Migotliwa wstęga - ebook
Migotliwa wstęga - ebook
Tanner Mirabel, profesjonalny ochroniarz, nie popełniał błędów, ale pewnego dnia zabito kobietę, której miał bronić. Od tej pory tropi zabójcę. Pełen niezwykłych przygód pościg wiedzie przez niezliczone lata świetlne i wiedzie do układu Epsilon Eridani. Tanner trafia do przykrytego kopułą Chasm City miasta zaatakowanego przez nanotechnologicznego wirusa.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-75-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi Przybyszu!
Witamy w układzie Epsilon Eridani.
Mamy nadzieję, że mimo tego, co się wydarzyło, Twój pobyt tutaj okaże się przyjemny. W dokumencie tym przedstawiamy niektóre kluczowe wydarzenia naszej najnowszej historii. W ten sposób pragniemy ułatwić Ci wejście w kulturę, która istotnie różni się od tej, jakiej oczekiwałeś, wsiadając na statek. Zwróć uwagę, że przed Tobą przybyli tu inni. Dzięki ich doświadczeniu stworzyliśmy ten dokument tak, by pomóc Ci złagodzić szok wywołany dostosowaniem kulturowym. Przekonaliśmy się, że koloryzowanie lub umniejszanie prawdy o tym, co się stało – co nadal się dzieje – jest wysoce szkodliwe, najlepiej zaś – a opieramy to na statystycznym badaniu sytuacji podobnych do Twojej – przedstawić fakty otwarcie i uczciwie.
Przewidujemy Twoją reakcję: najpierw niedowierzanie, potem wściekłość, wreszcie zaprzeczenie.
Należy zdawać sobie sprawę z tego, że to reakcja normalna. Równie ważne jest, byś sobie uświadomił – nawet w tym wczesnym stadium – że kiedyś dostosujesz się i pogodzisz z prawdą. Do tego czasu mogą upłynąć dni, może nawet tygodnie lub miesiące, ale – poza odosobnionymi przypadkami – chwila ta zawsze nadchodzi. Gdy spojrzysz na to z perspektywy, pożałujesz, że nie zmusiłeś się do skrócenia okresu dojścia do akceptacji. Zrozumiesz, że dopiero po zakończeniu tego procesu stało się możliwe osiągnięcie czegoś w rodzaju szczęścia.
Zacznijmy zatem proces dostosowania.
Z powodu fizycznego ograniczenia prędkości komunikacji w zakresie skolonizowanej przestrzeni – które nie może przekroczyć prędkości światła – wszelkie wiadomości z innych układów słonecznych są naturalnie przestarzałe – często o co najmniej całe dziesięciolecia. Twój sposób postrzegania głównej planety naszego układu, Yellowstone, jest zapewne oparty na nieaktualnych informacjach.
Od ponad dwóch wieków – w zasadzie aż do ostatnich czasów – Yellowstone przeżywała Belle Epoque – tak to określała większość współczesnych obserwatorów. Był to niesłychany złoty okres w sferze rozwoju społecznego i technicznego; nasz wzorzec ideologiczny, wszyscy postrzegali to jako niemal doskonały system rządów.
Yellowstone zrodziła wiele owocnych przedsięwzięć – w tym założenie kolejnych kolonii w innych układach słonecznych oraz ambitne wyprawy naukowe do krańców znanego człowiekowi kosmosu. Na planecie i w Migotliwej Wstędze przeprowadzono wizjonerskie eksperymenty społeczne, w tym kontrowersyjne, choć pionierskie dzieło Calvina Sylveste’a i jego uczniów. W cieplarnianej atmosferze innowacji bujnie rozkwitali wielcy artyści, filozofowie i uczeni. Odważnie stosowano techniki wzmacniania neuralnego. Inne kultury ludzkie podejrzliwie traktowały Hybrydowców, ale my, Demarchiści, bez obaw przyjąwszy pozytywne aspekty metod podnoszenia sprawności umysłu, ustanowiliśmy zasady współpracy z Hybrydowcami, które umożliwiły nam wykorzystanie ich technologii. Dzięki ich napędom statków kosmicznych zasiedliliśmy znacznie więcej układów, niż zrobiły to te cywilizacje, które wdrożyły gorsze modele społeczne.
To były rzeczywiście wspaniałe czasy. I prawdopodobnie taki stan rzeczy spodziewaliście się tu zastać.
Niestety, rzeczywistość jest inna.
Przed siedmioma laty coś się stało z naszym układem. Nawet obecnie nie znamy dokładnie jej pochodzenia i mechanizmu rozprzestrzeniania, ale najprawdopodobniej zaraza przybyła na pokładzie jakiegoś statku, przypuszczalnie w formie uśpionej i bez wiedzy załogi. Mogła nawet przybyć wiele lat wcześniej. Jest raczej mało prawdopodobne, byśmy kiedyś odkryli prawdę – zbyt wiele informacji uległo zniszczeniu. Zaraza wymazała lub uszkodziła cyfrowe archiwa naszej planety. W wielu wypadkach możemy korzystać jedynie z ludzkiej pamięci, a pamięć ludzka bywa zawodna.
Parchowa Zaraza zaatakowała samą istotę naszego społeczeństwa.
Nie był to ani wirus wyłącznie biologiczny, ani wyłącznie software’owy, lecz dziwna, zmienna chimera obu typów. Nigdy nie wyizolowano czystej postaci szczepu, ale w owej formie musiał przypominać jakiś nanomechanizm, analogiczny do molekularnych zestawów stosowanych przez nas w technologii medmaszyn. Bez wątpienia miał obce pochodzenie. Nasze interwencje przeciw zarazie potrafiły ją co najwyżej spowolnić, a najczęściej pogarszały stan rzeczy. Zaraza adaptuje się do naszych środków, potrafi je diametralnie zmienić i zwrócić przeciwko nam, jakby prowadzona jakąś ukrytą inteligencją. Nie wiemy, czy została skierowana specjalnie przeciw ludzkości, czy tylko po prostu mieliśmy strasznego pecha.
Na podstawie wcześniejszych doświadczeń można założyć, że najprawdopodobniej dochodzisz teraz do wniosku, że ten dokument to mistyfikacja. Z doświadczenia wiemy również, że zaprzeczanie przyśpieszy proces dostosowania o mały, lecz statystycznie istotny czynnik.
Ten dokument to nie mistyfikacja.
Parchowa Zaraza rzeczywiście zaatakowała, a skutki są znacznie poważniejsze, niż moglibyście sobie wyobrazić. Gdy się objawiła, nasze społeczeństwo nasycały tryliony maleńkich maszyn. Były naszymi sługami, którzy nie myśleli, nie narzekali, tylko dawali życie i kształtowali materię. Mimo to prawie nie poświęcaliśmy im uwagi. Niezmordowane, roiły się w naszym krwiobiegu; nieustannie trudziły się w naszych komórkach, skupiały w mózgach, podłączając nas do demarchistowskiej sieci natychmiastowego podejmowania decyzji. Poruszaliśmy się w wirtualnych środowiskach, utkanych przez bezpośrednią manipulację naszym mechanizmem zmysłowym, albo skanowaliśmy i ładowaliśmy nasze umysły do systemów komputerowych pracujących z szybkością błyskawicy. Wykuwaliśmy i rzeźbiliśmy materię w skali gór; z materii komponowaliśmy symfonie; sprawialiśmy, że tańczyła w rytm naszych kaprysów niczym ujarzmiony ogień. Tylko Hybrydowcy bardziej zbliżyli się do Bóstwa… a niektórzy twierdzą, że nie byliśmy za nimi zbyt daleko.
Z surowych skał i lodu maszyny stworzyły dla nas orbitujące miasta-państwa, potem dostosowały bezwładną materię, by służyła życiu w stworzonych biomach. Maszyny myślące zarządzały miastami-państwami, nadzorowały dziesięć tysięcy habitatów Migotliwej Wstęgi krążących wokół Yellowstone. To dzięki maszynom amorficzna architektura Chasm City zyskała bajeczne, fantastyczne piękno.
Tego wszystkiego już nie ma.
Było gorzej, niż myślisz. Gdyby zaraza zabiła tylko nasze maszyny, wprawdzie umarłyby miliony, ale taką katastrofę dałoby się opanować, potrafilibyśmy się z niej wydobyć. Zaraza jednak nie ograniczyła się wyłącznie do destrukcji. Weszła w sferę sztuki – sztuki perwersyjnej i sadystycznej. Spowodowała, że nasze maszyny zaczęły ewoluować w sposób niekontrolowany – niekontrolowany przez nas – i zaczęły tworzyć nowe dziwaczne układy symbiotyczne. Budynki, zmienione w gotyckie koszmary, zamknęły nas w pułapce i nie mogliśmy uciec przed ich śmiercionośną transfiguracją. Maszyny w naszych komórkach, we krwi, w naszych głowach zrywały pęta i rozmazywały się w nas, niszcząc żywą tkankę. Zmienialiśmy się w oślizły larwi zlepek ciała i maszyn. Pogrzebani zmarli nadal się rozrastali, łączyli i rozprzestrzeniali, zlewali z miejską architekturą.
Czasy grozy.
Jeszcze się nie skończyły.
Jednakże nasz pasożyt – jak każda efektywna zaraza – dba o to, by nie dobić całkowicie populacji swego żywiciela. Umarły dziesiątki milionów, ale też dziesiątki milionów ukryły się w swoistych sanktuariach – hermetycznie zamkniętych enklawach w mieście lub na orbicie. Ich medmaszyny otrzymały awaryjny rozkaz destrukcji i rozsypały się w proch, który bez szkody został usunięty z ciała. Chirurdzy pracowali pełną parą, by z głów wymontować implanty, nim zaraza je zaatakuje. Inni ludzie, tak związani ze swymi maszynami, że nie mogli z nich zrezygnować, szukali ratunku w zimnym śnie. Wybrali pochówek w zapieczętowanych wspólnych kriokryptach… albo całkowicie opuścili układ. Tymczasem nowe dziesiątki milionów napłynęły do Chasm City z orbity, uciekając przed zagładą Migotliwej Wstęgi. Niektóre z tych osób należały do elity bogaczy w układzie, ale stały się równie biedne jak większość uchodźców w historii. To, co zastały w Chasm City, na pewno ich nie pocieszyło…
_Wyjątki z dokumentu dla nowo przybyłych, rozpowszechnionego bezpłatnie w kosmosie wokół Yellowstone, rok 2517._JEDEN
Jeden
Zapadał zmrok, gdy Dieterling i ja przybyliśmy do podstawy mostu.
– Musisz coś wiedzieć o Czerwonorękim Vasquezie – powiedział Dieterling. – Nigdy go tak przy nim nie nazywaj.
– Dlaczego?
– Bo to go wkurza.
– No i co z tego? – Zatrzymałem kołowiec i zaparkowałem go wśród zbieraniny pojazdów stojących rządkiem po jednej stronie ulicy. Puściłem stabilizatory; przegrzany silnik pachniał jak gorąca lufa karabinu. – Nie mamy zwyczaju przejmować się odczuciami hołoty.
– No tak, ale tym razem trzeba wykazać nadmiar ostrożności. Vasquez nie jest wprawdzie najjaśniejszą gwiazdą w konstelacji kryminalistów, ale ma przyjaciół, a za sobą serię nadzwyczaj sadystycznych czynów. Więc się zachowuj.
– Wstrzelę się w tę rolę najlepiej, jak umiem.
– Tak… ale nie zostaw za dużo krwi na podłodze.
Wysiedliśmy z kołowca. Wyciągałem szyję, by objąć wzrokiem most. Widziałem go po raz pierwszy – to była moja pierwsza wyprawa nie tylko do Strefy Zdemilitaryzowanej, ale i do Nueva Valparaiso; most wydawał się absurdalnie olbrzymi, nawet gdy patrzyło się na niego z odległości piętnastu, dwudziestu kilometrów. Łabędź – rozdęty i czerwony, z gorącą jaśniejszą plamką w centrum – chował się już za horyzont, ale nawet w tym świetle było widać nitki mostu i od czasu do czasu małe koraliki wind zjeżdżających lub wznoszących się w kosmos. Zastanawiałem się, czy nie przybyliśmy za późno. Może Reivich zdążył już wsiąść do windy? Vasquez zapewnił nas jednak, że człowiek, na którego polujemy, nadal jest w mieście, upraszcza sieć swoich aktywów na Skraju Nieba i przenosi fundusze na rachunki długoterminowe.
Dieterling poszedł na tył kołowca – z zachodzącymi na siebie segmentami opancerzenia jednokołowy samochód przypominał pancernika – i z trzaskiem otworzył mały bagażnik.
– Cholera, brachu, omal nie zapomniałem płaszczy.
– Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że zapomnisz.
– Wkładaj i nie narzekaj! – Rzucił mi płaszcz.
Włożyłem płaszcz na warstwy odzieży, które miałem na sobie. Jego brzeg omiatał powierzchnię ulicznych kałuż z błotnistą deszczówką; arystokraci lubili się tak nosić, jakby prowokując, by przydeptywano im poły szat. Dieterling też zarzucił płaszcz na ramiona i zaczął przebierać w opcjach doboru wzorów umieszczonych na rękawie. Krzywił się z niesmakiem na kolejne krawieckie propozycje.
– Nie. Nie… Na litość Boską, nie. Też nie. To też się nie nadaje.
Wyciągnąłem rękę i położyłem palec na jednej z jego naszywek.
– Masz. Wyglądasz zabójczo. Teraz się zamknij i podaj mi pistolet.
Przedtem wybrałem na swoim płaszczu barwę perłową – na takim tle pistolet nie powinien się odcinać. Dieterling wyjął z kieszeni marynarki małą broń i podał mi ją po prostu jak pudełko papierosów.
Pod gładką plastikową półprzezroczystą powierzchnią pistoletu widniał labirynt części wewnętrznych.
Był to pistolet nakręcany, wykonany całkowicie z węgla – głównie diamentu, ale zastosowano też fullereny do smarowania i magazynowania energii. Nie miał żadnych części metalowych, żadnych materiałów wybuchowych czy obwodów elektrycznych. Tylko skomplikowany układ dźwigni i zapadek smarowanych kulkami fullerenu. Z pistoletu strzelało się diamentowymi strzałkami stabilizowanymi obrotowo, napędzanymi dzięki relaksacji fullerenowych spirali zwiniętych niemal do granicy zerwania. Nakręcało się go kluczem, jak zabawkę. Broń nie posiadała urządzeń celowniczych, systemów stabilizujących ani lokatorów celu.
I tak nie miało to znaczenia.
Wsunąłem pistolet do kieszeni płaszcza, pewien, że nikt z przechodniów nie zauważył przekazania broni.
– Obiecałem, że wybiorę ci cacko – rzekł Dieterling.
– Ujdzie.
– Tylko tyle? Tanner, jestem rozczarowany. Ten przedmiot ma w sobie niesamowite niecne piękno. Sądzę nawet, że otwiera wyraźne możliwości łowieckie.
Cały Miguel Dieterling, cały on, pomyślałem. Na wszystko patrzy z punktu widzenia myśliwego.
Usiłowałem się uśmiechnąć.
– Zwrócę ci to w jednym kawałku. A gdyby się nie udało, wiem, jaki prezent dać ci na gwiazdkę.
Ruszyliśmy w stronę mostu. Żaden z nas nie był przedtem w Nueva Valparaiso. No i co z tego? Jak większość sporych miast na tej planecie, również i to miało w swym założeniu coś z gruntu znajomego; nawet nazwy ulic brzmiały znajomo. Plany większości naszych osad oparto na deltoidalnej strukturze ulic z trzema głównymi arteriami biegnącymi z wierzchołka centralnego trójkąta o boku jakichś stu metrów. Wokół tego ośrodka tworzono zwykle coraz większe trójkąty, wreszcie struktura geometryczna się psuła, tworząc plątaninę rozrzuconych przedmieść i nowo zabudowywanych stref. Miasto decydowało, jak wykorzystać centralny trójkąt, i zwykle zależało to od tego, ile razy miasto było okupowane i bombardowane podczas wojny. Tylko w nielicznych wypadkach pozostawał jakiś ślad po deltokształtnym promie, wokół którego wyrosło osiedle.
Nueva Valparaiso też powstało w ten sposób. Ulicom nadano zwykłe nazwy: Omdurman, Norquinco, Armesto i tak dalej, ale centralny trójkąt został pogrzebany pod konstrukcją mostu, który okazał się na tyle istotny dla obu wojujących stron, że przetrwał bez uszczerbku. Wyrastał błyszczący i czarny, trzema ścianami, każda o długości trzystu metrów. Przypominał kadłub statku, ale jego dolne poziomy obrosły w hotele, restauracje, kasyna i burdele. Nawet gdyby most tu nie sterczał, już sam wygląd ulicy świadczył o tym, że znajdujemy się w starej dzielnicy blisko miejsca lądowania. Niektóre budynki powstały ze spiętrzonych gondoli towarowych, w których wykuto okna i drzwi, a potem w ciągu dwóch i pół wieku przyozdobiono architektonicznymi detalami.
– Hej tam! – usłyszałem czyjś głos. – Tanner Pieprzony Mirabel.
W zacienionym portyku stał oparty o mur mężczyzna. Sprawiał wrażenie, że nie ma nic do roboty poza oglądaniem pełzających owadów. Dotychczas miałem z nim do czynienia tylko za pośrednictwem wideo albo telefonu, i zawsze krótko z nim rozmawiałem. Spodziewałem się zobaczyć kogoś znacznie wyższego i o mniej szczurowatym wyglądzie. Czerwonawe zęby spiłował na ostro, pociągłą twarz porastała nierówna szczecina, długie czarne włosy sczesał z bardzo niskiego czoła do tyłu. Jego płaszcz, ciężki jak mój, wyglądał tak, jakby za chwilę miał mu się zsunąć z ramion. W lewej ręce trzymał papierosa – wkładał go co chwila do ust – a prawa dłoń zniknęła w kieszeni płaszcza i jakoś nie chciała się wynurzyć.
Nie okazałem zdziwienia, że nas śledził.
– Vasquez – powiedziałem. – Zakładam, że wziąłeś naszego człowieka pod nadzór?
– Teee, Mirabel, bez obaw, facet się nie wysiusia bez mojej wiedzy.
– Ciągle porządkuje swoje sprawy?
– No wiesz, jakie są te bogate dzieciaki. Muszą dbać o interesy. Jeśli o mnie chodzi, wjechałbym po moście jak gówno na kółkach. – Wskazał papierosem Dieterlinga. – To facet od wężów?
– Jeśli tak to określisz… – Dieterling wzruszył ramionami.
– Nielicha robota polować na węże. – Ręką z papierosem wykonał gest, jakby celował i strzelał z pistoletu, zapewne w wyimaginowaną hamadriadę. – Moglibyście mnie wcisnąć do swojej następnej wyprawy?
– Nie wiem – odparł Dieterling. – Raczej nie używamy żywej przynęty. Ale porozmawiam z szefem i zobaczę, co się da zrobić.
Czerwonoręki Vasquez błysnął zaostrzonymi zębami.
– Zgrywus jesteś. Podobasz mi się, Wężu. Ale z drugiej strony pracujesz dla Cahuelli i musisz mi się podobać. A tak przy okazji, jak mu się wiedzie? Słyszałem, że Cahuella oberwał tak samo paskudnie jak ty, Mirabel. Więcej, doszły mnie plotki, że się nie wylizał.
Nie zamierzaliśmy teraz informować o śmierci Cahuelli, dopóki nie przemyślimy wszystkich konsekwencji, ale najwyraźniej złe wiadomości dotarły do Nueva Valparaiso przed nami.
– Zrobiłem dla niego, co mogłem – powiedziałem.
Vasquez kiwał powoli głową, jakby właśnie potwierdziły się jego najświętsze przekonania.
– Tak słyszałem. – Położył mi na ramieniu lewą dłoń, trzymając papierosa jak najdalej od perłowej tkaniny płaszcza. – Mówiono, że z urwaną nogą jechałeś przez pół planety, żeby przywieźć do domu Cahuellę i jego dziwkę. Człowieku, to kawał gównianego bohaterstwa, nawet jak na białookiego. Opowiesz mi wszystko przy pisco, a Wąż zapisze mnie na swoją następną wyprawę. Zgoda, Wężu?
Szliśmy w stronę mostu.
– Teraz nie czas na takie rzeczy – powiedziałem. – To znaczy na drinki.
– Mówiłem już: nie przejmuj się. – Vasquez kroczył przed nami, jedną rękę ciągle trzymając w kieszeni. – Nie rozumiem was. Wystarczy jedno słowo, a sprawa Reivicha znika, zostaje po nim plama na podłodze. Moja propozycja nadal jest aktualna, Mirabel.
– Muszę go wykończyć osobiście.
– Taa, słyszałem – odparł Vasquez. – Coś w rodzaju wendety. Coś tam miałeś z dziwką Cahuelli, nie?
– Subtelność nie należy do twoich mocnych stron, Czerwony.
Zobaczyłem, że Dieterling się krzywi. W milczeniu zrobiliśmy jeszcze parę kroków, po czym Vasquez odwrócił się i spojrzał na mnie.
– Co powiedziałeś?
– Słyszałem, że za plecami nazywają cię Vasquez Czerwonoręki.
– Jeśli nawet, to nie twój zasrany interes.
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem. A z drugiej strony, jaki interes masz w tym, co tam było między mną a Gittą?
– Dobrze już, Mirabel. – Zaciągnął się papierosem dłużej niż zwykle. – Chyba się rozumiemy. Nie lubię, jak ludzie mnie o niektóre sprawy wypytują, a ty nie lubisz, jak ludzie ciebie o niektóre rzeczy wypytują. Ja tam nie wiem, człowieku, może rżnąłeś Gittę. – Patrzył, jak się najeżam. – Ale, jak powiedziałeś, nie mój interes. Więcej nie zapytam. Nawet o tym nie pomyślę. A ty wyświadcz mi przysługę, dobrze? Nie nazywaj mnie Czerwonorękim. Wiem, że Reivich zrobił ci coś paskudnego w tej dżungli. Gadali, że było to bardzo nieprzyjemne i omal nie umarłeś. Ale zrozum jedno: mamy tu przewagę liczebną. Moi ludzie cały czas was obserwują. Więc lepiej, żebyś mnie nie obrażał. A jeśli mnie wkurzysz, to tak ci dam popalić, że to, co ci zrobił Reivich, uznasz za koci-łapci.
– Moim zdaniem powinniśmy wierzyć temu dżentelmenowi – odezwał się Dieterling. – Zgadzasz się, Tanner?
– Powiedzmy, że obaj dotknęliśmy swoich czułych punktów – odparłem po dłuższym milczeniu.
– Taa – potwierdził Vasquez. – To mi się podoba. Ja i Mirabel jesteśmy gwałtownikami i musimy mieć nieco wzajemnego szacunku dla swoich wrażliwości. Zgoda. Pójdźmy na pisco i czekajmy, aż Reivich zrobi ruch.
– Nie chcę się zbytnio oddalać od mostu.
– Da się zrobić.
Vasquez przecierał nam drogę, rozpychając się niefrasobliwie w tłumie wieczornych spacerowiczów. Z najniższego poziomu spiętrzonych gondoli dobiegało zawodzenie akordeonu, powolne i uroczyste jak pieśń żałobna. Spacerujący parami po ulicach młodzi wyglądali raczej na miejscowych niż arystokratów. Ubrani tak, jak im na to pozwalały środki, autentycznie swobodni, przystojni ludzie o roześmianych twarzach szukali miejsca, gdzie mogliby coś zjeść, w coś pograć lub posłuchać muzyki. Wojna prawdopodobnie wywarła jakiś wpływ na ich życie: może stracili przyjaciół lub kogoś bliskiego, ale Nueva Valparaiso znajdowało się na tyle daleko od frontów, że wojna nie zajmowała w myślach młodzieży ważnego miejsca. Trudno im było nie zazdrościć. Jakże bym chciał wejść z Dieterlingiem do baru i upić się na umór, zapomnieć o mechanicznym pistolecie, o Reivichu, zapomnieć, po co przyszedłem pod ten most.
Oczywiście spacerowali tu również inni. Żołnierze na przepustce po cywilnemu, choć rozpoznawalni po drastycznie ostrzyżonych włosach, galwanicznie stymulowanych muskułach ze zmiennobarwnymi kameleoflażowymi tatuażami na ramionach, po dziwnie asymetrycznej opaleniźnie na twarzach: jedno oko znajdowało się w obwódce bladego ciała, w miejscu gdzie zwykle opuszczali przymocowany do hełmu monokl celowniczy. Żołnierze ze wszystkich stron konfliktu dość swobodnie się ze sobą mieszali, unikali zatargów ze spacerującą milicją strefy zdemilitaryzowanej. Tylko milicjanci mogli nosić broń w tej strefie; otwarcie trzymali pistolety w sztywnych białych rękawicach. Nie zamierzali niepokoić Vasqueza, a nas – mnie i Dieterlinga – też by nie zaczepili, nawet gdybyśmy z nim nie szli. Może i wyglądaliśmy na goryli wepchniętych w garnitury, ale trudno by było nas wziąć za czynnych żołnierzy. Przede wszystkim obaj wyglądaliśmy za staro, dobiegaliśmy wieku średniego. Na Skraju Nieba znaczyło to mniej więcej to samo co w całej człowieczej historii: cztery do sześciu krzyżyków.
Niewiele jak na połowę ludzkiego życia.
Dieterling i ja trzymaliśmy formę, ale nie wyglądaliśmy na żołnierzy w służbie czynnej. Przede wszystkim żołnierska muskulatura nigdy nie wyglądała dokładnie tak jak ludzka, ale od czasów, gdy byłem białookim, przybrało to formy ekstremalne. Dawniej mogłeś jakoś uzasadniać, że do noszenia broni są ci potrzebne szprycowane mięśnie. Od tamtego czasu rynsztunek znacznie ulepszono, ale żołnierze, tutaj na ulicy, mieli ciała jakby stworzone przez absurdalnie przesadnego rysownika komiksów. Na polu walki wrażenie wzmacniał jeszcze kontrast z małogabarytową, modną teraz bronią, którą mogłoby utrzymać małe dziecko.
– Tutaj – powiedział Vasquez.
Jego mieszkanie było jednym z konstruktów pasożytniczo narosłych wokół podstawy mostu. Poprowadził nas w krótką ciemną uliczkę, potem przez nieoznaczone drzwi otoczone hologramami węży. Pomieszczenie okazało się kuchnią, wielką jak kuchnia fabryczna, wypełnioną kłębami pary. Mrużyłem oczy i ścierałem pot z twarzy, schylając się pod groźnymi kuchennymi przyrządami. Zastanawiałem się, czy Vasquez użył ich już kiedyś w swej działalności pozakuchennej.
– Dlaczego on jest taki przewrażliwiony na punkcie Czerwonorękiego? – spytałem szeptem Dieterlinga.
– To długa historia – odparł. – I nie chodzi tylko o rękę.
Od czasu do czasu z pary wyłaniał się nagi do pasa kucharz, którego po coś posłano; twarz miał częściowo schowaną za plastikową maską do oddychania. Vasquez rozmawiał z dwoma kucharzami, a tymczasem Dieterling zanurzył palce w garnku z wrzątkiem i coś wyłowił, a potem spróbował.
– To Tanner Mirabel, mój znajomy – powiedział Vasquez do starszego kucharza. – Facet był białookim, więc z nim nie zadzieraj. Zatrzymamy się tu na trochę. Przynieś nam coś do picia. Pisco. Mirabel, jesteś głodny?
– Niezbyt. Miguel już się chyba częstuje.
– Dobrze. Ale według mnie, Wężu, szczur dziś czymś zalatuje.
Dieterling wzruszył ramionami.
– Jadałem gorsze rzeczy, możesz mi wierzyć. – Włożył do ust kawałek. – Mniam, niezły szczurek. Norweski, tak?
Vasquez zaprowadził nas do pustej sali kasyna za kuchnią. Początkowo wydawało mi się, że tylko my tu jesteśmy. W dyskretnie oświetlonym pomieszczeniu, przepysznie obitym zielonym pluszem, na postumentach umieszczonych w strategicznych miejscach stały pykające nargile. Ściany były pokryte obrazami w tonacji brązu, ale gdy przyjrzałem im się bliżej, zobaczyłem, że to nie malowidła, lecz mozaiki stworzone z kawałków różnych gatunków drewna, starannie przyciętych i posklejanych. Niektóre kawałki, lekko migotliwe, pochodziły zapewne z kory drzewa hamadriadowego. Wszystkie obrazy miały jeden wspólny temat: przedstawiały sceny z życia Skya Haussmanna. Flotylla pięciu statków pokonuje przestrzeń między układem Ziemi a naszym; Tytus Haussmann z pochodnią w dłoni znajduje swego syna samotnego i w ciemności po wielkim zaciemnieniu; Sky odwiedza swego ojca w ambulatorium na statku, przed śmiercią Tytusa z ran odniesionych podczas obrony _Santiago_ przed sabotażystą. Widziałem również kunsztowne przedstawienie zbrodni i chwały Skya Haussmanna, tego, co zrobił, by _Santiago_ tu dotarł przed innymi statkami Flotylli – moduły spalne odpadają od statku jak nasionka dmuchawca. A ostatni obraz przedstawiał karę, jaką ludzie wymierzyli Skyowi: ukrzyżowanie.
Mgliście sobie przypomniałem, że wydarzyło się to gdzieś w pobliżu.
Jednakże sala pełniła nie tylko rolę kaplicy Haussmanna. We wnękach na obrzeżach znajdowały się tradycyjne maszyny do gry, stało tu też kilka stołów, przy których później z pewnością zasiądą hazardziści, choć teraz nikt tu nie grał. Z mroku dobiegało tylko szuranie szczurów.
Centrum pokoju miało kształt idealnie czarnej kopuły, o średnicy przynajmniej pięciu metrów; na jej obwodzie umieszczono miękkie krzesła na skomplikowanych teleskopowych wspornikach, wznoszące się trzy metry nad podłogą. W jeden podłokietnik każdego fotela wbudowano kontrolki do gry, w drugi wmontowano zestaw urządzeń podłączonych do naczyń krwionośnych. Połowa krzeseł była zajęta, ale siedzące osoby tkwiły w nich w zupełnym bezruchu, jak martwe. Gdy wszedłem do pokoju, nawet ich nie zauważyłem. Mieli w sobie tę trudną do zdefiniowania arystokratyczność, roztaczali aurę bogactwa i nietykalności.
– Co się stało? – spytałem. – Zapomniałeś ich wyrzucić rano, gdy zamykałeś lokal?
– Skądże. Niemal tu wrośli – odparł Vasquez. – Grają przez parę miesięcy, obstawiają długofalowy wynik kampanii lądowej. Teraz z powodu deszczów panuje cisza. Jakby wojny w ogóle nie było. Ale żebyś widział, co się tu dzieje, kiedy robi się gorąco.
Coś mi się w tej sali nie podobało. Nie chodziło nawet o galerię dziejów Skya Haussmanna, choć ona z pewnością grała istotną rolę.
– Powinniśmy się chyba stąd wynosić – powiedziałem.
– A wasze drinki?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy wszedł szef kuchni, głośno dysząc przez plastikową maskę. Pchał mały wózek z napojami. Wzruszyłem ramionami i poczęstowałem się kwaśnym pisco.
– Sky Haussmann jest tu strasznie ważny. – Wskazałem na dekoracje.
– Człowieku, nawet sobie nie zdajesz sprawy jak.
Vasquez pstryknął i idealnie dotąd czarna kopuła ożywiła się i wypełniła bardzo szczegółowym obrazem połówki Skraju Nieba; od podłogi wznosił się skraj czerni, jak błona mrużna jaszczurki. Nueva Valparaiso – mrugające iskierki na widocznym przez dziury w chmurach zachodnim wybrzeżu Półwyspu.
– Tak?
– Rozumiesz, ludzie są tu dość religijni. Łatwo można urazić ich uczucia, jeśli jest się nieostrożnym. Człowieku, musisz to uszanować.
– Słyszałem, że wokół Haussmanna powstał ruch religijny. Tyle wiem. – Znów wskazałem głową dekoracje. Po raz pierwszy zauważyłem przymocowany do ściany element przypominający czaszkę delfina, dziwnie skrzywiony i pofałdowany. – Co się stało? Kupiłeś ten przybytek od jakiegoś Haussmannowskiego świra?
– Nie, to nie to.
Dieterling chrząknął, ale mówiłem dalej:
– Więc co? Masz w tym udziały?
Vasquez zgasił papierosa i zaczął się szczypać w grzbiet nosa, marszcząc przy tym niskie czoło.
– Co jest, Mirabel? Chcesz mnie zdenerwować czy po prostu jesteś ciemnym palantem?
– Skądże, usiłowałem tylko nawiązać uprzejmą rozmowę.
– Akurat. A wcześniej nazwałeś mnie Czerwonym. Wymsknęło ci się, co?
– Sądziłem, że już to załatwiliśmy. – Upiłem łyk pisco. – Nie zamierzałem cię irytować, Vasquez, ale dziwię się, że jesteś taki przewrażliwiony.
Wykonał ręką ledwo zauważalny gest, jakby pstryknięcie palcami.
Moje oczy nie zdołały zarejestrować tego, co stało się potem – jakiś podprogowy ruch metalu i delikatny wietrzyk sunący wokół sali. Po fakcie doszedłem do wniosku, że w ścianach, podłodze i suficie musiało się otworzyć kilkanaście przesłon, z których wysunęły się maszyny.
Były to automatycznie uruchomione drony-wartownicy – dryfujące w powietrzu czarne kule, które rozwierały się na równiku, a każda demonstrowała po trzy, cztery lufy pistoletów, skierowane na mnie i na Dieterlinga. Wojownicze drony krążyły powoli wokół nas, brzęcząc jak pszczoły.
Przez długą chwilę obaj wstrzymywaliśmy oddech, aż wreszcie Dieterling przemówił:
– Chyba padniemy trupem, jak się naprawdę wkurzysz, co, Vasquez?
– Nie mylisz się, Wężu, niewiele brakuje. – Podniósł głos. – Włączyć tryb zabezpieczeń. – Jak przedtem, pstryknął palcami. – Widzisz, chłopie, może ci się wydawać, że to ten sam gest co poprzednio. Ale sala odbiera to inaczej. Gdybym nie wyłączył systemu, zinterpretowałaby go jako rozkaz zabicia wszystkich z wyjątkiem mnie i tych bogatych dupków w fotelach.
– Cieszę się, że to wcześniej trenowałeś.
– Tak, Mirabel, śmiej się, śmiej. – Znów wykonał ten sam gest. – Wyglądał tak samo, co? Ale to też była zupełnie inna komenda. Drony zrozumiałyby to jako rozkaz odstrzelenia ci rąk kolejno, po jednej. Pokój jest tak zaprogramowany, że rozumie kilkanaście gestów i, zapewniam cię, po niektórych jestem przerażony rachunkiem za sprzątanie. – Wzruszył ramionami. – Wyraziłem się jasno?
– Owszem.
– Dobrze. Wyłączyć tryb zabezpieczeń. Wartownicy, wycofać się.
Jak poprzednio: plama ruchu, wietrzyk. Jakby maszyny w okamgnieniu przestały istnieć.
– Zrobiło to na tobie wrażenie? – spytał Vasquez.
– Niespecjalne – odparłem. Czułem na czole szczypanie potu. – Przy odpowiednim ustawieniu zabezpieczeń już przed tą salą przesiejesz wszystkich. Choć przypuszczam, że to przełamuje lody na przyjęciach.
– Właśnie. – Vasquez spojrzał na mnie z rozbawieniem, wyraźnie zadowolony, że osiągnął zamierzony efekt.
– A poza tym to również prowokuje pytanie, dlaczego jesteś taki przewrażliwiony.
– Na moim miejscu byłbyś znacznie bardziej przewrażliwiony. – W tym momencie zrobił coś zaskakującego: powoli wyjął dłoń z kieszeni i mogłem zobaczyć, że nie trzyma broni. – Popatrz, Mirabel.
Nie wiem właściwie, czego oczekiwałem, ale zaciśnięta pięść wyglądała zupełnie normalnie, nie była ani trochę zdeformowana. Nic szczególnie krwawego.
– Ręka jak ręka, Vasquez.
Jeszcze mocniej zacisnął dłoń i wtedy nastąpiło coś dziwnego: z pięści zaczęła się sączyć krew, najpierw powoli, potem ciekła coraz silniejszym strumieniem. Patrzyłem, jak czerwień kapie na zieloną podłogę.
– Stąd moje przezwisko. Bo krwawię z prawej ręki. Zajebiście oryginalne, co? – Rozwarł pięść, odsłaniając krwawe źródło pośrodku dłoni. – Taka sprawa. To stygmat, jak ślad Chrystusa. – Zdrową rękę włożył do kieszeni, wyciągnął chusteczkę, zwinął ją w kłąb i przycisnął do rany, by zatamować krwotok. – Czasami mogę to zrobić niemal samą siłą woli.
– Dopadli cię wyznawcy kultu Haussmanna, co? – powiedział Dieterling. – Oni ukrzyżowali też Skya. Wbili mu gwóźdź w prawą dłoń.
– Nie rozumiem – odparłem.
– Mam mu powiedzieć?
– Bardzo proszę, Wężu. Facet potrzebuje edukacji.
Dieterling zwrócił się do mnie:
– W ciągu ostatniego stulecia wyznawcy Haussmanna podzielili się na kilka sekt. Niektórzy wyznawcy przejęli idee od zakonów pokutnych, usiłując narzucić sobie cierpienia, jakie przeszedł Sky. Zamykają się w ciemnicach, a izolacja omal nie doprowadza ich do obłędu albo wywołuje wizje. Niektórzy odcinają sobie lewe ręce, inni dobrowolnie zawisają na krzyżu. Te praktyki czasami prowadzą do śmierci. – Zamilkł i spojrzał na Vasqueza, jakby prosząc o pozwolenie na kontynuowanie opowieści. – Istnieje jednak sekta, która robi jeszcze bardziej skrajne rzeczy. I na tym nie poprzestaje. Rozpowszechnia swe przesłanie, ale nie słowem, lecz za pomocą wirusa indoktrynacyjnego.
– I co dalej?
– Ktoś musiał go dla nich wykreować, najprawdopodobniej Ultrasi, a może któryś z nich wybrał się nawet w tym celu do Żonglerów, a oni manipulowali jego neurochemią. Nieważne. Najistotniejsze, że wirus jest zakaźny, przenosi się w powietrzu i zaraża prawie każdego.
– Zmienia go w wyznawcę kultu?
– Nie – odezwał się Vasquez. Wziął sobie nowego papierosa. – Dopierdala ci, ale nie zmienia cię w sekciarza, rozumiesz? Masz wizje, sny, czasami czujesz potrzebę czegoś… – Skinął głową w stronę delfina wystającego ze ściany. – Widzisz tę rybią czaszkę? Kosztowała mnie rękę i nogę. Należała kiedyś do Obłego, jednego z tych ze statku. Gdy mam tutaj takie gówienko, czuję pociechę, przestaję się trząść. Ale, niestety, ustaje tylko to.
– A ręka?
– Niektóre wirusy wywołują fizyczne zmiany – wyjaśnił Vasquez. – W pewnym sensie miałem nawet szczęście. Jest wirus powodujący ślepotę. Inny sprawia, że boisz się ciemności. Od jeszcze innego ręka ci usycha i odpada. Eee, co tam parę kropli krwi od czasu do czasu. Początkowo, gdy niewielu ludzi wiedziało o wirusach, było to nawet fajne. Mogłem ich straszyć. Wkraczałem do sali w trakcie rozmów i nagle oblewałem faceta krwią. Ale ludzie szybko się dowiedzieli, co to takiego. Że sekciarze mnie zainfekowali.
– Zastanawiali się, czy jesteś taki cięty, jak gadają – powiedział Dieterling.
– Noo. – Vasquez spojrzał na niego podejrzliwie. – Budowa takiej reputacji jak moja zajmuje sporo czasu.
– Nie wątpię – przyznał Dieterling.
– Noo. I, chłopie, taki drobiazg może naprawdę ją popsuć.
– Czy potrafią wypłukać wirusa? – spytałem. Nie chciałem, by Dieterling przeciągnął strunę.
– Noo. Na orbicie mają takie gówienko, co potrafi to zrobić. Ale wiesz, Mirabel, aktualnie nie mam orbity na liście bezpiecznych dla mnie miejsc.
– Więc z tym żyjesz. Czy to jest nadal zaraźliwe?
– Nie, jest bezpieczne. Wszyscy są bezpieczni. Ja już prawie w ogóle nie zarażam. – Paląc, nieco się uspokajał. Krwawienie ustało, mógł z powrotem włożyć dłoń do kieszeni. Pociągnął łyk pisco. – Czasami żałuję, że to już nie zaraża albo że nie zachowałem swojej krwi z czasów, gdy zostałem zarażony. Miałbym miły prezencik na odchodne: zastrzyk komuś w żyłę.
– Tylko że wtedy robiłbyś to, co sekciarze chcieli: rozpowszechniałbyś ich wiarę – powiedział Dieterling.
– Noo, a powinienem rozpowszechniać wiarę, że jeśli kiedyś dorwę tego skurwysyna, który mi to zrobił, to… – Urwał nagle. Milczał z nieruchomym wzrokiem, jak człowiek dotknięty paraliżem. – Nie – rzekł po chwili. – To niemożliwe. Nie wierzę.
– Co takiego? – spytałem.
Vasquez subwokalizował teraz; nie słyszałem go, ale widziałem, jak porusza mięśniami karku. Musiał mieć zaimplantowany sprzęt do łączności z którymś ze swoich ludzi.
– To Reivich – powiedział w końcu.
– A o co chodzi?
– Sukinsyn mnie przechytrzył.