Mikołaj z ulicy Pogodnej - ebook
Mikołaj z ulicy Pogodnej - ebook
Poznaj mieszkańców ulicy Pogodnej i przekonaj się, że każda historia ma w sobie coś magicznego!
Kornelia Starska, pieszczotliwe nazywana przez czytelniczki Gwiazdeczką, jest niekwestionowaną królową powieści świątecznych. Co roku wydaje historie, które otulają niczym najcieplejszy wełniany szalik. Aż do tego roku. Niespodziewanie dopada ją kryzys twórczy i książka świąteczna staje pod znakiem zapytania. Wtedy redaktorka podsuwa jej historię tajemniczego jegomościa, który zawsze w grudniu obdarowuje okoliczne dzieci drobnymi prezentami.
Kim jest Mikołaj z ulicy Pogodnej? Dlaczego upodobał sobie tę najbardziej zapomnianą ulicę w mieście? I czy Kornelii uda się odkryć jego tożsamość i opisać w swojej książce?
Sięgnij po historię pachnącą pierniczkami i świerkowymi gałązkami, w której Joanna Szarańska po raz kolejny udowadnia, że w święta najważniejsi są ludzie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367891059 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KORNELIA STARSKA – autorka świątecznych bestsellerów, obecnie dotknięta przykrym i dołującym kryzysem twórczo-gwiazdkowym.
LENA MACIEJKO – redaktorka i przyjaciółka Kornelii. Ma skłonności do kreatywnego inspirowania swej podopiecznej i lekkich histerii, szczególnie gdy akurat jest na diecie.
MIROSŁAWA BOCHENEK – właścicielka baru Rozgwiazda. Mistrzyni pierogów oraz pieczonych nóżek. Wynajmuje Kornelii pokój nad barem.
ZUZANNA LEŚNIAK – właścicielka pasmanterii Śliczna i wielka pasjonatka literatury dziecięcej.
PELAGIA KORNACKA – właścicielka cukierni Szarlotka. Stara się, by w jej lokalu było „po dawnemu”. Miłośniczka kryminałów z finezją.
MAGDALENA ORŁOWSKA – właścicielka sklepiku z mydłem i powidłem Magdalenka.
PAWEŁ JARZĄBEK – dentysta z Pogodnej. Zafiksowany na punkcie złego stanu ulicy. Dobrze znany w urzędzie miasta.
LUCYNA JARZĄBEK – żona dentysty. Elegantka często odwiedzająca salony piękności. Również psie. Wpatrzona jak w obraz w ukochanego teriera.
STEFAN OGRODNIK – właściciel sklepu żelaznego Słoneczny Ogrodnik. Amator kaloszy.
KLARYSA SROKA – siostra Stefana. Pracuje razem z bratem w sklepie żelaznym. Po zniknięciu córki opiekuje się ukochaną wnuczką Miłką.
MIŁKA SROKA – wnuczka Klarysy, rozkochana w teatrze. Marzy o pisaniu scenariuszy.
TOMASZ KRÓL – dziennikarz, który po śmierci żony wychowuje (z różnym skutkiem) dwójkę rozkosznych łobuzów. Był jednym z dzieci, które przed laty zapoczątkowały tradycję strojenia drzew na Pogodnej.
MARYLKA I PATRYK KRÓLOWIE – para siedmiolatków o niespożytych pokładach energii i wprost niewyobrażalnych pomysłach.
FRANEK KRÓL – starszy brat Tomasza, po wyjściu z więzienia okupuje drzwi okolicznych sklepów z alkoholem.
PAN RYSIO – mieszkaniec jednej z sąsiednich ulic. Stały bywalec baru Rozgwiazda, amator pieczonych nóżek oraz adorator Mirosławy.
TADEUSZ MROZEK – mało sympatyczny, mrukliwy właściciel Składu Węgla i Towarów Rozmaitych na Pogodnej.
PEPIK – terier Jarząbków. W opinii mieszkańców ulicy huncwot i złodziejaszek.
DZIECI Z POGODNEJ – poza już wymienionymi Frankiem i Tomkiem także Luiza, Michał i Paweł. Grupka przyjaciół, którzy w latach dziewięćdziesiątych zapoczątkowali tradycję strojenia drzew w kolorowe szaliki, na zawsze odmieniając wygląd ulicy w okresie świątecznym.
ULICA POGODNA – jedna z najważniejszych bohaterek opowieści. Uznawana za najbrzydszą w mieście, zapomniana przez wszystkich poza jej mieszkańcami, ale niepozbawiona uroku.
MIKOŁAJ Z POGODNEJ – tajemniczy darczyńca.
Pozostałe postacie:
HENRYK BOCHENEK – nieżyjący mąż Mirosławy, marynarz.
FELICJA BŁYSTEK – dyrektorka biblioteki.
MARIA MAJCHER – bibliotekarka.
KATARZYNA DZIKOWSKA – wychowawczyni Marylki i Patryka.
LILIANA KRÓL – nieżyjąca żona Tomasza.Dawno temu
GRUDZIEŃ 1992
Śnieg zaczął padać na drugiej lekcji. Była to matematyka z panią Toporską, zwaną powszechnie Toporzycą lub Potworem Toporem, a ponieważ nauczycielka zaplanowała na ten dzień duży sprawdzian z ułamków, uczniowie nie mieli okazji zbyt często zerkać w okno. Gdy jazgotliwy dzwonek obwieścił wreszcie koniec zajęć i uczniowie podnieśli głowy znad pobazgranych kartek, cały trawnik zaścielała już miękka biała pierzynka.
Śnieg padał i padał, otulając delikatnym puchem domy, płoty i drzewa. Nawet czarnego jak węgiel kundelka pana Anastazego Jopa, który o jedenastej z minutami zwykł urządzać sobie przechadzkę po miasteczku, zamienił w bielutkiego czworonożnego bałwanka. Nim dzieci skończyły ostatnie w tym roku zajęcia i wybiegły przed szkołę, okolica zmieniła się nie do poznania. Teraz przywodziła na myśl śnieżną krainę Narnii albo królestwo zimy z wiersza Konopnickiej. Zaraz też rozgorączkowana dzieciarnia dała nura w puszyste zaspy, brodząc w sypkiej bieli po kolana i pozostawiając ślady orła na śniegu. Zaraz wywaliła na brodę języki ze śladami zupy pomidorowej ze szkolnej stołówki, by złapać płatki śniegu. Piskom, śmiechom i figlom nie było końca, a kolorowe czapki tylko migały wśród bieli! I nagle ktoś głośno zaproponował:
– Na sanki! Na górkę! Raz i dwa…
I już dzieciaki zaczęły się gramolić spod zasp, naciągać czapki na poczerwieniałe uszy, pocierać skostniałymi z zimna palcami nosy, otrzepywać kolana i pupy, wytrząsać sypki puch z kozaków i trzewików. Po chwili trajkotały jeden przez drugiego: ten ma sanki, ten dwie pary, bo jeszcze i po starszym bracie, ten nie ma, ale pożyczy od kuzyna, choć trochę są małe… A gdzie na te sanki? Na górkę za miasto? Eee, daleko! Zanim do domu obrócą, kazania o przemoczonych portkach od matki wysłuchają, sanki w garażu odgrzebią i z pajęczyn omiotą, a potem na górkę dotaszczą, ciemno już będzie. Trzeba by coś bliższego znaleźć, w samym miasteczku. Ale gdzie, skoro wszędzie tylko nikomu niepotrzebne sklepy, urzędy i ulice? Młode nóżki nerwowo dreptały po skrzypiącym śniegu, a główki aż parowały od wymyślania, gdzie by tu pozjeżdżać. Zbite w ciasną grupkę dzieci z Pogodnej wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
– U nas by można – wtrącił w końcu nieśmiało Michał.
– Tak – poparła go Luiza. – Górka nad Pogodną jest świetna!
– Nad Pogodną? Przecież tam nic nie ma…
– A właśnie, że tak! – Luiza dumnie zadarła podbródek. – My tam mieszkamy i jak mówimy, że jest fajna górka, to jest!
– W zeszłym roku zjeżdżaliśmy codziennie – wtrącił Piotrek, brat Michała. – A na sam koniec jeszcze skocznię sobie zbudowaliśmy taką, że tyleee – przerwał i wyciągnął w górę rękę – sanki w górę wyskakiwały!
– A potem lądowały na ulicy. Hydrant często przecieka i lodowisko się tworzy, więc sanki jeszcze kawałek po lodzie sunęły. – Luiza uśmiechnęła się do przyjemnych zimowych wspomnień. – Jak się ktoś na lewo i prawo wychylić umiał, to sanki w kółko jak bączek się kręciły, jakbyś na karuzeli siedział. Ale nie każdy tak potrafi… Pod górką za miastem lodu nie ma. – Zerknęła z wyższością na chłopaków z szóstej klasy.
– No dobra… – zaczął z wahaniem jeden z entuzjastów saneczkowania. – Ale jak to tak po drodze jeździć? Nie przeganiają was?
– Raczej nie – stwierdził Franek.
– A jak samochód pojedzie?
– Na Pogodnej? Tam pewnie samochodu jeszcze nie widzieli – szydził jakiś uczniak ze starszej klasy.
Luiza obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem.
– Widzieliśmy taki, o jakim ci się nie śniło, tępy półgłówku!
– Ty, mała… Chcesz obejrzeć swoje mleczaki od korzenia?!
– Obejrzałabym twoje, ale matka ugotowała na nich rosół!
– Ja ci dam…! – Chłystek zdarł przemoczone rękawiczki i zacisnął posiniałe z zimna pięści. Koledzy szybko zaczęli studzić jego zapędy do bitki, a chłopcy z Pogodnej odciągali poczerwieniałą z gniewu Luizę.
– Zostaw, z dziewczyną będziesz się lał?
– I to jeszcze smarkatą? Przecież ona chodzi do trzeciej klasy…
– Odpuść, bo bibliotekarka w oknie stoi i się patrzy…
– Dobra. – Chłopak nonszalanckim ruchem postawił kołnierz ortalionowej kurtki. – Niech będzie. Odpuszczę młodej, niech szczeka, co chce. Ale prędzej zeżrę flaki mojej matki, nim postawię stopę na tej ich parszywej górce! Idziemy za miasto? – Koledzy potwierdzili niewyraźnymi pomrukami. – No, to ruchy!
Po chwili plac przed szkołą opustoszał. Pozostało na nim jedynie czworo dzieci z Pogodnej. Michał wlepił chmurny wzrok w Luizę.
– Zawsze musisz kłapać tą jadaczką, Izka?
– Zawsze. – Odpowiedziała mu hardym spojrzeniem. – A ty zawsze musisz się im podlizywać? – dodała po chwili. – Tak ci zależy, żeby się zakolegować? Przecież to idioci…
– Nie podlizuję się. – Chłopak poczerwieniał. – Po prostu… Pomyślałem, że fajnie byłoby razem pozjeżdżać. Poza tym nie chciałem, żeby cię przetrzepali. Nie byłabyś taka ważna, jakby ci gębę śniegiem natarli!
– Phi, a bo to oni pierwsi? Zapominasz, że mam starszych braci?
– Nie zapominam. Też nieraz od nich dostałem… – mruknął. – A z tymi tam… – urwał i ruchem brody wskazał oddalających się kolegów – lepiej nie zadzieraj. Trzymaj język za zębami, to ich nie stracisz…
– Nie powinni wyśmiewać się z Pogodnej – upierała się dziewczynka.
– Wszyscy się z niej wyśmiewają – zauważył trzeźwo Franek. – To najbrzydsza ulica w mieście.
– Nie najbrzydsza, tylko trochę… zaniedbana. Tak mówi panna Zuzanna z pasmanterii – odparła Luiza. – Mówi też, że jeszcze przyjdą dla niej dobre czasy.
– Dla Pogodnej czy dla panny Zuzanny? – zakpił Michał.
– Nie wiem – przyznała stropiona.
– Długo tak jeszcze zamierzacie stać i klepać dziobami? – Piotrek zatuptał na śniegu. – Palce mi zdrętwiały. Idziemy pozjeżdżać czy nie?
– Idziemy! – wykrzyknęli zgodnym chórem.
– Poczekajcie… – Franek otarł sopel u nosa rękawem kurtki i łypnął w okna mieszczącego się w suterenie budynku przedszkola. Przedszkolanka, pani Danusia, ozdobiła je bałwankami z waty i misternie wycinanymi śnieżynkami. – Może bym od razu Tomusia zabrał? Nie musiałbym później specjalnie lecieć i zabawy przerywać. Niech młody też z nami pozjeżdża.
– A nie będzie beczał? – Michał uniósł wymownie brwi. – Ostatnio…
– Ostatnio to co innego… – wszedł mu w słowo Franek. – Zabrałem go przed leżakowaniem i jeszcze się… ten, no… posrał w majtki. Dziś się nie posra. Słowo. Mama nauczyła go na sedes.
– Ma cztery lata. – Luiza przewróciła oczami. – Pasowałoby…
– Pasowałoby tobie jednak natrzeć buźkę śniegiem – warknął rozeźlony Franek. – Masz młodszego brata? Nie? To jak nie masz i się nie znasz, nie mędrkuj.
– Dobra, dobra, tylko wysadź go na tron, zanim na sanki polecimy. Bo jak nam górkę zasmrodzi…
– Blisko jest. Da radę. Czekajcie – rzucił i już go nie było.
Po kwadransie grupka dzieci z pochlipującym Tomusiem – który tym razem został wybudzony w połowie drzemki – ruszyła ku Pogodnej. Długa to była wędrówka, bo szkoła znajdowała się w ścisłym centrum miasteczka, a ulica właściwie już na peryferiach. Do tego po drodze kusiło tyle ciekawych rzeczy. W witrynie cukierni Pałacowa wystawiono ruchomą szopkę. Pasterze sztywno skłaniali głowy, owieczki kręciły młynka wokół ubogiej stajenki, a zaskakująco duże Dzieciątko leżące w żłobie unosiło rączkę, jakby chciało radośnie pomachać. Na skwerze nieopodal przychodni zdrowia dzieci z piątej klasy urządziły bitwę na śnieżki. Luiza, Piotrek i Michał natychmiast rzucili się do zabawy, tymczasem Franek usiłował uspokoić coraz głośniej zawodzącego Tomusia. Gdy pojedynek na śnieżne kule został rozstrzygnięty, ruszyli dalej, ale za apteką natknęli się na dostawczego żuka, którego koła buksowały w śniegu. Czerwony na twarzy kierowca ciskał dookoła przekleństwami, a dzieci przysłuchiwały się z zaciekawieniem, notując w pamięci nowo poznane wyrażenia. Dalej poszło już z górki, i to dosłownie, bo Pogodna znajdowała się w najniżej położonej północnej części miasta i za apteką teren zaczął łagodnie opadać. Resztę drogi dzieci pokonały, ślizgając się na butach, szeroko rozrzucając ramiona i przekrzykując jeden drugiego nazwiskami skoczków narciarskich znanych z telewizji. Na miejsce dotarli zziajani oraz z niecierpliwością czekający na nową zabawę. Przystanęli przy ceglanej kamienicy numer osiem, w której mieszkali Franek i Tomuś.
– No to widzimy się za kwadrans na górce, tak? – zakomenderował starszy chłopiec, nieformalny przywódca paczki. Pozostali z zapałem skinęli głowami, nawet mały Tomuś, któremu gil zamarzał u nosa.
– Nie zapomnij zagonić młodego na kibel – upomniała Franka Luiza.
Piotrek pociągnął nosem.
– Chyba na to za późno…
Mimo kilku drobnych przeciwności losu w końcu całej grupie udało się spotkać na wzniesieniu górującym nad ulicą. Był to przyjemny, ładnie uformowany pagórek o kopulastym szczycie. Latem wzniesienie porastała wysoka trawa, zimą zamieniało się w najlepszy pod słońcem tor saneczkowy. Początkowo stok opadał dość stromo, co znacząco ułatwiało rozpędzenie sanek, dalej był już łagodniejszy i płynnie łączył się z położoną niżej ulicą, po której sunęło się jak po maśle. Chłopak spod szkoły niewiele się pomylił, bo samochodów na Pogodnej pojawiało się jak na lekarstwo. Nowego fiata wśród mieszkańców miał tylko dentysta, młody doktor Jarząbek, panna Zuzanna zaś trzymała w garażu starą skodę po ojcu, którą uruchamiała jedynie od wielkiego święta. Rzadko używany samochód prychał, krztusił się i rzęził, co właścicielkę wprawiało w irytację i skłaniało do ponownego skrycia wehikułu pod burą plandeką. Zdarzało się oczywiście, że na Pogodną zajeżdżały samochody dowożące towar do miejscowych sklepików, a ze Składu Węgla i Materiałów Rozmaitych Tadeusza Mrozka kursował pocieszny traktorek z przyczepką, jednak odbywało się to najczęściej w godzinach przedpołudniowych, gdy dzieci były w szkole. Do tego Pogodna była ślepą uliczką, kończyła się paręnaście metrów za ostatnimi ceglanymi budynkami dawnej szwalni, ustępując miejsca gęstym krzakom i stercie gruzu niewiadomego pochodzenia, więc ryzyko, że pojawi się na niej przejezdny kierowca, było doprawdy znikome. Miejscowa dzieciarnia mogła beztrosko dokazywać na ulicy.
– Jazda! – Michał ustawił sanki pierwszy. Zaraz za nim swoje przygotowywał Piotrek. Luiza spod zmarszczonych brwi lustrowała pokrytą bielą wstęgę położonej w dole ulicy.
– To naprawdę szczęśliwie, że z hydrantu nadal cieknie woda – stwierdziła. – Takiej ślizgawki nie ma nikt w całym mieście!
– Powiedz to doktorowi Jarząbkowi – prychnął Michał. – Wysiadł z auta, nogi mu się rozjechały, że prawie szpagat by zrobił, jak ten karateka z filmu, co ostatnio z wypożyczalni przyniosłem. Tak plasnęło o lód, że echo po ulicy poszło. Widziałem go rano, okrakiem chodzi.
– Doktorowa w Magdalence mówiła, że ma zadek obity jak jabłko. I że początkowo to strasznie jęczał z bólu, ale trzy razy dziennie smaruje mu te siniaki maścią z żywo… no… – Luiza przymknęła oczy, próbując przypomnieć sobie nazwę – …żywokostu i niby dalej jęczy, ale z zadowolenia – dodała z dumą.
– Nie rozumiem. – Piotrek zmarszczył brwi. – Jak może być zadowolony, skoro jęczy? I po co jęczy, skoro jest zadowolony? Lepiej by się pośmiał albo coś… Doktor jest strasznie dziwny, nie?
– To nie jest zwykły doktor, to dentysta – uściślił Michał, a dzieci spojrzały po sobie. – To nawet gorsze od psychiatry. Byłem u niego zakładać plombę, nazwał mojego zęba Michasiem i cały czas z nim gadał. Mówię wam, bolący tyłek to najmniejszy problem doktorka… – podkreślił, kręcąc przy skroni charakterystyczne kółka. – Poza tym jakby ci smarowali dupsko maścią z żywych kości, też byś nie wiedział, co robić.
– Z żywych kości? – Piotrek skrzywił się z obrzydzeniem. – Fuj!
– No… Ale dość gadania, jedziemy?
– Jedziemy! – odkrzyknęli chórem.
I pojechali!
Michał odepchnął się stopami od zaściełanego miękkim śniegiem zbocza i sanki pomknęły znajomym torem. Początkowo sunęły nieśmiało, jakby się wstydziły rzucić w beztroską zabawę, ale już po chwili podbite wypolerowaną lśniącą stalą płozy złapały ślizg i nabrały prędkości. W ułamku chwili pokonały wzniesienie, przed ulicą lekko wzbiły się w powietrze, potem z głośnym hukiem wylądowały na lodowym podłożu i z chrzęstem pomknęły dalej, aż dotarły do drugiego końca jezdni i zatrzymały się dopiero na miękkiej stercie żwiru. Z rosnących przy poboczu drzew opadła czapa śniegu, miękko lądując na głowie chłopca. Ten roześmiał się w głos, otrząsnął lekko, po czym odwrócił się ku górce i skinął ręką na towarzyszy.
– Jazda! – wrzasnął.
– Jazda! – powtórzył Piotrek, rozpędzając sanki.
Luiza ustawiła się za kolegami. Obejrzała się na brodzącego w śniegu Tomusia. Malec z zachwyconą miną ssał mokrą rękawiczkę. Jego nos przypominał czerwoną latarnię!
– No chodź, wsiadaj – ulitowała się nad nim i wskazała palcem na swoje sanki. Tomusiowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Z radości klasnął w dłonie i od razu poderwał się na równe nogi. Zgrabnie przedzierał się przez zaspę. Dół jego ocieplanych spodni oblepił śnieg, a czapka zsunęła mu się na jedno oko. Luiza pomogła chłopcu usadowić się na sankach i troskliwie objęła go od tyłu ramionami. Natychmiast zaczął podrygiwać, domagając się zjazdu. – Siedź spokojnie, bąblu! – skarciła go łagodnie, zapominając, że jest starsza od niego o zaledwie sześć lat i jeszcze niedawno sama zjadała grudki śniegu przyklejone do wełnianych rękawiczek. Obejrzała się na Franka ponaglająco. – Musisz nas popchnąć!
Chłopak – zadowolony, że ktoś zdjął z niego obowiązek zjeżdżania z młodszym bratem – skwapliwie spełnił żądanie koleżanki i po chwili Luiza z Tomusiem śmignęli w dół zbocza, wydając z siebie zgodny pisk zachwytu. Gdy płozy uderzyły o lód, dziewczynka jeszcze mocniej przytuliła przedszkolaka. Sanki wylądowały w ośnieżonej kupie żwiru, a zachwycony maluch aż podskoczył na siedzisku.
– Jeszcze, jeszcze!
– Zaraz…! Każdy po kolei – studziła jego zapał Luiza. – Jeszcze Franek. I wtedy znów wszyscy wdrapiemy się na górkę!
– Ale super! – zawył z uciechy Franek, gdy dołączył do reszty przyjaciół. – Nasza górka jest najlepsza na świecie i dobrze się stało, że tamci ze starszych klas z nami nie przyszli. Zrobiłby się straszny tłok i… zamieszanie. Nie lubię zamieszania – wyrzucał z siebie słowa w asyście obłoczków oddechu. – Na Pogodnej jest fajnie, bo… jest tu właśnie tak, jak jest – zaśmiał się.
– Nawet jeśli to najbrzydsza ulica w mieście! – dorzucił Michał.
– Nie najbrzydsza – zaprotestowała Luiza – tylko….
– Zaniedbana – dokończył za nią Michał i pacnął w dziewczynkę pospiesznie ulepioną kulą. Śnieg okazał się zbyt sypki i kulka rozpadła się, oblepiając ich twarze bielutkimi drobinami. – Wiem, wiem. Nawet w „Tygodniku Miejskim” o tym pisano. Niegdyś znakomita, dziś zaniedbana i zapomniana. Ulica przemijających budynków i ludzi. – Wykrzywił usta w grymasie. – Na Pogodnej nikt nie rozwiesza światełek ani lampionów, nie ustawia szopki. Tutaj nawet święta są jakieś takie… ponure.
– Nieprawda! – zaprotestowała Luiza. – Panna Zuzanna zawsze wiesza w oknie pasmanterii czapeczki Mikołaja. Co roku dzierga nową na szydełku. Obiecała, że mnie nauczy… A w Magdalence jest przystrojona witryna. My z mamą wystawiamy w kuchennym oknie tekturową szopkę. Doktor Jarząbek z kolei przed świętami chodzi po gabinecie w tej swojej zabawnej czapce i sztucznej brodzie i rozśmiesza dzieciaki…
– Nie wiem, czy rozśmieszyłaby mnie sztuczna broda, gdyby grzebał wiertłem w moich zębach. – Pawłem wstrząsnął dreszcz. – A to, o czym mówisz, i tak nie ma wielkiego znaczenia. Gdzie indziej święta naprawdę są… – urwał i poruszył szczęką, szukając odpowiedniego słowa – …weselsze. U nas to nawet… ten… – urwał i zerknął nerwowo na brata – …nie ma pod choinką prezentów.
– Och, serio? – Luizie zrzedła mina.
– Coś tam jest… – wtrącił Michał, rumieniąc się po czubki uszu. – Ale raczej drobiazgi.
– No takie duperele. Czekolada. Skarpetki od tej czy tamtej ciotki. Albo szaliki robione na drutach, zwykle w obciachowych kolorach i wzorkach – uściślił Piotrek.
– U nas podobnie – dodał Franek i posmutniał. – A w tym roku to i tego pewnie nie będzie, bo tata stracił pracę. I jak na razie nie ma widoku na nową. Mama mówi, że te święta będą chude.
– Kurczę… – Luiza zmieszana zaszurała stopą w śniegu. – Moja mama często powtarza, że w święta najważniejsze nie są podarki ani ozdoby, ale to, że jesteśmy razem, zdrowi i najedzeni. – Umilkła spłoszona, uświadamiając sobie, że być może w domu przyjaciół nie będą nawet takie. Rozejrzała się po ulicy. Minęła już druga po południu i usytuowana u stóp wzgórza Pogodna powoli zmieniała kolory, pogrążając się w popołudniowym półmroku. Nad dachami kamienic wisiała chmurka sinego dymu, w oknach zabłysły pierwsze światła. W jednym nawet mignęło coś kolorowego, może ktoś przystroił już choinkę? – Mam pomysł… – powiedziała, przeciągając słowa. – A gdybyśmy tak sami przystroili ulicę na święta?
– Czym? – zapytał nieufnie Michał. – Nie mamy ozdób. Ani światełek. W mieście ludzie obwieszają domy i sklepy tysiącem kolorowych lampek. Nawet gdybyśmy takie mieli, to skąd weźmiemy prąd?
– Nie potrzebujemy światełek. Ozdobimy Pogodną tym, czego mamy w domu mnóstwo!
– Czyli?
– Szalikami! – Luiza zaśmiała się dźwięcznie. – Szalikami w obciachowych kolorach i wzorkach – uściśliła, przedrzeźniając kolegę. – Owiniemy nimi pnie drzew rosnących wzdłuż ulicy! Może jej to nie rozświetli, ale na pewno zrobi się tu weselej i bardziej kolorowo! Co wy na to?
Chłopcy wymienili spojrzenia.
– No zgódźcie się! Będzie fajnie! – nalegała dziewczynka.
– Oj, Luiza… ty to masz pomysły. – Michał pokręcił głową rozbawiony. – No, ale w sumie czemu nie? Ale będzie heca, gdy dorośli zobaczą te wszystkie opatulone drzewa!
Dzieci pospieszyły do domów, a po chwili wyległy na ulicę z naręczami włóczkowych szalików we wszystkich kolorach tęczy. Czego tam nie było! Krótkie i tak długie, że można się było nimi okręcić parę razy! Grube i cieniutkie, dziergane z kordonka na szydełku. W czerwono-żółte pasy albo zielono-fioletowe esy-floresy. A jeden – ten bordowy, który spodobał się Luizie – haftowany w srebrne listki. Prawdziwy szalikowy kufer skarbów!
Dzieci biegały z tymi barwnymi wstęgami od drzewa do drzewa, okręcały się nimi, supłały je, drapowały, a ponura ulica Pogodna weselała w oczach. Na koniec przystanęły zmachane pod sklepem z artykułami żelaznymi i podziwiały swoje dzieło pałającymi radością oczami.
– Może trochę dziwacznie, ale za to radośnie! – Luiza zaśmiała się w głos.
– I wiecie co? Mam przeczucie, że to naprawdę będą fajne święta – dorzucił Piotrek. – Białe i… – zawiesił na chwilę głos, po czym dodał: – Super się będzie ganiać wśród tych drzew, no nie?
– I olać prezenty. Niech sobie je wezmą tacy, co nie mają szalikowej ulicy! – parsknął Michał.
– Olać prezenty! – Franek wojowniczo wzniósł w powietrze zaciśniętą pięść. – Niech żyją szaliki!
– Ja chcę plezenty! – zawył Tomuś, o którym wszyscy zapomnieli. – I jeszcze kupę!
Dzieciaki hurmem pobiegły z młodym w stronę kamienicy. Żadne z nich nie zauważyło, że ich rozmowie ktoś się przysłuchiwał, ktoś skryty w cieniu jednego z przybranych drzew. Osoba ta uśmiechnęła się nieco smutno, zamyśliła, a potem pokiwała głową i zatarła dłonie z zadowoleniem, jakby właśnie wpadła na wyśmienity pomysł i zamierzała niezwłocznie przystąpić do jego realizacji.
W wigilijną noc nad Pogodną szalała śnieżyca. Biały puch szczodrze okrył nadgryzione zębem czasu budynki, drzewa, płoty i górkę saneczkową. Zasłonił ślizgawkę powstałą w wyniku przecieku hydrantu, starą studnię na skwerku i stertę gruzu przy końcu uliczki. Oprószył też kolorowe szaliki zdobiące drzewa i kiedy Luiza podbiegła do okna, by jak co dzień rano je podziwiać, wykrzywiła buzię w grymasie żalu.
– Nic nie widać! – poskarżyła się mamie, która właśnie odgrzewała na śniadanie pierogi pozostałe z wieczerzy wigilijnej. Zrobiło jej się smutno, przecież tak się starali, by ulica wyglądała ładniej! I bardzo lubiła przyglądać się, jak końce włóczkowych szalików powiewają na zimowym wietrze hulającym po Pogodnej. Nagle wpadła na pomysł. – Pobiegnę na chwilkę na dół, mamusiu! – zawołała, łapiąc za niewielką zmiotkę ze sztywnym włosiem. – Omiotę nasze drzewa ze śniegu!
– Tylko czapkę dobrze na uszy naciągnij! – upomniała mama.
Luiza westchnęła, nie lubiła czapek, ale tym razem szkoda jej było czasu na dyskusje, włożyła uszankę, zasłoniła się kapturem, szyję okręciła szalikiem i w rozpiętej kurtce i wsuniętych na bose stopy kozakach ruszyła do drzwi. Na schodach uderzył w nią chłodny podmuch, zadrżała i szybko zapięła okrycie, a potem bez zwłoki podążyła do najbliższego drzewa. Nagle stanęła jak wryta. Na widok leżącej u jego stóp kolorowej paczki przewiązanej kokardą przetarła oczy ze zdumienia.
Co to takiego? Czyżby jakiś przechodzień albo – co bardziej prawdopodobne – mieszkaniec ulicy pogubił świąteczne sprawunki? Dziewczynka przykucnęła i objęła pakunek dłońmi. Przyjemnie zaszeleścił pod jej palcami. Luiza poczuła cierpkawy aromat pomarańczy i głośno przełknęła ślinę. Chwilowo zapomniała o zmiotce ze sztywnym włosiem, śniegu i zdobiących przydrożne klony szalikach.
Wyprostowała się i rozejrzała w nadziei, że jakaś wskazówka naprowadzi ją na to, komu zwrócić kolorową zgubę. I wtedy dostrzegła barwną paczkę spoczywającą u stóp kolejnego drzewa. A dalej następną i jeszcze jedną, i jeszcze…
– O rany! Pogodną odwiedził święty Mikołaj… – szepnęła z przejęciem dziewczynka. – Przyniósł prezenty, ale zamiast poukładać je pod choinkami w naszych domach, pozostawił je pod szalikowymi drzewami! Ja cię kręcę…
Luiza, śmiejąc się perliście, biegała od drzewa do drzewa, oglądała kolorowe paczki jedną po drugiej i na głos odczytywała imiona wykaligrafowane na wiszących na cienkich wstążkach kartonikach. Jej harce szybko zwróciły uwagę mieszkańców i po chwili na ulicę wyległy pozostałe dzieci. Nie tylko najbliżsi przyjaciele dziewczynki, ale również ich rodzeństwo i inne maluchy z Pogodnej, a także co niektórzy dorośli. Dzieciarnia przy głośnych piskach radości odpakowywała prezenty, a zbici w ciasne grupki rodzice i dziadkowie szeptali między sobą, usiłując dociec, kto i co też się za tym kryje. Skąd prezenty znalazły się pod przystrojonymi w szaliki drzewami?
– Może to jakaś akcja miejska? – dało się słyszeć.
– Niemożliwe!
– A może to po prostu… święty Mikołaj? – zapytała nieśmiało mama Luizy i wtedy wszyscy naraz zanieśli się śmiechem.
Przebiegająca obok dziewczynka poprawiła opadającą na oczy czapkę i zmierzyła dorosłych karcącym spojrzeniem.
– Oczywiście, że to święty Mikołaj. Ale nie taki zwykły, zwyczajny, jak u wszystkich! To nasz Mikołaj. Mikołaj z ulicy Pogodnej!
Dorosłych rozbawiła twarda postawa dziewczynki i jej wiara w magiczną moc Gwiazdki i kolorowych szalików.
I tylko jedna spośród zebranych pod drzewem osób uśmiechała się z czystej radości, pojmując, ile szczęścia wlała w dziecięce serca. Zamyślona spojrzała w głąb ulicy, gdzie między oprószonymi śniegiem drzewami ganiały rozgorączkowane maluchy, niecierpliwie rozrywając szeleszczące paczki, napychając buzie cukierkami i czekoladą, tuląc do piersi pluszowe zwierzątka i gumowe piłki… I w głębi duszy złożyła sobie obietnicę, że dopóki starczy jej sił, dopilnuje, by święty z brodą nie zapominał o ulicy Pogodnej…
Ciąg dalszy w wersji pełnej