- promocja
Mikołaj do wynajęcia - ebook
Mikołaj do wynajęcia - ebook
Zbliża się Boże Narodzenie. Zwykle o tej porze w rodzinie Bralików trwałyby zwyczajowe przygotowania do świąt, ale tym razem jest inaczej. Seniorzy rodu będą obchodzić 40. rocznicę ślubu. Taka okazja zasługuje na szczególną oprawę! Dlatego ich cztery dorosłe córki przygotowują niespodziankę – zamierzają zabrać rodziców do urokliwego pensjonatu w górach. Szykuje się wspaniała rodzinna uroczystość.
Najmłodsza z sióstr, Elżbieta, jako jedyna nie ma osoby towarzyszącej. Aby uniknąć nietaktownych pytań, postanawia wynająć atrakcyjnego mężczyznę, który odegra rolę jej nowego chłopaka. Nie ma jednak pojęcia, jak bardzo ten „udawany narzeczony” różni się od jej bliskich.
„Mikołaj do wynajęcia” to komedia romantyczna, w której uśmiech przeplata się ze wzruszeniem, a przez zabawne sytuacje przeziera zaduma nad prawdziwym duchem świąt oraz tym, co łączy nas wszystkich: potrzebą ciepła i bliskości.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-853-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na jednej z dębowych gałęzi siedziała zniesmaczona sójka o różowawym brzuszku. Przeczesała dziobem modre pióra na skrzydle, po czym przekrzywiła głowę i zerknęła w dół, usiłując sobie przypomnieć, gdzie ukryła zapas żołędzi. Leżały tam, pod mchem, a teraz jeszcze pod śniegiem. Na szczęście zapełniła też drugi magazyn, w dziupli starej brzozy. Mimo to odnosiła niejasne wrażenie, że coś poszło nie tak. Może powinna była jednak odlecieć na zimę?
Dla sójki, drzew, żołędzi i płatków śniegu był to poranek jak każdy inny, jedynie odrobinę mroźniejszy. Ale dla ludzi, którzy wciąż spali w przykrytym śnieżną czapą pensjonacie albo właśnie zaczynali przeciągać się leniwie, zaczynał się drugi dzień świąt.
Gdyby nasza sójka miała naturę podglądaczki, niewątpliwie zajrzałaby do pokojów przez okna na piętrze. Przez dwa pierwsze od lewej – częściowo zasłonięte ciemnymi kotarami – ujrzałaby rozespane małżeństwo Grabców, Jolę i Karola, oraz ich niesforne pięcioletnie bliźnięta, Pawełka i Paulinkę. Niestety, choć rodzice bardzo by chcieli jeszcze pospać, ich dzieci postanowiły rozpocząć dzień, gdy tylko na zewnątrz zrobiło się jasno.
W kolejnym pokoju sójka zobaczyłaby siostrę Joli Grabiec, Klarę Bralik y Martinez, oraz jej męża Xaviera. Ponieważ przywykli do późnego wstawania, a w dodatku poprzedniego wieczora z zapałem oddawali się przyjemnościom hulaszczego trybu życia, teraz spali głębokim snem i nic nie wskazywało na to, że wkrótce się obudzą.
W kolejnym oknie pojawiła się na moment rumiana twarzyczka zwieńczona włosami sterczącymi niczym wiecheć słomy. To mały Jaś Bąk, przez rodzinę zwany Bączkiem. Miał niewiele ponad rok, porozumiewał się za pomocą pojedynczych słów, ale intonacją operował tak znakomicie, że wszyscy doskonale go rozumieli. Nieustająco się przemieszczał i doprawdy należało mieć oczy wokół głowy, aby go upilnować. Teraz właśnie wdrapał się na parapet i usiłował zjeść odrobinę ziemi ze stojącej tam doniczki z kaktusem. Ponieważ ukłuł się w opuszkę, zapłakał żałośnie, a Piotr, jego zaspany ojciec, usiłował go pocieszyć i odwrócić uwagę opowieścią o tym, gdzie rosną największe kaktusy i jakie mają kolce. Piotr skończył geografię i przy każdej okazji potrafił wtrącić ciekawostkę ze swojej dziedziny. Nieważne, czy ktoś chciał słuchać, czy nie.
Żona Piotra i mama Jasia, Beata, jeszcze spała. To trzecia z sióstr, zupełnie inna od dwóch poprzednich. O ile Jola była rzutka i energiczna, zaś Klara – nieustraszona i pyskata, Beata stanowiła idealną ilustrację osoby, którą ludzie zwą „myszką”. Może nie szarą, bo miała delikatną, eteryczną urodę, ale na pewno cichą i ostrożną. Taką, co to spędza całe życie w kącie, na wypadek gdyby w pobliżu pojawił się kot. Niestety, mały Jaś nie odziedziczył po niej tej cechy nawet w jednym procencie.
Była jeszcze najmłodsza z sióstr, Elżbieta Bralik. Sójka nie mogłaby zajrzeć do jej pokoju, bo tylko tu kotary zasunięto na noc. Zresztą Ela nie leżała już w łóżku; wyszła do łazienki i siedziała tam od pół godziny. Przyłożyła palce do podpuchniętych powiek i uciskała w nadziei, że obrzęk nieco się zmniejszy. Wreszcie odjęła dłonie od twarzy i z westchnieniem stanęła przed lustrem. Niestety, nie wyglądała ani odrobinę lepiej. Odwróciła się bokiem do lustra i wciągnęła brzuch. Na szczęście w hotelu nie było wagi, nie mogła więc na niej stanąć i postanowić, że od jutra znów zacznie się odchudzać.
Zza drzwi dobiegło pomrukiwanie, jakie zwykle towarzyszy porannemu przeciąganiu się. A zatem mężczyzna, który wciąż jeszcze spał, kiedy wymykała się do łazienki, właśnie zaczynał się budzić. Ela nie wiedziała, czy to tylko przekręcanie się na drugi bok, czy już naprawdę pobudka – więc zawahała się, co zrobić. Najchętniej zostałaby w łazience, aż obrzęk pod oczami nieco się zmniejszy – ale z drugiej strony nie powinna okupować pomieszczenia, z którego każdy dopiero co obudzony człowiek potrzebuje skorzystać, i to niekiedy pilnie. Sytuacja była krępująca, tym bardziej że poprzedni wieczór przyniósł kilka niespodziewanych zwrotów akcji, a Ela nie bardzo wiedziała, co wydarzyło się naprawdę, a co jej się tylko wydawało. Może wszystko, co kołatało w jej pamięci, okaże się prawdą? A może nic?
Tak czy owak, sójka nie zobaczyłaby ani Eli, ani budzącego się właśnie mężczyzny, skoro – jak już wiemy – okna szczelnie zasłonięto. Mogłaby natomiast zajrzeć do pokoju obok albo przefrunąć nad dachem i do woli przyglądać się osobom zakwaterowanym z drugiej strony pensjonatu, od północy. Zdołałaby także zerknąć do sali jadalnej, gdzie ustawiano już talerze z fantazyjnie ułożonymi wędlinami i serami – a nawet do kuchni, gdzie dusiły się na maśle kawałki cukinii i papryki.
Lecz sójka tego nie zrobiła. Jako czujna strażniczka lasu zaskrzeczała ostrzegawczo, usłyszawszy skrzypienie śniegu pod czyimiś butami, i natychmiast zerwała się do lotu. Przystojny brunet, który ją spłoszył, nie zauważył jednak ruchu w koronach drzew, pogrążony w niewesołych myślach.
Ale zacznijmy tę opowieść jak należy, od początku.ROZDZIAŁ 1,
w którym obchodzimy łzawe katarzynki
Na komodzie, we wnętrzu ceramicznej dyni, mrugała świeczka o zapachu cynamonu. Choć była już końcówka listopada, w mieszkaniu nadal królowały jesienne ozdoby – jedynie za oknem migotały bożonarodzeniowe światełka, które niecierpliwy sprzedawca zawiesił w witrynie sklepu spożywczego.
– Nie wywinę się, nie ma szans! – jęknęła Ela, po czym rozlała resztę wina do kieliszków przyjaciółek. – Muszę wziąć udział w całej tej szopce i jeszcze się przy tym uśmiechać!
– Ale dlaczego „szopce”?! – zaoponowała Kaśka. – Przecież od pół roku razem z siostrami kombinowałyście, jaką niespodziankę sprawić rodzicom z okazji rocznicy ślubu…
– Miał być wyjazd na Wyspy Kanaryjskie, dobrze kojarzę? – wtrąciła Olga.
– Miał, ale nie wypaliło. Któregoś dnia Beata rzuciła niby od niechcenia, że fajnie byłoby wybrać się gdzieś, gdzie jest ciepło, a wtedy mama oznajmiła, że ona woli polską zimę, a zresztą do samolotu nikt jej nawet siłą nie wciągnie. No i pomysł upadł.
– A potem mówiłaś o wielkim przyjęciu. To czym to się różni od…?
– Tym, że przyjęcie planowaliśmy tu, na miejscu! Rozumiesz? Sami swoi, moje siostry z mężami i ja, ale nadal u siebie. Każde spotkanie w rodzinnym gronie to wystarczająco dużo stresu, mimo że spotykamy się we własnym domu. Wiecie, jaka wymagająca bywa moja matka. Takie rodzinne spędy są dla mnie jak egzamin!
Przyjaciółki pokiwały głowami ze współczuciem.
– Aż tu nagle Karol wyskakuje z tym swoim idiotycznym pomysłem! – ciągnęła rozemocjonowana Ela. – Najpierw palnął, że restauracja, no dobra, może to i niegłupie, bo w domu nie udałoby się utrzymać wszystkiego w tajemnicy, ale to, co wymyślił teraz?! Wyjazdowe święta…?! Hotel albo pensjonat?! I to na cały tydzień, z rozrywkami typu wycieczki, termy, spa albo inne takie?!
– Pomysł wcale nie jest idiotyczny – sprzeciwiła się Olga. – Ja bym bardzo chciała wreszcie gdzieś wyjechać na Boże Narodzenie. A gdyby jeszcze ktoś mi zorganizował pobyt w spa? To już bajka!
Ela westchnęła. Ona też zawsze chciała. Przecież nie ma nic złego w wyjeździe i wypoczynku. To o wiele lepsze od nerwowej krzątaniny, która towarzyszyła przygotowaniom. Rodzina się powiększała, mama nalegała, żeby przy wigilijnym stole co roku pojawiły się wszystkie cztery córki, a skoro córki, to wiadomo, z mężami i dziećmi… W ten sposób rodzinne święta miały w sobie coraz mniej uroku, a coraz bardziej stawały się wyzwaniem logistycznym; potęgujące się zmęczenie i nerwy prowadziły do tego, że kiedy wreszcie siadano do wieczerzy wigilijnej, wybuchały głupie sprzeczki. Zwłaszcza że mama jako nieuleczalna perfekcjonistka zawsze coś krytykowała: a to na oknach zostały smugi, a to ktoś zapomniał zetrzeć kurz z liści storczyków, a to ciasto pierogowe było nie dość wyrobione i przez to za mało elastyczne…
Dlatego myśl o tym, że święta mogłyby wyglądać inaczej, wydawała się naprawdę kusząca. Siostry wymyśliły, że w przeddzień Wigilii, czyli zanim Janina Bralik wdzieje fartuch i ruszy do kulinarnego boju, pod dom podjedzie Karol i porwie teściów pod jakimś pretekstem (może pomoc w zakupach albo cokolwiek równie błahego). Teraz do akcji miała wkroczyć Ela, jako najmłodsza córka państwa Bralików i wciąż mieszkająca z nimi w domu rodzinnym. Jej zadanie polegało na udawaniu, że pod nieobecność mamy zajmie się gotowaniem; w rzeczywistości miała spakować walizki rodziców i zawieźć je do zarezerwowanego hotelu. Tam już będzie czekała reszta rodziny i zacznie się wspólne świętowanie Bożego Narodzenia oraz – przede wszystkim – rubinowych godów Janiny i Władysława.
– Więc o co ci właściwie chodzi? Co ci się nie podoba? – zapytała spokojnie Kaśka. – Weź głęboki wdech i po prostu wywal wszystko na wierzch. No już. Szczerze i do dna, jak na terapii.
Ela najpierw wykonała owo „do dna”, dopijając wino. Potem sięgnęła po serwetkę, ponieważ pod wpływem wychylonego duszkiem alkoholu załzawiły się jej oczy, i wreszcie wykrztusiła to zdanie:
– Bo wiecie, jak u nas jest. Rodzina perfekcjonistów. Wszystko musi być idealnie, począwszy od naszego wyglądu, a skończywszy na potrawach świątecznych.
– Oj tam, oj tam, jakoś to przeżyjesz! Jak co roku.
– Ale czekaj! – Broda Eli zadrżała od powstrzymywanych łez. – To nie koniec! Mówiąc, że zjawi się też „reszta rodziny”, mam na myśli tamtych od strony Grabców, czyli teściów Joli… Karol nie chciał, żeby jego rodzice zostali sami na święta, ustalono więc, że trzeba ich wtajemniczyć. Pomysł im się spodobał i potwierdzili swój udział. A skoro tak, to oczywiście przyjdzie też Bartek.
Zawiesiła głos, a widząc na twarzach przyjaciółek kompletny brak zrozumienia, dorzuciła:
– Z osobą towarzyszącą. Wyobraźcie to sobie: trzy moje siostry z mężami, Bartek z dziewczyną… A ja sama!
No ładnie. Zatem w końcu wyszło szydło z worka, w dodatku zostawiając po sobie wyjątkowo szpetną dziurę. Od kilku miesięcy Ela starała się ukryć przed całym światem to, jak bardzo cierpi po rozstaniu z Bartkiem i jak bezwartościowa czuje się przez to, że on nie walczył o ich związek. Nie przyznała się nigdy przed nikim, nawet przed przyjaciółkami, że dotąd nie przestała czekać na telefon albo wiadomość od niego. Wolała udawać obojętną i nieco znudzoną życiem, aniżeli okazać się przegrywem.
Pokłócili się pewnego majowego dnia – ot tak, z dnia na dzień, w dodatku o błahostkę. Gdyby ktoś jej kiedykolwiek opowiedział tak banalną historię: o dwojgu zakochanych, którzy są razem od pięciu lat, planują wspólne życie, a potem ni stąd, ni zowąd sprzeczają się o to, czy lepiej mieć kota, czy psa – i z tego powodu rozpada się ich związek – nie uwierzyłaby. Uznałaby, że to bzdura, przecież nie można się pokłócić o taki drobiazg, bo jeśli nawet, to potem człowiek ochłonie i zadzwoni, aby powiedzieć, że nieważne, psy czy koty, sprawmy sobie choćby świnkę wietnamską, byle razem; że kocha, że tęskni i nie może sobie znaleźć miejsca, że…
No, ale on nie zadzwonił, a to znaczy, że nie kochał, nie tęsknił, miejsce sobie znaleźć mógł, jak najbardziej, a tak w ogóle to lepiej mu w pojedynkę. Albo, co znacznie gorsze, poznał nową miłość.
– Myślałam, że Bartek to już przeszłość – zauważyła Kaśka po chwili milczenia. Wstała i poszła do kuchni po drugą butelkę imieninowego wina, które dekantowało się od godziny. – Co ci przeszkadza, że tam będzie? – podjęła po powrocie, nalewając do kieliszka Eli rubinowy trunek.
– Nie przeszkadza jej fakt, że będzie – oznajmiła Olga w przebłysku zrozumienia. – Tylko że on ma osobę towarzyszącą, a ona nie.
Ela pokiwała głową z ponurym wyrazem twarzy. Dobre i to, pomyślała. Lepiej wyjść na zazdrośnicę niż ujawnić prawdę, która wygląda znacznie bardziej żałośnie: że wciąż go kocham, codziennie przeglądam jego zdjęcia na ekranie laptopa, powiększam je sobie i gapię się na te wszystkie szczegóły. Jakie ma brwi i rzęsy, jaki malutki garbek na nosie, jakie szerokie ramiona… Zastanawiam się, czy nadal zapuszcza włosy i czy już da się je zebrać w kucyk, żeby nie opadały na twarz… Rany, ależ jestem beznadziejna!
– Swoją drogą, jak on zdołał sobie kogoś znaleźć? – zastanowiła się Kaśka. – Przecież nigdzie toto nie wychodzi, siedzi w domu jak aspołeczny dziwak…
– Dlaczego zaraz dziwak? – Ela poczuła się w obowiązku bronić dawnego narzeczonego. – Teraz wielu ludzi tak funkcjonuje. A już zwłaszcza jeśli ktoś pracuje z domu, jak on. Programiści po prostu wiodą takie życie: od rana do nocy z nosem w komputerze. Może to jakaś dziewczyna z firmy? Mają te swoje… „kole”.
– Fuj! Nie znoszę takiego spolszczania angielskich wyrazów. Nie można tego nazwać „wideokonferencją”?
– Okej, teoretycznie na takim „kolu” mógł wyhaczyć jakąś równie zdziwaczałą programistkę – zauważyła Kaśka, ignorując językowe preferencje Olgi. – I co, teraz randkują online? Seks też będą uprawiać na kamerkach? – zachichotała. – Cóż, jedno jest pewne: dzieci z tego nie będzie.
– Przestań, błagam.
Ela doskonale wiedziała, że przyjaciółka się wygłupia, żeby poprawić jej humor, ale zupełnie jej to nie bawiło.
– Ja nie jestem zdziwaczałą programistką ani aspołeczną dziwaczką – zauważyła po chwili – a jakoś nikogo nowego nie poznałam. Zresztą nieistotne. Po prostu to takie… upokarzające.
Po czym wreszcie zrobiła to, na co miała ochotę od samego początku, odkąd najstarsza siostra zadzwoniła do niej z informacją, że Karol wstępnie znalazł już miejsce na „wyjazdowe święta”: rozpłakała się jak skrzywdzone dziecko.
Powrót do domu nie był łatwy, wymagał bowiem ukrycia zapuchniętych od płaczu powiek przed bystrym wzrokiem matki i ojca. A także uważania na to, żeby nic nie palnąć, skoro „wyjazdowe święta” miały stanowić niespodziankę dla rodziców, którzy między Bożym Narodzeniem a sylwestrem obchodzili czterdziestą rocznicę ślubu.
Dlatego kiedy Ela przekroczyła próg domu, natychmiast zdjęła botki, odstawiła je do szafy, po czym na palcach przemknęła na schody, by schować się w łazience na piętrze i doprowadzić twarz do porządku. Niestety, tata usłyszawszy jej kroki, wyjrzał z kuchni, gdzie właśnie zmywał po późnej kolacji.
– Zostało trochę sałatki – powiedział. – Nie chcesz, córcia?
– O tej porze się nie je – odparła nieco zbyt szorstko, więc natychmiast się poprawiła: – Dziękuję, tato.
– Ale naprawdę smaczna, z cykorią – kusił dalej. – Niskokaloryczna, tylko łyżeczka majonezu. Karol mnie nauczył, jak robić, żeby nie była gorzka. Wystarczy namoczyć cykorię w mleku. Kto by pomyślał? Jednak co kucharz, to kucharz. A co ty taka jakaś niewyraźna?
Podszedł bliżej i przyjrzał się jej badawczo.
– Aaa, bo beczałyśmy z dziewczynami na filmie – bąknęła Ela, po czym prędko wbiegła po schodach. – I ożłopałam się wina. Muszę do łazienki.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, usiadła na brzegu wanny i znów się rozpłakała – tym razem sama nie wiedząc dlaczego. Może z powodu tej „niskokalorycznej”, a może dlatego, że tata, mówiąc o Karolu, niechcący przypomniał jej o Bartku i jego osobie towarzyszącej?
Problem polegał na tym, że Karol i Bartosz byli braćmi. Zresztą właśnie dzięki ich pokrewieństwu Ela poznała ukochanego. Wydarzyło się to prawie sześć lat temu. Jej najstarsza siostra Jolanta brała ślub z Karolem Grabcem, szefem kuchni, a zarazem właścicielem największej i najdroższej restauracji w Partykach – Pod Lipami.
Było to długie narzeczeństwo zakończone późnym zawarciem małżeństwa, a kto wie, możliwe, że związku wcale by nie sformalizowano, gdyby nie nowina o ciąży Joli, w dodatku bliźniaczej. Kiedy ta wieść gruchnęła w rodzinie, mama narobiła rabanu. Co jak co, mówiła, ale bliźnięta to już nie jest sama radość, to raczej – oprócz radości oczywiście – coś w rodzaju kuli u nogi, albo nawet dwóch kul, i ja sobie życzę, Jolanto, żebyś ty wzięła sprawy w swoje ręce, skoro ten twój kucharz taki niezdecydowany.
Tak więc Jola, która była wicedyrektorką partyckiego liceum – i jako właściwa osoba na właściwym stanowisku odznaczała się rzutkością oraz skłonnościami przywódczymi – wzięła sprawy w swoje ręce, czyli oświadczyła się Karolowi Grabcowi. Dwa miesiące później wzięli ślub. Tradycyjnego wesela młodzi nie chcieli, jako że Jola znosiła ciążę nie najlepiej i wedle wskazówek lekarza nie powinna była tańczyć. Wydali za to wystawny obiad, na którym podano chyba ze sto przystawek, a potem drugie tyle dań głównych. Przyjęcie zorganizowali – a jakże – w restauracji Pod Lipami, salę jadalną otwarto na znajdujący się za budynkiem ogródek piwny, który specjalnie na tę okazję został obsadzony już podrośniętymi krzewami; stół ciągnął się przez kilkanaście metrów, aby pomieścić wszystkich krewnych z obu stron drzewa genealogicznego bliźniąt, które wtedy jeszcze spały jak aniołki w brzuchu Jolanty i nikt nie wiedział, jakie szatańskie pomysły będą się lęgły w ich główkach…
Ela, wówczas dwudziestotrzyletnia, jako jedyna z sióstr nie miała jeszcze chłopaka, zresztą nie znajdowała czasu na amory, bo studiowała stomatologię, więc kładła się spać i zasypiała obłożona podręcznikami. Jej życie towarzyskie ograniczało się do sporadycznych spotkań z Kaśką i Olgą, przyjaciółkami z liceum, a i to wyłącznie w nieliczne weekendy, które spędzała w domu rodzinnym. Na ogół zostawała we Wrocławiu, żeby wkuwać do kolokwiów albo egzaminów.
A zatem jej serce nie znało jeszcze prawdziwej miłości, a ciało namiętności, gdy przy długaśnym stole, między udkami kaczki w pomarańczach a sałatką z pieczonym burakiem i gruszką, mignęła jej twarz szczupłego bruneta. Przypominał jakiegoś znanego aktora i tylko nie mogła skojarzyć nazwiska, a potem, gdy wpisała w komórkę „znany aktor brunet półdługie włosy” – internet zaproponował dwie piękne twarze: księcia Kaspiana z ekranizacji Opowieści z Narnii oraz Neo z Matrixa. I już sama nie wiedziała, którego z nich przypomina jej chłopak siedzący między burakiem a kaczką.
Przyjęcie się rozkręcało. Nie mogąc wyszaleć się na parkiecie, najedzeni i rozochoceni alkoholem goście zaczęli śpiewać, a ich repertuar trudno byłoby nazwać wyszukanym. Ela nie zwróciła uwagi, czyj wujek zaintonował to koszmarne zawodzenie, zresztą sama już się gubiła w koligacjach, nie pamiętając, kto jest kim. W każdym razie przy Wszyscy Polacy to jedna rodzina po raz pierwszy jej spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem bruneta. Porozumiewawczym, znudzonym, nieco prześmiewczym, ale zarazem pobłażliwym.
Kilka minut później, kiedy zabrzmiało Hej, sokoły, Elżbieta wymknęła się w kąt ogródka, gdzie ustawiono ławeczkę przystrojoną girlandami, idealne tło do zdjęć. Tam właśnie siedziała, gdy nieznajomy zbliżył się do niej i stał się znajomym.
– Cześć – powiedział, przysiadając obok, na samym brzeżku, jakby się bał, że Ela go ukąsi. – Jestem Bartek.
– Cześć – odparła. – Ela. Siostra panny młodej. Jedna z jej trzech sióstr.
– Najmłodsza? – upewnił się i rozsiadł się już normalnie. – Bo trochę się gubię. Karol tyle opowiadał, ale to ciężko spamiętać… Jeszcze Klara, tak?
– Klara i Beata. Klara to ta z najdłuższymi włosami.
– To ona tak dużo jeździ po świecie?
– Tak. Prowadzi bloga podróżniczego, pisze jakieś tam artykuły i przewodniki turystyczne. Wbrew pozorom to ciężka praca.
– A Beata i ty… studiujecie? – zapytał Bartek, choć Ela miała wrażenie, że zrobił to jedynie w celu podtrzymania rozmowy.
– Uhm. Beata farmację, ja stomatologię.
– No tak. – Milczał przez chwilę. – A ja jestem bratem pana młodego. Jedynym. Na ślubie trzymałem się z boku, bo nie lubię być w centrum uwagi. Ani nawet w pobliżu.
Tamtego dnia rozmawiali do końca przyjęcia, ponieważ Bartek, zwykle wycofany komputerowy nerd, potrafił stać się niezwykle gadatliwy, gdy już przełamał pierwsze lody. Okazało się, że właśnie skończył informatykę na politechnice, studia pierwszego stopnia, ale na kolejne się nie wybiera, wystarczy mu tytuł inżyniera, a tak szczerze mówiąc, to i ten tytuł nie jest do niczego potrzebny, bo kiedy szukał pracy, nikt go nie pytał o papierek; musiał po prostu pokazać, co umie.
– Cóż, u mnie to tak nie działa – stwierdziła wówczas Ela. – Ja muszę zdobyć wykształcenie medyczne, inaczej zostanę uznana za oszustkę.
– Ale naprawdę chcesz być dentystką? – zdziwił się. – Nie gniewaj się, ale w rankingu najbardziej obrzydliwych zawodów to mój numer trzy. Zaraz po proktologu i patologu sądowym.
Roześmiała się.
– Obrzydliwy czy nie, na pewno bardzo potrzebny, prawda? – odparła. – Ale ja akurat zamierzam wybrać ortodoncję. Marzy mi się własny gabinet. Tyle że najpierw trzeba przetrwać okres studiów i roczny staż, a potem dostać się na specjalizację, a to nie takie proste. Opcjonalnie mogę studiować ortodoncję za granicą, niestety taka przyjemność niemało kosztuje. Jeszcze się zobaczy.
Następnego dnia spotkali się znowu – pomagali sprzątać po imprezie: zbierali z podłogi wszystkie te zdechłe baloniki, które pospadały z sufitu, odklejali girlandy ze ścian, składali obrusy i zakładali krzesła na stoły. Byli jednymi z nielicznych niemęczonych przez kaca. Zdziwiło ich, jak swobodnie się czują w swoim towarzystwie. Na koniec poszli na spacer, potem on odprowadził ją pod dom, następnie ona jego i znowu on ją, a wreszcie wymienili się numerami telefonów i adresami mailowymi, by już następnego dnia napisać do siebie i umówić się we Wrocławiu – bo ona musiała wrócić do akademika, a on miał tam coś do załatwienia.
Wszystko to działo się w maju. Ela przygotowywała się do morderczej sesji, więc niewiele czasu zostawało jej na miłość, która uderzyła w nią niby obuchem. Na Bartka ta jej powściągliwość podziałała chyba jak najsilniejszy afrodyzjak, bo chłopak przepadł na amen. W każdym razie tak to wyglądało. Potem nastąpiły długie studenckie wakacje wypełnione amorami – a kiedy znów rozpoczął się rok akademicki, Ela i Bartek byli już po słowie. On rozważał nawet wynajęcie kawalerki we Wrocławiu, żeby mogli razem zamieszkać; ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu – wyłącznie ze względów zdroworozsądkowych.
– Prawie cały dzień spędzam na uczelni – tłumaczyła mu Ela. – A potem muszę się uczyć. Bez sensu płacić dwa tysiące miesięcznie za to, żebyśmy spędzali razem tylko noce. To już lepiej odkładaj te pieniądze na nasze pierwsze mieszkanie. Przecież nie chcemy po ślubie wprowadzić się do rodziców, prawda?
Wzdrygnął się w odpowiedzi.
– Poza tym wiesz, jak to jest, gdy człowiek żyje w ciągłym biegu… – kontynuowała łagodnie. – Jeszcze byśmy zaczęli się kłócić… Jeszcze by nam spowszedniało…
– Ty mi nigdy nie spowszedniejesz – zapewnił, obsypując ją pocałunkami. – I nie mam pojęcia, o co mielibyśmy się kłócić.
Cóż, wtedy, na początku, ona też nie miała pojęcia. A jednak prawie sześć lat później znaleźli powód. Pies czy kot. Zaiste, doskonały pretekst, by uśmiercić związek.
– Pies to prawdziwy przyjaciel – przekonywała ona. – Jedyne stworzenie gotowe pójść za swoim panem w ogień.
– Posłuchaj, jak to w ogóle brzmi – perorował on w jakimś dziwnym zapamiętaniu. – „Za swoim panem”, jak niewolnik! Kot nie ma pana, kot się szanuje. Tyle że to nie znaczy, że nie przywiązuje się do swojego człowieka. Potrafi kochać, ale się przy tym nie płaszczy, nie przymila, nie merda, żeby okazać uległość! Nie potrafisz tego zrozumieć, bo sama się tak zachowujesz: wydaje ci się, że jeśli ktoś sto razy dziennie nie wyznaje miłości, to jej nie czuje.
– „Płaszczy się”?! – oburzyła się Ela. – Powiedziałeś „płaszczy”?! I ja to właśnie robię według ciebie?! Jeśli okazywanie uczuć nazywasz płaszczeniem, to chyba jesteś upośledzony emocjonalnie!
Tak mniej więcej wyglądała ich ostatnia rozmowa. Padło wiele niepotrzebnych słów, w tym aluzje do jego wyniosłej i złośliwej matki, a także do wielodzietnej rodziny Elżbiety, ojca uważającego się za filozofa oraz wymagającej matki perfekcjonistki.
Rozeszli się w gniewie. Każde z nich pielęgnowało w sercu żal, każde czuło się skrzywdzone i urażone. Był to czas, kiedy Ela po ukończeniu studiów w Austrii wróciła do rodzinnych Partyk i zaczęła pracować w klinice MedicaDent. Była zabiegana, wiecznie zajęta, toteż nie nadarzyła się okazja, by niby przypadkiem natknąć się na siebie, pójść na kawę i jakoś rozładować napięcie.
Mijały dni, tygodnie i miesiące, złość dawno minęła, lecz uraza pozostała i niczym zapieczona skorupka twardniała coraz bardziej. A teraz nadeszła końcówka listopada i za miesiąc czekało ich spotkanie rodzinne – pod obstrzałem spojrzeń rodziców, sióstr i brata.
Kiedy Ela pierwszy raz usłyszała o perspektywie wyjazdu na święta w dwie rodziny – serce zabiło jej mocniej z radości, że oto wreszcie trafi się upragniona sposobność, by porozmawiać z Bartkiem i wyjaśnić sobie wszystko. Niestety, ta nadzieja zgasła wraz z następnym wypowiedzianym przez jej szwagra zdaniem. „Z osobami towarzyszącymi”.
– No my, to wiadomo – szepnęła wówczas Beata, jedna z jej sióstr. – Mężowie i żony. Ale młodzi… Chyba można ich policzyć jako parę?
Miała na myśli Elę i Bartka. Choć rodzina Bralików bardzo starała się nie wtykać nosa w sprawy najmłodszej, to przecież potajemnie jej kibicowali i chyba zdawali sobie sprawę, że ona wciąż opłakuje tamtą miłość. Nikt nigdy nie zapytał, o co właściwie poszło, a Ela nie była skora do zwierzeń, bo zwyczajnie się wstydziła, że rozstała się z chłopakiem przez taką drobnostkę.
– Bartek przyjedzie z dziewczyną – brzmiała chłodna odpowiedź Karola.
I właśnie dlatego Eli zawalił się świat.ROZDZIAŁ 2,
w którym – dla odmiany – bawimy się na andrzejkach
Ledwie minął ból głowy po winie wypitym z okazji imienin Kaśki, a już pojawiło się widmo następnej imprezy. Narzeczony Olgi postanowił urządzić andrzejkową domówkę z wróżbami.
– Dajcie spokój, ile my mamy lat? Lanie wosku?! – jęknęła Ela na wieść o tym, że jest zaproszona i absolutnie koniecznie musi przyjść. – W jaki dzień to wypada? Środa? No to mowy nie ma, będę wykończona po robocie.
– Nie posiedzimy długo, ja też następnego dnia idę do pracy – nalegała Olga. – Przestań się wykręcać! Nic dziwnego, że Bartek ma dziewczynę, a ty nadal sama: bo kisisz się w domu jak zakonnica.
– Zakonnice nie kiszą się w domu.
– Nie łap mnie za słówka. A przyjść musisz również dlatego, że coś z Kaśką wymyśliłyśmy.
– Co takiego?
– Powiemy ci na imprezie… – Przyjaciółka ściszyła głos do nabrzmiałego ekscytacją szeptu. – Obowiązują stroje wiedźmie albo wróżkowe. Startujemy o siódmej wieczorem. I pamiętaj o cieście albo sałatce zamiast prezentu dla Andrzeja.
Ela westchnęła, odkładając słuchawkę. Tradycja takich „przebieranych” imprezek sięgała ich czasów gimnazjalnych i było rzeczą niezwykłą, że przetrwała tyle lat. Początkowo dziewczyny urządzały przyjęcia raz w roku – na Dzień Dziecka, który zresztą świętowały aż do osiemnastki. Potem spotykały się z okazji imienin oraz urodzin. Wymyślały motyw przewodni, zapraszały przyjaciół i znajomych, przy czym rolę biletu wstępu pełniło zawsze coś do jedzenia.
W czasach licealnych organizowały owe bibki u Kaśki, której nieprzyzwoicie bogaci rodzice mieli wielki dom i niezwykłe poczucie humoru, więc sami także brali udział w przebierankach. Potem, kiedy Kaśka otrzymała w prezencie własne mieszkanie, okazji do spotkań znajdowało się coraz więcej – i oczywiście, jak to bywa z dorosłością, pojawił się na nich alkohol.
Przez te pięć lat, które Ela spędziła u boku Bartka, tylko dwukrotnie udało jej się wyciągnąć go na taką imprezę. Za pierwszym razem nie chciał się przebrać, lecz ostatecznie uległ jej namowom, bo motywem przewodnim były kultowe filmy, mógł więc się wcielić w swego ulubieńca, Luke’a Skywalkera. Mimo to nie bawił się dobrze; właściwie całą imprezę przesiedział na kanapie z pokalem piwa w dłoni i rozmawiał z jakimś okularnikiem o nowych częściach Gwiezdnych wojen. Nie dał się namówić na taniec, nie brał udziału w konkursie na najlepsze przebranie ani w karaoke – krótko mówiąc, zachowywał się jak sztywniak.
Z kolei druga impreza odbywała się pod hasłem „Dzieci Kwiaty” – i choć Ela ledwie zdołała Bartka uprosić, by pozwolił sobie przygotować strój składający się z wyszperanych w lumpeksie spodni dzwonów oraz kolorowej koszuli z szerokimi rękawami – tym razem bawił się świetnie. Może dlatego, że wypił dwa drinki, po których ochoczo bujał się i nucił do wtóru ochrypłego głosu Janice Joplin, a przy którymś kawałku Led Zeppelin odstawił nawet coś w rodzaju spontanicznego tanecznego show.
Tak, przez pięć lat zaledwie dwa wspólne wyjścia, pomyślała teraz Ela. To niewiele. Co by nie mówić, Bartek nie jest duszą towarzystwa i zapewne nigdy się nie zmieni pod tym względem. Czy to jednak ważne? Przecież w dłuższej perspektywie takie rzeczy stają się kompletnie nieistotne, bo życie nie składa się z imprezowania i przebieranek. Jeśli coś ją niepokoiło, to wcale nie niechęć ukochanego do spotykania się z przyjaciółmi, lecz owa sztywność, którą przejawiał w chwilach, gdy wszyscy dokoła świetnie się bawili. Bez znaczenia, czy chodziło o taniec, śpiew, zabawę w kalambury, czy grę w planszówki. Bartek po prostu nie miał w sobie za grosz luzu.
A jednak – pokochała go. Właśnie takiego: nieco zbyt serio, wycofanego, usztywnionego, może chwilami nudnego i przewidywalnego. I serce jej krwawiło na myśl, że on ma czelność zabrać na rodzinne święta jakąś nową dziewczynę. W końcu rozstał się z Elą raptem siedem miesięcy temu. Z jednej strony to dość czasu, by kogoś poznać, z drugiej jednak – niewiele, jeśli mowa o poważnych życiowych decyzjach i zobowiązaniach, takich jak zaręczyny. Czy skoro Bartek zaprosił tę nową sympatię na zjazd rodzinny, to znaczy, że to coś na serio? Zamierza się z nią ożenić? A jeżeli po prostu nie chciał być sam, żeby nie wyszło niezręcznie; by go na siłę nie sparowano z Elą?
Owszem, istniała taka możliwość. Ale nawet jeśli, to takie zachowanie stanowiło niezbity dowód, że już mu na dawnej dziewczynie nie zależy. Albo zupełnie nie dba o jej uczucia i ma w nosie to, że zada jej ból, albo po prostu stwierdził, że Eli to nie obejdzie, tak jak nie obchodzi jego samego. Ludzie zwykle osądzają innych przez pryzmat własnych odczuć, czyż nie? Więc jeżeli Bartek nic już do niej nie czuje, to uznaje za oczywiste, że i ona wyleczyła się z tamtej miłości.
– Tak czy owak, jestem w czarnej dupie z całym moim emocjonalnym bałaganem – powiedziała sobie, przemyślawszy wszystko. – I najchętniej wymiksowałabym się z tych głupich świąt. Rzecz w tym, że absolutnie nie ma takiej opcji.
Andrzejki rozpoczęły się o osiemnastej, lecz Ela dołączyła dopiero wieczorem. Po pracy czuła się zbyt zmęczona i wymiętolona, żeby ruszyć się z domu choć na krok. Napełniła wannę gorącą wodą, dolała płynu o zapachu magnolii, włączyła sobie płytę Johna Mayera i po prostu przeleżała dobry kwadrans z zamkniętymi oczami. Wyszła tylko dlatego, że woda ostygła. Wciąż jeszcze czuła się jak przydeptany kapeć.
A jednak relaks i dobra muzyka zrobiły swoje; jej ciało powoli się rozsupłało, a żołądek przypomniał, że nie dostał obiadu. Rodzice pojechali do Wrocławia; mama miała wizytę kontrolną u endokrynologa, więc tego dnia nikt nic nie ugotował. Na rozmrożenie czekały knedle ze śliwkami, wystarczyło polać je masłem i posypać cukrem z cynamonem. Jednak Ela postanowiła, że zamiast tego pójdzie na andrzejki i podje trochę sałatek. Będzie zdrowiej, no i mniej tucząco, pomyślała praktycznie.
Wyciągnęła z dna szafy starą czarną pelerynę, którą – z sentymentu – przechowywała od czasów gimnazjalnych. Na fali potteromanii przebierały się wtedy z przyjaciółkami za bohaterów serii ich ulubionych książek. Włożyła czarne cygaretki i golf, brakowało tylko czarodziejskiej tiary.
Na szczęście przypomniała sobie, że widziała takie niby-kapelusze w sklepie z chińską tandetą, wśród przecenionych przebrań na Halloween. Kupiła pierwszy z brzegu, w pajęczynowe wzorki. Potem wstąpiła do cukierni po wielki kawał orzechowca, bo oczywiście gdyby próbowała sama upiec ciasto, dotarłaby zapewne na sam koniec imprezy.
Zgodnie z tym, czego się spodziewała, większość gości była już na leciutkim rauszu. Solenizant, przebrany za wróżbitę (w satynowym szlafroku w księżyce, do którego przypiął agrafką wizytówkę: „Postradamus Zmysłus, wróżby telefoniczne, zadzwoń teraz: 696 696 696”) z wielką radością odebrał od niej ciasto, bo prawie wszyscy postawili na sałatki, a on kochał słodkości. Potem podsunięto jej powitalnego szota, po czym w ramach wróżby zaproponowano nakłuwanie wielkiego serca z brystolu. Dowiedziawszy się, że jej małżonek będzie miał na imię Polikarp, musiała wylosować bryłkę wosku i przystawić ją do płomienia świecy, by wszyscy mogli pośmiać się z profilu jej przyszłego męża, który wyglądał jak skrzyżowanie ropuchy z dorodnym ziemniakiem. Na koniec czekało ją jeszcze ciągnięcie losów z dwóch pudełek. Na pierwszym widniała obietnica „zarobki w tysiącach netto na miesiąc”, a na drugim „rozwrzeszczane bobasy”. Cóż, z pierwszego wylosowała kartonik z cyfrą dwa, a z drugiego – osiem, co wywołało powszechną wesołość.
Teraz nareszcie mogła usiąść na wielkim narożniku z przyjaciółkami, które czekały na nią, przybrawszy miny wytrawnych spiskowców. One również miały na sobie stroje czarodziejek z Harry’ego Pottera.
– Masz tu drinka – oznajmiła Olga, podsuwając jej coś zielonkawego z plastrem limonki. – I słuchaj uważnie. Uknułyśmy znakomity plan!
– Ale to jest na pewno słodkie, z jakimś syropem, a ja się odchu…
– Kwaśne, nie słodkie! I nie przerywaj, dopóki nie skończymy! – zastrzegła natychmiast Kaśka, z czego Ela wywnioskowała, że nie spodoba jej się to, co za chwilę usłyszy.
– No więc wymyśliłyśmy, że musisz pojechać na te wyjazdowe święta z chłopakiem – podjęła Olga. – Ale chwila, nie protestuj! Pojedziesz z chłopakiem, że niby to świeża sprawa, od niedawna ze sobą kręcicie. Chodzi o to, żeby nie zamykać sobie drzwi, rozumiesz.
– Nie palić mostów! – wtrąciła Kaśka. – To mamy na myśli.
– Czyli co dokład…?
– Miałaś nie przerywać! Po pierwsze, trzeba wybadać, czy ta nowa panienka Bartka to coś poważnego. Jeśli nie, twój niby-chłoptaś mógłby spróbować ją odbić.
– Ale to paskud…
– Spróbować zawsze można, prawda? Bo jeżeli ona jest guzik warta i niewierna jak Jonasz czy tam Tomasz… Wówczas lepiej, żeby Bartek się o tym przekonał na wczesnym etapie. Tak czy nie? – Olga nie zostawiła przyjaciółce czasu na odpowiedź, wzięła tylko głęboki wdech i mówiła dalej: – Po drugie, może się zdarzyć, że Bartek zobaczy cię z innym facetem i krew go zaleje z zazdrości. Wiesz, taki motyw jak w komediach romantycznych!
Ela tylko pokręciła głową. Nie chciała pogrywać w ten sposób.
– A po trzecie, już pal sześć, czy go odzyskasz, czy nie, ale po prostu będziesz się lepiej czuła. Nie usłyszysz komentarzy jak w Bridget Jones, że latka lecą, a ty wciąż singielka, po prostu nie będziesz się czuła przegrywem. Przegrywką. Tfu, cholerne feminatywy!
Gdy Olga wyłuszczała sprawę, Kaśka przez cały czas kiwała głową tak skwapliwie i energicznie, że rozchlapała sobie trochę drinka na czarodziejską szatę.
– Upiłyście się – oświadczyła im Ela. – Obie wariatki, jedna lepsza od drugiej. Wytrzeźwiejcie, to wtedy pogadamy.
– Nie zdążymy – zachichotała Olga. – On powinien zaraz tu być.
– Jaki on?!
– No, ten facet. Mój Andrzej zna go z siłowni i wstępnie zagaił… Nie patrz tak, tylko wstępnie, mówię. Pamiętaj, że nie chodzi o to, żebyś się z nim naprawdę umawiała, ma ci jedynie towarzyszyć podczas wyjazdu, tak? I udawać, że spotykacie się od jakichś dwóch miesięcy. Nie musielibyście się nawet boćkać…
Ela aż się zakrztusiła limonkowym drinkiem; swoją drogą, bardzo smacznym.
– Czego byśmy nie musieli?!
– Całować się i tulić, no wiesz! Żadnych pokazowych czułości, bo jak się jest razem od niedawna, to się człowiek jeszcze czai, krępuje przy rodzicach i tak dalej…
– O jakim ty całowaniu mówisz?! Toż to obcy człowiek!
– Dlatego mówię, że wcale byście nie musieli! I nadal by to wyglądało wiarygodnie.
Ela wybałuszyła oczy.
– Ale ja jeszcze w ogóle nie powiedziałam, że się zgadzam! Naskoczyłyście na mnie jak jakieś sępy, a ja muszę to przemyśleć!
– Sępy nie naskakują – pouczyła ją Kaśka ze śmiertelną powagą. – Obawiam się, że ze skakaniem u nich nietęgo. A ty się nie masz nad czym zastanawiać, bo to doskonały plan. Tylko cenę musisz wynegocjować w miarę rozsądną, bo chociaż sporo zarabiasz, to jednak lepiej wydać na kieckę niż na faceta…
– Cenę wynegocjować?! Jaką znów cenę?
Ela spojrzała pod światło na drinka, którego trzymała w dłoni. Czy one czegoś tam dosypały, czy to od ich idiotycznych pomysłów zaczynało jej się kręcić w głowie?
– Bo widzisz, facet nie śmierdzi groszem – wyjaśniła Olga. – I w dodatku jest chyba w nieciekawej sytuacji rodzinnej… W każdym razie któregoś dnia Andrzej go zagadnął, bo tamten włożył czapeczkę mikołajową, a tak się zabawnie składa, że ma na imię Mikołaj… No więc zagadnął go, czy już się szykuje do świąt, przecież dopiero listopad, a on mu odpowiedział, że świąt nie obchodzi, tylko zamierza dorabiać jako Święty Mikołaj na różnych imprezach, bo problemy finansowe i takie tam. I właśnie lada dzień się zaczyna sezon na te wszystkie mikołajki.
– A jeszcze siłownia – wtrąciła Kaśka.
– Ale co, że siłownia? – Ela czuła się kompletnie skołowana. – Nic z tego nie rozumiem.
– Żeby móc ćwiczyć za darmo, sprząta siłownię i czyści sprzęt.
– Ale jaki to ma związek ze mną?!
– No, Andrzej pokombinował, że skoro gość może być Świętym Mikołajem do wynajęcia, to mógłby też zarobić parę groszy jako twój partner na zjeździe rodzinnym, prawda? – W głowie Olgi brzmiał nieskrywany entuzjazm, a Eli coraz bardziej kręciło się w głowie. – Zwłaszcza że to podobno takie ciacho, że… klękajcie narody.
– Jak Magic Mike – dodała Kaśka.
– Kto?
– Oj, ty jesteś totalny głąb, kochanie. Głąbica. Filmów nie oglądasz? Magic Mike to taki przystojny striptizer. No, dobra, bądźcie cicho, bo przyszedł. – Olga zniżyła głos do szeptu. – Udawajmy, że rozmawiamy o drinkach!
Podniosła swoją szklankę pod światło i zakołysała plasterkiem limonki. Ela i Kaśka, zupełnie bez sensu, zrobiły to samo.
– Heloł pięknym paniom! – rozległo się powitanie wypowiedziane tonem, który chyba w zamierzeniu miał być uwodzicielski. – Wiśniak Mikołaj się kłania. Z którą z was będę miał przyjemność robić interesy?
Odwróciły się jak na komendę. Ela starała się ukryć grymas niesmaku. „Robić interesy” nie kojarzyło się dobrze, zwłaszcza w zestawieniu ze słowem „striptizer”, które kołatało jej się w pamięci. A na domiar złego słowo „którą” niejaki Wiśniak Mikołaj wypowiedział jako „którom”.
– Chodzi o koleżankę! – Olga natychmiast zerwała się z miejsca i wskazała palcem na Elę. – No, to my nie przeszkadzamy!
Po czym obie przyjaciółki błyskawicznie się ulotniły, zostawiając ją w towarzystwie nieznajomego. Wyglądał dość zabawnie w rożku z brokatowego brystolu na głowie. Szerokie ramiona owinął firanką, która miała zapewne udawać pelerynę czarodzieja. W lewej ręce trzymał kieliszek.
– Elżbieta – mruknęła, wyciągając dłoń na powitanie.
Uścisnął ją krótko i mocno, od razu punktując faktem, że nie próbował podnieść jej do ust, by cmoknąć, czego Ela żywiołowo nie znosiła.
– Słuchaj, to trochę głupia sprawa – zaczęła, kiedy mężczyzna usiadł. Odważyła się podnieść wzrok znad szklanki z drinkiem, ale gdy tylko napotkała badawcze spojrzenie jego ciemnych oczu, natychmiast wróciła do kontemplacji plasterka limonki. – Bo widzisz, te moje przyjaciółki są lekko postrzelone… I ja nie wiem, co one ci właściwie nawygadywały.
– Te laski? One nic – padła wesoła odpowiedź. – Nie znam ich nawet, nigdy wcześniej ich nie spotkałem. Gadałem z Andrzejem, to chyba chłopak którejś z nich. Olgi, co nie?
Wcześniejszy plus za niepocałowanie ręki rozpłynął się w niebycie, przyćmiony minusem za „laski”, „gadałem” oraz „co nie”. Cóż, dobór słownictwa nie zapowiadał interesującej znajomości.
Ela pokiwała głową, przyglądając mu się dyskretnie. Hmm, ciacho, pomyślała. Może i ciacho, jeśli ktoś gustuje w nadmiarze słodkości. Co do niej, nie lubiła takich mężczyzn: gogusiowatych, z żelem na włosach, idealnie ogolonych, pachnących niczym drogeria, w ubraniach pękających w szwach na nienaturalnie dużych mięśniach – jednym słowem, jakby zdjętych z wyretuszowanego tandetnego plakatu. Jej ideał męskości przypominał raczej bosego żeglarza o rozwianej czuprynie, z cerą ogorzałą od słońca i wiatru, w wygniecionej lnianej koszuli oraz dżinsach z podwiniętymi nogawkami. Mógłby też mieć kilkudniowy zarost; taka kontrolowana niedbałość wydawała jej się bardzo seksowna. Z drugiej strony, by być uczciwą, musiała przyznać, że nigdy nie spotkała nikogo takiego, a Bartek w żadnym calu nie przypominał żeglarza. Ale gdyby miała nazwać kogoś „ciachem”, to zdecydowanie nie takiego napakowanego lalusia jak ten… Mikołaj do wynajęcia!
– A co powiedział ci Andrzej? Bo ze mną nikt tego nie konsultował, więc nie mam pojęcia, co niby… – podjęła.
– Dobra, krótka piłka – przerwał jej Mikołaj Wiśniak i zatarł dłonie, jakby przymierzał się do pracy fizycznej. – No to tak: że niby jest jakiś zjazd rodzinny na święta i nie masz partnera. I że nie będzie jak z weselem, choć od razu ci powiem, że takie imprezy też obskakuję… Byłem już na dwóch. No ale ten zjazd niby bez tańców, choć z wyżerką i owszem. I mam być kulturalny, „ą, ę”, bo to rodzina teges szmeges, i że niby chodzę z tobą, ale nie tak superserio, tylko lajcik szmajcik, że to się w każdej chwili może rozpieprzyć, i właśnie tego kawałka nie zrozumiałem, ale spoko loko, damy radę. I że cenę się wynegocjuje.
Zamilkł i patrzył na Elę wyczekująco. Trochę zakręciło jej się w głowie od nadmiaru bezsensownych słów, zwłaszcza że nie do końca pojmowała, co miał na myśli, określając jej rodzinę jako „teges szmeges”. Upiła drinka, żeby zyskać na czasie i zebrać myśli.
– Dodam, że wezmę każdą robotę, bo z kasiorką chwilowo krucho – dodał prędko Mikołaj, po swojemu wymawiając „każdom” i „kasiorkom”.
Nie spodobał jej się, zdecydowanie. Wyglądał na cwaniaczka, który kombinuje, jak by tu zarobić, a się nie narobić. I w dodatku nie mówił po ludzku, tylko jakimś dziwnym slangiem.
– Słuchaj, to jeszcze nic pewnego – powiedziała po kilku sekundach namysłu, podczas którego on studiował jej twarz, a ona błądziła wzrokiem po plakatach wiszących na ścianie. – Andrzej trochę się pospieszył, bo ja w sumie nie zadecydowałam, czy…
– Jestem w tym megadobry – przerwał niecierpliwie. – Byłem już kiedyś na takiej imprezie rodzinnej, co to musiałem udawać chłopaka jednej lali, bo jej starzy ciągle wypominali, że nie ma nikogo, a zegar tyka czy coś tam. Lala była lesbijką, ale nie chciała się przyznać. Kurła, pełen sukces, wszyscy dali się nabrać. Potem jeszcze ze dwa razy pojechaliśmy w odwiedziny do dziadków, zanim jej wreszcie dali spokój. A na koniec niby że ze mną zerwała, bo celuje wyżej. Też spoko. I studniówek kilka zaliczyłem… No i to wesele. Dobrze tańczę, wszystko mi smakuje, umiem w komplementy, nie spóźniam się, nie piję, nie palę i raczej, kurła, nie przeklinam, a bynajmniej nie za często.
Zawiesił głos i czekał w napięciu. Ela westchnęła. Cała sytuacja wydawała jej się zwyczajnie głupia i trochę komiczna. Z zakłopotaniem spojrzała w oczy swemu niezbyt rozgarniętemu – jak go oceniała – rozmówcy.
– Ile ty masz lat? – zapytała.
– Dwadzieścia osiem – bąknął, stropiony. – Ale już prawie dziewięć.
– I nie możesz się wziąć do porządnej roboty? Mówisz, że z „kasiorką krucho”, więc chyba…
– W każdym bądź razie, jak się zdecydujesz, to tu jest moja wizytówka! – oznajmił z werwą, jakby nie słyszał jej słów, po czym wyciągnął z kieszeni kartonik z numerem telefonu. Klepnął się w masywne uda i wstał. – W święta mam akurat wolne. Miło mi było – rzucił jeszcze i tyle go widziała.
Ela dopiła drinka i siedziała jeszcze przez kilka minut w nadziei, że koleżanki nie znajdą jej tak od razu, zostawią ją przez chwilę samą i pozwolą ochłonąć. Nie potrafiła zebrać myśli. Pomysł, by pojechała na zjazd rodzinny z jakimś wynajętym partnerem, od początku wydawał się głupawy, ale musiała przyznać, że czułaby się lepiej, nie będąc jedyną osobą bez pary. Jednak ten cały Mikołaj okazał się górą mięśni z móżdżkiem wielkości orzecha. Nie, to w ogóle nie wchodziło w grę!
Zerknęła na wizytówkę, którą zostawił na skraju stolika. Najwyraźniej zrobił ją sam w Wordzie i wydrukował na kartce z bloku technicznego, a potem wyciął, zresztą niezbyt równo, jakby miał tępe nożyczki. Taki właśnie był, podrabiany – udawał światowego, ale z butów wystawała mu słoma. Ela wzdrygnęła się na myśl o tym, ile kpin wywołałby ktoś taki na zjeździe rodzinnym, zwłaszcza skoro ma w nim brać udział także familia Grabców.
Dokładnie to powiedziała po kilku minutach Oldze i Kaśce, gdy te – niczym harpie – dopadły do niej i na wyprzódki zaczęły pytać o wrażenia.
– Dajcie spokój! – podsumowała. – Owszem, może to i racja, że będę się czuła fatalnie jako jedyna singielka… Ale na litość boską, nie jestem aż tak zdeterminowana! Przecież madame Grabiec zjadłaby tego biedaka żywcem!
– Że niby co masz na myśli?! – oburzyła się Kaśka. – Że niby on jakiś wypierdek czy co? Przystojny, elegancki, zadbany…
– Żartujesz?! – Ela zrobiła wielkie oczy. – Pozory mylą, to prostaczek. Nawet mówić poprawnie nie umie. Myli „bynajmniej” z „przynajmniej”! Już pomijam mojego ojca, a wiecie, jakiego on ma hopla na punkcie wykształcenia… Ale nie jest złośliwy. Co innego pani Grabiec. Wyniosła dama, snobka w karakułach, co to musi tort koniecznie jeść widelczykiem, bo łyżeczką to jakaś profanacja!
Olga milczała, najwyraźniej urażona. Albo zrobiło jej się głupio, że tak się pospieszyła z tym organizowaniem partnera do wynajęcia. Jak by nie patrzeć, nie należało opowiadać Andrzejowi o sprawach sercowych przyjaciółki, a tym bardziej szukać kandydata, dopóki nie uzgodniło się całej sprawy z samą zainteresowaną.
– To prostak – powtórzyła Ela bezlitośnie. – Wiem, że chciałyście dobrze! – Tu zwróciła się do Olgi, żeby ją udobruchać. – Doceniam to. Tylko… na przyszłość: najpierw pogadaj ze mną, dobrze? Nie od razu ze swoim facetem.
– Andrzej jest dyskretny – szepnęła Olga, rumieniąc się nieznośnie. Teraz Ela widziała już wyraźnie, że to, co brała za urazę, było w gruncie rzeczy poczuciem winy. – Nikomu by nie powiedział, tylko tak akurat wyszło na tej siłowni, w luźnej rozmowie, niby o czapeczce mikołajowej, ale w gruncie rzeczy o szukaniu zajęcia i o tym, że ten Mikołaj wcale nie celebruje świąt. Więc sama rozumiesz, jakby idealny kandydat.
– A co się wielkiego stanie, jeśli pojadę sama? – Ela chciała już zakończyć ten wątek i zapomnieć o całej sprawie. – Wielkie mecyje! No, przynieście mi jeszcze tego limonkowego drinka! Chromolić kalorie! Odchudzać się będę od jutra!
Ciąg dalszy w wersji pełnej