleźli, a to… – szukał w emocjach słowa – to… to jest jakiś, kurwa, armagedon…
– Ale… to nie nasza wina…
– Muszę stąd wyjść, bo zaraz będą tu trzy trupy, kurwa…
– Co mamy powiedzieć policji? – pielęgniarz lękliwie zapytał plecy mijającego ich oficera.
– Nic. Jak najmniej. Nic nie wiecie – Konieczny nawet się nie zatrzymał ani nie obrócił w ich stronę. – Nic nie widzieliście. Nic nie rozumiecie. Wykonywaliście tylko rozkazy.
– Tak jest.
Niemal zasalutowali, kiedy Konieczny zniknął w korytarzu, cały roztrzęsiony z wściekłości. Kiedy wystarczająco się od nich oddalił, wyciągnął komórkę i wybrał numer, którego nigdy nie zapisał, ale znał na pamięć. Nawiązał połączenie po trzech sygnałach.
– Tak, panie generale – westchnął ponuro do telefonu. – Wiem. Nie mam wytłumaczenia.
– Jesteś skończony – powiedział władczy męski głos. Czuło się w nim, że przez lata przywykł do rozkazywania, nie do słuchania.
– Naprawię to – Konieczny przełknął ślinę.
– Jak chcesz się pozbyć świadków? – w głosie nie było słychać emocji, tylko chłodną analizę faktów. – Media już wiedzą o zakrwawionej kobiecie. Policja zbada morderstwo. Rodzina wie o śmierci pielęgniarza.
– Odizoluję ją.
– Zdajesz sobie sprawę, że nawet twoje życie wisi na włosku? – dalej bez emocji ciągnął głos. – Za dużo wiesz.
– Dlatego proszę o szansę. Po co wplątywać w to kogoś nowego. Nie ma gwarancji, że też nie popełni błędów.
– Tylko dlatego jeszcze żyjesz. Że nie ma gwarancji.
– Nie mogę być dwadzieścia cztery godziny przy niej – spróbował najdelikatniej, jak potrafił, odepchnąć od siebie trochę odpowiedzialności. – Zawiedli ludzie. Czynnik ludzki zawsze jest ryzykiem.
– Nikogo to nie obchodzi.
– Nie usprawiedliwiam się. Ale ryzyko jest zawsze.
– Jeżeli nie odzyskamy tych pieniędzy, to ty też nam nie będziesz potrzebny.
– Naprawię to – powiedział z przekonaniem.
– Mówiłeś już – to zabrzmiało, jakby rozmówca chciał się rozłączyć, ale jednak pozostał na linii, więc po chwili pauzy Konieczny zaczął mówić:
– Jest szczególnie niebezpiecznym więźniem. Będzie w izolatce w najlepiej strzeżonym więzieniu. Poza służbą więzienną tylko ja będę miał do niej dostęp.
Mężczyzna po drugiej stronie linii, jakby nie słyszał tego, co powiedział porucznik ABW. Albo miał to gdzieś. Ważne było to, co on ma do powiedzenia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki