- promocja
Milczenie jest srebrem - ebook
Milczenie jest srebrem - ebook
Jest 19 marca 1986. Proboszcz parafii archikatedralnej w Gnieźnie dokonuje dramatycznego odkrycia. Ktoś ukradł srebrną figurę św. Wojciecha z sarkofagu za ołtarzem głównym katedry. W katedrze trwa właśnie remont, wewnątrz są rusztowania, dlatego sprawcy, którzy weszli do środka przez okno, mogli bez przeszkód zejść na dół i dostać się do posągu. Śledztwo przejmuje zespół majora Marcinkowskiego. Oficerowie z Poznania jadą do Gniezna. Teofil Olkiewicz natychmiast rozpoczyna obserwację miejscowego półświatka. Wraz z Mirosławem Brodziakiem rozpracowują też grupę studentów, którzy zajmują się przemytem srebra legalnie kupowanego w Polsce i sprzedawanego pięć razy drożej w NRD. Tymczasem śledztwo utkwiło w martwym punkcie, a władze milicyjne i co gorsza także partyjne oczekują jak najszybszych efektów. W tej sytuacji Brodziak zwraca się o pomoc do Grubego Rycha. Ten rozpuszcza wici w półświatku. Na efekty nie trzeba długo czekać. Sygnał przychodzi od zaprzyjaźnionego cinkciarza z Gdańska. Ktoś przetapia srebro w garażu przy ulicy Dąbrowszczaków. Ekipa Marcinkowskiego natychmiast rusza nad morze.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0729-0 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poznań
Wtorek, 11 marca 1986 r.
Godzina 3.44
– Niech no tylko ta zdzira wpadnie mi w łapy, to rozedrę ją na kawałki – powiedziała Marlena, robiąc przy tym taką minę, jakby za chwilę miała się rzucić z pazurami na kompletnie niewinnego pana Wiecha, który siedział za swoim szatniarskim kontuarem z papierosem Caro w ustach.
– A bo to się co stało? – zapytał szatniarz obojętnym, wypranym z energii i emocji tonem. Kto by się tam ekscytował problemami jakiejś kurwy o czwartej nad ranem. O tej porze to człowiek chce już zamknąć interes i iść spać do domu, a ta tu, zamiast mielić ozorem, mogłaby dać człowiekowi pracy spokój.
– Podprowadziła mi, szmata, dewizowego gościa. Wyszłam się tylko podmalować do kibla, a jak wróciłam, to ani jej, ani jego już przy stoliku nie było.
– No, będzie z pięć minut, jak wychodzili – rzucił obojętnie Wiechu i wypuścił kulturalnie dym nosem, a nie gębą jak byle robol.
– Zapierdolę, jak ją dopadnę. Pół nocy w dupie. I gdzie ja teraz kogo znajdę?
– A na sali to ile jeszcze gości? – zainteresował się szatniarz, chociaż wiedział, że niezbyt dużo, bo na haczykach wisiało ledwie sześć płaszczy.
– Sami szmaciarze i gołodupcy! – Machnęła ręką ze złością. Wszystko miejscowi frajerzy. Żadnego dewizowca.
– No to możesz mnie obsłużyć, jak ci się nic lepszego nie trafi, he, he, he! – zarechotał zadowolony z żartu. Ona spojrzała na niego jak na mielonego kotleta w barze PKP. Nie musiała mu nawet wyjaśniać, bo i tak dobrze wiedział, że to nie ta liga. Mimo że szatniarz w takiej knajpie z dancingiem jak Adria to był ktoś. Tu każdy człowiek z obsługi zarabiał grubą forsę na zagraniczniakach, a w szatni dodatkowo goście mogli nielegalnie, za to całkiem bezpiecznie, wymienić swoje dolary albo zachodnie marki na złotówki po bardzo korzystnym kursie. Dlatego ajent szatni w tym lokalu był człowiekiem ponadprzeciętnie majętnym. Szatniarz, ale nie teść szatniarza, który przychodził zastępować go dwie godziny przed zamknięciem lokalu, gdy zięć wracał do domu swoim nowiutkim małym fiatem z kieszenią wypchaną poważnym walutowym utargiem. Pan Wiechu, emerytowany pracownik ZNTK, dorabiał sobie w ten sposób do skromnej emerytury, zgarniając do swojej kieszeni cały utarg z numerków, które oddawali wychodzący z knajpy goście w trakcie jego krótkiego dyżuru, i z opłaty za ubikację. Ale dziś nie za dużo zarobił. W poniedziałki zawsze był tu kiepski ruch. Dotąd wyszło zaledwie kilkanaście osób i jeszcze sześć miało wyjść. Jednak szansa, że ktoś pójdzie się wysikać, malała z każdą minutą, bo za kwadrans restaurację zamykano. Z tego dzisiejszego utargu nie miałby nawet na taksówkę, a co dopiero na zapłacenie takiej luksusowej kurwie jak Marlena.
– Goń się pan – warknęła, a potem się roześmiała, ale nie z pogardą, a raczej doceniając dobry żart. – Jak pan będziesz mieć sto baksów na zbyciu, to czemu nie – powiedziała z uśmiechem i ruszyła w kierunku ubikacji.
A niech sika na zdrowie, pomyślał szatniarz, który już doliczał do swojego dzisiejszego urobku kolejne dziesięć złotych. Spojrzał na zgrabne nogi w szpilkach i smakowicie wyglądający tyłek w obcisłej, krótkiej, czarnej spódniczce. Lubił takie filigranowe blondyneczki. Lubił w sensie patrzenia, bo nie w jakimkolwiek innym. Jego żona też kiedyś taka była, choć z gęby znacznie brzydsza, przypomniał sobie dawne czasy. To było jakieś czterdzieści lat temu, ale jak zaczęła żreć zaraz po ślubie, to w kilka lat miał już w domu babę dwa razy cięższą od tej, którą brał za żonę. Tak zostało do dziś, więc tyle jego, że tu choć napatrzy się na te zgrabne kurewki.
Marlena weszła do damskiej ubikacji i stanęła przed lustrem. Spojrzała na swoją twarz i dotknęła niewielkich, ledwo widocznych worków pod oczyma. Zauważyła całkiem niedawno, że gdy za długo jest na nogach, robi się jej taka opuchlizna, ale na szczęście za dnia, gdy była wyspana i odświeżona, po workach nie było śladu. To pewnie znak, że czas zacząć się rozglądać za czymś innym, pomyślała, wcierając delikatnie krem Nivea w skórę pod oczyma. Dobrze wiedziała, że w tym fachu długo już nie pociągnie. Pracowała na dancingach od dziesięciu lat. Zaczęła na piątym roku anglistyki. Nigdy nie myślała, że będzie kiedyś robić w takim biznesie. Początek był taki, że jakiś Szwed ze stoiska na targach, na którym pracowała jako tłumaczka, zaprosił ją na dancing. Było bardzo miło i sympatycznie, bo gość, mimo że już grubo po czterdziestce, był przystojny i elegancki. Na koniec zaproponował, by poszła z nim do hotelu. Mało nie dała mu wtedy w pysk, ale on, widząc jej minę, sięgnął do portfela i wydobył dwa studolarowe banknoty. To były ogromne pieniądze. Jej rodzice, którzy byli nauczycielami, przez miesiąc nie zarabiali nawet jednej trzeciej tego. Poszła z nim. A później już jakoś samo się potoczyło.
Niczego nie żałowała. Robiła przecież to, co chciała. Nie miała nad sobą żadnego szefa, pracowała wtedy, gdy miała na to ochotę, a jeszcze na dodatek zarabiała ogromne pieniądze. Po dwóch latach kupiła sobie za dolary trzypokojowe mieszkanie na Ratajach. Rodzicom wyjaśniła, że pracuje w firmie obsługującej gości targowych, i niewiele minęła się z prawdą. Obsługiwała najlepiej, jak potrafiła, obiecując sobie, że skończy z tym wtedy, gdy odłoży pieniądze na rozpoczęcie własnego biznesu. Miała już na ten cel zebranych ponad dwadzieścia tysięcy dolarów. Dlatego już niedługo będzie mogła zająć się własnym biznesem. A czas zdawał się ku temu coraz bardziej sprzyjający, bo władze pozwalały na tworzenie różnego rodzaju prywatnych inicjatyw. Ona myślała o profesjonalnej agencji modelek, która wynajmowałaby dziewczyny do obsługi targów. Miała w końcu doświadczenie.
Wyciągnęła z torebki chustkę i zaczęła powoli ścierać z policzków nadmiar pudru. Nie musiała już wyglądać szałowo. Nikogo raczej dziś nie oczaruje swoim wyglądem. Trzeba zamawiać taksówkę i jechać do domu odespać noc. Jutro, a właściwie dziś, jest wtorek. Wtorkowe dancingi były zazwyczaj lepsze od tych poniedziałkowych. W poniedziałki zawsze pozwalała sobie na przerwę po sobocie i niedzieli, ale dziś zrobiła wyjątek, bo miała ustawionego klienta. I wszystko poszłoby gładko, gdyby nie ten mały kurwiszon. Już ona wpadnie w jej ręce…
Drzwi do łazienki otworzyły się. Usłyszała za sobą jakiś ruch, ale nie zwróciła na to specjalnej uwagi. Pewnie jedna z tych pijanych lasek, które się zasiedziały w knajpie, przyszła się załatwić albo – nie daj Boże – się wyrzygać. Byle tylko trafiła do kibla, bo pan Wiechu będzie miał dodatkową robotę przed wyjściem.
Przemyła oczy wodą i znów spojrzała w lustro. Za nią stał jakiś mężczyzna.
– To jest toaleta damska – powiedziała ostro. Nie zareagował. Odwróciła się więc szybko, by wskazać mu drogę do wyjścia. Natychmiast obrzuciła go taksującym spojrzeniem. Ubrany był w elegancki garnitur, a pod szyją miał zawiązany modny wąski, niebieski krawat. Uśmiechnął się do niej.
– Drzwi do męskiej są obok. – Wskazała ręką kierunek.
– I’m so sorry, I would like…
– Where are you come from? – zapytała, odwzajemniając uśmiech. Pomyślała, że może jednak ten wieczór nie będzie całkiem stracony.
– From Germany. I’m looking for a nice woman.
– What for?
– For my…
– Two hundred dollars – rzuciła, zauważywszy, że spogląda na nią, oblizując przy tym wargi. Ciekawe jak to się stało, że przez cały wieczór nie zauważyła go na sali? Musiał siedzieć gdzieś w kącie, podczas gdy ona zajmowała się gnojkiem, który zniknął z tą głupią szmatą Elwirą…
Podszedł do niej i chwycił wpół. Poczuła zapach dobrej wody toaletowej. Nie jakiegoś old spice’a, ale markowych perfum o przyjemnym morskim aromacie.
– Do you like me? – zapytała, uśmiechając się profesjonalnie.
– Yes…
Poczuła, że gładzi ją lekko opuszkami palców po szyi.
– I need you now.
– In toilet? – rzuciła zalotnie, ale on widać nie zrozumiał żartu.
Nawet nie odpowiedział. Odwrócił ją, a potem poczuła, jak wkłada jej rękę pod suknię. To jakiś napalony wariat, pomyślała i już chciała mu się wyrwać, ale on najwidoczniej pojął, w czym rzecz. Wydobył z kieszeni plik banknotów i wyciągnął dwie studolarówki. Spojrzała na pieniądze, potem na niego…
Włożyła banknoty do torebki, oparła ręce o umywalkę i wypięła tyłek. Poczuła, jak szybko zdejmuje z niej rajstopy i majtki. Przez chwilę nic się nie działo, tak jakby Niemiec, przypatrując się, oceniał zawartość rozpakowanego towaru. W końcu poczuła, jak w nią wchodzi, ostrożnie i delikatnie, można by nawet powiedzieć – nieśmiało.
Uśmiechnęła się zadowolona. Łatwe dwie stówy jej się trafiły. Dwieście dolarów zarabiała za noc w hotelu, a ten dał jej tyle kasy za szybki numerek w kiblu. Trzeba mu dostarczyć więcej satysfakcji. Zaczęła więc jęczeć z rozkoszy, a on słysząc to, przyśpieszył. Poczuła jego dłonie najpierw na piersiach, a chwilę potem na szyi. Krzyknęła, udając, że wpada w ekstazę. Wtedy uderzył ją w twarz. Krzyknęła znowu, teraz już niczego nie udając. Potężny cios spadł na jej skroń. Mało nie upadła ogłuszona, on jednak wyczuł, że wiotczeje, i chwycił ją mocno wpół. Nim zrozumiała, co się dzieje, uderzył ją po raz trzeci i czwarty. Próbowała krzyczeć, ale lewą ręką złapał ją za twarz, zamykając usta. Był od niej znacznie wyższy i potężniejszy. Bez trudu obrócił ją i przycisnął plecami do ściany, by w końcu unieść w górę, dusząc prawą dłonią jak stalowym imadłem. Czuła, że ogromy ból rozrywa jej szyję i spływa do płuc, które bezskutecznie próbują nabrać powietrza. Nim zapadła się w ciemność, zdążyła jeszcze spojrzeć mu w oczy. Niebieskie oczy, w których widać było dziką satysfakcję.
Pan Wiechu spojrzał w lewo, usłyszawszy jakiś ruch od strony ubikacji. Pomyślał, że to Marlena wreszcie wyszła, załatwiwszy konkretną potrzebę, bo długo jej nie było. Zamiast Marleny zobaczył faceta w garniturze. Gość szedł jakoś dziwnie bokiem i ze spuszczoną głową, ale szatniarz przez moment widział jego twarz, gdy ten przechodził koło kinkietu, którego światło wydobyło jego rysy z korytarzowego półmroku. Dziwne, pomyślał szatniarz, bo nie zauważył, jak mężczyzna wchodził do toalety. Ale mógł tam przecież wejść nawet i dwie godziny wcześniej, gdy przy szatni był większy ruch, i zasnąć na kiblu, jak to się dość często napranym gościom zdarzało.
– Panie, dycha się należy! – zawołał do niego, ale facet, zamiast kulturalnie podejść i zapłacić, chwiejnym krokiem ruszył w kierunku drzwi i po chwili zniknął za nimi.
– Ażeby cię cholera przenajświętsza skręciła od środka! – krzyknął, choć wiedział, że to i tak nic nie da. Nie będzie przecież biegł za szmaciarzem, tym bardziej że z sali nadchodziła już grupka gości. Co tam, na nich odbije sobie stratę. Policzy im podwójnie, za karę za tego gnoja, co nie uiścił opłaty.
– Panie, a do hotelu Merkury to gdzie się idzie? – zapytał bełkotliwie blondyn ze zrudziałym od tytoniu wąsem.
Szatniarz zmierzył go niezbyt przychylnym spojrzeniem. Facet nietutejszy i śpi w Merkurym, to znaczy, że musi robić jakieś lewe interesy, bo normalny człowiek by sobie nie pozwolił na takie luksusy. Przez chwilę nawet pomyślał, żeby mu wskazać kierunek na prawo od wyjścia, czyli przeciwny, ale nie zdążył. Naraz usłyszał głośne przekleństwa dochodzące z ubikacji. Dwaj koledzy blondyna poszli się jeszcze wysikać przed wyjściem, gdy ten odbierał ich płaszcze, i teraz musieli chyba się tam pokłócić, pomyślał Wiechu, podnosząc klapę kontuaru.
– Już ja im dam, cholernikom jednym, wydzierać mordę po nocy! – warknął w stronę blondyna. Ten wzruszył tylko ramionami, robiąc przy tym minę niewiniątka.
– Oni, panie, są spokojni jak Żwirek i Muchomorek…
– Jeszcze lepiej. Znaczy się pedryle – mamrotał Wiechu, idąc w kierunku toalet. W drodze zderzył się z tymi dwoma.
– Panie – krzyknął niższy o okrągłej twarzy i w okularach. – Panie, tam jest … kobieta!
– W męskim? – zdziwił się szatniarz.
– Nie, w damskim.
– A co żeś pan robił w damskim?
– No, ja pomyłkowo…
– To się ciesz, baranie jeden, żeś po pysku od niej nie zainkasował. – Wiechu uśmiechnął się do tej myśli, wyobraziwszy sobie, jak Marlena wali po łbie tego grubasa.
– Ale ona tam leży i nie oddycha. Chyba… nie oddycha – stwierdził niepewnie ten drugi, szczupły i kościsty, w pasiastej marynarce i krawacie w grochy.
Szatniarz spojrzał na niego, a potem na tego drugiego, jakby nie mógł zrozumieć, o czym mówią. Jak to nie oddycha, kiedy jeszcze przed chwilą z nią rozmawiał i ostatnią rzeczą, o jaką można by ją posądzić, było nieoddychanie. Minął gości i wszedł do damskiej toalety. Leżała na podłodze jak szmaciana lalka. Pierwsze, co dostrzegł, to gołe pośladki i opuszczone do kolan majtki i rajstopy. Podszedł i uklęknął przy niej. Chciał sprawdzić, czy oddycha, więc odwrócił leżącą na bok. Wtedy dostrzegł ślady na szyi. Nie było wątpliwości, dziewczyna była martwa, ale na wszelki wypadek jeszcze spróbował nią potrząsnąć. Nie przyniosło to żadnego efektu. I wtedy przypomniał sobie o tych trzech facetach. Wstał więc szybko i ruszył do drzwi. Trzeba ich zatrzymać w knajpie, żeby milicja mogła ich przemaglować. Bo przecież to oni musieli skrzywdzić dziewczynę. Wybiegł do holu, ale po klientach nie było już śladu. Podszedł więc do aparatu telefonicznego wiszącego na ścianie i wykręcił numer 997. Po chwili usłyszał głos dyżurnego oficera…Rozdział I
Poznań
Poniedziałek, 17 marca
Godzina 4.35
Gienas Pietrzak dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że sika na podłogę, a nie do kibla. Poczuł, że ma mokrą stopę, mimo że przed chwilą była całkiem sucha. Spojrzał w dół, ale niewiele mógł dostrzec, bo w pomieszczeniu było ciemno. Ktoś pewnie podpieprzył żarówkę, pomyślał, przeklinając zły los. Ale zaraz zaczął złorzeczyć głośno, gdy zorientował się, że mokra jest też nogawka jego spodni. Cofnął się więc szybko, żeby uniknąć kompletnego przemoczenia. Za późno. Wilgoć w bucie zaczynała być nieprzyjemnie chłodna.
– Kurwa mać! – krzyknął, jakby to mogło w jakiś sposób pomóc. Nic nie mogło pomóc, bo Gienas wpadł po uszy w ciemną i mokrą pułapkę i nie wiedział, jak się z niej wydostać. Co gorsza, nawet się nie orientował, gdzie jest. Bo tak naprawdę do przytomności doprowadziło go dopiero sikanie. A skoro sikał, to musiał być w jakimś kiblu. Bo kulturalny człowiek sika tylko w kiblu, a on przecież był człowiekiem bardzo na poziomie. Chodził codziennie w marynarce i w spodniach zaprasowanych w kant oraz w trzewikach zakupionych na Rynku Łazarskim, przywiezionych z Zachodu. Do tego wszystkiego nie brał do ust jaboli, tak jak większość jego znajomych, ale z win pił tylko półsłodką albo półwytrawną bułgarską sophię. To oczywiście w towarzystwie, bo w chacie, gdy nikt nie widział, chlał już wszystko, co popadło. U siebie w końcu mógł robić, co mu się żywnie podobało… U siebie? – pomyślał Gienas i obrócił się wokół własnej osi. Wyciągnięte do przodu ręce nie natrafiły na żaden opór, za to obrót sprawił, że poczuł zawroty głowy.
– A może ja już nie żyję i umarłem całkowicie? – przyszło mu nagle do głowy. – Jestem w jakiejś ciemności jak między życiem a śmiercią. Może to jest czyściec? Bo jakby to było niebo, tobym leżał na jakiejś chmurce w cieple i patrzył na ludzi z góry. A jakby to było piekło, tobym siedział w jakimś kotle ze smołą i parzył się z każdej strony. Ale tu ani ciepło, ani gorąco, tylko nijak. No, tylko mokro… Uniósł lekko jedną stopę i zaraz znów ją postawił. Coś chlupnęło.
I co ja teraz mam robić? – pomyślał, coraz bardziej zirytowany tą dziwną sytuacją. Jak się jest w czyśćcu, to należy się modlić, żeby duszę wzięli do nieba, przypomniał sobie słowa księdza, do którego chodził na lekcje religii dawno temu, jeszcze w szkole podstawowej. W tej sytuacji to właściwie na wszelki wypadek trzeba by odmówić pacierz, ale jak tu w to mokre klękać. Zaraz by sobie portki pomoczył… Zaraz, portki? Czy człowieka biorą do czyśćca czy do piekła w portkach? Człowiek tam idzie nago. To znaczy dusza musi być naga. A on jest w spodniach i swetrze, i podkoszulku. Dotknął brzucha. Sweter był na miejscu. Zjechał ręką niżej i spodnie też były, tyle że nieprzyjemnie mokre w kroku. To znaczy, że ja jednakowoż żyję, odetchnął z ulgą. No, a skoro żyję, to trzeba by się wydostać z tej cholernej ciemnicy.
– Ludzie! Ludzie, pomocy! – zawołał najgłośniej, jak potrafił, jednak odpowiedziała mu tylko cisza. Ale Gienas nie był z tych, co zbyt łatwo się poddają. – Ludzie, ratunku, ludzieee!
Naraz usłyszał jakiś ruch gdzieś na górze nad swoją głową. Nasłuchiwał przez moment. Tak, było słychać kroki.
– Ludzie, tutaj jestem, na dole! – zawołał, żeby dać znać tym, którzy mogli przyjść mu z pomocą.
Kroki ucichły.
– Kto tam? – zawołał jakiś zachrypnięty głos.
– To ja.
– Jaki, kurwa, ja?
– Gienas.
Nastąpiła chwila ciszy, tak jakby właściciel zachrypniętego głosu musiał zebrać myśli.
– Jaki, kurwa, Gienas?
– Gienas Pietrzak z Łazarza.
Znów cisza.
– Gienas Pietrzak z Łazarza? Z ulicy Kanałowej?
– Łe no, pewnie, że z Kanałowej.
– A co ty robisz pod podłogą?
– Nie wiem.
– Aha. A jak żeś tam wlazł?
– Nie mam, do cholery, pojęcia.
– To ja zaraz poszukam jakiegoś wejścia do piwnicy.
– A ty kto żeś jest? – zapytał Gienas.
– Jak, kurwa, kto? Twój szwagier rodzony, Roman Walczak z Kanałowej na Łazarzu.
– Roman, to ty?
– Ja, kurwa.
– Roman, a gdzie my są, do cholery?
– Nie wiem, ale tak jakby w kościele. A ty jak żeś tam wlazł pod podłogę?
– A skąd ja to mam wiedzieć?
Jak to w kościele? Zaczął się intensywnie zastanawiać. Może przez to wino, które wczoraj wypili. Jakieś mocne było. Właśnie, nic nie pamiętał oprócz wina. Przypomniał sobie, że pił je ze szwagrem. Tylko gdzie? W kościele? Jaki kościół, do cholery? Nie chodził tam od lat, ale nie żeby był niewierzący. Co to, to nie. Jak najbardziej był wierzący, tylko niepraktykujący z powodu braku czasu oraz słabej oferty kulturalnej i małej atrakcyjności niedzielnych nabożeństw. Już dawno doszedł bowiem do wniosku, że na mszy nie dzieje się nic ciekawego, a skoro ciągle jest to samo, więc przedstawienie do dupy. No, a poza tym nie będzie za swoje pieniądze, rzucane na tacę, słuchał, jak co tydzień ksiądz wymyśla mu i tym wszystkim, którzy przyszli na mszę, od grzeszników. Jako człowiek świadomy przemian społeczno-gospodarczych, jakie następują w ludowej ojczyźnie, nie mógł przecież pochylać się przed ołtarzem, uderzać w pierś i brać na siebie jakieś winy, podczas gdy przez całe swoje dorosłe życie udowadniał, że jest całkowicie bez skazy. Nawet nie dalej jak tydzień temu był na przesłuchaniu w samej komendzie miejskiej w związku z serią skoków na sklepy spożywcze na Łazarzu. Tam już od samych drzwi oświadczył oficerowi prowadzącemu śledztwo, że jest całkowicie niewinny i nie da się wrobić w kradzieże słoików musztardy, bo to nie jego asortyment. Milicjant przyznał, że doskonale wie, że Gienas jest z wyższej klasy złodziejskiej i gówien do ręki nie bierze, ale przesłuchanie ma charakter rutynowy, mający zawęzić krąg osób podejrzanych, i on nic na to nie może poradzić, bo przepytuje cały element z półświatka.
Więc Gienas się wkurzył, bo tracił tu swój niezwykle cenny czas na jakieś pierdoły, podczas gdy tyle wyzwań czekało. Jak choćby to najnowsze, i ponoć wielce opłacalne, w kościele. Zaraz, zaraz – kościół, przypomniał sobie nagle i wtedy doznał olśnienia.
Jakieś dwa tygodnie temu przyszedł do niego pewien człowiek. Facet był elegancko ubrany w czarną lotniczą kurtkę ze skóry i do tego miał jeszcze czerwony szalik. Przysłał go Antek Trybała, z którym Gienas spędził dwa lata pod celą we Wronkach, wsadzony tam całkowicie niewinnie i przez przypadek. Ten gość właśnie zaproponował mu niesłychanie prosty i łatwy do przeprowadzenia interes. Facet zajmował się skupem srebra. Ale nie interesowały go jakieś duperele w postaci łańcuszków czy pierścionków. Widać było, że nie jest detalistą. Skupował srebro na kilogramy. I dlatego szukał kogoś, kto by mu mógł załatwić większą partię w miarę szybko i bez większych kłopotów. Gienas oczywiście mógł, choć na razie nie wiedział skąd. Ale to nie był problem dla tego faceta. Widząc intensywny proces myślowy na twarzy Gienasa, natychmiast mu podpowiedział:
– Kościół, bracie, kościół to prawdziwa kopalnia srebra.
I Gienas natychmiast zrozumiał, w czym rzecz. Kościoły to miejsca, w których srebra jest pod dostatkiem, trzeba tylko wejść i zabrać. Bo te budynki miały jedną niewątpliwą zaletę: w nocy nikt ich nie pilnował.
Na pierwszy ogień poszedł kościół na Żydowskiej niedaleko Starego Rynku. Był niewielki i jak się Gienasowi zdawało, łatwo dostępny. Tydzień temu poszedł tam na niedzielną mszę razem ze swoim szwagrem. Nie usiedli jednak obok siebie. Każdy zajął miejsce w innej ławce, jeden z przodu, drugi z tyłu, tak aby mieć lepszy ogląd sytuacji. Po mszy poszli na piwo do baru na Wrocławską, żeby podzielić się spokojnie swoimi obserwacjami. Zauważyli od razu, że w kościele wiszą dwie grube ramy ze srebrnymi sercami, nogami i rękami, takie, jakie wdzięczni kalecy oddawali kościołowi za cudowne uleczenie. Gienas policzył wszystkie te przedmioty i wyszło mu, że z jednego skoku mogą wynieść co najmniej kilo srebra. Zdziwił się, że wcześniej sam na to nie wpadł. Prawdziwy majątek miał zawsze na wyciągnięcie ręki i tego nie dostrzegał. Teraz w końcu bielmo spadło mu z oczu.
W poniedziałek weszli do kościoła koło południa z drabiną i w roboczych ubraniach. Nikt się nimi nie zainteresował, choć wewnątrz modliło się kilka staruszek. Najpierw zdjęli jeden obraz, potem drugi, zanieśli je za ołtarz i tam wydobyli zza szkła całe srebro. Ta operacja zajęła im najwyżej dziesięć minut, a efekt okazał się nadspodziewany. Nie kilogram, ale prawie dwa kilo srebra wynieśli w roboczych torbach.
Rozochoceni łatwością pierwszego skoku, postanowili powtórzyć sukces. Tym razem zakradli się wieczorem do kościoła na Matejki. Tuż przed zamknięciem ukryli się za drzwiami prowadzącymi na dzwonnicę. Gdy wejście do świątyni zostało zamknięte, wyszli z ukrycia i zaczęli przetrząsać wnętrze. Szybko uporali się ze srebrem z wotywnych obrazów, pakując je do swoich toreb. Dodatkowo zabrali jeszcze cztery srebrne lichtarze i dwa kielichy mszalne. I pewnie odnieśliby kolejny sukces, bo trasę odwrotu mieli dobrze opracowaną i przygotowaną – chcieli wydostać się przez niewielkie okienko w zakrystii – gdyby nie przypadek. Gienas otworzył jeszcze na koniec kilka szafek. Tak po prostu, bo liczył, że może coś się tam znajdzie. Znalazło się. Piętnaście butelek wina mszalnego, stojących w trzech równych rządkach. I jak tu było nie skorzystać z takiej okazji. Najpierw szybko wypili jedno wino i już chcieli wychodzić, ale szkoda im się zrobiło pozostałych. No to otworzyli drugie, później trzecie… I wtedy Gienas obudził się, sikając sobie po własnej nogawce.
W ciemność wbił się snop światła z latarki.
– Jest tam kto? – zapytał jakiś głos.
– No, ja jestem – powiedział Gienas, mrużąc oczy. – Pomóż mi, Roman, stąd wyleźć.
– Ja ci, kurwa, zaraz pomogę – odpowiedział głos, który wcale nie należał do szwagra. – O, przepraszam księdza, ale…
– Nic nie szkodzi, synu, nic nie szkodzi.
– Wyłaź, gnoju, ale już!
Gienas milczał przez chwilę, nie wiedząc, co ma zrobić. Jednak głos nie dał mu większego wyboru.
– Wyłaź, szczurze piwniczny, bo jak nie, to zaraz wrzucę tam granat dymny i już po tobie. Zadusisz się własnymi rzygami.
– Ależ panowie, tak nie można, przecież to dom boży.
– To niech mu ksiądz sam przemówi do rozsądku.
– Wyjdźże, człowieku! – zawołał ksiądz. – Bo jak nie, to milicja cię zagazuje. Matko Przenajświętsza módl się za tym nieszczęśnikiem i odpuść mu jego winy…
– Nie gazujcie, wyłażę! – krzyknął zrezygnowany Gienas. – Ino mi tu poświećcie, bo nic nie widzę.
Poświecili i wylazł. Wyszedłszy z podziemnej krypty, rozejrzał się wokół. Był w tej samej zakrystii, w której ze szwagrem pili wino mszalne. Rząd pustych butelek stojących na stole mówił sam za siebie. Wypili wszystko, co się dało wypić. Co tam, pomyślał Gienas, wyciągając obie dłonie, na których wąsaty sierżant milicji natychmiast zacisnął mu obręcze kajdanek. Przynajmniej człowiek się przekonał, jak smakuje to wino mszalne. Całkiem niezłe, ino sucho po nim w gardle i łeb boli jak cholera, pomyślał. Spojrzał ze współczuciem na księdza, który stał przy stole z dłońmi złożonymi jak do modlitwy. On przecież musiał to pić codziennie.
– Ciężką ma ksiądz robotę – powiedział, wskazując na puste flaszki. Siedzący na krześle pod ścianą szwagier, z kajdankami na rękach, pokiwał głową. On dobrze rozumiał, o czym mówi Gienas.
Godz. 9.15
Chorąży Teofil Olkiewicz, okrągłolicy brunet, który łysinę na głowie przykrywał zaczeską na pożyczkę, siedział wygodnie w głębokim fotelu obitym gustownym brązowym materiałem z tworzywa sztucznego imitującym naturalną skórę. Obok niego stała szklanka prawdziwej kawy, którą przed chwilą zaparzyła specjalnie dla Teosia pani Krysia, sekretarka komendanta wojewódzkiego. Szklanka stała na ławie przykrytej szklaną taflą, która przyciskała do blatu wzorzysty kilim łowicki z Cepelii. W ten sposób serweta nie brudziła się, a i rozlaną kawę łatwiej było zetrzeć ze szkła niż z obrusu. Po drugiej stronie ławy był identyczny fotel. Na nim siedział Alfred Marcinkowski, szczupły trzydziestoletni blondyn z równo przyciętym wąsem, który mimo młodego wieku już dosłużył się stopnia majora. Obok niego nie było kawy, ale szklanka wody mineralnej z gazem. Fred wypił już dzisiaj dwie kawy i dlatego odmówił pani Krysi, gdy ta zaproponowała, że i jemu zaparzy. A Teofil nie odmówił, choć w ogóle nie pił kawy. Czuł się onieśmielony tą wizytą i głupio mu było wybrzydzać. Co tam, jak nie ma nic innego, to się wypije, chciał powiedzieć, ale na szczęście w ostatniej chwili ugryzł się w język. Bo diabli wiedzą, co taka baba by sobie mogła pomyśleć? Może, że z niego jest jakiś pijak i jeszcze nakablowałaby komendantowi. Całe szczęście, że człowiek obyty i kulturalny potrafi się zachować, pochwalił samego siebie Olkiewicz.
Z radia stojącego na parapecie płynęły spokojne takty piosenki Kocham cię, kochanie moje i Teosiowi wydało się przez chwilę, że piosenkarka Kora śpiewa specjalnie dla niego. Czuł się dziś taki ważny. Sam komendant wojewódzki chciał go widzieć. Dlatego rano założył swój najlepszy granatowy garnitur, który udało się zakupić jeszcze w siedemdziesiątym drugim roku w domu handlowym Alfa przy ulicy Czerwonej Armii. Właściwie to wybrała i kupiła żona, a jego rola ograniczyła się tylko do przymierzenia i pomarudzenia na temat trochę zbyt awangardowego kroju. Nawet i dzisiaj, po tylu latach, te szerokie nogawki u spodni wydawały mu się jakby za nowoczesne, ale w końcu trzeba iść z duchem czasu. No i okazało się, że Jadwiga miała rację, bo teraz garnitur, choć odrobinę zbyt ekstrawagancki, był jak znalazł na tę specjalną okazję. Nie mógł przecież iść do komendanta jak zwykły łachmyta w tym, w czym chodził do roboty na co dzień. Buty też miał porządne – włoskie z pierwszorzędnej skóry, a nie z jakiegoś skóropodobnego paskudztwa. Kupił je na Łazarzu w tym samym czasie co garnitur i dotąd miał je na nogach może ze trzy razy. Nie były wcale zniszczone, a dzisiaj specjalnie na tę służbową okazję elegancko odpastowane. Czyścił je wczoraj prawie godzinę, tak że na upartego można się było w nich nawet przejrzeć. Zdziwił się tylko, że choć nienoszone, to jednak trochę go uwierały w pięty, a pamiętał doskonale, że gdy ostatnim razem, jakieś sześć lat temu, je zakładał, na ślub bratanka żony, pasowały jak ulał. Przesiedział w nich przez całą noc przy weselnym stole i wcale go nie obtarły. A dziś ledwie przyszedł do komendy, poczuł, że go cisną. No, ale pal licho obtarte giry, myślał Teofil, w końcu nie co dzień dostaje się nagrodę pieniężną za wzorową służbę i wniosek o awans na podporucznika. Że będzie jakaś nagroda za śledztwo, które właśnie się zakończyło schwytaniem przestępcy i mordercy, to Olkiewicz nawet się spodziewał, bo w końcu sprawę poprowadził w sposób koncertowy, ale o awansie nawet nie pomyślał. Dziś rano zdradził mu to w sekrecie jego szef Fred Marcinkowski, który dowiedział się o tym w tajemnicy od ich pułkownika Żyto.
Choć gdyby tak się dobrze zastanowić, myślał Teofil, przyglądając się czubkom swoich eleganckich butów, to od początku śledztwo prowadzone było przez niego w jakiś niepojęty sposób. Niby wszystko toczyło się normalnie, a jednak… Kierowało nim coś dziwnego, jakaś siła, coś jakby opatrzność, a może milicyjny instynkt. Bo jak inaczej nazwać to, że zupełnie przypadkowe zdarzenia, które – wydawać by się mogło – nie mają ze sobą nic wspólnego, nagle ułożyły się w całość, której nawet on nie potrafił zrozumieć. Ale efekt był taki, że złapał mordercę kolejarzy, albo właściwie to jego złapał morderca, a on dzięki swojemu sprytowi potrafił wyjść z opresji zwycięsko. Zresztą szczegóły nie miały już większego znaczenia. Najważniejsze, że sprawa była zamknięta, facet siedział w pierdlu, a reszta roboty spadła na Marcinkowskiego. On będzie musiał zająć się przesłuchaniami i sporządzić akta sprawy do przedstawienia prokuratorowi. A Teofil może sobie iść spokojnie na wódkę. W sumie to dobrze być kryminalnym. Przynajmniej człowiek nie musiał babrać się tyle w papierach, co śledczy. Teofil niczym się tak bardzo nie brzydził jak pisaniem właśnie. No może tylko jeszcze ajerkoniakiem i kawą.
Właśnie wziął do ręki szklankę i chciał już wypić pierwszy łyk brązowej lury, mimo że wszystko w środku w nim się przewracało na samą myśl o przełknięciu czegoś takiego. No, ale co było robić. Nie takie rzeczy w końcu się piło. Przypomniał sobie butelkę przemysławki, którą wypił kiedyś w akcie desperacji, gdy nad ranem po całonocnym pijaństwie w domu nie zostało już nic do wypicia. Odbijało mu się po tym chyba przez tydzień kwiatowym zapachem. W porównaniu z przemysławką kawa jeszcze nie jest taka najgorsza, pomyślał, tyle że nie ma żadnych procentów. Już miał się napić, gdy na szczęście drzwi prowadzące z korytarza do sekretariatu otworzyły się i do środka raźnym krokiem wszedł pułkownik Żyto. Okrągła głowa ze sporą łysiną, wielki nos, a na nim okulary w rogowej oprawce, zawsze starannie wygolone policzki i sporych rozmiarów podwójny podbródek sprawiały, że na pierwszy rzut oka pułkownik wyglądał jak kasjer z gminnej spółdzielni tuż przed emeryturą. Jednak mundur milicyjny z dystynkcjami mówił sam za siebie i rozwiewał wszelkie wątpliwości co do profesji jego właściciela.
Olkiewicz i Marcinkowski poderwali się z foteli i stanęli na baczność. Pułkownik tylko machnął na nich ręką i ruszył do biurka, za którym siedziała pani Krysia. Z gracją ucałował podaną mu dłoń i dopiero wtedy podszedł do swoich podwładnych.
– No jak tam, proszę ja ciebie, samopoczucie wasze – zagadnął, ściskając każdemu rękę.
– Melduję, że wszystko jak najlepiej, obywatelu pułkowniku – wyrwało się Olkiewiczowi. Powinien był poczekać i pozwolić odpowiedzieć Marcinkowskiemu, ale nikt ze starszych stopniem nie zwrócił uwagi na ten mały akt niesubordynacji.
– No tak, proszę ja ciebie, to idziemy – zarządził Żyto i ruszył pierwszy w stronę gabinetu szefa.
Po chwili wszyscy trzej stali wyprostowani przed biurkiem komendanta, solidnie zbudowanego mężczyzny z wielkim brzuchem, na którym z trudem dopinała się mundurowa bluza. Szef przyjął suchy meldunek od pułkownika, w którym Żyto informował go o zakończeniu śledztwa w sprawie morderstwa kolejarza i strzelaniny na ulicy Strusia. Komendant podziękował wyraźnie zadowolony i kazał wszystkim usiąść przy konferencyjnym stole. Sam zajął miejsce na jego szczycie.
– No to, Olkiewicz, powiedzcie, jak to było z tym śledztwem i morderstwem, bo akta ja, co prawda, dostał, ale czytać nie było kiedy – zaczął generał Szawełło, który mimo że przez długie lata mieszkał w Poznaniu, to jednak nie wyzbył się swojej rodzimej wileńskiej intonacji. – Mówcie wszystko po kolei, mamy czas – dodał z uśmiechem komendant.
Teofil poczuł, że nagle ze zdenerwowania zaschło mu w gardle. Chciał coś powiedzieć, ale nie udało mu się wykrztusić słowa. Komendant zauważył to momentalnie i klepnął dłonią w stół.
– Toż to ja nie pomyślał, żeby odrobinkę czegoś na przepłukanie gardła podać – powiedział, mrugając przy tym do Olkiewicza. Szybko podszedł do segmentu biurowego ze Swarzędza, otworzył podświetlony barek i wydobył z niego butelkę starki wraz z czterema kieliszkami. Postawił je przed sobą na stole, polał, a potem podsunął gościom.
– No to za pomyślność – powiedział, wznosząc toast. Wszyscy wypili. Teoś poczuł natychmiast, że wraca do życia. Dziś od rana nic nie wypił, bo bał się, że komendant może coś poczuć. A tu, proszę, sam generał mu nalewa kielicha. Krew zaczęła mu żywiej krążyć w żyłach, a suchość w ustach zniknęła jak ręką odjął.
– Po prawdzie to było tak, że ja tego, tego, co zabił kolejarza w pociągu z Berlina i wcześniej z Wiednia, to już dawno miałem na oku – zaczął swoją opowieść Teofil.
– No proszę – ucieszył się komendant. – Ha, ha! Takich to mamy oficerów, że oni od początku potrafią przeprowadzić odpowiednią analizę, prawda, pułkowniku?
Żyto pokiwał głową, bo jak tu się nie zgodzić z samym szefem.
– Oczywiście, proszę ja…
– No dobrze, pożartowaliśmy, pogadaliśmy, a teraz, jak to mówią, do roboty, koledzy, bo czasu jak zwykle mało. A jak tam, Olkiewicz, u was w kwestiach rodzinnych niby wszystko w porządku, bo wiecie, ważne jest dla nas, żeby funkcjonariuszowi wszystko szło dobrze dwutorowo, znaczy na odcinku domowym i służbowym jednocześnie. I dlatego, żeby rozwiązać wasze problemy, jeśli je macie w kwestiach odcinka domowego, to za wzorowe przeprowadzenie sprawy otrzymujecie nagrodę pieniężną.
Komendant wstał od stołu, podszedł do biurka i chwycił leżące na nim koperty.
– Oczywiście, nie tylko wy, towarzyszu Olkiewicz, otrzymujecie nagrodę pieniężną, ale również wasz szef, który nadzorował śledztwo, znaczy major Marcinkowski, i pułkownik Żyto również, bo jak to mówią, bez jego światłych rad śledztwo mogłoby utknąć w jakimś ślepym zaułku albo martwym punkcie, czy gdzieś indziej. Ale to nie wszystko. Chorąży Olkiewicz jeszcze otrzymuje mój podpis pod wnioskiem pułkownika Żyto o awans na podporucznika ze starszeństwem od pierwszego maja – powiedziawszy to, spojrzał na Olkiewicza. Ten wyglądał tak, jakby się miał zaraz rozpłakać. Komendant uśmiechnął się zadowolony, dostrzegłszy, jakie wrażenie zrobiła na chorążym informacja o awansie. Nie wiedział, bo i skąd miałby wiedzieć, że łza w oku Teofila pojawiła się dlatego, że lewy but uwierał go niemiłosiernie, tak że Olkiewicz już dawno przestał słuchać, co szef ma do powiedzenia, i myślami przeniósł się do swojego pokoju i do biurka, za którym usiądzie za chwilę, pozbywszy się trzewików.
Trzej funkcjonariusze wstali, gdy generał podszedł do stołu. Każdemu wręczył kopertę, uścisnął dłoń i w ten sposób zakończył część oficjalną i nieoficjalną zarazem. Spojrzał na zegarek, a potem na swoich podkomendnych.
– No to, towarzysze, żeby czasu nie marnować, to my już zakończymy, a ja poproszę jeszcze, żeby pułkownik Żyto został u mnie na chwilkę, bo my tu mamy do obgadania jeszcze kilka kwestii, jak to mówią, dość istotnych kwestii.
Gdy dwaj oficerowie wyszli, podszedł do barku, sięgnął po szklanki i nalał do nich wódki. Wrócił do stołu i postawił jedną przed pułkownikiem.
– No to co, Gieniu, jak za dawnych frontowych czasów wypijemy? – Trącił brzegiem swojej szklanki szklankę podwładnego.
Ten pokiwał głową i uśmiechnął się zadowolony. Żyto nigdy nie był na froncie, bo był za młody. Za to generał owszem. Przeszedł cały szlak bojowy od Lenino do Berlina, o czym dobitnie świadczyła brązowa tarcza z dwoma mieczami, którą nosił przypiętą do kieszeni swojej bluzy. Doskonale wiedział, że jego podwładny nie służył w wojsku w czasie wojny, ale nie przeszkadzało mu to przecież we frontowym piciu wódki. W końcu lata całe Żyto służył w milicji, więc musiał się nauczyć pić z naczynia większego niż zwykły kieliszek. Zwłaszcza przy takim szefie.
Wypili po pół szklanki bez zmrużenia oka. Generał otarł usta wierzchem dłoni i uśmiechnął się do pułkownika.
– To jak z tym Olkiewiczem jest, bo to powiadają, że głupi jak but? – zapytał generał.
– No, wulkanem intelektu to on nie jest, proszę ja ciebie – zgodził się z szefem Żyto – ale sumienny i uczciwy, a do tego ma szczęście nieprawdopodobne.
– Takich nam trzeba więcej, sumiennych i uczciwych funkcjonariuszy, co się specjalnie nie wychylają i robią swoje. A on swoje zrobił w tym śledztwie i to się liczy. Więc ja sobie tak myślę, że jak on już jest prawie podporucznik, to jemu trzeba dać się wykazać, żeby w aktach u niego było więcej osiągnięć. I ja tak sobie myślę, Gieniu, że trzeba by jemu dać coś samodzielnego, żeby sprawdzić, czy temu podoła. Tak na początek coś prostego i nieskomplikowanego, żeby sobie łatwo poradził.
– Pewnie, że, proszę ja ciebie…
– To dobrze, Geniu, że ty się ze mną zgadzasz. Trzeba stawiać na młodych i uczciwych funkcjonariuszy. I dlatego ja mam taką sprawę w sam raz dla niego, co ją już od tygodnia męczą chłopcy z miejskiej, ale jakoś im nie idzie, więc ja bym nadzór nad nią dał Olkiewiczowi właśnie.
– A co to za sprawa? – zainteresował się Żyto.
– Nic wielkiego. – Generał machnął ręką, wstał od stołu, podszedł do swojego biurka i sięgnął po jakąś teczkę. – Nic wielkiego – powtórzył, wracając. – Ot, jakąś prostytutkę ktoś zadusił w Adrii. Prosta sprawa. Jak się wgryzie w akta, to w trymiga rozwiąże.
Powiedziawszy to, generał przesunął teczkę w stronę pułkownika, a potem chwycił swoją szklankę. – No to za pierwszą, całkowicie samodzielną sprawę Olkiewicza.
Wypili do dna. Żyto wziął do ręki teczkę i wstał od stołu. Nie musiał przeglądać akt. To śledztwo nic go nie obchodziło. Niech się tym martwi Teofil. I niech rozwiąże… w trymiga.
Godzina 9.35
– Jak przyszłam do pracy, to te drzwi były otwarte, a one normalnie są przecież zamknięte. To się zdziwiłam, że są otwarte, bo przecież klucze to dopiero ja pobrałam na dole, jak wchodziłam do szpitala, i tymi kluczami można je otworzyć – wyjaśniła drobna szatynka ubrana w biały szpitalny fartuch, wskazując na pęk kluczy przypiętych do breloczka.
– Tak właśnie było, panie oficerze – potwierdziła blondynka, wyższa o głowę od swojej koleżanki i znacznie od niej grubsza. – My obie to zobaczyły i ja zaraz powiadam, że trzeba zawiadomić doktora Oracza, żeby przyszedł sprawdzić, co tu się porobiło, bo całe archiwum to podlega pod niego, znaczy się pod pracownię RTG, a doktor Oracz jest kierownikiem rentgena. No to ja poleciałam po niego, ale jego jeszcze nie było.
– To znaczy, że na razie nie wiadomo, czy coś zginęło? – zapytał kapral Blaszkowski, który wcale nie wyglądał na kaprala. Nie wyglądał nawet na milicjanta. Ubrany w peweksowskie dżinsy i kurtkę na misiu z takiego samego materiału przypominał raczej cinkciarza. Zaczął się tak ubierać, bo porucznik Brodziak kazał mu zdjąć mundur, w którym przychodził do pracy.
– Ty, Blacha, zdejmij te łachy i zacznij ubierać się jak człowiek. Tu w naszym wydziale wszyscy chodzą w cywilkach, więc i ty też możesz.
Skoro nakazał mu to przełożony, nie miał innego wyjścia. Wszystkie pieniądze zaoszczędzone na książeczce PKO przeznaczył na zakupy na Łazarzu i teraz wyglądał jak młodsza kopia Brodziaka, bo to on zawsze chodził do pracy w dżinsowym mundurku. Blaszkowski nigdy nie krył, że Brodziak mu imponuje. Mariusz chciał być właśnie takim milicjantem jak porucznik. Zresztą to właśnie dzięki niemu trafił do wydziału wprost z ZOMO. Było to w ubiegłym roku, gdy wraz z grupą zomowców zabezpieczał miejsce, w którym z Warty wyłowiono bezgłowe zwłoki kobiety. Bladego jak ściana szeregowca dostrzegł prowadzący śledztwo porucznik Brodziak. Musiał chyba zauważyć jakiś szczególny błysk w jego oczach, bo przydzielił go do pomocy dzielnicowemu, który szedł na pobliskie osiedle rozpytywać ludzi, czy ktoś przypadkiem czegoś nie zauważył. No i od tego momentu służący w ZOMO Mariusz został na stałe oddelegowany do wydziału, którym kierował wtedy jeszcze kapitan, a dziś już major Marcinkowski.
I jak okazało się wkrótce, Brodziak miał nosa, bo Mariusz przydał się w tym śledztwie i jeszcze w kilku innych.
Dziś już od rana miał pełne ręce roboty, bo gdy tylko przyszedł do biura, natychmiast odebrał telefon od oficera dyżurnego z poleceniem, żeby ktoś z ich wydziału podskoczył do szpitala Raszei, dwa kroki od komendy wojewódzkiej, bo tam najprawdopodobniej doszło do jakiegoś włamania. – Pewnie nic wielkiego – tłumaczył dyżurny – ale trzeba to sprawdzić, a sprawdzić nie ma kto, bo ludzie z miejskiej są zajęci jakimś włamaniem do peweksu na Półwiejskiej.
Nie miał więc wyjścia, musiał pójść. Tam okazało się, że rzeczywiście było włamanie. Tyle że jakieś dziwne. Najpierw sprawdził zamek w drzwiach. Był uszkodzony, tak jakby ktoś próbował otworzyć go przy użyciu śrubokrętu. Pchnął drzwi i wszedł do niewielkiego pomieszczenia zastawionego szafkami z szufladami. Większość była otwarta.
– Co tu jest w tych szufladach? – Odwrócił się do dwóch kobiet, które zostały na korytarzu.
– Nic nie ma – powiedziała ta niższa. – Znaczy się nic ciekawego, co by mogło jakiegoś złodzieja zainteresować. Tu się przechowuje tylko zdjęcia rentgenowskie. Znaczy się klisze ze zdjęciami.
Blaszkowski spojrzał zdziwiony na kobietę. Pierwszy raz słyszał, żeby ktoś włamywał się do kartoteki zdjęć. Podszedł do pierwszej szuflady. Była pusta. Podobnie następna i następna. Sprawdził jeszcze kilka kolejnych. Też zostały opróżnione.
– To tu były te zdjęcia? – Wskazał na szuflady.
– No, we wszystkich były, a teraz nie ma – odpowiedziała ta większa.
– Co tu się dzieje? – zapytał jakiś męski głos.
– O, panie doktorze, było włamanie.
– A ten młody człowiek co tam robi?
– To milicjant – wyjaśniła szatynka.
– Pan doktor Oracz, jak się domyślam? – Blaszkowski zmierzył spojrzeniem wysokiego chudzielca o wystającej grdyce i w okularach na wydatnym nosie.
– Tak, ja…
– Niech pan pozwoli do środka.
Lekarz minął dwie kobiety i podszedł do Blaszkowskiego.
– Mój Boże – jęknął na widok opróżnionych szuflad. – Ukradli klisze.
– No właśnie. – Milicjant pokiwał głową. – Komu potrzebne są stare rentgenowskie klisze?
Oracz z niedowierzaniem patrzył na szuflady, by po chwili ruszyć w kierunku szaf. Blaszkowski złapał go za rękaw.
– Nie może pan tam wchodzić.
– Dlaczego?
– Ślady. Złodzieje zapewne zostawili odciski palców. Musimy spróbować je zdjąć. Zaraz będę dzwonił po naszą ekipę techniczną. Trzeba to wszystko zabezpieczyć.
– Ale po co komu potrzebne te stare klisze? – Lekarz cały czas nie mógł pogodzić się z tym, co widzi. – Przecież na nich nie da się drugi raz zrobić zdjęcia…
– A co można z nimi zrobić, panie doktorze?
– Nic. Wyrzucić… albo…
– Albo można wrzucić do miski z proszkiem IXI – wtrąciła się blondynka. Blaszkowski spojrzał na nią zdziwiony, ale ona szybko wyjaśniła:
– Jak się takie klisze włoży do miski z ciepłą wodą i proszkiem, to ta emulsja schodzi i klisze się robią całkiem czyste. Potem wystarczy je pociąć w paski i można z nich robić zakładki do książek.
– Jakie, do cholery, zakładki? – zapytał zdumiony lekarz.
– No takie, jakie dzieci robią w szkole na lekcjach ZPT. Między dwa paski wsadza się kolorowe papierki albo zaschnięte kwiatki i się je ze sobą zszywa, i jest zakładka.
– Z tego, co tu ukradli, dzieci w całym Poznaniu mogłyby robić zakładki przez rok – stwierdził doktor Oracz. Blaszkowski zaś doszedł do wniosku, że musi na temat klisz fotograficznych pogadać z kimś, kto zna się na fotografii. Bo przecież musiał być jakiś powód, dla którego złodzieje ukradli klisze. Chyba nie po to, by je przerabiać na zakładki do książek. Tym bardziej że u nas mało kto czyta książki.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji