- W empik go
Mieszkanki Socjalistycznego Klasztoru - ebook
Mieszkanki Socjalistycznego Klasztoru - ebook
Lekka, zabawna i ciekawa opowieść o czasach mało znanych i prawie zapomnianych.
Lata 50. ubiegłego wieku były dla wielu latami trudnymi, smutnymi i bardziej godnymi zapomnienia niż zapamiętania. Dla żyjących w nich młodych ludzi były to jednak najlepsze lata ich młodości, pierwszych miłości i prawdziwych przygód. O tym jaka ta młodość w tych latach była doskonale mówi powieść Ewy Skopińskiej-Różewskiej, Mieszkanki Socjalistycznego Klasztoru.
Wspomnienia trzech młodziutkich studentek medycyny, spisane ręcznie w połowie XX wieku, odkopane wśród pożółkłych, pamiętających tamte czasy papierów, przepisane podczas trwającej na świecie pandemii i wydane właśnie w formie książki, w wesoły sposób opisują te niewesołe lata. Codzienne życie w akademiku, stresujące sesje egzaminacyjne, szalone studenckie imprezy i niezapomniane wakacyjne wyprawy, które przeżywają główne bohaterki pokazują, że młodość – bez względu na czasy, w których przyszło jej rozkwitać – rządzi się swoimi prawami.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67036-29-0 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przede wszystkim dziękuję Romanowi Szpetmanowi i jego córce Natalii, którzy odszukali mnie po latach i zmotywowali do opracowania i publikacji moich młodzieńczych rękopisów!
Dziękuję Zosi Skopińskiej i Danusi Różewskiej, które uwierzyły we mnie i gorąco zachęciły do tej pracy.
Dziękuję Kasi Wrembel-Wargockiej i Romkowi Wójcikowi za piękne zdjęcia.
Szczególne podziękowania należą się Piotrowi Witkowskiemu za serdeczne wsparcie i nieocenioną pomoc na wszystkich etapach przygotowywania książki począwszy od przenoszenia rękopisów na komputer, za rady, celne uwagi krytyczne i czas poświęcony na poprawki moich tekstów.
Dziękuję całemu zespołowi wydawnictwa Borgis, a szczególnie redaktor prowadzącej, pani Monice Bronowicz-Hossain, za cierpliwość i poświęcenie wiele czasu mojej książce.ROZDZIAŁ 1
Zamiast wstępu
W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku istniał w Gdańsku pewien żeński Dom Akademicki zwany potocznie Socjalistycznym Klasztorem. Znajdował się we Wrzeszczu, na końcu ulicy Roosevelta (później przechrzczonej na Karola Marksa), a dalej za nim były w tych czasach tylko pola i łąki, którymi można było dojść aż do morza, choć spacer to był długi i nieczęsto mieszkanki Akademika zapuszczały się na te pustkowia, pomijając oczywiście letnią sesję egzaminacyjną, kiedy to spędzało się dnie całe na dzikiej plaży z błogą i senną nadzieją, że wiedza medyczna przeniknie sama z siebie z podłożonych pod głowę i oprószonych piaskiem podręczników…
W Socjalistycznym Klasztorze mieszkały studentki Gdańskiej Akademii Medycznej.
Czasy to były trudne i co tu gadać, dość paskudne! W zniszczonym wojną kraju wschodni sąsiad siłą wprowadzał system totalitarny. Młodzież już w szkole uczona była nowej „moralności socjalistycznej”, nowych „socjalistycznych” sposobów na życie.
Wybijano nam z głowy i serca religię, nazywając ją „opium dla mas”. Kazano donosić na rodziców i sąsiadów, czy w tajemnicy nie słuchają Radia Londyn, czy nie mają „reakcyjnych” poglądów… Karmiono nas wspaniałymi hasłami w rodzaju „wojna o pokój” czy „internacjonalizm” – ale na szczęście dla nas robiono to w tak głupi i prymitywny sposób, używając do tego półanalfabetów (_wicie, rozumicie, towarzysze…_), że tylko najgłupsi z nas mogli wziąć to za dobrą monetę.
Wyjścia teoretycznie były trzy, ale praktycznie dwa – udawać, że się w to wszystko wierzy, wkręcić się w szeregi „aktywistów” i czerpać z tego wymierne korzyści lub powiedzieć sobie, że żyjemy na małej, prywatnej wyspie i staramy się nie widzieć tego morza pokrytego brudną i śmierdzącą pianą, które nas otacza, nie przyjmować do wiadomości jego istnienia. Starać się nie rzucać w oczy i za żadną cenę nie dać się sprowokować do rozmów na tematy polityczne. Nosić stare sukienki, a ładniejsze ciuchy ukrywać pod starym, przetartym, gumowanym płaszczem przeciwdeszczowym…
W tych czasach, moi drodzy, nie było jeszcze nawet płaszczy ortalionowych, co gorsza, nie było również rajstop i kobiety nie nosiły spodni, chyba że pracowały jako murarki czy traktorzystki. Przepraszam, jedna z naszych bohaterek, Kasia zwana Kajtkiem, nosiła czasami spodnie narciarskie!
To właśnie drugie wyjście wybrała większość mieszkanek naszego Socjalistycznego Klasztoru, stąd też nie spodziewajcie się, że w tej powieści pojawią się poważniejsze wątki polityczne, ponieważ stanowi ona coś w rodzaju pamiętnika kilku osób i została napisana właśnie w tych trudnych czasach, kiedy nikomu z nas nie śniło się, że ten otaczający nas koszmar i wszechobecna głupota skończą się jeszcze za naszego życia, a obawialiśmy się też, że nasza pisanina może przypadkiem dostać się w niepowołane ręce.
Zapisane wyblakłym atramentem pożółkłe ze starości bruliony leżały zapomniane przez sześćdziesiąt siedem lat i doczekały się przeniesienia treści na komputer i próby opracowania jej do druku.
Trzecie wyjście – próba zmiany otaczającej nas rzeczywistości – praktycznie nie wchodziła w grę… Ci, co tego próbowali, byli szybko i brutalnie karceni i nie mieli szans na dalszą naukę, a represje obejmowały również ich rodziny.
Tragizm tej sytuacji pogłębiał fakt, że byliśmy bardzo młodzi – ja, zaczynając studia, nie miałam jeszcze skończonych siedemnastu lat – i nie mieliśmy natury buntowników. Wprost przeciwnie. Jako pokolenie, którego dzieciństwo naznaczyła wojna, zniszczenia, gruzy, chcieliśmy coś tworzyć, budować. Byliśmy z natury praworządni i okazalibyśmy się wspaniałym materiałem na społeczników przez duże „S”. A musieliśmy się tego wyrzec, bo ONI nie potrzebowali takich ludzi i prędzej czy później wylewali nam na głowę kubeł zimnej wody, po którym wszystkiego się nam już odechciewało. Tak, czuliśmy wyraźnie ten podział – ONI i MY… ONI zdawali sobie jednak sprawę z faktu, że młodzież pozbawiona religii przestaje bać się piekła i trzeba dać jej inne straszaki. Wprowadzili więc pojęcie „moralności socjalistycznej” i narzucili nam ostre rygory obyczajowe. Miejsce spowiedzi zajęły publiczne „samobiczowania” zwane składaniem samokrytyki przed kolektywem. Nie było mowy o koedukacyjnych domach akademickich. W domu, o którym będzie mowa w dalszym ciągu tej opowieści, mężczyźni mogli składać wizyty w godzinach 18.00–20.00 i to tylko w niektóre dni tygodnia. Nadzorowały ten dom dwie panie. Jedna – PANI profesor, klinicystka, starsza, religijna, panna. Druga – TOWARZYSZKA profesor, nauczająca marksizmu i ekonomii politycznej na Akademii Medycznej, podobno, jak plotka głosiła, była aktorka z Leningradu i morfinistka, choć nie daję za to głowy. Robiły naloty, każda we własnym zakresie, w godzinach wieczornych, co mieszkankom przysparzało wielu utrapień, jako że narzucone rygory nie były na ogół przestrzegane.
I tak żyłyśmy w zakłamaniu, co innego myśląc, co innego mówiąc i co innego robiąc. _Homo sovieticus_.
Nie można jednak chodzić po błocie i nie ubrudzić sobie nóg – czasy te odcisnęły na nas swoje piętno! Stałe ukrywanie swoich myśli i prawdziwych poglądów na temat otaczającej nas rzeczywistości weszło nam w krew; żal, że nie możemy szczerze i otwarcie dawać z siebie społeczeństwu wszystkiego, na co byłoby nas stać, gdyby nam pozwolono żyć normalnie, przerodził się w zgorzknienie, cynizm, stany depresyjne.
Ale to wszystko było później. We wczesnych latach pięćdziesiątych, które opisują te opowieści, byliśmy jeszcze weseli, choć biedni, i staraliśmy się stworzyć sobie własny świat, w którym nie istniało słowo „polityka” i należało unikać słowa „wojna”. O tym, jak dalece działał ten mechanizm „wyparcia” polityki z naszej alternatywnej rzeczywistości, może świadczyć fakt, że w mojej opowieści nie ma ani słowa o śmierci Stalina, która nastąpiła właśnie w tym okresie. Byłyśmy bardzo młode, studia, jak już wspomniałam, zaczynało się w wieku siedemnastu lub osiemnastu lat, co było w dużym stopniu wynikiem powojennej reformy oświaty likwidującej gimnazja oraz licea i powstaniem szkoły jedenastoklasowej. Żyło się wyłącznie teraźniejszością. Większość z nas pochodziła z tradycyjnych rodzin nazywanych przez nowy reżim „inteligencją pracującą” i słowo „bolszewik” budziło w nas od dziecka przerażenie. Nigdy też nie zapomnę widoku kilkunastu żołnierzy niemieckich uciekających na moście w Krakowie przed dwoma czerwonoarmistami – do Krakowa uciekłyśmy z Mamą i z Babcią po Powstaniu Warszawskim, przedtem Mama uciekła z obozu w Pruszkowie, w którym ją uwięziono po Powstaniu – była łączniczką AK. Ja miałam wtedy dziewięć lat.
Ale dosyć tych wspomnień, teraz oddaję głos Joannie, zwanej przez przyjaciół Anką, i Alinie, zwanej przez przyjaciół Alik, które opowiedzą nam o problemach codziennego życia studentek medycyny i ich przyjaciół w Socjalistycznym Klasztorze i poza nim.
ROZDZIAŁ 2
Z pamiętnika Joanny
W starym prosektorium panował gwar nie do opisania, jakkolwiek oficjalnie wszelkie rozmowy podczas ćwiczeń były surowo zabronione. Niestety! Nie udawało się asystentom Zakładu Anatomii Prawidłowej utrzymywanie karności w zespole blisko trzystu studentów (tyle sztuk liczył drugi rok Wydziału Lekarskiego), dla których trzygodzinne zajęcia w prosektorium stanowiły niezastąpioną okazję wyżycia się towarzyskiego.
Niska, długa sala umieszczona w suterenach, przesiąknięta wszechobecnym zapachem formaliny, oświetlona jest światłem jarzeniowym, które nadaje twarzom szczególny odcień – między zielenią i fioletem. Zamkniętych drzwi prosektorium strzeże Blady Szymek – osobistość znana i na tym terenie wszechmocna. Jak łatwo się domyślić, jest on woźnym Zakładu, który to urząd piastuje z godnością i zamiłowaniem. Jest również dobrym patriotą i co za tym idzie, intensywnie popiera państwowe monopole – pewnie dlatego często ma niepewne ruchy i mętny wzrok…
Tego dnia Blady Szymek był wyjątkowo trzeźwy. Z głęboko filozoficzną miną ostrzył skalpele (za drobną opłatą złoty pięćdziesiąt), zezując ukradkiem w stronę ściennego zegara. Dochodziła godzina piąta. Od wszystkich stołów kierowały się ku zegarowi znudzone spojrzenia mówiące bardzo wyraźnie: „Boże, żeby już prędzej!”.
Nagle gwar przycichł. Rozmowy urwano w pół słowa, wszyscy zgrupowali się przy stołach i pogrążyli z lepiej lub gorzej udanym zainteresowaniem w grubych, beznadziejnie grubych tomach „Anatomii” Bochenka. Od stołu do stołu wieść niosła: „Przyszedł profesor, jest wściekły!”.
Niespodziewane wtargnięcie profesora zaskoczyło mnie w drugim końcu sali, gdzie kupowałam bilet na piątkowy koncert i plotkowałam z koleżankami. Pomknęłam szybko do swego stołu, potrącając każdego, kto mi stanął na drodze. Oczywiście! Jak zwykle miałam pecha. Przy stole zastałam profesora, który znęcał się nad Marianem i Leszkiem, jako że prawie wszyscy, którzy powinni być przy naszym stole, byli dzisiaj nieobecni. Sąsiednie stoły starały się nam dopomóc w robieniu sztucznego tłoku, ale po sprawdzeniu listy i tak wyszło na jaw, że obecni są dzisiaj tylko Zapolska (czyli ja), Rogowicz i Michalak. Musiałam się długo tłumaczyć, dlaczego nie było mnie przy stole, a tu jeszcze nasz asystent, doktor Lisicki, mój wróg osobisty, uśmiechnął się złośliwie i aby dopełnić miary mego poniżenia, rzucił od niechcenia:
– No, pani Zapolska w ogóle mało interesuje się preparatem…
– Co pani preparuje? – spytał profesor tonem nie wróżącym niczego dobrego.
– Jamę brzuszną, panie profesorze. – Rzuciłam błyskawiczne spojrzenie na preparat, którego dzisiaj w ogóle nie ruszyłam. Właściwie doktor ma rację… Rzeczywiście nie przykładam się zbytnio do preparowania. Chociażby tylko jemu na złość będę musiała wziąć się do roboty.
– Kto preparuje z panią? – zapytał profesor, patrząc na mnie wyblakłym, złym wzrokiem.
– Wacewicz, Karasińska i Bąk – odpowiedziałam szybko. – Ale dzisiaj nieobecni… chorzy! – wyjaśniłam, uprzedzając pytanie profesora.
– No, mniejsza z tym! – Profesor machnął ręką i przystąpił do przeglądu preparatu. Długimi, astenicznymi palcami w gumowych rękawicach odgarniał jelita, rozprostowywał krezkę, mrucząc przy tym półgłosem:
– _Mesenterium_… dobrze… arkady… czyścić, jeszcze czyścić… żołądek… no, ostatecznie… A to co???
– Co, panie profesorze? – spytałam przestraszona wyrazem oburzenia, jaki ukazał się na jego twarzy.
– Gdzie jest arteria _colica sinistra_? Dlaczego pani ją wycięła?
Milczałam. Cóż mogłam na to odpowiedzieć? Rzeczywiście, myślałby kto, że to takie ważne – jakieś cienkie naczynie krwionośne zagubione w tkance tłuszczowej – szukałam jej wczoraj, ale zabrakło mi cierpliwości i wycięłam cały tłuszcz, wyrwałam z pasją te ohydne żółte strzępy, których było stanowczo za dużo na naszych zwłokach. Widocznie razem z tłuszczem wycięłam i arterię…
Doktor Lisicki uśmiechał się złośliwie, on jest doprawdy podły!
W milczeniu i z godnością przyjęłam wyrzuty profesora. Tymczasem całe prosektorium podawało od stołu do stołu wiadomość: „Stary ruga Ankę Zapolską jak burą sukę!”.
Po wyjściu profesora podniosła się wrzawa. Siedziałam zła z drugim tomem „Anatomii” Tonkowa na kolanach – alternatywnym źródłem wiedzy o anatomii jamy brzusznej, łatwiejszym do zapamiętania dzięki bardziej literackim niż w „Bochenku” opisom topografii narządów, w stylu: _Po spotkaniu z moczowodem nasieniowód zakręca nieco ku tyłowi…_ __ Ani myślałam zabierać się do preparowania.
– Ale stary był dzisiaj wściekły! – powiedział z przekąsem Marian.
Marian to jeden z najsympatyczniejszych ludzi, jakich znam, niski, wesoły, ostrzyżony na jeża i bardzo zdolny (do wszystkiego).
– Nic się nie martw! – pocieszał mnie. – Zapomni twoje nazwisko, do egzaminu jeszcze trochę czasu, a dziadzio na pewno cierpi na zanik pamięci!
Poczciwy Marianek! Cóż, kiedy jego argumenty nie trafiały mi do przekonania. Trzeba się zacząć uczyć, bo naprawdę może być źle.
Dla rozrywki postanowiłam sobie przypomnieć kolejność kości nadgarstka – jedna z naszych koleżanek, Alina Kotowicz, obdarzona talentem literackim, ułożyła taką bajeczkę ułatwiającą jej zapamiętanie. Zaraz, jak to szło?… Aha, chyba tak: _Jest noc. Na niebie świeci księżyc (__OS LUNATUM__). Na jeziorze płynie łódka (__OS NAVICULARE__), w łódce siedzi mnich (__OS TRIQUETRUM__) i wiezie na plecach worek grochu (__OS PISIFORME__). Za nim gonią dwaj zbójcy – (__MULTANGULUM MAJOR__) i (__MULTANGULUM_ __ _MINOR__). I nad głową biednego mnicha (__OS CAPITATUM__) zawisł straszny hak (__OS HAMATUM__)._
Coś to chyba niezbyt gramatycznie, ale pocieszające, że pamiętam…
– Koleżanko Zapolska, pięknie pani reprezentowała swój stół! – Usłyszałam nagle za swoimi plecami i zerwałam się z miejsca, potykając o stołek, a drugi tom Tonkowa huknął o podłogę.
Za mną stał doktor Lisicki, bardzo zadowolony z efektu, jaki wywołała jego uwaga. Leszek i Marian pochylili się nad preparatem, aby ukryć uśmiech. Powszechnie było wiadomym, że doktor Lisicki prześladuje mnie z niewiadomych powodów.
Złośliwi twierdzili, że kocha się we mnie beznadziejnie, co oczywiście było czystym nonsensem, ponieważ jak ogólnie wiadomo, doktor jest zażartym antyfeministą… Tak czy owak, faktem jest, że przy każdej okazji dokucza mi okrutnie, a na kolokwiach pyta o takie rzeczy, których nawet profesor nie wymaga.
– No i na co pani czeka? – spytał doktor, wpatrując się we mnie wzrokiem bazyliszka (a ma te ślepia całkiem niebrzydkie… ciekawe, czy gra w brydża?). – Czemu pani nie preparuje?
Bez słowa wzięłam skalpel i pęsetę i podeszłam do stołu. Właściwie nie warto było już niczego zaczynać – dochodziła szósta. Dla świętego spokoju zaczęłam czyścić jakąś tętnicę.
„Och, jak to dobrze, że jutro nie ma prosektorium!” – pomyślałam z ulgą.
Blady Szymek splunął na osełkę, naostrzył ostatni skalpel, hałaśliwie wytarł nos i otworzył szeroko drzwi prosektorium. Momentalnie zaroiło się przy kranach z gorącą wodą, jednostajny dotąd gwar zamienił się w głośną wrzawę.
– Nie macie sznurka? Dajcie kawałek sznurka!
Wszyscy szukali czegoś do związania preparatów. Szybko uciekłam, pozostawiając chłopcom troskę o związanie zwłok. Niech się męczą, ja już dziś miałam za swoje. Zostawiłam teczkę na stołku i pobiegłam myć ręce. Jak zwykle liczyłam na czyjeś dobre serce, bo nie brałam nigdy mydła i ręcznika.
– Krysiu, pożycz mydła!
Nie czekając nawet na odpowiedź, chwyciłam mydło i zaczęłam tak manipulować, aby w kłębowisku rąk nawzajem się odpychających od strumienia wrzątku moje ręce znalazły się najwyżej.
– Co za bezczelna niewiasta! – krzyknął Jurek Karłowicz, którego najsilniej popchnęłam.
– A fe, wstyd, żeby dziewczynki tak się pchały – zawtórował mu inny przedstawiciel płci brzydkiej.
– Wybacz, Jureczku – powiedziałam i uśmiechnęłam się czarująco do Karłowicza. – Chcę cię nauczyć, abyś był dżentelmenem i ustępował kobietom…
Wytarłam ręce o czyjś względnie czysty fartuch (mój jest już nieludzko brudny) i przytknęłam je do nosa. Fuj! Chyba do końca życia będę wonieć formaliną.
– Czy przewidujesz, że ktoś cię dzisiaj pocałuje w rękę? – spytała złośliwie Baśka Zaręba, przechodząc obok mnie.
– Oczywiście! – odpowiedziałam zaczepnie i skierowałam się do wyjścia.
Na dworze sypał śnieg; wielkie, mokre płatki topniały pod naciskiem butów i zamieniały okolicę gmachu Anatomii Prawidłowej w obrzydliwe, grząskie błoto. Białe poduszeczki zasłaniały numery tramwajów. Ósemka, która dojeżdżała w pobliże naszego Domu Akademickiego, uciekła mi sprzed nosa. Zdecydowałam się iść kawałek piechotą. Maryna, moja współlokatorka z Akademika, wolała czekać na następną ósemkę – nie odczuwała potrzeby ruchu i była w ogóle w złym humorze. Poszłam wolno w stronę przystanku przy Teatrze Miniatura szeroką, pełną starych lip aleją Rokossowskiego. Płatki śniegu osiadały mi na rzęsach, topniały na nosie. Na tle ciemnoszarego nieba czerniały w górze, wśród nagich konarów drzew, ogromne bukiety jemioły. Po jezdni bezszelestnie przemknęło auto pokryte białym kożuchem śniegu. Psiakość! Zapomniałam zupełnie o chlebie na kolację. Jeśli nie pośpieszę się i nie dogonię ósemki, która zbliża się już od strony Akademii Medycznej, to mogą mi przed nosem zamknąć spółdzielnię.
Dogoniłam tramwaj przy Teatrze i wskoczyłam do drugiego wagonu.
– Aha, jednak jesteś! – powitała mnie Maryna.
Konduktorka wyszła na pomost.
– Kto nie płacił na tylnym pomoście?
– Miesięczny! – krzyknęłam i machnęłam jej z daleka biletem w metalowej ramce. Cofnęła się do przedziału, zasuwając drzwi za sobą.
Większość pasażerów stanowiły mieszkanki Domu Akademickiego wracające do swej przystani. Jechałam w milczeniu. Byłam zmęczona i smutna. Tyle przykrości w ciągu jednego dnia. Rano list z domu, donoszący o chorobie braciszka, później awantura o nieoddane w porę sprawozdanie i wreszcie ta historia w prosektorium… W ponurym nastroju wysiadłam z tramwaju i pobiegłam w stronę spółdzielni, ostatecznie coś jeść trzeba. W ciemności wirowały białe płatki śniegu…
ROZDZIAŁ 3
Mieszkanki czwartego piętra
Pokoje na czwartym piętrze były dwuosobowe lub trzyosobowe i były w zasadzie przeznaczone dla absolwentek. Na niższych piętrach dziewczyny mieszkały we czwórkę. Maryna i Kaśka miały jednak rozległe znajomości i udało im się załatwić dwa pokoje dwuosobowe, w których po sąsiedzku mieszkały Maryna z Joanną (zwaną Anką), w pokoju 416, i Kasia z Aliną (zwaną Alik), w pokoju 417.
Wszystkie były ładne i do siebie podobne – można by je było wziąć za siostry. Żartobliwie nazywano je czworaczkami. Jak to w tych czasach najczęściej bywało, wszystkie miały długi warkocz malowniczo upięty w kok, z którego wylatywały szpilki do włosów, lub spływający na plecy. Maryna była jasną, Joanna, Alina i Kasia – ciemnymi blondynkami. Przyjechały na studia z różnych części Polski. Joanna i Alina z Warszawy, Kasia (lwowianka) z Rzeszowa (razem z mężem lwowiakiem, który studiował architekturę na Politechnice Gdańskiej), Maryna (również lwowianka) z Wrocławia, gdzie wylądowała po wojnie z matką i bratem.
Były wysokie, zgrabne, o jasnej cerze i wszystkie miały oczy, których barwa oscylowała między błękitem i zielenią. Ubierały się bardzo skromnie w bluzki, spódnice i sweterki i nie używały na co dzień żadnych kosmetyków poza kremem Nivea. Jeśli któraś z nich szła na randkę z chłopakiem, pozostałe pożyczały jej swoje najlepsze ciuchy i uroczyście malowano jej usta włoską szminką Maryny. Była to jedyna szminka, jaką miały. Pachniała wanilią, a kolor miała ciemnofioletowy. Randki jednak nie zdarzały się zbyt często, może dlatego, że nasze bohaterki trochę onieśmielały chłopaków z Politechniki, a koledzy z roku nie liczyli się jako mężczyźni – to byli kumple, przyjaciele, którzy przychodzili na herbatę i radzili się w sprawach sercowych dotyczących najczęściej ich kontaktów z dziewczynami ze stomatologii lub farmacji.
Mąż Kasi mieszkał w męskim akademiku na Srebrzysku. Olgierd (bo tak mu było na imię) zabierał Kasię i jej przyjaciółki na zabawy i bale urządzane na Politechnice i starannie dobierał im partnerów do tańca, wyławiając najbardziej nieśmiałych i niezbyt interesujących, aby je ochronić przed demoralizacją, jak twierdził. Opowiadał im o strasznych rzeczach, jakie mogą spotkać nieostrożną dziewczynę, roztaczał wizje tak przejmująco sugestywne, że trudno było mu nie uwierzyć.
Pierwsza wyrwała się spod tej kurateli Alina i pod koniec pierwszego roku zaczęła się spotykać z Adamem, najprzystojniejszym chłopakiem z Wydziału Łączności Politechniki Gdańskiej, ku wielkiemu niezadowoleniu Olgierda.
Alina miała sny – najróżniejsze, często makabryczne, czasem prorocze. Wszyscy miewamy sny, ale nie wszyscy je pamiętamy. Ona pamiętała, może dlatego, że przed otwarciem oczu i spojrzeniem w okno starała się je dokładnie zapamiętać. Choć o tych okropnych dwóch snach o prosektorium nie starała się pamiętać, nie potrafiła się od nich uwolnić. I tak je zapisała:
_SEN PIERWSZY_
Jestem w prosektorium, na stołach zwłoki utrwalone formaliną, prosektorium wygląda jak ogromna, przeszklona weranda, na której ścianach wiją się egzotyczne rośliny. Nagle wpada kilkunastu hitlerowców w mundurach SS, zrzucają zwłoki ze stołów i na ich miejsce kładą i przywiązują sznurami nas, studentki i studentów, i zaczynają nas żywcem preparować. Nie czuję bólu, tylko przeogromny strach i krzyczę do preparującego mnie SS-mana: „Zostaw mi chociaż płuca, to może jeszcze będę żyła…” i na szczęście budzę się od tego krzyku…
_SEN DRUGI_
Jestem znów w jakimś dziwnym miejscu nieprzypominającym prosektorium, ale wiem, że to jest prosektorium. Preparuję zwłoki młodej dziewczyny, a kiedy wyjęłam już wszystkie narządy i została pusta powłoka, nagle z przerażeniem widzę, że dziewczyna otwiera oczy… i znów czuję przeogromny strach, przecież to niemożliwe, przecież ona nie może żyć w takim stanie… zarzucam jej fartuch na głowę i budzę się zlana zimnym potem…
X X X
Te sny wstrząsnęły Aliną, powiedziała sobie, że jeśli się będą powtarzały, zrezygnuje z medycyny. Na szczęście nie powtórzyły się, ustępując miejsca innym, jeszcze bardziej dziwacznym, ale niemającym związku z medycyną.
Na przykład kiedyś śniło jej się, że jest lwem. A kiedy indziej była rakietą kosmiczną i to był piękny sen, cudowny lot między gwiazdami. Na początku drugiego roku miała sen o Adamie, nieprzyjemny, bardzo realistyczny, jakby ostrzegawczy. Początkowo zlekceważyła ten sen, bo była chłopakiem zafascynowana, ale niebawem przekonała się, że jest innym człowiekiem, niż się jej wydawał, i zerwali ze sobą, zanim doszło między nimi do bliższych relacji.
Alina pisała wiersze i w wielkiej tajemnicy zaczęła pisać powieść – romans historyczny „Bory Turyngii”. Joanna, która również pisała wiersze (jak każda z nas w młodości!), przypadkiem zobaczyła rękopis i od tej pory pisały razem, po trzy strony każda, nawzajem uśmiercając cudzych i wskrzeszając własnych bohaterów. Obie – Alina i Joanna – od dziecka namiętnie czytały książki najróżniejszego typu, głównie wydawnictwa przedwojenne, nie tak łatwe w tych czasach do zdobycia, często znajdujące się „na indeksie”, wykluczone z lektur szkolnych jako „przeżytki literatury burżuazyjnej”, oraz nieliczne wydane w pierwszych powojennych latach. Była to literatura poważna, jak „Krytyka czystego rozumu” Emmanuela Kanta, „Płeć i charakter” Otto Weiningera, „Socjologia kobiety” Szantera i tym podobne; ale również beletrystyka, jak „W pogoni za pełnią życia” Harrisa, „Nowy, wspaniały świat” Huxleya, „Dary życia” Ludwiga, szereg biografii postaci historycznych z biografią rosyjskiej carycy Katarzyny Wielkiej na czele. Nie gardziły też kryminałami oraz lżejszą literaturą. Czytały powieści Leo Belmonta – „Kapłanka miłości” czy „Konieczność, przypadek czy wolna wola?” – i powieści Vicki Baum – „Ina: powieść” i inne. Kochały wiersze Leśmiana i jego „Przygody Sindbada żeglarza”, „Wielką Improwizację” Mickiewicza i „Balladynę” Słowackiego.
Jedna z książek Belmonta zrobiła na Alinie duże wrażenie, więc ją opisała:
_Z PAMIĘTNIKA ALINY_
Dzisiaj do trzeciej rano czytałam „Konieczność, przypadek czy wolna wola?” Leo Belmonta, powieść filozoficznokryminalną. Książka godna polecenia, ponieważ zmusza do zastanowienia nad sobą. Jest pełna sprzeczności i to jest jej największą zaletą. Znajdujemy w niej wspaniały, cięty, głęboki dowcip, sporo zagadnień z filozofii, oryginalną różnorodność form literackich, ciekawe portrety ludzkich charakterów, odrobinę patosu, który bynajmniej nie razi, pierwiastki niesamowitości, piętno fatalizmu, tragedię ściśle zespoloną z filozofią i cechy powieści kryminalnej.
Bez względu na to, jakie wrażenie Autor zamierzał pozostawić w umysłach czytelników, wydaje mi się, że z książki wynika jasno: śmierć filozofii jako takiej! Do czego doprowadza abstrakcyjne myślenie, widzimy na przykładzie bohatera – właściwie jednego z bohaterów, gdyż Belmont z mistrzowską zręcznością wprowadza prawie od pierwszych stron książki całą galerię ludzi, z których niemal każdy mógłby stać się główną postacią tej powieści.