Milion lat w jeden dzień - ebook
Milion lat w jeden dzień - ebook
Kto wynalazł łóżka? Kiedy zaczęliśmy czyścić sobie zęby? Jakie były najsłynniejsze modowe wpadki od starożytności do dziś? Czemu porzuciliśmy nagość na rzecz futer? Skąd wzięły się sztućce? Każdego dnia, od chwili, gdy zadzwoni budzik, po przykrycie się kołdrą na dobranoc, bierzemy udział w rytuałach, które trwają od milionów lat. Skupiająca się na codziennych czynnościach książka Milion lat w jeden dzień odkrywa fascynującą historię zwyczajów, które bierzemy dziś za pewnik. Greg Jenner zabiera nas na radosną przejażdżkę po dziejach ludzkości, badając stopniową – i często nieoczekiwaną – ewolucję naszych nawyków. Autor zagląda do rzymskich śmietników, egipskich mumii i wiktoriańskich ścieków, wyciągając niezwykłe, zaskakujące, a czasem wręcz niedorzeczne ciekawostki o naszej przeszłości. To historia naszego życia, sięgająca milion lat wstecz. fragment książki: W roku 1718 korespondent „Weekly Journal” donosił: „Widziałem niejedną modną panią niskiego wzrostu, która żeglując po domu w swoich obręczach, przypominała dziecko w chodziku”. W latach czterdziestych XVIII wieku suknie dworskie były już tak szerokie, że damy musiały przechodzić przez drzwi bokiem jak krab, bo inaczej utknęłyby we framudze. Z jaką trudnością wsiadały do wysokich powozów, możemy sobie tylko wyobrażać. Dodajmy przy tym, że oprócz sukni na stelażu damy te nosiły wielkie, ciężkie, misternie trefione peruki, a pod sukniami nie miały pantalonów. Możliwości popełnienia faux pas musiały być więc ogromne. Tak skomplikowanej kreacji nie dawało się też włożyć samodzielnie. Dama stała nieruchomo, a pokojówki po kawałku nakładały na nią strój, uwijając się wokół niej zupełnie tak, jak sprawna ekipa z pit stopu uwija się wokół bolidu Formuły 1.
Spis treści
Wstęp
9.30 Pora w stać
9.45 Spacer w ustronne miejsce
10.00 Smaczne śniadanko
10.45 Prysznic
11.15 Spacer z psem
12.00 Kontakty ze światem
18.00 Wybór stroju
19.00 Aperitif
19.45 Kolacja
21.30 Drinki
23.45 Mycie zębów
23.53 Pora spać
23.59 Nastawianie budzika
Podziękowania
Wybór bibliografii
Indeks
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-01-18517-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Założę się, że nie siedzicie teraz w jaskini.
Chociaż myśl o tym przyprawia o zawrót głowy, anatomicznie niczym nie różnimy się od ludzi, którzy zamieszkiwali Ziemię trzydzieści tysięcy lat temu. Choć bawią nas kreskówkowe wizje postaci (nazwijmy je Ug i Nug) okładających się maczugami po głowach i wlokących kobiety do jaskini za włosy, prawda o tamtych ludziach jest znacznie bardziej złożona. Po pierwsze, nie byli mruczącymi niemowami. Korzystali z wszelkich dobrodziejstw języka, a ich intelekt pozwalał rozwiązywać problemy. Mieli też wyraźną potrzebę chronienia swoich bliskich i opłakiwania zmarłych. Pod każdym względem byli współczesnymi ludźmi jak ty i ja. Ich życie jednak bardzo różniło się od naszego. Skąd w takim razie wziął się nasz tryb życia?
Rozejrzyjcie się. Każdy aspekt waszej egzystencji jest skutkiem ubocznym tysięcy lat historii. Na pierwszy rzut oka otaczające was sprzęty wyglądają bardzo nowocześnie, lecz każdy z nich kryje w sobie fascynujące dziedzictwo. Popatrzcie na zegar na ścianie. Czy chociaż raz postawiliście sobie pytanie, kto pierwszy podjął się próby pomiaru czasu i jakich metod używał? Albo dlaczego w niektórych krajach przestawia się zegarki na wiosnę? Przyjrzyjcie się książce trzymanej w rękach – to wynalazek sprzed dwóch tysięcy lat. Jego widok nie zdziwiłby świętego Pawła ani cesarza Nerona. Słowa na tej stronie zapisano alfabetem, który przez tysiąclecia ewoluował z prototypu opracowanego przez starożytnych Fenicjan. Jest on częścią tradycji komunikacji zdalnej, która – via hieroglify i woskowe tabliczki z pismem klinowym – sięga najwcześniejszych prehistorycznych malowideł naściennych. Jedzenie w waszych lodówkach pochodzi ze wszystkich stron świata, a niektóre produkty niegdyś byłyby rozpoznawalne jedynie dla Azteków. Ubrania w waszych szafach być może uszyto z tkanin, które po raz pierwszy pojawiły się w Indiach jakieś pięć tysięcy lat temu, a wasze prześcieradła mogą mieć wiele wspólnego z płóciennymi gatkami faraona Tutenchamona z epoki brązu.
Dla większości z nas każdy dzień przebiega według ustalonych schematów, które rodzaj ludzki powtarza od tysięcy lat: wstajemy z łóżka, idziemy do toalety, jemy śniadanie, myjemy się, wybieramy strój, sprawdzamy, która godzina, komunikujemy się z innymi, jadamy wspólnie, pijemy coś, myjemy zęby, kładziemy się i nastawiamy budzik... Te codzienne czynności niosą w sobie opowieść pisaną przez setki pokoleń naszych przodków.
Rozdziały tej książki trzymają się porządku wydarzeń, jakie mogą się nam przytrafić w zwykły sobotni dzień. Każdy z nich skupia się na konkretnej czynności, która zapewne będzie wam znajoma – potraktowałem je jednak jako odskocznię do podróży w przeszłość, z której te zwyczaje pochodzą. Choć trudno sobie wyobrazić, że cokolwiek łączy nas z prehistorycznymi mieszkańcami jaskiń, czynności, jakie wykonujemy każdego dnia, były wykonywane w zasadzie od zawsze. W porównaniu z nami jaskiniowcy wydają się godnymi pożałowania idiotami. Czy zdołaliby korzystać z iPhone’ów albo prowadzić samochód? Może to dziwne, ale tak – gdyby tylko ktoś pokazał im jak. Niestety, okoliczności pozbawiły ich przyjemności wożenia się nowiutkim mercedesem oraz potajemnego słuchania w metrze Bon Joviego z egzemplarzem książki Pani Bovary otwartym dla niepoznaki. Jeśli my, współcześni, stanowimy najnowszy rozdział powieści w odcinkach, jaką jest historia gatunku ludzkiego, biednych jaskiniowców można porównać do nudnego kawałka na samym początku, w którym autor dziękuje kolegom, rodzinie i ludziom od składu i druku.
W pewnym sensie książka ta stara się poprawić reputację naszych przodków, jednocześnie odpowiadając na pytania o to, dlaczego obecna rzeczywistość wygląda tak, a nie inaczej. Nie znaczy to, że nie będziemy czasem przewracać oczami na myśl o dziwactwach przeszłości – starałem się z humorem podchodzić do dzielących nas różnic. Mam jednak nadzieję przede wszystkim zadziwić was skalą podobieństw pomiędzy nami a ludźmi, którzy umarli setki, a nawet tysiące lat temu.
W zasadzie jest to książka o mnie i o was. Jej akcja jednak dzieje się głównie w przeszłości.Przeraźliwy jazgot budzika wyrywa nas z głębokiego snu. Unosimy głowę z ciepłej i cokolwiek zaślinionej poduszki i z wysiłkiem otwieramy zaropiałe oczy. Zezujemy na zegarek z rozpaczliwą nadzieją, że jednak się zepsuł i mamy przed sobą jeszcze przynajmniej dwie godziny drzemki. Niestety, rzut oka na leżący obok telefon upewnia nas, że rzeczywiście już pora się zwlec.
Dlaczego cyfra na zegarku tak bardzo się liczy? Dlaczego w takich chwilach nie uznajemy, że będziemy spać, aż się wyśpimy? Otóż dlatego że czas jest architektem ustalającym rytm naszego życia – lekceważenie go prowadzi do chaosu. Mimo że czas jest niezmienną jednostką i od milionów lat płynie w jednostajnym tempie, odmierzanie go od zawsze stanowiło nie lada problem. Znany nam podział na standardowe jednostki – sekundy, minuty, godziny, dni, miesiące i lata – nie jest uniwersalnym porządkiem stosowanym od zawsze, lecz raczej konwencją, nad której ustaleniem ludzkość biedziła się przez setki lat, desperacko próbując opanować obłędny bałagan. Badając historię odmierzania czasu, człowiek czuje się trochę, jakby oglądał belgijską telenowelę bez napisów – najpierw zupełnie nic nie rozumie, a potem z niewiadomych przyczyn nie może się oderwać.
DZIEŃ DOBRY!
Dziś jest sobota; wiemy to, ponieważ wczoraj był piątek. Co jednak mamy na myśli, mówiąc o „dniu”? Język angielski często jest nazywany najbogatszym ze wszystkich ze względu na nieustannie rosnący zasób słownictwa – tym bardziej więc idiotyczne wydaje się, że anglojęzyczny świat jednym i tym samym terminem day określa dwie rzeczy: (a) trwający dwadzieścia cztery godziny obrót Ziemi wokół własnej osi i (b) przeciwieństwo nocy. Niepomni na oczywiste ryzyko nieporozumień, my, anglofoni, trzymamy się tego nieprecyzyjnego określenia, ponieważ bywamy uparci i, jak widać na załączonym przykładzie, cokolwiek ociężali umysłowo. Wiele innych języków nie godzi się na takie idiotyzmy. Na przykład Holendrzy unikają zamieszania, stosując dwa słowa: dag (czas od wschodu do zachodu słońca) oraz etmaal (doba). Podobny podział można znaleźć w językach bułgarskim, duńskim, włoskim, fińskim, rosyjskim i polskim. Ale w angielszczyźnie najbliższym odpowiednikiem etmaal jest urzekająco niedorzeczne słowo nychthemeron (noc i dzień) zaczerpnięte z greki, które bardziej nadawałoby się na nazwę fińskiej kapeli heavymetalowej. W życiu nie słyszałem, by ktokolwiek używał go w rozmowie – ignorują je nawet naukowcy, więc zredukowano je do roli zakurzonego ulubieńca etymologów, którzy przy święcie wyciągają je z pudełka, żeby zachwycać się jego absurdalnym patosem.
Mimo to anglofoni jakoś sobie radzą albo ułatwiają sobie sprawę, mierząc czas nie w dniach, ale w nocach – na przykład przy okazji zamawiania noclegów w hotelu. Służy do tego zgrabne anglosaskie słowo fortnight, oznaczające ciąg czternastu następujących po sobie nocy. Lecz nawet i ten sposób nie zawsze bywa skuteczny, ponieważ recepcjonista natychmiast pyta, czy chodzi nam o czternaście dni, czyli trzynaście nocy, a my będziemy zmuszeni liczyć na palcach jak dzieci, kiedy uczą się korzystać z kalendarza. Nie oceniajmy jednak angielszczyzny zbyt surowo, ponieważ opisany tu problem do pewnego stopnia jest wadą dziedziczną – ustalenie, czym tak naprawdę jest dzień, od zawsze stanowiło problem terminologiczny. W III wieku n.e. rzymski filozof Censorinus postulował, że dobę powinno się określać terminem „dzień cywilny”, a czas od wschodu do zachodu słońca uznawać za „dzień naturalny”. Wydawało się to sensowne, lecz w XVII wieku stado uczonych pedantów zasiało zamęt, zamieniając „dzień naturalny” na dobę i wprowadzając termin „dzień sztuczny” na określenie okresu od wschodu do zachodu słońca.
Jeśli już zaczynaliście wkuwać te definicje z zamiarem zrobienia wrażenia na znajomych, możecie sobie odpuścić. Nowoczesna astronomia powróciła do terminu „dzień cywilny” na określenie pełnego obrotu Ziemi. W związku z tym „dzień naturalny” zamiast dwóch znaczeń nie ma już żadnego, a „dzień sztuczny” wyraźnie kojarzy się teraz z żarówkami. Połapaliście się w tym? Ja też nie... ale obawiam się, że w tym rozdziale nic nie będzie proste, nawet definicja tego, kiedy dzień się zaczyna, a kiedy kończy.
O PÓŁNOCKU
Szerzej otworzywszy oczy, dostrzegamy, że przez szczelinę między zasłonkami sączy się światło słoneczne. Niezbicie świadczy to o tym, że jest rano – tyle że światło dzienne wcale nie okazuje się w tym względzie warunkiem koniecznym. I na Wschodzie, i na Zachodzie nowy dzień rozpoczyna się w mroku o godzinie 00:00, dlatego Brytyjczycy na sylwestrowych zabawach pijackim głosem intonują pierwsze dwa wersy Auld Lang Syne, kiedy tylko zegar wybije północ. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby ci zawiani imprezowicze musieli czekać do świtu, cały czas zwilżając gardła – brzmieliby wtedy mniej jak śpiewający chór, a bardziej jak stado krów tonących na pełnym morzu. Ale termin „północ” jest mylący. Składające się nań sylaby znaczą: „jest środek nocy”, mimo to od tej chwili zaczyna się poranek. Nadawane o pierwszej nad ranem programy nazywamy „nocną audycją”, a wracając do domu o czwartej chwalimy się, że „balowaliśmy całą noc”. Takie zatarcie granic, dzięki któremu dni nie muszą kłaść się spać zaraz po dobranocce, dowodzi, że nasz tryb życia ma zaskakujące cechy wspólne z życiem cywilizacji, której szczytowy okres przypadła mniej więcej na trzy i pół tysiąca lat temu. Chodzi o starożytny Egipt.
W tej hiperreligijnej kulturze nowy dzień zaczynał się o świcie, a nie o północy. W rezultacie wschód słońca miał rangę świętego wydarzenia – początku przejażdżki rydwanem po niebie, jaką codziennie urządzał sobie bóg słońca Ra, zanim wdał się w epicki pojedynek z wężokształtnym demonem chaosu Apopem. By uprawomocnić ten odwieczny porządek i sprawić, by słońce wstało, w wielkiej świątyni w Karnaku albo Heliopolis o świcie należało odprawić specjalny oczyszczający rytuał z udziałem potomka bogów – faraona. W praktyce miejsce władcy zajmował zapewne pełnomocnik, bo faraon mógł przecież przebywać w zupełnie innej części imperium, choć bardzo kusząca jest wizja kapłana pospiesznie mamroczącego zapamiętane kwestie, podczas gdy zestresowana służba stara się wyciągnąć z wyrka bardzo niezadowolonego Tutenchamona.
Rozpoczynanie dnia od świtu nie było jednak w starożytności zwyczajem uniwersalnym. Babilończycy, którzy cztery tysiące lat temu zamieszkiwali monumentalne miasta dziś znajdujące się na terenie Iraku, mieli wiele wspólnego ze swymi egipskimi sąsiadami z epoki brązu, lecz nowy dzień rozpoczynali o zmierzchu, tuż przed snem. Porządek ten przejęli później Grecy, Celtowie, plemiona germańskie, a nawet średniowieczni Włosi, u których system ten nosił nazwę kalendarza florenckiego. Nie jest to także relikt zamierzchłej przeszłości, ponieważ dla ortodoksyjnych Żydów szabat nadal zaczyna się w piątek o zachodzie słońca i trwa do sobotniego wieczoru. Skąd w takim razie współczesny świat wytrzasnął pomysł z północą? Głównymi podejrzanymi są tu starożytni Rzymianie, którzy dzielili dobę na dwa bloki po dwanaście godzin.
Oczywiście najistotniejsze pytanie brzmi: kto pierwszy wpadł na pomysł mierzenia czasu? Jakiś Sumeryjczyk obudził się pewnego ranka, stwierdził, że jest siódma, a cała reszta wzruszyła ramionami i nie zgłosiła sprzeciwu? Raczej mało prawdopodobne. Żeby poszukać odpowiedzi, musimy cofnąć się w czasie jeszcze bardziej.
ZEGAR NA NIEBIE
Dolina Makapan w prowincji Limpopo w RPA wygląda, jakby stworzył ją hollywoodzki ekspert od cyfrowych efektów specjalnych. Ostrym zębem wbija się w zbocza porośnięte zielonymi drzewami, które na jesieni zmieniają kolor na rdzawoczerwony – gdyby nad głowami przeleciał wam tam pterodaktyl, nawet za bardzo byście się nie zdziwili. Zza linii drzew wychylają się majestatyczne wapienne skały, w których płynąca przez tysiące lat woda wyżłobiła sieć jaskiń. To w zakamarkach tych tuneli archeolodzy znaleźli niezwykłe prehistoryczne szczątki, w tym kości jednego z naszych najstarszych przodków – australopiteka.
Jakieś trzy miliony lat temu samotny przedstawiciel tych niedużych dwunożnych stworzeń zwrócił uwagę na wydłużające się cienie gasnącego dnia i postanowił schronić się w jaskini. Kamienne ściany na jakiś czas zapewniły mu bezpieczeństwo, lecz nie zdołały powstrzymać sił natury – nieszczęsny hominid wyzionął ducha w wapiennej grocie, a znaleźli go dopiero dwudziestowieczni paleontolodzy.
Australopiteki nie miały dosłownie żadnej z naszych zdolności intelektualnych i bardzo słabo radziłyby sobie z krzyżówkami, lecz nawet tak prymitywne stworzenia być może potrafiły dostrzec cykliczne rytmy przyrody: fazy księżyca, falowanie pływów i korowód pór roku. Ziemia niestrudzenie obraca się wokół własnej osi, zalewając nasze życie to światłem, to mrokiem, niezmiennymi jak bicie serca. Niewykluczone, że australopitek nauczył się polegać na codziennej wędrówce słońca przez nieboskłon i wiedział, że po nocy wstaje nowy dzień. Innymi słowy, podstawowa koncepcja czasu nie była mu obca.
Oczywiście to tylko spekulacje. Skąd wziąć rzetelne dowody na rachubę czasu z epoki kamienia łupanego? Przeskoczywszy wprzód do okresu sprzed trzydziestu tysięcy lat, kiedy nasi pobratymcy dzielili świat z neandertalczykami, natykamy się na zagadkowy i fascynujący obiekt znaleziony w Le Placard w regionie Dordogne we Francji. To kość orła, na której wydrapano poziome nacięcia, zdające się odzwierciedlać fazy rosnącego księżyca w ciągu czternastu dni. Trudno oprzeć się pokusie, by nadać owej kości miano najstarszego znanego kalendarza.
Niewykluczone, że obiekt ten został wykonany przez neandertalczyka, lecz wielu archeologów jest zdania, iż ów konkurencyjny gatunek hominidów przegrywał w starciu z naszymi zdolnościami umysłowymi. Do Homo sapiens neandertalczycy mieli się jak sędzia Dredd do Sherlocka Holmesa: byli silniejsi, wytrzymalsi i lepiej przystosowani do sprzedawania niedźwiedziom prawych prostych w głupią kudłatą gębę... ale też bardziej skłonni do miotania się w bezsilnej złości, gdyby poprosić ich o ustawienie zegara mikrofalówki. Wydaje się więc, że to raczej człowiek taki jak my – pomysłowy Homo sapiens przepełniony ciekawością świata – któregoś wieczoru zagapił się na księżyc i postanowił oznaczyć jego fazy na kawałku kości, który został mu z wczorajszej kolacji. Może wysilał swój niepospolity umysł, próbując zdobyć choćby fragment wiedzy o działaniu wszechświata, a może po prostu bazgrał po kości, siedząc sobie w wychodku.
To, że dzisiaj cały świat mierzy czas w taki sam ustalony sposób, nie dowodzi wcale, że robili tak nasi przodkowie. Zaledwie kilka stuleci temu nastąpiła dramatyczna czasowa rewolucja, która zrzuciła z piedestału nasz ukochany zegar dzielony na dwadzieścia cztery godziny...
VIVE LA RÉVOLUTION!
Był rok 1793, a we Francji szalała krwawa rewolucja. Król Ludwik XVI nie miał już głowy na karku, padł bowiem ofiarą gilotyny, która niebawem miała zabarwić paryski bruk krwią szlachecką i chłopską. Politycy w całej Europie oczami wielkimi z przerażenia przypatrywali się owej gorączce, która w każdej chwili mogła przenieść się na ich podwórko. Świat rozpalały ognie wielkich idei, a banda radykalnych uczonych odurzonych filozofią oświecenia od nowa tworzyła zarys francuskiego społeczeństwa. Ich czujnym oczom nie umykało nic i nawet staruszek czas mógł spodziewać się odgórnej restrukturyzacji...
Od jakichś czterech tysięcy lat świat uparcie trzymał się dwunastkowego systemu liczbowego Babilończyków – czemu jednak oparto go na liczbie 12, a nie 10? Otóż 10 dzieli się jedynie przez 5 i 2, podczas gdy 12 jest podzielne przez 2, 3, 4 i 6, dzięki czemu znacznie lepiej nadaje się do obliczeń. Do tego kalendarz lunarno-solarny, oparty na obserwacji tak słońca, jak i księżyca, składał się z dwunastu cykli księżycowych rocznie (z trzynastym miesiącem „przestępnym” dodawanym co dwa albo trzy lata) – dwunastka była więc liczbowym kamieniem węgielnym wszechświata. Logiczne wydawało się więc, że czas powinien działać w tym systemie, z sześćdziesięciosekundową minutą i dwudziestoczterogodzinną dobą.
Tak myślano w zamierzchłych czasach, a tu nastał rok 1793! W rewolucji francuskiej nie chodziło tylko o to, by głodujący lud mógł wreszcie zemścić się na arystokratach poubieranych w pudrowane peruki; jej przywódcy pragnęli też zerwać ze skostniałymi tradycjami, zastępując je racjonalizmem naukowym. Od jakichś dwustu lat filozofowie przebąkiwali o możliwości wprowadzenia systemu metrycznego, aż wreszcie pojawiła się możliwość przetestowania go w praktyce. Piątego października nowa Rada Narodowa przyjęła więc wniosek, wniesiony rok wcześniej przez Jeana-Charles’a de Bordę, i dwudziestoczterogodzinna doba została nagle przycięta do dziesięciu godzin, z których każda miała się składać ze stu minut, a te ze stu sekund.
Jak łatwo się domyślić, przeredagowano też resztę kalendarza, tygodnie zamieniając na dziesięciodniowe décades – i tym samym nieumyślnie wrócono do dziesięciodniowego systemu znanego starożytnym Egipcjanom. Rok skurczył się do dziesięciu miesięcy o cudownie prozaicznych nazwach, takich jak Ventôse, wietrzny miesiąc (co odnosiło się do niesprzyjającej aury lutego, a nie do okresu świątecznego, kiedy nierzadko dręczą nas krępujące gazy związane z przejedzeniem). Tak zdziesiątkowaną rachubę czasu reklamowano jako przejaw francuskiej myśli twórczej, lecz starożytni Chińczycy posługiwali się nią przez wieki, dopóki – o, ironio! – do zmiany zdania nie przekonali ich kupcy z Europy. Ewidentnie francuskie władze nie dostały tego okólnika. Niebawem miały pożałować swojej ignorancji.
Tak, czas metryczny okazał się wściekle niepopularny i mimo desperackich prób udobruchania tłumu za pomocą hybrydowych zegarów, pokazujących czas zarówno na dwunasto-, jak i dziesięciostopniowej tarczy, przedsięwzięcie to powszechnie uważano dosłownie za stratę czasu. Francuzi zdołali jakoś przejść do porządku dziennego nad masowymi egzekucjami, ale dziesięciogodzinne zegary? Obłęd! Ku zażenowaniu wszystkich pomysłodawców mocno gloryfikowana rewolucja dziesiętna potrwała zaledwie osiemnaście miesięcy (a może czternaście dziesiętnych miesięcy...?), po których pospiesznie wycofano się ze wszelkich zmian.
„Chwila, moment! – już słyszę wasz zdziwiony chór. – Co tam wspominałeś o dziesięciodniowym tygodniu u Egipcjan? To przecież nie system dwunastkowy!” Cóż, jeśli o to chodzi... no dobra, teraz jest pewnie właściwy moment, żeby zapoznać was z niuansami historii chronometrii. Niewykluczone, że ten kawałek będzie wymagał koncentracji, więc rozsiądźcie się wygodnie. Pora zagłębić się w szczegóły techniczne.
CZAS SŁOŃCA
Rzut oka na kalendarz upewni nas, że w naszym systemie tydzień składa się z siedmiu dni, tak jak w babilońskim. Egipcjanie przepuścili ten zwyczaj przez sito rodzimych innowacji, tworząc własny system rachuby czasu. W odróżnieniu od mieszkańców Mezopotamii postanowili wstawić w roczny kalendarz trzydzieści tygodni liczących dziesięć dni, zostawiając pięciodniowy ogonek, który można było wedle uznania dorzucać na końcu. Co więcej, ich dziesięciodniowe tygodnie świadczą o tym, że woleli podział na trzy czteromiesięczne pory roku, a nie cztery trzymiesięczne jak u nas. Wiązało się to w dużej mierze z kapryśną naturą rzeki Nil, która co roku występowała z brzegów. Kalendarz był więc podzielony na rolnicze cykle wylewów, siewów i zbiorów, nie zaś na wiosnę, lato, jesień i zimę.
A na jakiej podstawie wydzielano dzień? Egipski dwudziestoczterogodzinny nychthemeron (wybaczcie, ale z pisaniem tego słowa jest tyle zabawy...) nie był jak nasz podzielony na dwunastogodzinne połowy, lecz na cztery fazy: po godzinie półmroku następowało dziesięć godzin słońca, następnie znów godzina półmroku i dwanaście godzin nocy. Tu rodzą się dwa pytania: (a) czy Egipcjanie potrafili odmierzać godziny, a jeśli tak, to (b) w jaki sposób? Na pierwsze możemy radośnie odpowiedzieć „tak!”, na drugie zaś: „To skomplikowane, ale w zarysie chodziło o obserwację nieba!”. Za dnia preferowaną metodą odmierzania czasu były zegary słoneczne, którymi zajmiemy się za chwilę, ale znacznie większy problem przedstawiały sobą godziny nocy, i to ich odliczanie świadczy o kunszcie Egipcjan.
ZAPISANE W GWIAZDACH
Przyglądaliście się kiedyś gwiazdom tuż przed świtem? Jako romantyczny osiemnastolatek wraz z przyjaciółmi postanowiłem zrobić to w pierwszy poranek nowego tysiąclecia. Po całej nocy imprezowania, jakby (dosłownie!) miał się skończyć świat, zygzakiem wdrapaliśmy się na wzgórze w Sevenoaks, by obserwować pierwszy wschód słońca w nowej epoce. Na nasze nieszczęście niebo było zachmurzone, a blask jutrzenki zniknął w świetle sodowych lamp ulicznych, więc powlekliśmy się z powrotem do domu i zajęliśmy jedzeniem pączków. To tyle w kwestii romantycznych uniesień... Gdybyśmy jednak wybrali mniej oświetlone wzgórze i kraj o lepszych warunkach klimatycznych, być może bylibyśmy świadkami zjawiska nazywanego przez astronomów heliakalnym wschodem.
Tuż przed świtem nad wschodnią częścią nieboskłonu błyskają na moment gwiazdy zwane dekanami. Grupa ta składa się z trzydziestu sześciu gwiazdozbiorów, które z każdym dniem przesuwają się o jeden stopień na zachód w stosunku do poprzedniego położenia. Codziennie ukazują się nieco dalej, by wreszcie zniknąć z widnokręgu na cały rok. Niczym ciekawska surykatka nowa gwiazda wychyla się zza horyzontu co dziesięć dni (stąd nazwa tej grupy; dekanoi znaczy po grecku „dziesiątki”), co być może skłoniło Egipcjan do decyzji o podziale tygodnia na dziesięć dni. A co to ma wspólnego z pomiarem czasu? Otóż starożytni uczeni egipscy uwiecznili swoje mapy gwiazd i kalendarze na sarkofagach i ścianach grobowców. Dzięki nim współcześni archeoastronomowie mogli odcyfrować ich zręczny system, pozwalający korzystać ze wschodów heliakalnych jak z gwiezdnego zegara. Egipskie mapy nieba na pierwszy rzut oka – i jeszcze kilka kolejnych – wyglądają jak rozkład jazdy autobusów przetłumaczony na hieroglify za sprawą jakiegoś niefortunnego błędu oprogramowania. Poziomą oś tabeli stanowi trzydzieści sześć tygodni składających się na rok. Pod każdą z tych trzydziestu sześciu kolumn umieszczono symbole oznaczające czas, w jakim w danym tygodniu każdy z dekanów jest widoczny nad horyzontem. Najprościej rzecz ujmując, jeśli znało się aktualną datę, mapa gwiazd pozwalała dopasować pozycję określonego dekanu na niebie do informacji w tabeli, co sugerowało, która mniej więcej jest godzina.
Około roku 1500 p.n.e. system ten zastąpiono jeszcze bardziej skomplikowaną metodą zwaną ramessydzkim zegarem gwiezdnym (brzmi to jak nazwa płyty z lat siedemdziesiątych kapeli grającej progresywnego rocka...). Najważniejszą różnicą było to, że alternatywny system dzielił rok na dwadzieścia cztery miesiące po piętnaście dni i skupiał się na nowej gromadce czterdziestu siedmiu „gwiazd godzinnych”. Graficzna forma tablicy – także zachowanej na grobowcach i sarkofagach – przypomina kartę instrukcji jakiejś niemożliwie skomplikowanej gry planszowej. U dołu znajduje się wizerunek klęczącego kapłana w uroczym lnianym kilcie; nad jego głową umieszczono przywodzącą na myśl archaiczną szachownicę siatkę siedmiu przecinających się linii, na której można było zaznaczać ruchy gwiazd.
Dzisiaj sądzimy, że początkujący astronom miał za zadanie usiąść w tej samej pozycji co namalowany kapłan, być może z pionem ciężarkowym w wyciągniętej ręce, i traktując części własnego ciała jako punkty odniesienia, oszacować pozycję gwiazd zaznaczonych na diagramie. Niewykluczone, że musiał przy tym klęczeć nad taflą wody, w której odbijały się gwiazdy wiszące nad jego głową. Dyskusje na ten temat nadal trwają.
CHWIEJNE GODZINY
Egipcjanie rozwiązali więc problem mierzenia czasu nocą dzięki śledzeniu ruchów gwiazd, lecz ich godzina nie była ustandaryzowaną jednostką jak nasze sześćdziesiąt minut. Godziny rozciągały się i kurczyły w zależności od pory roku – zimą godzina dnia astronomicznego mogła trwać zaledwie czterdzieści pięć współczesnych minut, a w letnim upale obejmować okres bliższy siedemdziesięciu pięciu minutom. Starożytni tłumaczyli te różnice, teoretyzując, że Słońce orbituje wokół Ziemi nie na wysokości równika, lecz po elipsie, która zimą znajduje się poniżej równika i powoli się wznosi, by latem wylądować powyżej i ponownie rozpocząć wędrówkę w dół. Jeśli ciężko wam się w tym połapać, wyobraźcie sobie hula-hoop nasadzone ukośnie na wielką plażową piłkę, tak że po lewej stronie jest ono bliżej ziemi. Hipoteza ta wyjaśniała, przynajmniej w rozumieniu starożytnych Egipcjan, dlaczego latem Słońce znajduje się wyżej nad horyzontem.
Reasumując, egipski dzień zawsze składał się z dziesięciu pełnych godzin słonecznego światła (i dwóch godzin półmroku), lecz godziny te w lipcu były dłuższe niż w grudniu – dziś zjawisko to można nazwać godzinami sezonowymi. Ale nawet sezonowej godziny nie dawało się odmierzyć za pomocą gwiazd, kiedy nad głowami świeciło słońce. Starożytni uczeni musieli zatem wymyślić jakiś inny sposób prowadzenia obserwacji...
TYLE SŁOŃCA W CAŁYM MIEŚCIE
Kiedy gwiazdy znikały, a nad horyzontem pojawiało się słońce, metody musiały się zmienić. Herodot – grecki kronikarz nazywany często ojcem historii – twierdził, że to łebscy Babilończycy skonstruowali pierwsze zegary słoneczne, lecz pomysł ten prawdopodobnie pojawił się niezależnie w kilku kulturach, ponieważ z technologicznego punktu widzenia potrzebny był głównie kij wystający z ziemi.
Tak czy owak, gdybym kazał wam wymienić słynny starożytny zegar słoneczny, pewnie nie rzucilibyście się opowiadać o Babilonii; jeśli jednak mieszkacie w Paryżu, Londynie lub Nowym Jorku, być może przypomni się wam egipski egzemplarz, koło którego czasami przechodzicie. I nie chodzi o zegar ukryty za szkłem w muzealnej gablocie, lecz prężący się dumnie na świeżym powietrzu. Co mam na myśli? Obeliski nazywane czasami igłami Kleopatry, choć ze słynną królową nie mają nic wspólnego. Liczą one sobie niemal trzy i pół tysiąca lat i w czasach, gdy Kleopatra gziła się z Cezarem, stały już w Heliopolis od tysiąca czterystu lat, oddając niemy hołd bogu słońca.
Szczerze mówiąc, archeolodzy nie są pewni, czy obeliski wznoszono z myślą o odmierzaniu czasu, czy też były jedynie wielkimi ozdobami, które przypadkiem rzucały cień. Ale nawet jeśli z założenia miały związek z czasem, przez swoje rozmiary okazały się raczej niepraktyczne w codziennym użytkowaniu, szukano więc mniejszych modeli. Najprostsze z nich – tak zwane zegary cieniowe – miały postać długiej deski z przytwierdzonym do jednego końca pionowym elementem w kształcie litery T, podobnym do tylnego spoilera znanego z wyścigowych dragsterów. Stercząca u góry poprzeczna listewka rzucała cień na leżącą deskę. Kiedy słońce wisiało nisko nad horyzontem, wydłużony cień niczym wyciągnięty leniwie czarny kocur sięgał końca deski; lecz koło południa słońce w zenicie stało niemal dokładnie nad listwą, więc rzucany przez nią cień był krótszy.
Gdy mijało południe, zegar stawał się zupełnie bezużyteczny. Nawet kolejne modele telefonów komórkowych nie wychodzą jeszcze z użycia w takim tempie. Ale żadna kosztowna aktualizacja nie była potrzebna – wystarczyło po prostu przestawić zegar tak, żeby podziałka wskazywała zachód, a nie wschód, a cień mierzył wtedy opadanie zamiast wznoszenia się słońca nad horyzontem. Przynajmniej tak brzmi aktualna teoria. Sęk w tym, że w źródłach egipskich – czy to pisanych, czy archeologicznych i ikonograficznych – nie zachował się żaden dowód na istnienie poprzecznych deseczek na zegarach cieniowych. Mówiąc krótko, nie mamy pojęcia, jak one działały i czy w ogóle miewały jakieś poprzeczki.
O tarczowych zegarach słonecznych wiemy nieco więcej. W VIII wieku p.n.e. Egipcjanie korzystali już z elegancko pochylonych bloków kamienia, za których pomocą mogli monitorować wędrówkę słońca po niebie i starannie mierzyć długość cienia na tarczy. Około roku 546 p.n.e. zegary słoneczne zawędrowały do Grecji za sprawą filozofa Anaksymandra z Miletu. Niebawem stały się one nieodłącznym elementem kultury helleńskiej (obok filozofii, oliwy z oliwek i zamiłowania do niedojrzałych chłopców). W początkach III wieku p.n.e. chaldejski astronom Berossos udoskonalił zegar słoneczny w formie hemicyklium – brzmi to jak jakiś starożytny środek czyszczący, lecz w istocie chodzi o blok kamienia z ćwierćsferą wydrążoną na brzegu; jakby niedokończony zlew kuchenny. Podstawą działania takiego zegara był gnomon, czyli umieszczony pośrodku sfery wystający element, który rzucał cień.
Brodacze z Grecji cieszyli się w tamtych czasach sławą największych wynalazców, lecz na technologicznym rynku niebawem miała pojawić się brutalna konkurencja. W roku 264 p.n.e. agresywne mięśniaki z Półwyspu Apenińskiego najechały grecką kolonię na Sycylii. Rzymianie niby przypadkiem wyprawili na tamten świat najsławniejszego mieszkańca tego regionu – genialnego ekscentryka imieniem Archimedes (tego od: Eureka!) – a potem dolali oliwy (z oliwek) do ognia, wywożąc oficjalny miejski zegar słoneczny. Los zemścił się na nich dość klasycznie: rabusie z Rzymu nie pojęli, że zegar dostrojony był do lokalnej ekliptyki. Na miejscu okazało się, iż różnica czterech stopni kompletnie zaburza jego wskazania, lecz złodzieje i tak go zainstalowali (taszczyli go w końcu taki kawał drogi...). Można przypuszczać, że przez następne stulecie uparcie wmawiali przyjezdnym, że „taki był zamysł artysty”, nim w końcu poddali się i przerobili zegar w 164 roku p.n.e.
W miarę jak państwo rzymskie obejmowało swym zasięgiem coraz większe połacie Europy i Bliskiego Wschodu – z republiki przekształcając się w cesarstwo – powstały nowe szlaki komunikacyjne, a zegary słoneczne zaczęły pojawiać się w całym starożytnym świecie. Pisząc swoje traktaty o konstrukcji skomplikowanych obiektów, takich jak akwedukty, słynny rzymski architekt Witruwiusz wymienił aż trzynaście typów czasomierzy. Nawet boski Oktawian August kazał ustawić na Polu Marsowym wielki egipski obelisk, który miał służyć jako gnomon. Możliwe też, że fundator Panteonu – którym był dobry kolega cesarza, Marek Agrypa – celowo polecił zostawić w dachu świątyni pokaźną dziurę, by promienie słońca mogły wpadać do środka o określonej porze.
Już sama liczba zachowanych zegarów słonecznych skłaniać mogłaby do wniosku, że życie starożytnych Rzymian odmierzane było równym rytmem godzin słonecznych – lecz ten wniosek okazałby się błędny. Źródła historyczne często cytują fragment jednej ze sztuk Plauta, w którym bohater złości się, że zegary słoneczne wymusiły na ludziach sztywny plan dnia, przez co nie może już jadać obiadu, kiedy zgłodnieje. Wydaje się jednak, że dokładny pomiar czasu zupełnie Rzymian nie interesował. Współczesną obsesję na punkcie upływu godzin, minut i sekund uznaliby zapewne za niezdrową. Skąd zatem wziął się nasz zwyczaj ciągłego popatrywania na zegarek? Okazuje się, że należy za to winić Boga, a przynajmniej Jego przedstawicieli na ziemi...