Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Migotliwa wstęga - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
61,00

Migotliwa wstęga - ebook

Tanner Mirabel, profesjonalny ochroniarz, nie popełniał błędów, ale pewnego dnia zabito kobietę, której miał bronić. Od tej pory tropi zabójcę. Pełen niezwykłych przygód pościg wiedzie przez niezliczone lata świetlne i wiedzie do układu Epsilon Eridani. Tanner trafia do przykrytego kopułą Chasm City miasta zaatakowanego przez nanotechnologicznego wirusa.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-75-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DROGI PRZYBYSZU!

Drogi Przy­by­szu!

Witamy w ukła­dzie Epsi­lon Eri­dani.

Mamy nadzieję, że mimo tego, co się wyda­rzyło, Twój pobyt tutaj okaże się przy­jemny. W doku­men­cie tym przed­sta­wiamy nie­które klu­czowe wyda­rze­nia naszej naj­now­szej histo­rii. W ten spo­sób pra­gniemy uła­twić Ci wej­ście w kul­turę, która istot­nie różni się od tej, jakiej ocze­ki­wa­łeś, wsia­da­jąc na sta­tek. Zwróć uwagę, że przed Tobą przy­byli tu inni. Dzięki ich doświad­cze­niu stwo­rzy­li­śmy ten doku­ment tak, by pomóc Ci zła­go­dzić szok wywo­łany dosto­so­wa­niem kul­tu­ro­wym. Prze­ko­na­li­śmy się, że kolo­ry­zo­wa­nie lub umniej­sza­nie prawdy o tym, co się stało – co na­dal się dzieje – jest wysoce szko­dliwe, naj­le­piej zaś – a opie­ramy to na sta­ty­stycz­nym bada­niu sytu­acji podob­nych do Two­jej – przed­sta­wić fakty otwar­cie i uczci­wie.

Prze­wi­du­jemy Twoją reak­cję: naj­pierw nie­do­wie­rza­nie, potem wście­kłość, wresz­cie zaprze­cze­nie.

Należy zda­wać sobie sprawę z tego, że to reak­cja nor­malna. Rów­nie ważne jest, byś sobie uświa­do­mił – nawet w tym wcze­snym sta­dium – że kie­dyś dosto­su­jesz się i pogo­dzisz z prawdą. Do tego czasu mogą upły­nąć dni, może nawet tygo­dnie lub mie­siące, ale – poza odosob­nio­nymi przy­pad­kami – chwila ta zawsze nad­cho­dzi. Gdy spoj­rzysz na to z per­spek­tywy, poża­łu­jesz, że nie zmu­si­łeś się do skró­ce­nia okresu doj­ścia do akcep­ta­cji. Zro­zu­miesz, że dopiero po zakoń­cze­niu tego pro­cesu stało się moż­liwe osią­gnię­cie cze­goś w rodzaju szczę­ścia.

Zacznijmy zatem pro­ces dosto­so­wa­nia.

Z powodu fizycz­nego ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści komu­ni­ka­cji w zakre­sie sko­lo­ni­zo­wa­nej prze­strzeni – które nie może prze­kro­czyć pręd­ko­ści świa­tła – wszel­kie wia­do­mo­ści z innych ukła­dów sło­necz­nych są natu­ral­nie prze­sta­rzałe – czę­sto o co naj­mniej całe dzie­się­cio­le­cia. Twój spo­sób postrze­ga­nia głów­nej pla­nety naszego układu, Yel­low­stone, jest zapewne oparty na nie­ak­tu­al­nych infor­ma­cjach.

Od ponad dwóch wie­ków – w zasa­dzie aż do ostat­nich cza­sów – Yel­low­stone prze­ży­wała Belle Epo­que – tak to okre­ślała więk­szość współ­cze­snych obser­wa­to­rów. Był to nie­sły­chany złoty okres w sfe­rze roz­woju spo­łecz­nego i tech­nicz­nego; nasz wzo­rzec ide­olo­giczny, wszy­scy postrze­gali to jako nie­mal dosko­nały sys­tem rzą­dów.

Yel­low­stone zro­dziła wiele owoc­nych przed­się­wzięć – w tym zało­że­nie kolej­nych kolo­nii w innych ukła­dach sło­necz­nych oraz ambitne wyprawy naukowe do krań­ców zna­nego czło­wie­kowi kosmosu. Na pla­ne­cie i w Migo­tli­wej Wstę­dze prze­pro­wa­dzono wizjo­ner­skie eks­pe­ry­menty spo­łeczne, w tym kon­tro­wer­syjne, choć pio­nier­skie dzieło Calvina Sylve­ste’a i jego uczniów. W cie­plar­nia­nej atmos­fe­rze inno­wa­cji buj­nie roz­kwi­tali wielcy arty­ści, filo­zo­fo­wie i uczeni. Odważ­nie sto­so­wano tech­niki wzmac­nia­nia neu­ral­nego. Inne kul­tury ludz­kie podejrz­li­wie trak­to­wały Hybry­dow­ców, ale my, Demar­chi­ści, bez obaw przy­jąw­szy pozy­tywne aspekty metod pod­no­sze­nia spraw­no­ści umy­słu, usta­no­wi­li­śmy zasady współ­pracy z Hybry­dow­cami, które umoż­li­wiły nam wyko­rzy­sta­nie ich tech­no­lo­gii. Dzięki ich napę­dom stat­ków kosmicz­nych zasie­dli­li­śmy znacz­nie wię­cej ukła­dów, niż zro­biły to te cywi­li­za­cje, które wdro­żyły gor­sze modele spo­łeczne.

To były rze­czy­wi­ście wspa­niałe czasy. I praw­do­po­dob­nie taki stan rze­czy spo­dzie­wa­li­ście się tu zastać.

Nie­stety, rze­czy­wi­stość jest inna.

Przed sied­mioma laty coś się stało z naszym ukła­dem. Nawet obec­nie nie znamy dokład­nie jej pocho­dze­nia i mecha­ni­zmu roz­prze­strze­nia­nia, ale naj­praw­do­po­dob­niej zaraza przy­była na pokła­dzie jakie­goś statku, przy­pusz­czal­nie w for­mie uśpio­nej i bez wie­dzy załogi. Mogła nawet przy­być wiele lat wcze­śniej. Jest raczej mało praw­do­po­dobne, byśmy kie­dyś odkryli prawdę – zbyt wiele infor­ma­cji ule­gło znisz­cze­niu. Zaraza wyma­zała lub uszko­dziła cyfrowe archiwa naszej pla­nety. W wielu wypad­kach możemy korzy­stać jedy­nie z ludz­kiej pamięci, a pamięć ludzka bywa zawodna.

Par­chowa Zaraza zaata­ko­wała samą istotę naszego spo­łe­czeń­stwa.

Nie był to ani wirus wyłącz­nie bio­lo­giczny, ani wyłącz­nie software’owy, lecz dziwna, zmienna chi­mera obu typów. Ni­gdy nie wyizo­lo­wano czy­stej postaci szczepu, ale w owej for­mie musiał przy­po­mi­nać jakiś nano­me­cha­nizm, ana­lo­giczny do mole­ku­lar­nych zesta­wów sto­so­wa­nych przez nas w tech­no­lo­gii med­ma­szyn. Bez wąt­pie­nia miał obce pocho­dze­nie. Nasze inter­wen­cje prze­ciw zara­zie potra­fiły ją co naj­wy­żej spo­wol­nić, a naj­czę­ściej pogar­szały stan rze­czy. Zaraza adap­tuje się do naszych środ­ków, potrafi je dia­me­tral­nie zmie­nić i zwró­cić prze­ciwko nam, jakby pro­wa­dzona jakąś ukrytą inte­li­gen­cją. Nie wiemy, czy została skie­ro­wana spe­cjal­nie prze­ciw ludz­ko­ści, czy tylko po pro­stu mie­li­śmy strasz­nego pecha.

Na pod­sta­wie wcze­śniej­szych doświad­czeń można zało­żyć, że naj­praw­do­po­dob­niej docho­dzisz teraz do wnio­sku, że ten doku­ment to misty­fi­ka­cja. Z doświad­cze­nia wiemy rów­nież, że zaprze­cza­nie przy­śpie­szy pro­ces dosto­so­wa­nia o mały, lecz sta­ty­stycz­nie istotny czyn­nik.

Ten doku­ment to nie misty­fi­ka­cja.

Par­chowa Zaraza rze­czy­wi­ście zaata­ko­wała, a skutki są znacz­nie poważ­niej­sze, niż mogli­by­ście sobie wyobra­zić. Gdy się obja­wiła, nasze spo­łe­czeń­stwo nasy­cały try­liony maleń­kich maszyn. Były naszymi słu­gami, któ­rzy nie myśleli, nie narze­kali, tylko dawali życie i kształ­to­wali mate­rię. Mimo to pra­wie nie poświę­ca­li­śmy im uwagi. Nie­zmor­do­wane, roiły się w naszym krwio­biegu; nie­ustan­nie tru­dziły się w naszych komór­kach, sku­piały w mózgach, pod­łą­cza­jąc nas do demar­chi­stow­skiej sieci natych­mia­sto­wego podej­mo­wa­nia decy­zji. Poru­sza­li­śmy się w wir­tu­al­nych śro­do­wi­skach, utka­nych przez bez­po­śred­nią mani­pu­la­cję naszym mecha­ni­zmem zmy­sło­wym, albo ska­no­wa­li­śmy i łado­wa­li­śmy nasze umy­sły do sys­te­mów kom­pu­te­ro­wych pra­cu­ją­cych z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy. Wyku­wa­li­śmy i rzeź­bi­li­śmy mate­rię w skali gór; z mate­rii kom­po­no­wa­li­śmy sym­fo­nie; spra­wia­li­śmy, że tań­czyła w rytm naszych kapry­sów niczym ujarz­miony ogień. Tylko Hybry­dowcy bar­dziej zbli­żyli się do Bóstwa… a niektó­rzy twier­dzą, że nie byli­śmy za nimi zbyt daleko.

Z suro­wych skał i lodu maszyny stwo­rzyły dla nas orbi­tu­jące mia­sta-pań­stwa, potem dosto­so­wały bez­władną mate­rię, by słu­żyła życiu w stwo­rzo­nych bio­mach. Maszyny myślące zarzą­dzały mia­stami-pań­stwami, nad­zo­ro­wały dzie­sięć tysięcy habi­ta­tów Migo­tli­wej Wstęgi krą­żą­cych wokół Yel­low­stone. To dzięki maszy­nom amor­ficzna archi­tek­tura Chasm City zyskała bajeczne, fan­ta­styczne piękno.

Tego wszyst­kiego już nie ma.

Było gorzej, niż myślisz. Gdyby zaraza zabiła tylko nasze maszyny, wpraw­dzie umar­łyby miliony, ale taką kata­strofę dałoby się opa­no­wać, potra­fi­li­by­śmy się z niej wydo­być. Zaraza jed­nak nie ogra­ni­czyła się wyłącz­nie do destruk­cji. Weszła w sferę sztuki – sztuki per­wer­syj­nej i sady­stycz­nej. Spo­wo­do­wała, że nasze maszyny zaczęły ewo­lu­ować w spo­sób nie­kon­tro­lo­wany – nie­kon­tro­lo­wany przez nas – i zaczęły two­rzyć nowe dzi­waczne układy sym­bio­tyczne. Budynki, zmie­nione w gotyc­kie kosz­mary, zamknęły nas w pułapce i nie mogli­śmy uciec przed ich śmier­cio­no­śną trans­fi­gu­ra­cją. Maszyny w naszych komór­kach, we krwi, w naszych gło­wach zry­wały pęta i roz­ma­zy­wały się w nas, nisz­cząc żywą tkankę. Zmie­nia­li­śmy się w ośli­zły larwi zle­pek ciała i maszyn. Pogrze­bani zmarli na­dal się roz­ra­stali, łączyli i roz­prze­strze­niali, zle­wali z miej­ską archi­tek­turą.

Czasy grozy.

Jesz­cze się nie skoń­czyły.

Jed­nakże nasz paso­żyt – jak każda efek­tywna zaraza – dba o to, by nie dobić cał­ko­wi­cie popu­la­cji swego żywi­ciela. Umarły dzie­siątki milio­nów, ale też dzie­siątki milio­nów ukryły się w swo­istych sank­tu­ariach – her­me­tycz­nie zamknię­tych enkla­wach w mie­ście lub na orbi­cie. Ich med­ma­szyny otrzy­mały awa­ryjny roz­kaz destruk­cji i roz­sy­pały się w proch, który bez szkody został usu­nięty z ciała. Chi­rur­dzy pra­co­wali pełną parą, by z głów wymon­to­wać implanty, nim zaraza je zaata­kuje. Inni ludzie, tak zwią­zani ze swymi maszy­nami, że nie mogli z nich zre­zy­gno­wać, szu­kali ratunku w zim­nym śnie. Wybrali pochó­wek w zapie­czę­to­wa­nych wspól­nych krio­kryp­tach… albo cał­ko­wi­cie opu­ścili układ. Tym­cza­sem nowe dzie­siątki milio­nów napły­nęły do Chasm City z orbity, ucie­ka­jąc przed zagładą Migo­tli­wej Wstęgi. Nie­które z tych osób nale­żały do elity boga­czy w ukła­dzie, ale stały się rów­nie biedne jak więk­szość uchodź­ców w histo­rii. To, co zastały w Chasm City, na pewno ich nie pocie­szyło…

_Wyjątki z doku­mentu dla nowo przy­by­łych, roz­po­wszech­nio­nego bez­płat­nie w kosmo­sie wokół Yel­low­stone, rok 2517._JEDEN

Jeden

Zapa­dał zmrok, gdy Die­ter­ling i ja przy­by­li­śmy do pod­stawy mostu.

– Musisz coś wie­dzieć o Czer­wo­no­rę­kim Vasqu­ezie – powie­dział Die­ter­ling. – Ni­gdy go tak przy nim nie nazy­waj.

– Dla­czego?

– Bo to go wku­rza.

– No i co z tego? – Zatrzy­ma­łem koło­wiec i zapar­ko­wa­łem go wśród zbie­ra­niny pojaz­dów sto­ją­cych rząd­kiem po jed­nej stro­nie ulicy. Puści­łem sta­bi­li­za­tory; prze­grzany sil­nik pach­niał jak gorąca lufa kara­binu. – Nie mamy zwy­czaju przej­mo­wać się odczu­ciami hołoty.

– No tak, ale tym razem trzeba wyka­zać nad­miar ostroż­no­ści. Vasquez nie jest wpraw­dzie naj­ja­śniej­szą gwiazdą w kon­ste­la­cji kry­mi­na­li­stów, ale ma przy­ja­ciół, a za sobą serię nad­zwy­czaj sady­stycz­nych czy­nów. Więc się zacho­wuj.

– Wstrzelę się w tę rolę naj­le­piej, jak umiem.

– Tak… ale nie zostaw za dużo krwi na pod­ło­dze.

Wysie­dli­śmy z koło­wca. Wycią­ga­łem szyję, by objąć wzro­kiem most. Widzia­łem go po raz pierw­szy – to była moja pierw­sza wyprawa nie tylko do Strefy Zde­mi­li­ta­ry­zo­wa­nej, ale i do Nueva Val­pa­ra­iso; most wyda­wał się absur­dal­nie olbrzymi, nawet gdy patrzyło się na niego z odle­gło­ści pięt­na­stu, dwu­dzie­stu kilo­me­trów. Łabędź – roz­dęty i czer­wony, z gorącą jaśniej­szą plamką w cen­trum – cho­wał się już za hory­zont, ale nawet w tym świe­tle było widać nitki mostu i od czasu do czasu małe kora­liki wind zjeż­dża­ją­cych lub wzno­szą­cych się w kosmos. Zasta­na­wia­łem się, czy nie przy­by­li­śmy za późno. Może Reivich zdą­żył już wsiąść do windy? Vasquez zapew­nił nas jed­nak, że czło­wiek, na któ­rego polu­jemy, na­dal jest w mie­ście, uprasz­cza sieć swo­ich akty­wów na Skraju Nieba i prze­nosi fun­du­sze na rachunki dłu­go­ter­mi­nowe.

Die­ter­ling poszedł na tył koło­wca – z zacho­dzą­cymi na sie­bie seg­men­tami opan­ce­rze­nia jed­no­ko­łowy samo­chód przy­po­mi­nał pan­cer­nika – i z trza­skiem otwo­rzył mały bagaż­nik.

– Cho­lera, bra­chu, omal nie zapo­mnia­łem płasz­czy.

– Prawdę mówiąc, mia­łem nadzieję, że zapo­mnisz.

– Wkła­daj i nie narze­kaj! – Rzu­cił mi płaszcz.

Wło­ży­łem płaszcz na war­stwy odzieży, które mia­łem na sobie. Jego brzeg omia­tał powierzch­nię ulicz­nych kałuż z błot­ni­stą desz­czówką; ary­sto­kraci lubili się tak nosić, jakby pro­wo­ku­jąc, by przy­dep­ty­wano im poły szat. Die­ter­ling też zarzu­cił płaszcz na ramiona i zaczął prze­bie­rać w opcjach doboru wzo­rów umiesz­czo­nych na ręka­wie. Krzy­wił się z nie­sma­kiem na kolejne kra­wiec­kie pro­po­zy­cje.

– Nie. Nie… Na litość Boską, nie. Też nie. To też się nie nadaje.

Wycią­gną­łem rękę i poło­ży­łem palec na jed­nej z jego naszy­wek.

– Masz. Wyglą­dasz zabój­czo. Teraz się zamknij i podaj mi pisto­let.

Przed­tem wybra­łem na swoim płasz­czu barwę per­łową – na takim tle pisto­let nie powi­nien się odci­nać. Die­ter­ling wyjął z kie­szeni mary­narki małą broń i podał mi ją po pro­stu jak pudełko papie­ro­sów.

Pod gładką pla­sti­kową pół­prze­zro­czy­stą powierzch­nią pisto­letu wid­niał labi­rynt czę­ści wewnętrz­nych.

Był to pisto­let nakrę­cany, wyko­nany cał­ko­wi­cie z węgla – głów­nie dia­mentu, ale zasto­so­wano też ful­le­reny do sma­ro­wa­nia i maga­zy­no­wa­nia ener­gii. Nie miał żad­nych czę­ści meta­lo­wych, żad­nych mate­ria­łów wybu­cho­wych czy obwo­dów elek­trycz­nych. Tylko skom­pli­ko­wany układ dźwi­gni i zapa­dek sma­ro­wa­nych kul­kami ful­le­renu. Z pisto­letu strze­lało się dia­men­to­wymi strzał­kami sta­bi­li­zo­wa­nymi obro­towo, napę­dza­nymi dzięki relak­sa­cji ful­le­re­no­wych spi­rali zwi­nię­tych nie­mal do gra­nicy zerwa­nia. Nakrę­cało się go klu­czem, jak zabawkę. Broń nie posia­dała urzą­dzeń celow­ni­czych, sys­te­mów sta­bi­li­zu­ją­cych ani loka­to­rów celu.

I tak nie miało to zna­cze­nia.

Wsu­ną­łem pisto­let do kie­szeni płasz­cza, pewien, że nikt z prze­chod­niów nie zauwa­żył prze­ka­za­nia broni.

– Obie­ca­łem, że wybiorę ci cacko – rzekł Die­ter­ling.

– Ujdzie.

– Tylko tyle? Tan­ner, jestem roz­cza­ro­wany. Ten przed­miot ma w sobie nie­sa­mo­wite nie­cne piękno. Sądzę nawet, że otwiera wyraźne moż­li­wo­ści łowiec­kie.

Cały Miguel Die­ter­ling, cały on, pomy­śla­łem. Na wszystko patrzy z punktu widze­nia myśli­wego.

Usi­ło­wa­łem się uśmiech­nąć.

– Zwrócę ci to w jed­nym kawałku. A gdyby się nie udało, wiem, jaki pre­zent dać ci na gwiazdkę.

Ruszy­li­śmy w stronę mostu. Żaden z nas nie był przed­tem w Nueva Val­pa­ra­iso. No i co z tego? Jak więk­szość spo­rych miast na tej pla­ne­cie, rów­nież i to miało w swym zało­że­niu coś z gruntu zna­jo­mego; nawet nazwy ulic brzmiały zna­jomo. Plany więk­szo­ści naszych osad oparto na del­to­idal­nej struk­tu­rze ulic z trzema głów­nymi arte­riami bie­gną­cymi z wierz­chołka cen­tral­nego trój­kąta o boku jakichś stu metrów. Wokół tego ośrodka two­rzono zwy­kle coraz więk­sze trój­kąty, wresz­cie struk­tura geo­me­tryczna się psuła, two­rząc plą­ta­ninę roz­rzu­co­nych przed­mieść i nowo zabu­do­wy­wa­nych stref. Mia­sto decy­do­wało, jak wyko­rzy­stać cen­tralny trój­kąt, i zwy­kle zale­żało to od tego, ile razy mia­sto było oku­po­wane i bom­bar­do­wane pod­czas wojny. Tylko w nie­licz­nych wypad­kach pozo­sta­wał jakiś ślad po del­to­kształt­nym pro­mie, wokół któ­rego wyro­sło osie­dle.

Nueva Val­pa­ra­iso też powstało w ten spo­sób. Uli­com nadano zwy­kłe nazwy: Omdur­man, Norqu­inco, Arme­sto i tak dalej, ale cen­tralny trój­kąt został pogrze­bany pod kon­struk­cją mostu, który oka­zał się na tyle istotny dla obu woju­ją­cych stron, że prze­trwał bez uszczerbku. Wyra­stał błysz­czący i czarny, trzema ścia­nami, każda o dłu­go­ści trzy­stu metrów. Przy­po­mi­nał kadłub statku, ale jego dolne poziomy obro­sły w hotele, restau­ra­cje, kasyna i bur­dele. Nawet gdyby most tu nie ster­czał, już sam wygląd ulicy świad­czył o tym, że znaj­du­jemy się w sta­rej dziel­nicy bli­sko miej­sca lądo­wa­nia. Nie­które budynki powstały ze spię­trzo­nych gon­doli towa­ro­wych, w któ­rych wykuto okna i drzwi, a potem w ciągu dwóch i pół wieku przy­ozdo­biono archi­tek­to­nicz­nymi deta­lami.

– Hej tam! – usły­sza­łem czyjś głos. – Tan­ner Pie­przony Mira­bel.

W zacie­nio­nym por­tyku stał oparty o mur męż­czy­zna. Spra­wiał wra­że­nie, że nie ma nic do roboty poza oglą­da­niem peł­za­ją­cych owa­dów. Dotych­czas mia­łem z nim do czy­nie­nia tylko za pośred­nic­twem wideo albo tele­fonu, i zawsze krótko z nim roz­ma­wia­łem. Spo­dzie­wa­łem się zoba­czyć kogoś znacz­nie wyż­szego i o mniej szczu­ro­wa­tym wyglą­dzie. Czer­wo­nawe zęby spi­ło­wał na ostro, pocią­głą twarz pora­stała nie­równa szcze­cina, dłu­gie czarne włosy scze­sał z bar­dzo niskiego czoła do tyłu. Jego płaszcz, ciężki jak mój, wyglą­dał tak, jakby za chwilę miał mu się zsu­nąć z ramion. W lewej ręce trzy­mał papie­rosa – wkła­dał go co chwila do ust – a prawa dłoń znik­nęła w kie­szeni płasz­cza i jakoś nie chciała się wynu­rzyć.

Nie oka­za­łem zdzi­wie­nia, że nas śle­dził.

– Vasquez – powie­dzia­łem. – Zakła­dam, że wzią­łeś naszego czło­wieka pod nad­zór?

– Teee, Mira­bel, bez obaw, facet się nie wysiu­sia bez mojej wie­dzy.

– Cią­gle porząd­kuje swoje sprawy?

– No wiesz, jakie są te bogate dzie­ciaki. Muszą dbać o inte­resy. Jeśli o mnie cho­dzi, wje­chał­bym po moście jak gówno na kół­kach. – Wska­zał papie­ro­sem Die­ter­linga. – To facet od wężów?

– Jeśli tak to okre­ślisz… – Die­ter­ling wzru­szył ramio­nami.

– Nie­li­cha robota polo­wać na węże. – Ręką z papie­ro­sem wyko­nał gest, jakby celo­wał i strze­lał z pisto­letu, zapewne w wyima­gi­no­waną hama­driadę. – Mogli­by­ście mnie wci­snąć do swo­jej następ­nej wyprawy?

– Nie wiem – odparł Die­ter­ling. – Raczej nie uży­wamy żywej przy­nęty. Ale poroz­ma­wiam z sze­fem i zoba­czę, co się da zro­bić.

Czer­wo­no­ręki Vasquez bły­snął zaostrzo­nymi zębami.

– Zgry­wus jesteś. Podo­basz mi się, Wężu. Ale z dru­giej strony pra­cu­jesz dla Cahu­elli i musisz mi się podo­bać. A tak przy oka­zji, jak mu się wie­dzie? Sły­sza­łem, że Cahu­ella obe­rwał tak samo paskud­nie jak ty, Mira­bel. Wię­cej, doszły mnie plotki, że się nie wyli­zał.

Nie zamie­rza­li­śmy teraz infor­mo­wać o śmierci Cahu­elli, dopóki nie prze­my­ślimy wszyst­kich kon­se­kwen­cji, ale naj­wy­raź­niej złe wia­do­mo­ści dotarły do Nueva Val­pa­ra­iso przed nami.

– Zro­bi­łem dla niego, co mogłem – powie­dzia­łem.

Vasquez kiwał powoli głową, jakby wła­śnie potwier­dziły się jego naj­święt­sze prze­ko­na­nia.

– Tak sły­sza­łem. – Poło­żył mi na ramie­niu lewą dłoń, trzy­ma­jąc papie­rosa jak naj­da­lej od per­ło­wej tka­niny płasz­cza. – Mówiono, że z urwaną nogą jecha­łeś przez pół pla­nety, żeby przy­wieźć do domu Cahu­ellę i jego dziwkę. Czło­wieku, to kawał gów­nia­nego boha­ter­stwa, nawet jak na bia­ło­okiego. Opo­wiesz mi wszystko przy pisco, a Wąż zapi­sze mnie na swoją następną wyprawę. Zgoda, Wężu?

Szli­śmy w stronę mostu.

– Teraz nie czas na takie rze­czy – powie­dzia­łem. – To zna­czy na drinki.

– Mówi­łem już: nie przej­muj się. – Vasquez kro­czył przed nami, jedną rękę cią­gle trzy­ma­jąc w kie­szeni. – Nie rozu­miem was. Wystar­czy jedno słowo, a sprawa Reivi­cha znika, zostaje po nim plama na pod­ło­dze. Moja pro­po­zy­cja na­dal jest aktu­alna, Mira­bel.

– Muszę go wykoń­czyć oso­bi­ście.

– Taa, sły­sza­łem – odparł Vasquez. – Coś w rodzaju wen­dety. Coś tam mia­łeś z dziwką Cahu­elli, nie?

– Sub­tel­ność nie należy do two­ich moc­nych stron, Czer­wony.

Zoba­czy­łem, że Die­ter­ling się krzywi. W mil­cze­niu zro­bi­li­śmy jesz­cze parę kro­ków, po czym Vasquez odwró­cił się i spoj­rzał na mnie.

– Co powie­dzia­łeś?

– Sły­sza­łem, że za ple­cami nazy­wają cię Vasquez Czer­wo­no­ręki.

– Jeśli nawet, to nie twój zasrany inte­res.

Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Nie wiem. A z dru­giej strony, jaki inte­res masz w tym, co tam było mię­dzy mną a Gittą?

– Dobrze już, Mira­bel. – Zacią­gnął się papie­ro­sem dłu­żej niż zwy­kle. – Chyba się rozu­miemy. Nie lubię, jak ludzie mnie o nie­które sprawy wypy­tują, a ty nie lubisz, jak ludzie cie­bie o nie­które rze­czy wypy­tują. Ja tam nie wiem, czło­wieku, może rżną­łeś Gittę. – Patrzył, jak się naje­żam. – Ale, jak powie­dzia­łeś, nie mój inte­res. Wię­cej nie zapy­tam. Nawet o tym nie pomy­ślę. A ty wyświadcz mi przy­sługę, dobrze? Nie nazy­waj mnie Czer­wo­no­rę­kim. Wiem, że Reivich zro­bił ci coś paskud­nego w tej dżun­gli. Gadali, że było to bar­dzo nie­przy­jemne i omal nie umar­łeś. Ale zro­zum jedno: mamy tu prze­wagę liczebną. Moi ludzie cały czas was obser­wują. Więc lepiej, żebyś mnie nie obra­żał. A jeśli mnie wku­rzysz, to tak ci dam popa­lić, że to, co ci zro­bił Reivich, uznasz za koci-łapci.

– Moim zda­niem powin­ni­śmy wie­rzyć temu dżen­tel­me­nowi – ode­zwał się Die­ter­ling. – Zga­dzasz się, Tan­ner?

– Powiedzmy, że obaj dotknę­li­śmy swo­ich czu­łych punk­tów – odpar­łem po dłuż­szym mil­cze­niu.

– Taa – potwier­dził Vasquez. – To mi się podoba. Ja i Mira­bel jeste­śmy gwał­tow­ni­kami i musimy mieć nieco wza­jem­nego sza­cunku dla swo­ich wraż­li­wo­ści. Zgoda. Pójdźmy na pisco i cze­kajmy, aż Reivich zrobi ruch.

– Nie chcę się zbyt­nio odda­lać od mostu.

– Da się zro­bić.

Vasquez prze­cie­rał nam drogę, roz­py­cha­jąc się nie­fra­so­bli­wie w tłu­mie wie­czor­nych spa­ce­ro­wi­czów. Z naj­niż­szego poziomu spię­trzo­nych gon­doli dobie­gało zawo­dze­nie akor­de­onu, powolne i uro­czy­ste jak pieśń żałobna. Spa­ce­ru­jący parami po uli­cach mło­dzi wyglą­dali raczej na miej­sco­wych niż ary­sto­kra­tów. Ubrani tak, jak im na to pozwa­lały środki, auten­tycz­nie swo­bodni, przy­stojni ludzie o roze­śmia­nych twa­rzach szu­kali miej­sca, gdzie mogliby coś zjeść, w coś pograć lub posłu­chać muzyki. Wojna praw­do­po­dob­nie wywarła jakiś wpływ na ich życie: może stra­cili przy­ja­ciół lub kogoś bli­skiego, ale Nueva Val­pa­ra­iso znaj­do­wało się na tyle daleko od fron­tów, że wojna nie zaj­mo­wała w myślach mło­dzieży waż­nego miej­sca. Trudno im było nie zazdro­ścić. Jakże bym chciał wejść z Die­ter­lin­giem do baru i upić się na umór, zapo­mnieć o mecha­nicz­nym pisto­le­cie, o Reivi­chu, zapo­mnieć, po co przy­sze­dłem pod ten most.

Oczy­wi­ście spa­ce­ro­wali tu rów­nież inni. Żoł­nie­rze na prze­pu­stce po cywil­nemu, choć roz­po­zna­walni po dra­stycz­nie ostrzy­żo­nych wło­sach, gal­wa­nicz­nie sty­mu­lo­wa­nych musku­łach ze zmien­no­barw­nymi kame­le­ofla­żo­wymi tatu­ażami na ramio­nach, po dziw­nie asy­me­trycz­nej opa­le­niź­nie na twa­rzach: jedno oko znaj­do­wało się w obwódce bla­dego ciała, w miej­scu gdzie zwy­kle opusz­czali przy­mo­co­wany do hełmu monokl celow­ni­czy. Żoł­nie­rze ze wszyst­kich stron kon­fliktu dość swo­bod­nie się ze sobą mie­szali, uni­kali zatar­gów ze spa­ce­ru­jącą mili­cją strefy zde­mi­li­ta­ry­zo­wa­nej. Tylko mili­cjanci mogli nosić broń w tej stre­fie; otwar­cie trzy­mali pisto­lety w sztyw­nych bia­łych ręka­wi­cach. Nie zamie­rzali nie­po­koić Vasqu­eza, a nas – mnie i Die­ter­linga – też by nie zacze­pili, nawet gdy­by­śmy z nim nie szli. Może i wyglą­da­li­śmy na goryli wepchnię­tych w gar­ni­tury, ale trudno by było nas wziąć za czyn­nych żoł­nie­rzy. Przede wszyst­kim obaj wyglą­da­li­śmy za staro, dobie­ga­li­śmy wieku śred­niego. Na Skraju Nieba zna­czyło to mniej wię­cej to samo co w całej czło­wie­czej histo­rii: cztery do sze­ściu krzy­ży­ków.

Nie­wiele jak na połowę ludz­kiego życia.

Die­ter­ling i ja trzy­ma­li­śmy formę, ale nie wyglą­da­li­śmy na żoł­nie­rzy w służ­bie czyn­nej. Przede wszyst­kim żoł­nier­ska musku­la­tura ni­gdy nie wyglą­dała dokład­nie tak jak ludzka, ale od cza­sów, gdy byłem bia­ło­okim, przy­brało to formy eks­tre­malne. Daw­niej mogłeś jakoś uza­sad­niać, że do nosze­nia broni są ci potrzebne szpry­co­wane mię­śnie. Od tam­tego czasu rynsz­tu­nek znacz­nie ulep­szono, ale żoł­nie­rze, tutaj na ulicy, mieli ciała jakby stwo­rzone przez absur­dal­nie prze­sad­nego rysow­nika komik­sów. Na polu walki wra­że­nie wzmac­niał jesz­cze kon­trast z mało­ga­ba­ry­tową, modną teraz bro­nią, którą mogłoby utrzy­mać małe dziecko.

– Tutaj – powie­dział Vasquez.

Jego miesz­ka­nie było jed­nym z kon­struk­tów paso­żyt­ni­czo naro­słych wokół pod­stawy mostu. Popro­wa­dził nas w krótką ciemną uliczkę, potem przez nie­ozna­czone drzwi oto­czone holo­gra­mami węży. Pomiesz­cze­nie oka­zało się kuch­nią, wielką jak kuch­nia fabryczna, wypeł­nioną kłę­bami pary. Mru­ży­łem oczy i ście­ra­łem pot z twa­rzy, schy­la­jąc się pod groź­nymi kuchen­nymi przy­rzą­dami. Zasta­na­wia­łem się, czy Vasquez użył ich już kie­dyś w swej dzia­łal­no­ści poza­ku­chen­nej.

– Dla­czego on jest taki prze­wraż­li­wiony na punk­cie Czer­wo­no­rę­kiego? – spy­ta­łem szep­tem Die­ter­linga.

– To długa histo­ria – odparł. – I nie cho­dzi tylko o rękę.

Od czasu do czasu z pary wyła­niał się nagi do pasa kucharz, któ­rego po coś posłano; twarz miał czę­ściowo scho­waną za pla­sti­kową maską do oddy­cha­nia. Vasquez roz­ma­wiał z dwoma kucha­rzami, a tym­cza­sem Die­ter­ling zanu­rzył palce w garnku z wrząt­kiem i coś wyło­wił, a potem spró­bo­wał.

– To Tan­ner Mira­bel, mój zna­jomy – powie­dział Vasquez do star­szego kucha­rza. – Facet był bia­ło­okim, więc z nim nie zadzie­raj. Zatrzy­mamy się tu na tro­chę. Przy­nieś nam coś do picia. Pisco. Mira­bel, jesteś głodny?

– Nie­zbyt. Miguel już się chyba czę­stuje.

– Dobrze. Ale według mnie, Wężu, szczur dziś czymś zala­tuje.

Die­ter­ling wzru­szył ramio­nami.

– Jada­łem gor­sze rze­czy, możesz mi wie­rzyć. – Wło­żył do ust kawa­łek. – Mniam, nie­zły szczu­rek. Nor­we­ski, tak?

Vasquez zapro­wa­dził nas do pustej sali kasyna za kuch­nią. Począt­kowo wyda­wało mi się, że tylko my tu jeste­śmy. W dys­kret­nie oświe­tlo­nym pomiesz­cze­niu, prze­pysz­nie obi­tym zie­lo­nym plu­szem, na postu­men­tach umiesz­czo­nych w stra­te­gicz­nych miej­scach stały pyka­jące nargile. Ściany były pokryte obra­zami w tona­cji brązu, ale gdy przyj­rza­łem im się bli­żej, zoba­czy­łem, że to nie malo­wi­dła, lecz mozaiki stwo­rzone z kawał­ków róż­nych gatun­ków drewna, sta­ran­nie przy­cię­tych i poskle­ja­nych. Nie­które kawałki, lekko migo­tliwe, pocho­dziły zapewne z kory drzewa hama­dria­do­wego. Wszyst­kie obrazy miały jeden wspólny temat: przed­sta­wiały sceny z życia Skya Haus­smanna. Flo­tylla pię­ciu stat­ków poko­nuje prze­strzeń mię­dzy ukła­dem Ziemi a naszym; Tytus Haus­smann z pochod­nią w dłoni znaj­duje swego syna samot­nego i w ciem­no­ści po wiel­kim zaciem­nie­niu; Sky odwie­dza swego ojca w ambu­la­to­rium na statku, przed śmier­cią Tytusa z ran odnie­sio­nych pod­czas obrony _San­tiago_ przed sabo­ta­ży­stą. Widzia­łem rów­nież kunsz­towne przed­sta­wie­nie zbrodni i chwały Skya Haus­smanna, tego, co zro­bił, by _San­tiago_ tu dotarł przed innymi stat­kami Flo­tylli – moduły spalne odpa­dają od statku jak nasionka dmu­chawca. A ostatni obraz przed­sta­wiał karę, jaką ludzie wymie­rzyli Sky­owi: ukrzy­żo­wa­nie.

Mgli­ście sobie przy­po­mnia­łem, że wyda­rzyło się to gdzieś w pobliżu.

Jed­nakże sala peł­niła nie tylko rolę kaplicy Haus­smanna. We wnę­kach na obrze­żach znaj­do­wały się tra­dy­cyjne maszyny do gry, stało tu też kilka sto­łów, przy któ­rych póź­niej z pew­no­ścią zasiądą hazar­dzi­ści, choć teraz nikt tu nie grał. Z mroku dobie­gało tylko szu­ra­nie szczu­rów.

Cen­trum pokoju miało kształt ide­al­nie czar­nej kopuły, o śred­nicy przy­naj­mniej pię­ciu metrów; na jej obwo­dzie umiesz­czono mięk­kie krze­sła na skom­pli­ko­wa­nych tele­sko­po­wych wspor­ni­kach, wzno­szące się trzy metry nad pod­łogą. W jeden pod­ło­kiet­nik każ­dego fotela wbu­do­wano kon­tro­lki do gry, w drugi wmon­to­wano zestaw urzą­dzeń pod­łą­czo­nych do naczyń krwio­no­śnych. Połowa krze­seł była zajęta, ale sie­dzące osoby tkwiły w nich w zupeł­nym bez­ru­chu, jak mar­twe. Gdy wsze­dłem do pokoju, nawet ich nie zauwa­ży­łem. Mieli w sobie tę trudną do zde­fi­nio­wa­nia ary­sto­kra­tycz­ność, roz­ta­czali aurę bogac­twa i nie­ty­kal­no­ści.

– Co się stało? – spy­ta­łem. – Zapo­mnia­łeś ich wyrzu­cić rano, gdy zamy­ka­łeś lokal?

– Skądże. Nie­mal tu wro­śli – odparł Vasquez. – Grają przez parę mie­sięcy, obsta­wiają dłu­go­fa­lowy wynik kam­pa­nii lądo­wej. Teraz z powodu desz­czów panuje cisza. Jakby wojny w ogóle nie było. Ale żebyś widział, co się tu dzieje, kiedy robi się gorąco.

Coś mi się w tej sali nie podo­bało. Nie cho­dziło nawet o gale­rię dzie­jów Skya Haus­smanna, choć ona z pew­no­ścią grała istotną rolę.

– Powin­ni­śmy się chyba stąd wyno­sić – powie­dzia­łem.

– A wasze drinki?

Nie zdą­ży­łem odpo­wie­dzieć, gdy wszedł szef kuchni, gło­śno dysząc przez pla­sti­kową maskę. Pchał mały wózek z napo­jami. Wzru­szy­łem ramio­nami i poczę­sto­wa­łem się kwa­śnym pisco.

– Sky Haus­smann jest tu strasz­nie ważny. – Wska­za­łem na deko­ra­cje.

– Czło­wieku, nawet sobie nie zda­jesz sprawy jak.

Vasquez pstryk­nął i ide­al­nie dotąd czarna kopuła oży­wiła się i wypeł­niła bar­dzo szcze­gó­ło­wym obra­zem połówki Skraju Nieba; od pod­łogi wzno­sił się skraj czerni, jak błona mrużna jasz­czurki. Nueva Val­pa­ra­iso – mru­ga­jące iskierki na widocz­nym przez dziury w chmu­rach zachod­nim wybrzeżu Pół­wy­spu.

– Tak?

– Rozu­miesz, ludzie są tu dość reli­gijni. Łatwo można ura­zić ich uczu­cia, jeśli jest się nie­ostroż­nym. Czło­wieku, musisz to usza­no­wać.

– Sły­sza­łem, że wokół Haus­smanna powstał ruch reli­gijny. Tyle wiem. – Znów wska­za­łem głową deko­ra­cje. Po raz pierw­szy zauwa­ży­łem przy­mo­co­wany do ściany ele­ment przy­po­mi­na­jący czaszkę del­fina, dziw­nie skrzy­wiony i pofał­do­wany. – Co się stało? Kupi­łeś ten przy­by­tek od jakie­goś Haus­sman­now­skiego świra?

– Nie, to nie to.

Die­ter­ling chrząk­nął, ale mówi­łem dalej:

– Więc co? Masz w tym udziały?

Vasquez zga­sił papie­rosa i zaczął się szczy­pać w grzbiet nosa, marsz­cząc przy tym niskie czoło.

– Co jest, Mira­bel? Chcesz mnie zde­ner­wo­wać czy po pro­stu jesteś ciem­nym palan­tem?

– Skądże, usi­ło­wa­łem tylko nawią­zać uprzejmą roz­mowę.

– Aku­rat. A wcze­śniej nazwa­łeś mnie Czer­wo­nym. Wymsknęło ci się, co?

– Sądzi­łem, że już to zała­twi­li­śmy. – Upi­łem łyk pisco. – Nie zamie­rza­łem cię iry­to­wać, Vasquez, ale dzi­wię się, że jesteś taki prze­wraż­li­wiony.

Wyko­nał ręką ledwo zauwa­żalny gest, jakby pstryk­nię­cie pal­cami.

Moje oczy nie zdo­łały zare­je­stro­wać tego, co stało się potem – jakiś pod­pro­gowy ruch metalu i deli­katny wie­trzyk sunący wokół sali. Po fak­cie dosze­dłem do wnio­sku, że w ścia­nach, pod­ło­dze i sufi­cie musiało się otwo­rzyć kil­ka­na­ście prze­słon, z któ­rych wysu­nęły się maszyny.

Były to auto­ma­tycz­nie uru­cho­mione drony-war­tow­nicy – dry­fu­jące w powie­trzu czarne kule, które roz­wie­rały się na rów­niku, a każda demon­stro­wała po trzy, cztery lufy pisto­le­tów, skie­ro­wane na mnie i na Die­ter­linga. Wojow­ni­cze drony krą­żyły powoli wokół nas, brzę­cząc jak psz­czoły.

Przez długą chwilę obaj wstrzy­my­wa­li­śmy oddech, aż wresz­cie Die­ter­ling prze­mó­wił:

– Chyba pad­niemy tru­pem, jak się naprawdę wku­rzysz, co, Vasquez?

– Nie mylisz się, Wężu, nie­wiele bra­kuje. – Pod­niósł głos. – Włą­czyć tryb zabez­pie­czeń. – Jak przed­tem, pstryk­nął pal­cami. – Widzisz, chło­pie, może ci się wyda­wać, że to ten sam gest co poprzed­nio. Ale sala odbiera to ina­czej. Gdy­bym nie wyłą­czył sys­temu, zin­ter­pre­to­wa­łaby go jako roz­kaz zabi­cia wszyst­kich z wyjąt­kiem mnie i tych boga­tych dup­ków w fote­lach.

– Cie­szę się, że to wcze­śniej tre­no­wa­łeś.

– Tak, Mira­bel, śmiej się, śmiej. – Znów wyko­nał ten sam gest. – Wyglą­dał tak samo, co? Ale to też była zupeł­nie inna komenda. Drony zro­zu­mia­łyby to jako roz­kaz odstrze­le­nia ci rąk kolejno, po jed­nej. Pokój jest tak zapro­gra­mo­wany, że rozu­mie kil­ka­na­ście gestów i, zapew­niam cię, po nie­któ­rych jestem prze­ra­żony rachun­kiem za sprzą­ta­nie. – Wzru­szył ramio­nami. – Wyra­zi­łem się jasno?

– Ow­szem.

– Dobrze. Wyłą­czyć tryb zabez­pie­czeń. War­tow­nicy, wyco­fać się.

Jak poprzed­nio: plama ruchu, wie­trzyk. Jakby maszyny w oka­mgnie­niu prze­stały ist­nieć.

– Zro­biło to na tobie wra­że­nie? – spy­tał Vasquez.

– Nie­spe­cjalne – odpar­łem. Czu­łem na czole szczy­pa­nie potu. – Przy odpo­wied­nim usta­wie­niu zabez­pie­czeń już przed tą salą prze­sie­jesz wszyst­kich. Choć przy­pusz­czam, że to prze­ła­muje lody na przy­ję­ciach.

– Wła­śnie. – Vasquez spoj­rzał na mnie z roz­ba­wie­niem, wyraź­nie zado­wo­lony, że osią­gnął zamie­rzony efekt.

– A poza tym to rów­nież pro­wo­kuje pyta­nie, dla­czego jesteś taki prze­wraż­li­wiony.

– Na moim miej­scu był­byś znacz­nie bar­dziej prze­wraż­li­wiony. – W tym momen­cie zro­bił coś zaska­ku­ją­cego: powoli wyjął dłoń z kie­szeni i mogłem zoba­czyć, że nie trzyma broni. – Popatrz, Mira­bel.

Nie wiem wła­ści­wie, czego ocze­ki­wa­łem, ale zaci­śnięta pięść wyglą­dała zupeł­nie nor­mal­nie, nie była ani tro­chę zde­for­mo­wana. Nic szcze­gól­nie krwa­wego.

– Ręka jak ręka, Vasquez.

Jesz­cze moc­niej zaci­snął dłoń i wtedy nastą­piło coś dziw­nego: z pię­ści zaczęła się sączyć krew, naj­pierw powoli, potem cie­kła coraz sil­niej­szym stru­mie­niem. Patrzy­łem, jak czer­wień kapie na zie­loną pod­łogę.

– Stąd moje prze­zwi­sko. Bo krwa­wię z pra­wej ręki. Zaje­bi­ście ory­gi­nalne, co? – Roz­warł pięść, odsła­nia­jąc krwawe źró­dło pośrodku dłoni. – Taka sprawa. To styg­mat, jak ślad Chry­stusa. – Zdrową rękę wło­żył do kie­szeni, wycią­gnął chu­s­teczkę, zwi­nął ją w kłąb i przy­ci­snął do rany, by zata­mo­wać krwo­tok. – Cza­sami mogę to zro­bić nie­mal samą siłą woli.

– Dopa­dli cię wyznawcy kultu Haus­smanna, co? – powie­dział Die­ter­ling. – Oni ukrzy­żo­wali też Skya. Wbili mu gwóźdź w prawą dłoń.

– Nie rozu­miem – odpar­łem.

– Mam mu powie­dzieć?

– Bar­dzo pro­szę, Wężu. Facet potrze­buje edu­ka­cji.

Die­ter­ling zwró­cił się do mnie:

– W ciągu ostat­niego stu­le­cia wyznawcy Haus­smanna podzie­lili się na kilka sekt. Nie­któ­rzy wyznawcy prze­jęli idee od zako­nów pokut­nych, usi­łu­jąc narzu­cić sobie cier­pie­nia, jakie prze­szedł Sky. Zamy­kają się w ciem­ni­cach, a izo­la­cja omal nie dopro­wa­dza ich do obłędu albo wywo­łuje wizje. Nie­któ­rzy odci­nają sobie lewe ręce, inni dobro­wol­nie zawi­sają na krzyżu. Te prak­tyki cza­sami pro­wa­dzą do śmierci. – Zamilkł i spoj­rzał na Vasqu­eza, jakby pro­sząc o pozwo­le­nie na kon­ty­nu­owa­nie opo­wie­ści. – Ist­nieje jed­nak sekta, która robi jesz­cze bar­dziej skrajne rze­czy. I na tym nie poprze­staje. Roz­po­wszech­nia swe prze­sła­nie, ale nie sło­wem, lecz za pomocą wirusa indok­try­na­cyj­nego.

– I co dalej?

– Ktoś musiał go dla nich wykre­ować, naj­praw­do­po­dob­niej Ultrasi, a może któ­ryś z nich wybrał się nawet w tym celu do Żon­gle­rów, a oni mani­pu­lo­wali jego neu­ro­che­mią. Nie­ważne. Naj­istot­niej­sze, że wirus jest zakaźny, prze­nosi się w powie­trzu i zaraża pra­wie każ­dego.

– Zmie­nia go w wyznawcę kultu?

– Nie – ode­zwał się Vasquez. Wziął sobie nowego papie­rosa. – Dopier­dala ci, ale nie zmie­nia cię w sek­cia­rza, rozu­miesz? Masz wizje, sny, cza­sami czu­jesz potrzebę cze­goś… – Ski­nął głową w stronę del­fina wysta­ją­cego ze ściany. – Widzisz tę rybią czaszkę? Kosz­to­wała mnie rękę i nogę. Nale­żała kie­dyś do Obłego, jed­nego z tych ze statku. Gdy mam tutaj takie gówienko, czuję pocie­chę, prze­staję się trząść. Ale, nie­stety, ustaje tylko to.

– A ręka?

– Nie­które wirusy wywo­łują fizyczne zmiany – wyja­śnił Vasquez. – W pew­nym sen­sie mia­łem nawet szczę­ście. Jest wirus powo­du­jący śle­potę. Inny spra­wia, że boisz się ciem­no­ści. Od jesz­cze innego ręka ci usy­cha i odpada. Eee, co tam parę kro­pli krwi od czasu do czasu. Począt­kowo, gdy nie­wielu ludzi wie­działo o wiru­sach, było to nawet fajne. Mogłem ich stra­szyć. Wkra­cza­łem do sali w trak­cie roz­mów i nagle oble­wa­łem faceta krwią. Ale ludzie szybko się dowie­dzieli, co to takiego. Że sek­cia­rze mnie zain­fe­ko­wali.

– Zasta­na­wiali się, czy jesteś taki cięty, jak gadają – powie­dział Die­ter­ling.

– Noo. – Vasquez spoj­rzał na niego podejrz­li­wie. – Budowa takiej repu­ta­cji jak moja zaj­muje sporo czasu.

– Nie wąt­pię – przy­znał Die­ter­ling.

– Noo. I, chło­pie, taki dro­biazg może naprawdę ją popsuć.

– Czy potra­fią wypłu­kać wirusa? – spy­ta­łem. Nie chcia­łem, by Die­ter­ling prze­cią­gnął strunę.

– Noo. Na orbi­cie mają takie gówienko, co potrafi to zro­bić. Ale wiesz, Mira­bel, aktu­al­nie nie mam orbity na liście bez­piecz­nych dla mnie miejsc.

– Więc z tym żyjesz. Czy to jest na­dal zaraź­liwe?

– Nie, jest bez­pieczne. Wszy­scy są bez­pieczni. Ja już pra­wie w ogóle nie zara­żam. – Paląc, nieco się uspo­ka­jał. Krwa­wie­nie ustało, mógł z powro­tem wło­żyć dłoń do kie­szeni. Pocią­gnął łyk pisco. – Cza­sami żałuję, że to już nie zaraża albo że nie zacho­wa­łem swo­jej krwi z cza­sów, gdy zosta­łem zara­żony. Miał­bym miły pre­zen­cik na odchodne: zastrzyk komuś w żyłę.

– Tylko że wtedy robił­byś to, co sek­cia­rze chcieli: roz­po­wszech­niał­byś ich wiarę – powie­dział Die­ter­ling.

– Noo, a powi­nie­nem roz­po­wszech­niać wiarę, że jeśli kie­dyś dorwę tego skur­wy­syna, który mi to zro­bił, to… – Urwał nagle. Mil­czał z nie­ru­cho­mym wzro­kiem, jak czło­wiek dotknięty para­li­żem. – Nie – rzekł po chwili. – To nie­moż­liwe. Nie wie­rzę.

– Co takiego? – spy­ta­łem.

Vasquez sub­wo­ka­li­zo­wał teraz; nie sły­sza­łem go, ale widzia­łem, jak poru­sza mię­śniami karku. Musiał mieć zaim­plan­to­wany sprzęt do łącz­no­ści z któ­rymś ze swo­ich ludzi.

– To Reivich – powie­dział w końcu.

– A o co cho­dzi?

– Sukin­syn mnie prze­chy­trzył.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: