Miles Morales Spider-Man. Marvel - ebook
Miles Morales Spider-Man. Marvel - ebook
Miles Morales jest zwykłym nastolatkiem. Gra w stare gry komputerowe, podkochuje się w ślicznej Alicii i chodzi do liceum. Aha, no i jest Spider-Manem. Ostatnio jednak jego pajęczy zmysł szwankuje. Miles zaczyna zastanawiać się nawet, czy jego przeznaczeniem jest bycie superbohaterem. Odkrywa jednak straszliwy spisek wymierzony w jego kolegów i sąsiadów z dzielnicy, a także w niego samego. Pora, żeby Miles znów włożył kostium.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8262-074-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miles postawił na stole odświętne talerze. Biała, glazurowana porcelana w niebieskie wzory – dekoracje kwiatowe i misterne pejzaże przedstawiające dawne wioski w Chinach, których nikt z jego rodziny nie miał okazji odwiedzić. Ta „dobra porcelana”, jak mówił jego tata, została po babci i wyjmowali ją tylko w niedziele i przy szczególnych okazjach. Akurat była niedziela, która zbiegła się dla Milesa ze szczególną okazją, bo tego dnia kończyła mu się kara.
– _Mijo²_, posłuchaj mojej rady: załatwiaj się przed jego lekcjami – mówiła mama Milesa, podnosząc okno i machając ścierką, żeby wypędzić dym unoszący się znad kuchenki. – Bo przysięgam, jeśli jeszcze raz cię zawieszą za coś takiego, to przetrzepię ci cztery litery tą ścierką.
Miles został zawieszony za to, że musiał pójść się wysikać. No, za to, że powiedział, że musi to zrobić. Kiedy pan Chamberlain, nauczyciel historii, odmówił, Miles zaczął błagać. A kiedy pan Chamberlain znowu się nie zgodził, Miles po prostu wyszedł. W rzeczywistości zawieszono go więc za to, że wyszedł bez pozwolenia z klasy. Problem w tym, że Miles tak naprawdę nie musiał pójść się wysikać. I nie, tego drugiego też nie musiał robić. Musiał za to popędzić komuś na ratunek.
A w każdym razie tak mu się wydawało. Bo prawda była taka, że jego pajęczy zmysł ostatnio się zacinał. Miles nie mógł jednak ryzykować bezczynności – nie mógł siedzieć z założonymi rękami, kiedy chodziło o coś, co uważał za swój obowiązek.
– Mamo, nie zawsze mam czas, żeby pójść do łazienki przed lekcją – westchnął, a potem opłukał widelce i noże w zlewie.
Mama zawiesiła ścierkę na uchwycie piekarnika, wzięła szczypce i zaczęła wyjmować kawałki fileta z kurczaka z syczącego tłuszczu.
– Tak, dawniej zawsze to mówiłeś wieczorem i wiesz co? Moczyłeś łóżko częściej niż wszyscy znani mi chłopcy.
– Mógł w tym pobić rekord – dodał tata Milesa z kanapy.
Przeglądał właśnie piątkowy numer „Daily Bugle”. Kupował go tylko w piątki. Twierdził, że gdyby czytał go codziennie, nigdy by nie wychodził z domu, bo według tej gazety wszędzie jakieś stwory zagrażały cywilizacji – a przecież dotarł dopiero do artykułów o reality TV.
– Miles, przysięgam, że moczyłeś łóżko najczęściej ze wszystkich dzieci z Brooklynu. A tak w ogóle, to miałem wtedy prenumeratę z codzienną dostawą tej gazety tylko po to, żebyśmy mogli wieczorem rozłożyć ją na twoim materacu. – Zamknął pismo i złożył je na pół. Pokręcił głową. – A potem przychodziłeś zasikany do naszej sypialni w środku nocy, śmierdząc jak dwustuletnia lemoniada, i mówiłeś: „Miałem wypadek”. Wypadek! Powiem ci wprost, chłopcze: podziękuj matce, bo gdyby to ode mnie zależało, leżałbyś w mokrym miejscu, dopóki by się nie zamieniło w suche miejsce.
– Nie przesadzaj, Jeff – powiedziała mama, przekładając kurczaka na duży talerz.
– Ale co, przecież nie kłamię, Rio. Zawsze go ratowałaś.
– Bo jest moim dzieckiem – odparła mama, kładąc kawałek papierowego ręcznika na pierwszej warstwie mięsa, żeby wchłonął tłuszcz z błyszczącej skóry kurczaka. – Ale nie jesteś już małym dzieckiem, Miles. Więc zastanów się, co powinieneś zrobić, żeby nie ruszać się z krzesła u tego nauczyciela.
Miles sam już uznał, że musi jakoś rozwiązać ten problem. Będzie siedział grzecznie w ławce na lekcjach pana Chamberlaina i nie będzie zwracał uwagi na swój mózg, kiedy coś w nim zacznie mrowić. Jego pajęczy zmysł działał jak alarm, dawał mu znać, kiedy zbliżało się niebezpieczeństwo albo kiedy ktoś potrzebował pomocy. Ale od rozpoczęcia roku szkolnego w drugiej klasie liceum Brooklyn Visions Academy wydawał się… szwankować. Zupełnie jakby moce Milesa się wyczerpywały. Wymykał się z lekcji Chamberlaina pod pretekstem zmyślonej potrzeby łazienkowej, pędził korytarzem, wybiegał na zewnątrz, aż powietrze świstało, i… nie znajdował niczego. Żadnych potworów. Żadnych mutantów. Żadnych szaleńców. Tylko Brooklyn zachowujący się jak Brooklyn. I musiał wymyślać kolejne niezręczne wyjaśnienie, dlaczego mu tyle zeszło w łazience.
Może w przypadku chłopaka takiego jak on superbohaterstwo miało określoną datę ważności. I nie warto było narażać się na kary od rodziców, zawalać jakiegoś przedmiotu ani ryzykować wyrzucenia ze szkoły, jeśli Miles nie miał pewności, że po skończeniu szkoły nadal będzie mógł być Spider-Manem.
Dzwonek u drzwi zabrzęczał dokładnie w chwili, w której Miles skończył nakrywać stół na cztery osoby. Prześlizgnął się obok mamy, która właśnie przekładała żółty ryż z garnka do miski, i wystawił głowę za okno.
– Nie wiem, dlaczego sprawdzasz, kto dzwoni, jakbyś tego dobrze nie wiedział – rzucił jego tata, myjąc ręce pod kranem w kuchni. Cmoknął głośno żonę w policzek. – Ładnie pachnie, kochanie. Tak ładnie, że ten głupkowaty przyjaciel naszego syna wywęszył to na drugim końcu Brooklynu.
– Bądź milszy. Wiesz, że przechodzi trudny okres – upomniała go pani Morales.
– My też przechodzimy trudny okres. – Tata zacisnął demonstracyjnie pasek w spodniach. – Kocham tego dzieciaka, nie zrozumcie mnie źle, ale nie stać nas na jeszcze jedną głodną gębę przy stole.
Mama Milesa stanęła przed mężem, położyła dłonie na jego piersi i westchnęła.
– Miłość to czyny, _papi³_. Nie tylko piękne słówka. – Pocałowała go w usta.
– Hej! – zawołał przez okno Miles, starając się nie patrzeć na rodziców. – Czekaj. – Przeszedł pod drzwi i przycisnął guzik otwierający automatycznie drzwi frontowe, a potem drugi, od drzwi budynku. Na schodach zadudniły ciężkie kroki.
– Hej – powiedział Ganke, wpadając niemal biegiem do środka. Ganke, przysadzisty Koreańczyk, był najlepszym przyjacielem i powiernikiem Milesa, a także jego współlokatorem z Brooklyn Visions Academy. Zlustrował twarz Milesa, prawy policzek, lewy policzek, a potem szepnął: – Nic ci nie jest? Dziwię się, że twoi starzy cię nie zabili. – A potem minął Milesa i zaczął się witać z jego rodzicami: – Dzień dobry, pani M. i panie Jeff. Co tam dziś na obiad?
– Nie jestem pewien, Ganke, ale wiesz, kto na pewno wie? Twoi rodzice – odparł tata Milesa.
Pani Morales trzepnęła męża w ramię.
– O, wiem, co mają na obiad. Już to zjadłem. – Ganke wzruszył ramionami.
– Ganke, umyj ręce i siadaj. Wiesz, że zawsze miło nam cię gościć, nawet na obiedzie numer dwa. Dziś będzie _chicharrón de pollo_.
Ganke spojrzał nierozumiejącym wzrokiem na pana Davisa, który stał już za krzesłem na końcu stołu.
– Panierowane kawałki kurczaka – wyjaśnił; na jego twarzy irytacja mieszała się z sympatią.
– O, pycha.
– Gdyby tak nie było i tak by to nie miało dla ciebie znaczenia – mruknął tata Milesa, wysuwając krzesło i siadając.
– Co prawda, to prawda, proszę pana.
Miles postawił kurczaka, ryż i warzywa na stole, po czym sam usiadł. Mama włożyła duże łyżki do misek z ryżem i warzywami, a szczypce położyła na talerzu z kurczakiem. Potem również zajęła miejsce przy stole.
– Modlitwa, Jeff – przypomniała pani Morales.
Miles, jego tata i Ganke cofnęli szybko ręce, które już wyciągali po jedzenie, i złapali się za dłonie.
– A, tak, oczywiście. Chłopcy, pochylcie głowy – powiedział pan Davis. – Boże, pomóż naszemu synowi Milesowi zachowywać się porządnie w szkole. Bo jeśli nie będzie się zachowywał, może to być ostatni domowy posiłek, jaki zje w życiu. Amen.
– Amen – rzekła poważnie mama Milesa.
– Amen! – zawtórował Ganke.
Miles wciągnął powietrze przez zęby i rzucił Gankemu spojrzenie. Ganke sięgnął po szczypce do kurczaka.
W domu Milesa niedzielny obiad stanowił tradycję. W tygodniu Miles mieszkał w internacie Brooklyn Visions Academy, a w sobotę, cóż… Nawet rodzice Milesa wiedzieli, że na całym Brooklynie nie dałoby się znaleźć ani jednego szesnastolatka, który chciałby spędzić sobotni wieczór z rodzicami. Ale niedziela nadawała się idealnie na rodzinny posiłek. Był to leniwy dzień dla wszystkich. Poza tym, że mama budziła go wcześnie na poranną mszę, Miles mógł przez cały dzień się obijać, po południu oglądać z tatą stare filmy science fiction i modlić się, żeby mama przygotowała na obiad jego ulubione _pasteles⁴_.
Ale ta niedziela nie upływała w luźnej atmosferze, podobnie jak wcześniejsza część weekendu. Miles został zawieszony w szkole w czwartek po południu. Ojciec Jamie z ich parafii dałby Milesowi za pokutę kilka zdrowasiek i tyle, ale ojciec Jeff najpierw wygłosił kazanie, a potem kazał mu siedzieć w pokoju i nie wychodzić.
Wszystko zaczęło się w piątek, kiedy tata obudził Milesa o szóstej rano i zaciągnął przed drzwi do budynku.
– Po co tu przyszliśmy, tato? – zapytał z westchnieniem Miles. Miał na sobie wymiętą koszulkę z logo szkoły, spodnie od dresu z dziurami i japonki. Kosze i worki ze śmieciami stały pod ścianą; niektóre były rozerwane przez bezdomne koty szukające czegoś na ząb, inne pootwierali nocą zbieracze, którzy polowali na puszki i butelki, żeby oddać je za drobne.
Tata z początku nie odpowiadał. Usiadł na najwyższym stopniu z serwetką i pociągnął łyk kawy.
– To… twoje zawieszenie. – Znów napił się kawy i przełknął. – Co się właściwie stało? – W jego głosie dźwięczała stal.
– No, eee, chodzi o to, że… W głowie mi… Miałem… przeczucie – wyjąkał Miles. Tata znał jego tajemnicę i od dłuższego czasu ukrywał ją przed mamą. Ale tata był również… tatą. Nie Spider-Mana, ale Milesa Moralesa. I przypominał o tym Milesowi tak często, jak tylko się dało.
– Czyli chciałeś kogoś uratować, tak? No to teraz cię o coś zapytam, superbohaterze… – Pociągnął łyk z kubka. – Kto uratuje ciebie?
Miles siedział na schodach w milczeniu, zastanawiając się, jaka odpowiedź zadowoli tatę, a jednocześnie modląc się, żeby nadarzyła się jakakolwiek okazja do zmiany tematu.
Słońce właśnie zaczęło się budzić, po czerwonych cegłach domów skradało się złote pasmo światła; i akurat wtedy nastąpił cud: nadjechała warkocząca śmieciarka. „Jestem uratowany”, przebiegło Milesowi przez głowę. Wraz z tatą patrzyli, jak śmieciarze powoli przemierzają ulicę; jeden prowadził samochód, dwaj maszerowali obok, wrzucając do śmieciarki worki i opróżniając kosze, a potem stawiając je na chodniku. Plastikowe widelce, kości kurczaków, rolki po papierze toaletowym i inne odpadki, które wypadły przez dziury w workach, leżały tu i tam na chodniku. Minęło dziesięć minut; Miles nadal nie miał pojęcia, dlaczego siedział z tatą pod drzwiami. Dopóki śmieciarka nie skończyła z ich odcinkiem ulicy, bo wówczas tata powiedział:
– Wiesz co, pogadamy o tym później. A teraz, synu, może byś posprzątał.
– To znaczy?
Tata wstał, rozprostował nogi i napił się kawy. Powiódł ręką, pokazując na ulicę.
– Widzisz te wszystkie puszki? Bądź dobrym bohaterem i wrzuć je tam, gdzie powinny się znaleźć. Pomaganie sąsiadom to najbardziej heroiczna rzecz, jaką można zrobić, prawda?
Miles westchnął.
– A – dodał tata – i pozbieraj te wszystkie odpadki, które zostawili po sobie nasi wspaniali śmieciarze.
– Jak? – zapytał Miles, kuląc się z obrzydzeniem. Szkoda, że nie miał przy sobie jednej ze swoich wyrzutni sieci, żeby nie dotykać rękami czy nawet się zbliżać do plastikowych woreczków z psimi kupami i wnętrzności ryb. Chociaż i tak przecież nie mógł wystrzeliwać pajęczyny w piżamie…
– Wymyśl coś, synku.
Okazało się, że to dopiero początek jego kary. Później Miles musiał posprzątać całe mieszkanie, poprzenosić tony ubrań do pralni i z powrotem i zrobić sobie obiad (poprzestał na zupce chińskiej z pikantnym sosem oraz tostem). W sobotę tata wziął go na wędrówkę po okolicy i pukał do drzwi sąsiadów z pytaniem, czy nie potrzebują jakiejś pomocy. Miles musiał więc wyciągnąć stary materac z piwnicy pani Shine, w której mieszkał Cyrus, jej syn narkoman, powiesić obrazy u pana Frankiego i pójść na spacer ze wszystkimi psami z sąsiedztwa. A to oznaczało, że miał też bliską styczność z kupami, które trzeba było zapakować do woreczków. Z całą masą kup.
A potem czekały go kolejne bohaterskie czyny w okolicy. Zadanie za zadaniem. Robota za robotą. Zupka chińska za zupką chińską.
Teraz, przy niedzielnym obiedzie, Miles wzdrygnął się na samo wspomnienie dwóch poprzednich dni. Sięgnął po dokładkę ryżu i kolejny kawałek kurczaka. Po raz pierwszy od bardzo dawna jadł na obiad więcej niż Ganke i tata. I to nie tylko ze względu na wyśmienity smak potraw mamy – rozkoszował się również słodyczą świadomości, że jego kara – jego tortury – wreszcie się zakończyła.
Dopóki tata Milesa nie postanowił urozmaicić posiłku sprawami bieżącymi.
– Przeczytałem dziś w gazecie, że ktoś bije dzieci i kradnie im buty – odezwał się ni stąd, ni zowąd. Włożył widelec z warzywami do ust, żuł przez chwilę i przełknął. – Mówię do ciebie, Ganke.
– Do mnie?
– Tak.
– No, ja nie miałem żadnych problemów. Przyszedłem z metra tą samą drogą co zwykle i nikt nie zwracał na mnie uwagi – odparł Ganke.
Tata przechylił się w bok, żeby spojrzeć na buty Gankego.
– Nie, myślę, że może to ty kradniesz buty.
– Też coś! – zawołała mama, wstając od stołu. Włożyła talerz do zlewu i rzekła przez ramię: – Wiesz, że Ganke muchy by nie skrzywdził. Podobnie jak Miles.
Ganke i tata Milesa jednocześnie zerknęli na Milesa. Tata wykrzywił się do niego zabawnie i w tej samej chwili mama się odwróciła.
– Jeff – prychnęła, przyłapując go na gorącym uczynku. – Zupełnie jakbym miała dwóch małych chłopców. A tak w ogóle to za coś takiego ty będziesz zmywał.
– Nie, nie będę. – Tata Milesa powiedział to tonem nieposłusznego dziecka. Parsknął śmiechem i położył widelec na talerzu. – Zrobi to nasz syn, Miles. Niech to będzie dla niego deser kary. Z wisienką.
Ganke puścił do Milesa całusa. Miles spojrzał na niego z kamienną twarzą.
– Albo, synku, możemy się zamienić, jeśli chcesz. Ja pozmywam, a ty zapłacisz te wszystkie rachunki – dodał tata, pokazując na stoliku kupkę kopert owiniętych gumką.
– Oj, dobrze – jęknął Miles. Wiedział, co nadchodziło.
– I jak zwykle przypomnę, że to nie życzenia, ale stała pensja zwalnia człowieka z szorowania naczyń. – A potem dodał: – I jeszcze wyniesiesz śmieci.
Po obiedzie Miles wziął śmieci, wybiegł przed dom i wrzucił worek z odpadkami do kosza. Kiedy się odwrócił, jego tata siedział na najwyższym stopniu schodów, tam gdzie w piątek. I od piątku trwało między nimi coś na kształt zabawy w wykonywanie poleceń – jak w „Simon mówi”, tylko że z imieniem Jeff. „Jeff mówi: siadaj, Miles. Jeff mówi: siedź cicho, chyba że zadam ci pytanie, Miles”.
Żaden z nich przez minutę się nie odzywał; od tego milczenia Miles zaczął czuć ucisk w żołądku, zupełnie jakby rozpychał się w nim kurczak, którego zjadł przed chwilą.
– Wiesz, że ja i matka bardzo cię kochamy – zagaił tata.
– Tak. – Miles już przeczuwał, do czego to prowadziło.
– A ty szykujesz się do powrotu do szkoły, więc słuchaj, musisz zrozumieć… Po prostu chciałbym, żebyś… – Teraz to tata się zająknął, szukając właściwych słów. W końcu powiedział bez ogródek: – Wiesz, że twój wujek w szkole był zawieszany. I to często. – Tata złożył dłonie. – Uważał, że nie musi się stosować do zasad. I przez to zginął. Ja i twoja matka chcemy za wszelką cenę jednego: żebyś nie stał się taki… jak on.
_Jesteś zupełnie taki jak ja._
Słowa taty zadały Milesowi cios w serce. _Zawieszany. Zasady. Zginął._ Miles przełknął z trudem ślinę. Poczucie winy mieszało się w nim z niepewnością. Przyzwyczaił się do tego, że w podobnych chwilach zawsze dostawał pogadankę o wujku, ale za każdym razem sprawiało mu to przykrość. Tak właściwie, to tata wspominał o wujku Aaronie tylko wtedy, kiedy próbował wyjaśnić, czego Miles nie powinien robić. Jego tata i wujek byli chłopakami z ulicy – drobnymi przestępcami z Brooklynu – którzy kradli i oszukiwali, stawali przed sądem i lądowali w poprawczaku, a kiedy dorośli, trafiali do więzienia. W końcu tata Milesa poznał jego matkę i poszedł inną drogą, ale Aaron nadal dążył do zdobycia szybkich pieniędzy w ciemnych zaułkach. I dla Jeffa Aaron stał się wyznacznikiem głupoty, przykładem wszystkiego, co złe w ich rodzinie.
– Rozumiesz? – zapytał tata.
Miles siedział, gryząc sobie policzek i rozmyślając o wujku Aaronie. O tym, co o nim wiedział. Nie tylko o tym, co powtarzał mu bez końca tata, ale o tym, co wiedział z pierwszej ręki – że był przy śmierci wujka. O tym, że trzy lata temu wujek Aaron zabił się niechcący, gdy próbował zamordować Milesa.
– Rozumiem.ROZDZIAŁ 2
Miles zsunął maskę na czoło i na oczy. Przez ułamek sekundy – ciemność. A potem dopasował otwory do oczu i znów zaczął widzieć; rozciągnął maskę na nos, usta i brodę. Spojrzał na siebie w lustrze. Spider-Man. A potem ponownie podciągnął maskę i znowu przeżył tę krótką chwilę ciemności. Robił to w kółko już od kilku minut. Tata opowiadał mu wiele razy, że kiedy z wujkiem Aaronem byli młodzi, zabierali ciemne rajstopy swojej matki i naciągali je na głowy, odcinali część nogawek, a resztę związywali sobie na czubku – później ruszali na robotę. Mówił, że było to niewygodne i musieli się trochę do tego przyzwyczajać, bo czuli się jak w kokonie.
– Aaron nie zmienił się jednak w motyla – powtarzał. – Zmienił się w coś innego.
_Jesteś zupełnie taki jak ja._
Wujek Aaron mieszkał w Baruch Houses, kilka ulic od pizzerii Ray’s Pizza. Było to duże osiedle przy Franklin D. Roosevelt Drive, nad East River. Gdyby nie to, że w tych ceglanych wieżowcach mieszkało ponad pięć tysięcy osób, pewnie uważano by to miejsce za bardzo atrakcyjną część miasta – bo w końcu leżało tuż nad wodą. Miles zawsze spotykał się z wujkiem Aaronem na rogu ulicy East Houston i placu Baruch, w sklepiku, w którym Aaron kupował oranżadę grejpfrutową. A potem zamawiali jedną pizzę, wreszcie zaś przechodzili razem przez las wieżowców do mieszkania wujka Aarona. Bo po osiedlach z mieszkaniami socjalnymi nigdy nie wędruje się samemu, chyba że się tam mieszka.
Gdyby rodzice Milesa wtedy wiedzieli, że wymykał się do wujka Aarona, daliby mu szlaban na resztę życia. To znaczy nie pozwalaliby mu wychodzić z domu, nawet gdyby miał czterdzieści lat i własne dzieci. Miles mówił im więc, że umówił się z kolegami w Ray’s Pizza. W teorii nie mijał się z prawdą… Choć w Nowym Jorku istniało pewnie ze sto tych pizzerii. A kolega w rzeczywistości był jego wujkiem. Miles zawsze też dbał o to, żeby nie dzwonić do rodziców z mieszkania Aarona – dzięki temu nie musiał kłamać. Tego po prostu nie mógł zrobić. Nie potrafił i już.
Mieszkanie Aarona pod numerem 4D mieściło materac, kilka składanych krzeseł, chwiejącą się szafkę na RTV z telewizorem i mały stolik z kilkoma paczkami rajstop. Zawsze leżały też gdzieś pudełka z butami w rozmiarze czterdzieści. Miles wiedział, że na wujka nie pasowały i, niestety, na niego też nie. Pewnie wujek rozprowadzał je na osiedlu jako towar, który spadł z ciężarówki.
Wszystko poza tym, ubrania i rzeczy Aarona, leżało w workach na śmieci pod ścianą. Wujek jak najbardziej mieszkał tam na stałe – Miles nie wiedział o żadnym innym miejscu, w którym Aaron by kiedyś żył – ale wszystko wyglądało tak, jakby w każdej chwili był gotowy do przeprowadzki.
Siedząc na składanych krzesłach z pudełkiem z pizzą na stoliku, tam gdzie nie leżały rajstopy, jedli i rozmawiali – o rodzinie, szkole i dziewczynach. No, tak naprawdę o dziewczynach mówił tylko wujek Aaron. Robił to jednak w taki sposób, że Miles czuł się tak, jakby naprawdę rozmawiali o dziewczynach razem, chociaż sam na ich temat nie miał za wiele do powiedzenia (poza: „Nie mam na ich temat za wiele do powiedzenia”). O jednej rzeczy wujek Aaron nie mówił z Milesem nigdy – ale to przenigdy: o swoim „biznesie”. Nigdy nie opowiadał mu o bankach ani o sklepach, na które napadał. Nie mówił o tym, jak spacerował w okolicy Wall Street, jedynej opustoszałej w nocy części Nowego Jorku, czatując na niepozornych maklerów giełdowych pozapinanych na wszystkie guziki, wychodzących późno z pracy. I zdecydowanie nie powiedział Milesowi o swoim największym sukcesie, tym, który zaliczył pewnego dnia tuż przed popołudniowymi odwiedzinami Milesa. Tym, który miał zmienić życie chłopca i zniszczyć ich znajomość: czyli o OSBORN Industries, miejscu, w którym powstawały ultranowoczesne innowacje w dziedzinie obrony, technologii biomedycznych i chemicznych. I w dziedzinie pająków. Zmutowanych genetycznie i chemicznie udoskonalonych pająków.
Miles wiedział, że za czterdzieści pięć minut będzie musiał wyjść, żeby zadzwonić do domu. W telewizji leciał typowy popołudniowy talk-show. _Jesteście przygotowani? Chcecie zobaczyć, jak zmienił się jej wygląd?! Gina, wyjdź do nas!_ Na podłodze obok krzesła, na którym siedział, leżała duża torba, pełna pieniędzy i urządzeń elektronicznych, które Aaron zamierzał sprzedać na czarno. Z torby wylazł pająk, pomaszerował po nodze krzesła w górę i ugryzł Milesa w wierzch dłoni. Ból z miejsca ugryzienia rozszedł się aż po czubki palców chłopca.
– Au! – syknął Miles, strącając pająka na podłogę.
Wujek Aaron podbiegł i zadeptał go.
– Przepraszam, chłopie – rzekł, ale w jego głosie nie było słychać żadnego poczucia winy. Rozsmarował pająka po drewnianej podłodze jak gumę do żucia na chodniku, spojrzał niechętnie na papkę, która po nim została – i lekko świeciła. – Ale wiesz, jak jest. Ten dom to nie jest zwykła kamienica.
Ktoś zabębnił w drzwi łazienki.
Milesowi automatycznie włączył się kamuflaż i chłopak stopił się z różem płytek na ścianie.
– Miles, wpadłeś do muszli czy co? – zawołała mama.
Kiedy wrócił do domu po wyniesieniu śmieci i rozmowie o tym, że _Wiesz, że twój wujek to i tamto_, zastał rodziców i Gankego w salonie. Tata akurat przeglądał wczorajszą pocztę, głównie rachunki. Mama naciskała na przycisk pilota, szukając w telewizji kanału Lifetime, a Ganke siedział na sofie z brzuchem pełnym kurczaka z ryżem i czekał na przyjaciela, żeby mogli razem wrócić do internatu. Miles pokręcił głową i wyszedł z trybu kamuflażu. Zachowywał się zdecydowanie zbyt nerwowo.
– E, nie! – odkrzyknął. – Już wychodzę. Tylko… jeszcze się uczeszę. – Wiedział, że mama w to nie uwierzy. Na pewno pomyśli, że musiał, ekhem, zadbać o swoje potrzeby – tak przynajmniej się pocieszał (po raz pierwszy w życiu cieszył się, że mama posądziła go właśnie o to, a nie o coś innego). Miles zdjął maskę i spróbował przygładzić sobie włosy.
– Rio! – zawołał tata Milesa. – Chodź coś zobaczyć!
– Sprężaj się, Miles. Nie chcę, żebyście wychodzili bardzo późno. Słyszałeś, co tata mówił o tych bandytach napadających dzieci. – Mama odeszła od drzwi łazienki, rzucając do męża: – O co chodzi?
Miles poczekał, aż jej kroki ucichną, a potem przemknął przez korytarz do swojego pokoju. Wcisnął maskę do plecaka i porwał szczotkę ze stołu, żeby uwiarygodnić historyjkę o czesaniu włosów.
– Dobra, jestem gotowy – rzekł Miles, wchodząc do pokoju z miną jak gdyby nigdy nic, zupełnie jakby nie spędził w łazience całych stuleci. Przeczesał sobie demonstracyjnie włosy. Góra do przodu, w dół po lewej, po prawej i z tyłu też – w takiej kolejności. Mama stała obok kanapy, czytając pocztę; przycisnęła kartkę do siebie, kiedy pojawił się Miles. Pewnie kolejny rachunek; zawsze były jakieś kolejne rachunki. Gdyby o to zapytał, usłyszałby tylko wykład na temat tego, jak ważne jest, żeby miał dobre oceny w szkole. Po ostatnich trzech dniach robiło mu się niedobrze na samą myśl o jeszcze jednym takim wykładzie.
– Nic ci nie da to czesanie, synku – powiedział tata i dotknął nogi żony, żeby wyrwać ją z zamyślenia. – Rio.
Drgnęła, poskładała kartkę, włożyła ją do koperty i podała mężowi.
– Ech, przepraszam – rzekła i podeszła do Milesa. Przesunęła dłonią po jego głowie. – Trzeba ci przystrzyc włosy, kochany.
– W następny weekend, kiedy przyjedziesz do domu, idziemy do fryzjera, bo zaraz zaczniesz nam szczekać – zażartował tata.
Miles uparcie rozczesywał włosy, udając, że nie słyszy.
– Idziemy? – zwrócił się do Gankego.
Ten wstał z kanapy i zarzucił plecak na ramię, uśmiechając się od ucha do ucha. Ganke uwielbiał takie chwile w domu Milesa, bo zyskiwał dzięki temu więcej amunicji do nabijania się z przyjaciela.
– Tak. Do widzenia, pani M. – Ganke uścisnął mamę Milesa.
– Cześć, Ganke. Proszę cię, pilnuj, żeby niczego nie zbroił.
– Zawsze się staram, ale ten chłopak to wariat.
– Jasne, jasne – mruknął Miles, przytulając mamę i całując ją w policzek.
– Do widzenia! – Ganke wyciągnął rękę; tata Milesa ujął ją i mocno ścisnął. Ganke skrzywił się z bólu.
– W następną niedzielę będzie obiad wegetariański. Wchodzisz w to?
– No pewnie! – oburzył się Ganke.
Pan Davis popatrzył na żonę i pokręcił głową.
– Próbowałem, kochanie, ale jak widzisz, nic z tego. – I parsknął śmiechem.
– Dobrze, dobrze, ale uważajcie na siebie, chłopcy. Ganke, pozdrów mamę. Miles, zadzwoń, kiedy będziecie na miejscu.
– Pewnie. – Wsunął szczotkę do plecaka.
– Tylko nie zapomnij, _mijo_.
– Nie zapomnę, nie zapomnę.
Kiedy się znaleźli na ulicy, Miles już otwierał usta, żeby zapytać Gankego, jak tam weekend, bo wiedział, że chłopak przeżywał trudny okres po rozstaniu rodziców, ale jego przyjaciel wyczuwał szóstym zmysłem takie niezręczne pytania, więc zanim Miles zdążył coś powiedzieć, Ganke sam wytoczył ciężkie działa.
– No więc jest coś, o co chciałem cię zapytać już dawno. – Chłopak skończył wiązać sznurowadła pod schodami domu Milesa. Miles wziął swój niepokój o przyjaciela i schował go sobie pod język jak gumę – na później. Wiedział, że Ganke prawdopodobnie przygotowuje bazę pod jakiś żart z niego, który opracowywał od pół godziny. Był jednym z takich przyjaciół, których człowiek nie mógł zostawić sam na sam ze swoimi rodzicami, ponieważ zaczynali wtedy zadawać rozmaite idiotyczne pytania w nadziei, że dowiedzą się w ten sposób o różnych wstydliwych tajemnicach, które rodzice uważali za coś uroczego. Na przykład o tym, że _Miles płakał w każdą rocznicę śmierci Martina Luthera Kinga. Nie przez to, co się stało z doktorem Kingiem, ale dlatego, że w telewizji i radiu nadawano wtedy fragmenty jego przemów i Miles zawsze uważał, że King brzmiał jak zjawa._ Albo o tym, że _Miles miał zespół jelita drażliwego i robił w spodnie do dziesiątego roku życia._
– O co? – jęknął Miles. Przechodzili właśnie obok domu pani Shine. Dobrze pamiętał, jak śmierdział materac, który dla niej wyniósł, i jak się czuł, kiedy tajemnicze plamy i kłaczki zbitej białej kociej sierści muskały jego policzek. Fuj.
– No dobra, nie złość się… – Ganke już przygotowywał psychicznie Milesa na najgorsze – Ale…
– No powiedz to wreszcie.
– No dobra, więc… Twoje nazwisko. Nie za bardzo ma dla mnie sens.
– Co? Morales?
– No.
– Jestem w połowie Portorykańczykiem.
Ganke przystanął i podniósł wzrok na Milesa, jakby chciał powiedzieć: no wiadomo.
– Czyli…
– Czyli twoja matka nazywa się Rio Morales, no nie?
– Tak.
– A twój ojciec – Jefferson Davis.
– Dwa celne strzały.
– Więc czemu ty się nie nazywasz Miles Dav… – Ganke wytrzeszczył oczy. – O… Cholera. Miles Davis⁵! – Znów przystanął, tym razem przed domem pana Frankiego i niemal złożył się wpół ze śmiechu. – Czekaj… Czekaj! – Łapał z trudem oddech; Miles wbijał w niego złowrogie spojrzenie. – Miles. Przepraszam. Ale czekaj… Miles Davis? Ja po prostu… Nigdy mi to wcześniej nie przyszło do głowy… Oj… człowieku… Jeszcze chwila… – W końcu przestał się śmiać. – Okej… O rany. Okej…
– Skończyłeś?
– Tak. O tak. Wybacz, po prostu mnie to zaskoczyło.
Poszli dalej.
– Przy czym to wcale nie dlatego – wyjaśnił Miles. – Ale fajnie, że chociaż ciebie to śmieszy.
– No to dlaczego?
– Ganke, nie znasz mojej mamy czy co? Albo lepiej: nie znasz mojej _abueli⁶_? – Tym razem to Miles parsknął śmiechem. – Nie, serio, nie wiem. Wydaje mi się, że chodziło o coś innego.
– Czyli o co?
Miles wzruszył ramionami.
– Dawno temu mój tata i wujek narobili tyle smrodu, że w niektórych kręgach nazwisko Davis to wyzwisko. Wyglądam jak oni i mieszkam w tej samej okolicy, więc, no nie wiem, może…
– Jasne – odparł Ganke już zupełnie poważnym tonem.
Na chodniku leżała pusta litrowa plastikowa butelka po wodzie. Przypominała kształtem beczułkę; kiedy Miles był mały, zawsze udawał, że takie butelki to granaty. Kopnął ją, potoczyła się prosto przed nim. Odchrząknął.
– Dlatego też myślę, że moje supermoce się psują.
– Eee… Myślisz, że się psują z powodu twojego nazwiska? – zapytał niepewnie Ganke.
– Nie. Z powodu tego, co znaczy moje nazwisko. To znaczy przez to, jaka jest ta moja część osobowości. Bo co, jeśli nie jestem stworzony do tego, żeby być… bo ja wiem… dobry?
Bo naprawdę to miało sens. Wysocy ludzie zwykle mieli bardzo wysokich rodziców. Albo na przykład człowiek miał predyspozycje do bycia alkoholikiem, jeśli uzależniony był jeden z jego rodziców. Miles miał coś, co zawsze uważał za skomplikowane dziedzictwo genetyczne: zło we krwi. A co gorsza, jego tata i wujek mieli szesnaście lat, kiedy zaczęli dokonywać przestępstw, i właśnie w tym wieku był teraz Miles. Więc może ta część jego dziedzictwa we krwi walczyła ze zmianami spowodowanymi przez ugryzienie pająka, jakby jakaś ponura bojówka genetyczna w jego organizmie próbowała zniszczyć wszystko, co było w nim niesamowite.
– Wiesz co, lepiej się zamknij.
– Mówię poważnie!
– Gadasz głupoty. Bo to po prostu idiotyczne. Zupełnie jakbyś uważał, że jeśli grasz w koszykówkę, to twoje dzieci też będą grały.
– Są na to duże szanse – obruszył się Miles. Wziął w kciuk i palec wskazujący – jak w szczypce – pustą butelkę, którą przed chwilą kopnął; z piątkowego sprzątania śmieci zostały mu resztki odpowiedzialności sąsiedzkiej.
– Kiedy ostatnio widziałeś Michaela Jordana juniora?
– Nie jestem pewien, czy Michael Jordan ma juniora. – Miles wrzucił plastikowy granat do otwartego kosza na śmieci pod domem sąsiada.
– Właśnie. A wiesz, dlaczego nie wiesz, czy Jordan ma małego Jordana? – drążył Ganke. – Bo mały Jordan nie wyrósł na… Jordana numer dwa.
Miles nie odpowiedział.
– No bo nie wiesz przecież, czemu ten twój bzyczący alarm w głowie źle działa – ciągnął Ganke. – Może dlatego, że… Po prostu się wyczerpuje. Może ta supermoc z jadu pająka czy coś była jak wirus, któremu parę lat zeszło na opuszczeniu twojego organizmu. A może po prostu się zacina, bo rośniesz. Cholera, może wystarczy, że poprzytulasz się z dziewczyną i stracisz wszystkie supermoce, kiedy zaczniesz z kimś chodzić! – Ganke, wstrząśnięty swoją teorią, otworzył szeroko usta.
– Coś takiego mógłby powiedzieć mój wujek. – Miles przestąpił dużą psią kupę.
– Na szczęście dla ciebie dziewczyna na pewno ci się prędko nie przytrafi – pocieszył go Ganke, klepiąc w ramię.
– I tobie też! – odgryzł się Miles.
– Słuchaj, chodzi mi o to, że to prawda, nie wiesz, co jest tego przyczyną, ale jeżeli się będziesz tak zamartwiał, nic ci to raczej nie pomoże. Musisz się odstresować. Ciut zrelaksować. Zabawić się. – Ganke zrobił ręką falę, jakby tańczył breakdance. – Cholera, gdybym ja miał takie moce…
– No co? Co byś zrobił? – zapytał ostro Miles.
Ganke zatrzymał się po raz trzeci. Stacja metra znajdowała się po ich prawej stronie. Ganke popatrzył w dół ulicy, a potem w lewo, żeby się upewnić, czy nic nie jedzie.
– Chodźmy jeszcze kawałek, a ci pokażę – powiedział.
Przeszli dwa kwartały i znaleźli się przed boiskiem do koszykówki. Akurat grało tam czterech facetów.
– Co my tu robimy? – westchnął Miles, podchodząc z Gankem do wejścia.
– Mały postój. Zapytałeś, co ja bym zrobił.
– A! Może innym razem, co? – odparł Miles, patrząc na boisko przez bramkę. – Tamci już grają.
Gankemu to jednak nie przeszkadzało.
– Chodźmy. – I wszedł na boisko.
– Ej, nie. – Miles złapał go za ramię.
– No chodź. Będzie fajnie.
– Ganke, ja…
– Hej, chłopaki! Chłopaki! – Ganke wszedł na sam środek boiska, między grających.
Miles poszedł za nim, ale zatrzymał się z boku przy linii.
– Przerwa, przerwa! – zawołał Ganke, machając ręką.
– Ej, co jest grane? – zapytał niski facet, wypinając pierś jak kogucik i łapiąc w ręce piłkę, którą dryblował. – Nie grasz, więc nie możesz prosić o przerwę. A tak w ogóle, to nie masz prawa prosić o nic. – Rozszerzył nozdrza.
Miles pokręcił głową. Nie miał ochoty na bójkę i nie mógł też ryzykować, że ktoś mu podbije oko albo coś takiego.
– Spadaj z boiska, Bruce Bruce Lee – warknął niski facet.
– A kto to Bruce Bruce Lee? Może chciałeś powiedzieć Bruce Lee? – odparł Ganke.
Mężczyźni na boisku popatrzyli na siebie ze zdziwieniem.
– Nie wiesz, kto to Bruce Bruce? Ten komik? – Niski Kogucik rozstawił ramiona i nadął policzki, naśladując nieudolnie, choć pewnie mu się zdawało, że świetnie, grubego człowieka. – Gruby, śmieszny facet. A Lee, bo…
– Bo to moje nazwisko – uzupełnił poważnym tonem Ganke.
Miles stłumił śmiech.
– Zaraz… Nazywasz się Lee, serio? – zapytał z niedowierzaniem Niski Kogucik.
– Aha. A on – Ganke wskazał na Milesa – to Miles Davis.
Miles westchnął i przewrócił oczami.
– Jak ten facet od jazzu?
– Nie, jak ten facet, który zaraz wam zabierze hajs – odparował Ganke.
– Ta, serio? – odezwał się inny koleś. Miał jasną skórę, jak śluz z gardła przy grypie. I był tak samo lepki – od potu. – A jak niby to zrobi?
– W zawodach na wsady.
– Chwila… Co?! – zaprotestował Miles, wchodząc ostrożnie na boisko.
Lepki klepnął w ramię faceta obok siebie. Faceta zbudowanego jak… no cóż, jak kandydat na superbohatera.
– No, teraz gadasz do rzeczy. Nie wiem, czy wiesz, kim jestem, ale niewielu potrafi skoczyć wyżej niż ja – oznajmił.
– O tak, Benji jest jak królik. Potrafi podskoczyć pod sufit w sali. – Lepki był dobrym gawędziarzem.
– Właśnie. A ten mały jazzman sprawia wrażenie, jakby nie miał jeszcze włosków na jajach. I nie wygląda, jakby miał hajs – odezwał się czwarty koszykarz, który stał z boku i popijał wodę. Przypominał… niedźwiedzia. Nie takiego prawdziwego, ale niewiele mu do tego brakowało.
– Bo nie ma. – Kiedy tylko Ganke to powiedział, faceci wybuchnęli śmiechem i zaczęli machać na nich rękami jak na natrętne muchy, wyganiając ich z boiska. – Ale – zawołał Ganke – stawiam to! – Zdjął buty. – Air Maxy 90. Infrared. OG. Podobno wszyscy o nich marzą, a ja je mam na nogach pierwszy raz. Pewnie są warte ze trzy stówy. – To nie Ganke wariował na punkcie markowego obuwia sportowego, ale jego ojciec, i to totalnie. Miał dwie pasje: stresowanie Gankego w sprawie szkoły (to zainteresowanie podzielał z rodzicami Milesa) i kolekcjonowanie rzadkich modeli butów sportowych. Kiedy się wyprowadzał, większość butów zostawił synowi, pod warunkiem że ten będzie o nie dbał. Oczywiście Ganke nigdy nie musiał się tym przejmować, bo Miles przejął od niego ten obowiązek.
– Co? – powtórzył jak papuga Miles.
– A jaki rozmiar? – zapytał facet zwany Benjim, ten zbudowany jak superbohater.
– Czterdzieści trzy. – Ganke, udając, że nie słyszy Milesa, zmierzył wzrokiem stopy Benjiego. – Czyli twój.
Benji odsłonił w uśmiechu rzadkie zęby. Sięgnął do skarpetki i wyciągnął kilka banknotów. Jego kumple poszperali w kieszeniach, skarpetkach i plecakach i też powyjmowali pieniądze. Odliczywszy trzysta dolarów, położyli banknoty na boisku, przyciskając je butem Gankego, żeby wieczorny wiatr nie poniósł ich jak piórka w powietrze.
Następnie wszyscy się cofnęli, żeby zrobić Benjiemu i Milesowi miejsce pod koszem. Benji dryblował tak zawzięcie, jakby walił czyjąś głową o chodnik. Miles dobrze czuł, o co chodziło w tym pokazie siły.
Spojrzał z ukosa na Gankego, który założył sobie plecak Milesa na brzuch. Jego przyjaciel uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
– Ten mały pewnie nawet nie sięga do kosza – prychnął Benji. Wziął piłkę w obie ręce, zrobił dwa kroki i bez trudu wrzucił piłkę przez obręcz. Bez ostrzeżenia. Bez rozgrzewki. – To będzie bułka z masłem.
– Albo z hajsem – skomentował z boku Ganke.
Miles odwrócił się i spiorunował go wzrokiem. Ganke powiedział bezdźwięcznie:
– Przepraszam, przepraszam.
Miles dał znak Benjiemu, że chce dostać piłkę. Kiedy jednak Benji ją do niego rzucił – tak szybko, jakby rzucał kulą ognia – Miles uświadomił sobie, że niewiele wie o koszykówce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Paul Laurence Dunbar (1872–1906) – poeta i pisarz urodzony w rodzinie byłych niewolników, mąż poetki i aktywistki Alice Dunbar Nelson. Był pierwszym afroamerykańskim pisarzem, który zyskał uznanie za życia (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2. _Mijo_ (hiszp. południowoamerykański) – pieszczotliwy skrót od _mi hijo_, oznaczający „mój synku”, „synku”.
3. _Papi_ (hiszp.) – kochanie (w tym kontekście).
4. _Pasteles_ (hiszp.) – tradycyjna potrawa portorykańska, podobna do meksykańskich tamali, z ciasta nadziewanego masą z mięsa, warzyw i przypraw, które owija się w liście bananowca i papier do pieczenia, a następnie gotuje na parze lub piecze.
5. Miles Davis (1926–1991) – amerykański trębacz i kompozytor jazzowy, jeden z najsłynniejszych muzyków XX wieku.
6. _Abuela_ (hiszp.) – babcia.