- W empik go
Miller Twardy romantyk - ebook
Miller Twardy romantyk - ebook
Opowieść o chłopaku z żyrardowskiego podwórka, który wychował się w nędzy, lecz mimo to zawalczył o swoją przyszłość i pewnego dnia został premierem.
Jeden z czołowych polskich polityków po 1989 roku, bijący rekordy poparcia we wszystkich kolejnych wyborach, nie cofnął się przed niczym. Mimo że śmierć niemal nie odebrała mu żony i zabrała ukochanego syna. Leszek Miller jednych budzi szacunek, inni za nim nie przepadają. Ale nikt nie odmówi mu woli walki. Mówią o nim najważniejsi polscy politycy ze wszystkich stron sceny politycznej, w tym także trzech prezydentów.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66630-39-0 |
Rozmiar pliku: | 8,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od autora
Jego kariera w polityce to historia wzlotów i upadków. Zanim na poważnie wkroczył na scenę polityczną, by któregoś dnia stać się potężnym i szanowanym (choć często nielubianym) graczem, musiał stoczyć wiele bitew. Nie wszystkie były zwycięskie. Ale Leszek Miller to człowiek czynu. Wszystko, co ma, zawdzięcza sobie, swojemu uporowi i niezłomności. Urodzony fajter, który w życie wchodził z głęboką raną, śladem po okrutnym odrzuceniu przez ojca. Jednak może właśnie to doświadczenie sprawiło, że jest tak twardy? Za drugą – nie mniej ważną – romantyczną stroną jego natury stoi największa miłość jego życia – matka. To ona uważała, że dla jej dziecka żyrardowskie podwórko to za mało.
Kochała go podwójnie mocno, chcąc wynagrodzić synowi brak ojcowskiej miłości. A Leszek gotów był walczyć od samego początku. Tuż po urodzeniu – o pierwszy oddech. Potem mierząc się z biedą w rodzinnym domu. Dorastając, toczył bitwy o przetrwanie wśród podwórkowych chuliganów w robotniczej dzielnicy i tak już ubogiego Żyrardowa. Wszystkie z tych życiowych walk hartowały go na przyszłość. Niemal każda potęgowała w nim przeświadczenie, że dzięki sile woli, ambicji, determinacji i konsekwencji można stworzyć sobie jaśniejsze jutro. Lepszy świat. Nawet w szarej codzienności PRL-u. Leszek Miller nie ukrywa, że awans społeczny zapewniło mu członkostwo najpierw w Związku Młodzieży Socjalistycznej, później w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – innej drogi dla młodego człowieka, który chciał się wyrwać z nędzy, wówczas w Polsce nie było. Ale Miller od początku widział szerzej, patrzył dalej, zauważał więcej. Taki był. I jest.
W wyborach po 1989 roku, w których startował Leszek Miller, zagłosowało na niego łącznie prawie pół miliona Polaków. Rekord padł w 2001 roku, gdy niemal 150 tysięcy wyborców wrzuciło do urn kartkę z jego nazwiskiem. SLD doszedł wtedy do władzy na fali potężnego rozczarowania rządami AWS-UW. Leszek Miller zasiadł w fotelu premiera.
Gdy stracił syna, poważnie pomyślał o odejściu z polityki. Jednak szybko zrozumiał, że taka decyzja tylko pogorszy stan, w którym się znajdował. I nie pomoże ani jemu, ani jego żonie. Po raz kolejny podniósł się, otrząsnął i ruszył do przodu. Po wielu rozmowach z najbliższymi, za zgodą żony, wystartował do europarlamentu. Zdobył mandat. Znów triumf. Nie zrezygnował z polityki, bo nie wyobrażał sobie siebie leżącego na kanapie i patrzącego w ekran telewizora. To nie jego styl, nie ten temperament, charakter. Kanapa oznaczałaby dalsze pogrążanie się w apatii, a w końcu zapewne głęboką depresję. Wspólnie z żoną zdecydowali, że życie musi się toczyć dalej. I nie żałują.
Dla mnie, trzydziestolatka, Leszek Miller był kimś w rodzaju politycznego dinozaura. Tymczasem bardzo się myliłem. Czytelnicy tej biografii też szybko się zorientują, że Leszek Miller jeszcze nie skończył. Wręcz przeciwnie: on dopiero zaczyna.WSTĘP
Wstęp
Kilka dni po samobójczej śmierci Leszka Millera juniora przychodzę do redakcji „Super Expressu”, układając w myślach pytania do jego ojca. Tragedią byłego premiera i jego najbliższych żyją wszystkie media w Polsce.
Planuję rozmowę, choć wiem, że może nie odebrać telefonu albo po prostu rzucić słuchawką. Zrozumiałbym. W obliczu takiej tragedii wszystko staje się mało ważne. Bijąc się z myślami, postanawiam jednak spróbować. Byłby to pierwszy wywiad po śmierci jego syna. Dzwonię. Słyszę tylko sygnał. Nikt nie odbiera. Trudno, myślę. Chcę już przerwać połączenie, gdy w słuchawce odzywa się głos. Zimny, poważny, jeszcze niższy niż zwykle. Gryzę się w język i nie mówię „dzień dobry”.
Po złożeniu kondolencji tak delikatnie, jak tylko umiem, zadaję pytanie Leszkowi Millerowi, czy zechciałby wspomnieć syna. Zgadza się, choć czuję, że przechodzi piekło. W trakcie rozmowy z byłym premierem szukam słów, by nazwać to, co przeżywa, czego doświadcza. Szok, dramat, ogromna strata brzmią jakoś banalnie. Leszek Miller jest tak przybity, że z trudem wypowiada kolejne słowa. Jest mu ciężko, ale czuję, że chce mówić. Wyrzucić z dna duszy ogrom cierpienia, które przeżywa. Przyznaje w którymś momencie, że wraz ze śmiercią syna umarła także część jego.
Rozmawiam z zupełnie innym człowiekiem niż ten sprzed kilku dni. Nie z wpływowym, niezłomnym, twardym, a jak trzeba – i cynicznym politykiem, tylko z ojcem, który musi się zmierzyć ze śmiercią jedynego, ukochanego dziecka. Mówi: „Chciałbym, aby śmierć syna była tylko sennym koszmarem”. Chwilę milczymy. Potem były premier wraca do tamtego dnia i wiadomości od szwagra, do którego zadzwoniła partnerka Leszka Millera juniora z informacją o jego śmierci. Nie uwierzył w to, co usłyszał. Sam musiał to potwierdzić. Usłyszeć to od niej.
Millerowie z wnuczką Moniką spędzali wtedy urlop w Grecji. Trzygodzinny lot do Warszawy ciągnął się dla nich w nieskończoność. Gdy pytam o ostatnią rozmowę z synem, Leszek Miller na chwilę milknie, by pozbierać myśli. Słyszeli się cztery dni przed tragedią. Ojciec mówił synowi, jak bardzo podoba mu się miejsce, w którym wypoczywają. Tym chętniej, że to właśnie Leszek junior rekomendował rodzicom ten grecki hotel. Tyle pamięta były premier. A ostatnie miesiące, tygodnie? Ich relacja? Wspólny czas? Było tego mnóstwo. Rower, piesze wycieczki, narty, filmy, książki, obiady, marzenia, rozmowy o planowanych, 50. urodzinach syna… Jego nagła i tak niespodziewana śmierć wszystko przerwała. Czy byli przyjaciółmi? Na pewno byli ze sobą zżyci. Choć – jak to w życiu bywa – chwile radosne przeplatały się z tymi mniej przyjemnymi. Ale w takim momencie jak teraz tych gorszych już się nie pamięta. Albo stara się je wyrzucić z pamięci.
Gdyby można było cofnąć czas… Miller zrobiłby wszystko, żeby tak właśnie się stało. Żeby uratować syna. Pomóc mu. Żałuje, że do Grecji nie wybrali się we czwórkę, ale Leszek Miller junior ponoć nie mógł… Rozmawiając z Millerem, czułem nie tylko jego emocjonalny ból, lecz także wielki bunt wobec tragedii, jaka go spotkała. Tym silniejszy, że śmierć juniora była też ciosem dla jego córki, Moniki.
Choć Leszek Miller jest niewierzący, telefon z Watykanu od kardynała Konrada Krajewskiego był dla niego ważny. Kardynał w imieniu papieża i swoim zadeklarował, że będą się modlić w intencji Leszka Millera juniora. To bardzo poruszyło byłego premiera. Wyrazy wsparcia i słowa pocieszenia nadeszły także ze wszystkich stron polskiej sceny politycznej: od Beaty Szydło, Mateusza Morawieckiego, Andrzeja Dudy, Donalda Tuska, Aleksandra Kwaśniewskiego. Polityczne podziały na chwilę odeszły na dalszy plan.
Moja wydrukowana na łamach „Super Expressu” rozmowa z Leszkiem Millerem została opatrzona tytułem „Czuję, że sam umarłem”.Rozdział 1
Lesio, czyli bardzo trudne początki
Środa, 3 lipca 1946 roku, jest dniem wyjątkowo upalnym. Temperatura dochodzi do niemal 40 stopni Celsjusza. Słońce wzejdzie o 4.18, a zajdzie o 21.01. Nazajutrz, 4 lipca, rozegra się kielecki pogrom Żydów, a w Gdańsku na szubienicach zawiśnie 11 nazistowskich oprawców z obozu koncentracyjnego Stutthof. Egzekucję obejrzy 200 tysięcy osób. Ludzie, którym zakłady pracy dały tego dnia wolne i zwoziły na miejsce kaźni, wchodzą na drzewa i dachy, bo z góry lepiej widać egzekucję. Polska z rąk niemieckich trafia w szpony Moskwy. Choć wojna się skończyła, nie jest to łatwy czas na wychowywanie dzieci.
I właśnie 3 lipca 1946 roku pół godziny po północy Anna z domu Dudkiewicz rodzi w żyrardowskim szpitalu chłopca. To jej pierwsze i – jak się później okaże – jedyne dziecko. Leszek waży 2900 gramów, mierzy prawie 50 centymetrów. Poród nie jest łatwy, a matka obawia się o życie dziecka. Lekarze nie mają dobrych wieści, ale noworodek jakimś cudem wyszarpuje życie. Już wtedy „walka” to było jego drugie imię. Mały Leszek niemal od urodzenia cierpi z powodu przeziębień, gorączek, bólów głowy. To dla niego przerażające doświadczenia. Często słyszy słowa matki, że syn może długo nie pożyć. I stale żyje w strachu.
– Mama walczyła o mnie jak prawdziwa lwica, bym w ogóle przeżył… Byłem bardzo chorowity. Grypy, zapalenia płuc, oskrzeli – wszystko, co możliwe – znosiłem z trudem. Ale dzięki temu w końcu się uodporniłem i później już nie chorowałem – wspomina Leszek Miller.
Czasem czarujący, czasem zimny i niedostępny. Taki jest Leszek Miller, gdy spotykamy się i rozmawiamy o jego życiu. Spacerujemy ulicami Żyrardowa. Panuje zimowa mroźna aura. Z okna jednej z kamienic wychyla się kobieta i przywołuje dziecko do domu. Leszek Miller przystaje. Zamyśla się. Czy przypomina sobie, jak matka wołała go, gdy przed laty sam bawił się na jednym z tutejszych podwórek? Nie pytam, nie chcę zakłócać mu tej chwili.
Mijamy szpital przy ulicy Limanowskiego, w którym przyszedł na świat przyszły premier. Niecały rok później zostanie ochrzczony, a do kościoła tłumnie zejdzie się cała rodzina od strony matki. Ojciec zostawi ich, gdy Leszek będzie miał zaledwie pół roku. Czy przyszedł na chrzciny dziecka? Czy stał w kącie kaplicy, chowając się przed niechętnymi spojrzeniami byłej żony i jej bliskich? Jeśli tak było, wiedziała o tym tylko matka Leszka.
Zanim jednak odbędą się chrzciny, po tygodniach spędzonych w szpitalu wreszcie wróci do matki. Tyle że nie mają dachu nad głową. Dokąd pójść? Tułać się po ulicach? Czy kobieta ma oddać synka do przytułku, a sama ruszyć w świat za chlebem? W głowie młodej matki kołacze się pytanie: co dalej?! Na ojca Leszka liczyć nie mogą. Florian Miller, z zawodu krawiec, zostawił żonę z niemowlakiem, by układać sobie przyszłość z inną kobietą. Miller nigdy mu tego nie wybaczy. Na szczęście Anna, z zawodu szwaczka, ma braci, którzy przygarniają ją z dzieckiem.
Do 1953 roku będą się gnieździć w drewnianej chałupinie we wsi Teklin tuż pod Żyrardowem. Małym Lesiem opiekują się bliscy, gdy jego mama dzień w dzień od rana do wieczora haruje w Spółdzielni Pracy „Żyrardowianka”. Leszek Miller wspomina:
– Zostaliśmy przygarnięci przez krewnych mamy, choć wszyscy mieli przecież swoje dzieci. W sumie z dorosłymi było nas dziesięcioro. Może mieliśmy ciasno, ale było wesoło. Złapałem świetny kontakt z trzema siostrami ciotecznymi i ciotecznym bratem. Jedna wielka zabawa od rana do nocy.
Ojca zastępują mu wtedy matka, wujowie i ich żony, dla Leszka – ciotki. Tworzą jedną wielką rodzinę. Lesiowi nikt nie daje odczuć, ani dorośli, ani dzieci, że jest kimś gorszym, bo wychowuje się bez ojca.
– Ojciec nie był mi wówczas do niczego potrzebny – kwituje dziś Miller.
Lesia, bo tak na niego wołano, wszystko na wsi zajmuje. Gdy trochę podrośnie, będzie biegał do oddalonej o kilkadziesiąt metrów sadzawki z ręcznikiem i szarym mydłem. Codziennie rano. W domu brakuje toalety, jest tylko skromny wychodek za stodołą.
Leszek jest ciekawy świata. Poznaje przyrodę, pomaga w polu – wszystko na miarę jego kilkuletnich możliwości. Dni upływają mu na bieganiu po łąkach, kąpielach w sadzawce, spacerach po lesie, zbieraniu jabłek w sadzie. Nie zraża go zapach chlewika, lubi patrzeć na świnie zajadające paszę. Gania za kurami, zagląda do studni, która stoi na środku podwórka. Ot, typowe zajęcia dziecka w wiejskiej zagrodzie. Dom, w którym wychowywał się Miller, stoi do dziś. Choć teraz jest już całkowicie przebudowany. Mieszka tam jeden z ciotecznych braci premiera.
Od małego Lesio, wychowywany w duchu katolickim, modli się co wieczór z całą rodziną. Dziesięć osób punktualnie o godzinie 19 gromadzi się pod świętym obrazem, wszyscy klękają i odmawiają pacierz. Proszą Boga, by tylko nie było gorzej, niż jest. I jeszcze, żeby plony się udały tego lata.
– Modlitwa wynikała u mnie bardziej z presji rodziny, nakazu i obyczaju niż z potrzeby serca i wiary w metafizyczne bóstwo – mówi mi dziś Miller.
Mimo biedy ich życie było względnie beztroskie. Wieczorami w soboty i niedziele dorośli mogli zasiąść do stołu i spokojnie pogawędzić. Popijali wódkę, ale z umiarem. Jedli, śmiali się, bawili. Zwykłe wiejskie uciechy. Młodszym domownikom udziela się ta atmosfera, razem raźniej, w kupie siła! Tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem.
– Choć w domu się nie przelewało, było tam sporo książek. Rodzina mojej mamy to ludzie ciężkiej pracy. Gdy wracam pamięcią do tamtych czasów, podziwiam ich za to.
W długie zimowe wieczory kilkuletni Leszek siada przy piecu i wraz z innymi domownikami z zapartym tchem słucha opowieści najstarszych o nieboszczykach powstających z grobów i snujących się po cmentarzu. Przez te historie Lesia ogarniał paniczny strach, zwłaszcza gdy w jesienno-zimowe wieczory musiał maszerować do jednej z ciotek mieszkającej nieopodal żyrardowskiego cmentarza. Kiedy przechodził tuż obok mogił, jego wyobraźnia kazała mu wierzyć, że trupy za chwilę chwycą go za ręce i nogi. W myślach powtarzał, że to tylko jego wybujała fantazja, ale nie pomagało. W końcu zaczął wybierać dłuższą drogę do ciotki, żeby tylko nie przechodzić obok cmentarzyska.
Matka Leszka (odeszła w 1983 roku) urodziła się w bardzo biednej chłopskiej rodzinie w Miedniewicach, ukończyła cztery klasy szkoły elementarnej. Później rodzina przeprowadziła się do podżyrardowskiego Teklina, dziś to dzielnica tego miasta. Miller:
– Gdy moja mama poszła do pracy w żyrardowskiej szwalni, stała się członkinią klasy robotniczej – wspomina z dumą. – Przez całe życie byłem bardzo emocjonalnie związany z mamą, nadal jestem. Bardzo mi jej brakuje.
Matka była jego bohaterką, siłaczką. Łączyła w sobie siłę i odwagę z łagodnością, altruizmem i empatią. To ona wbijała do głowy małemu Leszkowi, że jeśli chce być kimś, musi chodzić do szkoły, uczyć się i czytać książki. Za największą zdobycz powojennej Polski uważała właśnie oświatę, szansę na edukację dla każdego dziecka bez względu na jego pochodzenie.
– W miarę dojrzewania pochłaniałem więc wiele książek, odwiedzałem wszystkie biblioteki w Żyrardowie, uwielbiałem książki przygodowe. Zaczytywałem się choćby w Jacku Londonie, uwielbiałem jego _Martina Edena_.
Czasy były wtedy ciężkie. Tak naprawdę mama pracowała na dwóch etatach: w szwalni i w polu. Brała mnie za rękę i szliśmy na wieś. Dzięki czemu koszty życia były mniejsze, bo mieliśmy żywność.
Anna, która była dla Lesia jednocześnie matką i ojcem, ze względu na syna nigdy już nie wyszła za mąż. Całą miłość przelała na jedynaka. Żyła tylko dla Lesia. Była nadopiekuńcza, to jednak Millerowi wyszło tylko na dobre. Harowała od rana do nocy, byleby tylko mały Lesio wyrósł na ludzi i nie skończył jako chuligan, bezdomny czy kryminalista.
– Dziś Żyrardów to, można powiedzieć, luksus. Kiedyś było tu zupełnie inaczej. Gdybyśmy chodzili tymi uliczkami jakieś sześćdziesiąt lat temu, spotkalibyśmy element przestępczy lub żuli, którzy w miejscowym parku godzinami pili bełta czy jabola. Bylibyśmy zapewne też świadkami, jak jeden drugiemu obija mordę. Takie były czasy. Miałem to szczęście, że moja mama trzymała mnie dość twardą ręką, ale i otaczała wielką miłością. Dzięki niej się nie stoczyłem, a sprzyjających okoliczności i pokus, by zejść na złą drogę, było wtedy od groma – opowiada Miller.
Miller wspomina o chorobie matki.
– Mama przewlekle chorowała na astmę, potem przyplątały się schorzenia płuc. Nie dawała sobie rady, zarabiała niewiele, a ja byłem coraz starszy, miałem też większe potrzeby. Mieszkaliśmy razem i starałem się być maksymalnie pomocny. Między innymi właśnie dlatego wybrałem szkołę zawodową – żeby jak najszybciej znaleźć zatrudnienie i zarabiać. Chciałem odciążyć mamę. Miałem 17 lat, gdy po raz pierwszy przekroczyłem bramę zakładu pracy. Gdyby nie jej bardzo poważna choroba, wybrałbym Marynarkę Wojenną. Zawsze chciałem pływać na okrętach, być na morzu – mówi.
*
Następnym razem spotykam się z Leszkiem Millerem późnym latem niedaleko gmachu Sejmu. Jest sobota, zjawiam się 10 minut przed czasem. Zamawiam dla nas piwo bezalkoholowe, przygotowuję dyktafon, notatnik, długopis. W tle słychać gwar rozmów, w pobliskim barze grają _Chłopaki nie płaczą_ zespołu T.Love. Z parku wyjeżdża rowerzysta. Nie wierzę własnym oczom, ale tak – to Leszek Miller! Krótkie spodenki, koszulka, kolarskie rękawiczki, okulary przeciwsłoneczne – były premier wygląda jak profesjonalny kolarz. Takiego go jeszcze nie widziałem. Zsiada dziarsko z roweru, zajmujemy miejsce w kawiarnianym ogródku.
Gawędzimy trochę o polityce, tej polskiej i unijnej. Miller opowiada o pracy w Brukseli. Jest w dobrej formie, uśmiechnięty, żartuje, śmiejemy się. Dzisiaj nie ma jednak dla mnie zbyt wiele czasu, dlatego szybko przechodzę do sedna.
Pytam go o rodziców. O ojcu i jego rodzinie – w przeciwieństwie do historii rodziny mamy – wie niewiele. Kilka lat temu dostał anonimową przesyłkę – ktoś wsunął do koperty kopię aktu chrztu Floriana Millera, jego ojca.
– Wykaligrafowanym rosyjskim pismem sporządzono dokument, z którego wynikało, że ojciec został ochrzczony w kościele św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży w Warszawie. Ale skąd rodzina ojca przywędrowała? Nie mam pewności, najpewniej byli to Niemcy z Moraw. I zapewne szybko spolszczyli nazwisko.
Ojca uważa za tchórza, który zdezerterował w obliczu rodzinnych trudności.
– Leszek półsierota, tak można powiedzieć. Ojciec zostawił nas dla innej kobiety – mówi mi Miller.
I mimo że rozmawiam z 75-letnim mężczyzną, do tego przecież politykiem o niebywale grubej skórze, byłym premierem, przywódcą lewicy, to w Leszku coś pęka, gdy pytam go o wczesne koleje losu.
O ojcu Leszek Miller nic ciepłego nie powie. Nigdy go nie poznał, nie zamienił z nim ani słowa. Zresztą matka zabroniła mu się kontaktować z Florianem, mimo że nadal mieszkał w Żyrardowie.
Kiedyś nadarzyła się nawet okazja do spotkania, ale matka Leszka, widząc byłego męża idącego chodnikiem, mocno chwyciła siedmiolatka za rękę, zasłoniła mu oczy i przeszła na drugą stronę ulicy. Tyle widział się z ojcem.
Leszek Miller opowiada:
– Ojciec był dla mnie kimś abstrakcyjnym, zmarł, gdy miałem 11 lat, chociaż dla mnie nie żył od zawsze. Spoczął na żyrardowskim cmentarzu, ale nie byłem na jego pogrzebie, nie wiem nawet, kiedy dokładnie umarł, chyba w 1957 roku.
Patrzyłem na ojca oczami mojej mamy, a ona bardzo emocjonalnie podchodziła do tego tematu. Nie wiedziałem i nie rozumiałem, dlaczego ojciec od nas odszedł. Niemal codziennie obserwowałem ból mamy, nie mogła się z tym wszystkim uporać i pogodzić. Wiedziałem, że czuje się skrzywdzona do szpiku kości, było mi z tego powodu bardzo przykro. Nienawidziłem ojca i nadal go nienawidzę. Nigdy mu nie wybaczę, że przez niego mama tyle wycierpiała.
Nigdy też ojca nie szukałem. Nie chciałem się z nim kontaktować i nawiązywać żadnych relacji, bo byłoby to przecież sprzeniewierzeniem się mamie. Gdy w rodzinnym albumie oglądałem zdjęcia ślubne moich rodziców, ojciec był dokładnie wycięty nożyczkami ze wszystkich fotografii.
Brak ojca wcale mi nie doskwierał. Jedna z moich znajomych zauważyła ostatnio, że opowiadam się przeciwko adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, choć przecież sam byłem wychowywany w jednopłciowej rodzinie, na czele z mamą i ciotkami – i wyrosłem na porządnego gościa. Można się więc wychować bez ojca i nie wylądować w kryminale czy zakładzie poprawczym.
W tamtym czasie mały Leszek zrobi dla matki wszystko. Dla niej i ciotek będzie co niedzielę zakładał białą komżę, by stanąć przy ołtarzu. Dla najważniejszych kobiet w swoim młodym życiu jest w stanie dużo ścierpieć.
– Moja religijna rodzina bardzo chciała, bym jak najwcześniej został ministrantem, a ja się nie opierałem, choć powołania nie czułem. Jednak, gdy po raz pierwszy służyłem do mszy i zobaczyłem w kościele w pierwszym rzędzie te rozentuzjazmowane miny ciotek, nie mówiąc już o mamie, to pomyślałem: „Dobrze, niech wam będzie, zostanę ministrantem”.
– Dziś jestem agnostykiem, od religii i Kościoła odchodziłem stopniowo, po wielu dyskusjach i przeczytaniu rozmaitych książek.
Zostałem, oczywiście, ochrzczony, byłem bierzmowany, jako ministrant służyłem do mszy, wziąłem nawet ślub kościelny, bo moja żona jest wierząca, a w młodości co niedzielę chodziłem do kościoła na godzinę 9, bo w żyrardowskiej świątyni była o tej porze msza dla młodzieży. Później jednak oddalałem się od Kościoła.
W wieku 14 lat był świadkiem zdarzenia, które na zawsze odcisnęło na nim piętno i spowodowało, że całkowicie zwątpił w religię, wiarę i księży.
– Przypadkowo zobaczyłem moją cioteczną siostrę, również 14-latkę, w przedziwnej, gorszącej pozie z naszym dobrym znajomym księdzem na kanapie na plebanii. Absolutnie dwuznaczna sytuacja. Leżeli na kanapie, a ja nie wierzyłem własnym oczom. Nic nie powiedziałem, chyba nawet mnie nie zauważyli. Trzasnąłem drzwiami i wybiegłem. Wtedy pomyślałem: „Dość tego, moje mnożące się wątpliwości dotyczące wiary i Kościoła właśnie się wyczerpały”. Był to dla mnie szokujący widok. Na pewno zrozumieli, że ktoś ich widział, że ktoś wszedł do pokoju, ale nie wiedzieli, kto ich nakrył. Nigdy na ten temat z siostrą nie rozmawiałem.
Ten ksiądz zapraszał młodzież na plebanię, graliśmy w ping-ponga, jeździliśmy na wycieczki rowerowe. Ale ja, na szczęście, nie miałem żadnych sytuacji z tym duchownym. Interesował się raczej kobietami i wszystko wskazuje na to, że w dodatku, niestety, zbyt młodymi.
Gdy Leszek ma kilka lat, matka zabiera go już ze sobą do Żyrardowa – sama idzie do pracy, a syna zostawia w tym czasie w Ochronce, jednej z pierwszych tego typu instytucji socjalnych i pomocowych powstałych jeszcze za czasów Królestwa Polskiego. Budynek został ufundowany w 1875 roku przez niemieckiego przemysłowca Karola Augusta Dittricha na terenach dawnej osady fabrycznej, a dziesięć lat później zmodernizowany. Uczęszczały tam dzieci od trzeciego roku życia. Początkowo było ich 360, a kilka lat później niemal czterokrotnie więcej.
Wkrótce obok przedszkola wybudowano Babiniec, czyli dom, w którym mieszkało około 30 przedszkolanek. Ochronka usytuowana przy placu Jana Pawła pełniła funkcję wczesnego przedszkola dla dzieci robotników zatrudnionych w tamtejszej fabryce lnu. W czasie I i II wojny światowej w Ochronce zorganizowano szpital wojskowy. Do swej pierwotnej funkcji wróciła tuż po 1945 roku. Dziś mieści się tu Miejskie Przedszkole nr 9.
Kim był wspomniany Karol August Dittrich? Urodził się 30 września 1819 roku w Lipsku w rodzinie przemysłowców. Po ojcu odziedziczył smykałkę do interesów. Był agentem handlowym i inwestorem. W 1857 roku ze wspólnikiem kupił fabrykę lnu w Żyrardowie i rozbudował ją do tego stopnia, że 30 lat później zakłady były jednymi z najnowocześniejszych w Europie – zajmowały świetną pozycję na rynku produkcji tkanin lnianych.
Jego syn, Karol Dittrich junior, kontynuował rodzinny interes. Ukończył Politechnikę w Dreźnie, a praktyki odbywał m.in. w zakładach w Anglii. Pod koniec życia ojca przejął kierowanie fabryką, stając się de facto twórcą potęgi żyrardowskich zakładów lniarskich.
– To wybitna postać tego miasta, jeśli nie najwybitniejsza – mówi dziś o nim Miller.
Leszek Miller – jako jedynak – dostał się do Ochronki bez większych przeszkód. Nie wszystkie rodziny miały tyle szczęścia. Na ogół rodzice musieli dzieci zabierać ze sobą do pracy lub zostawiać pod opieką starszego rodzeństwa. Mały Leszek nie miał źle w przedszkolu.
Wychowawczynie codziennie sprawdzały higienę maluchów. Na porządku dziennym była wszawica czy po prostu brud. Wszy wyczesywano specjalnym grzebieniem z włosów dzieci tak, żeby spadały wprost do miski z siarką. Lesio na wsi kąpał się w sadzawce, w Ochronce miał dostęp do urządzeń sanitarnych.
Ale najlepszy czas dla dzieci i ich rodzin nadchodził przed świętami Bożego Narodzenia. Z tej okazji Dittrichowie fundowali dary pracownikom zakładu – najczęściej odzież i jedzenie. Dziewczynki cieszyły się więc z sukienek czy fartuszków, a chłopcy ze spodni i koszul. Pracowników i ich rodziny obdarowywano też m.in. ciastkami, jabłkami czy struclą. Na najbiedniejsze dzieci, najczęściej sieroty, czekały buty. Po otrzymaniu podarków wychowankowie Ochronki ustawiali się w szeregu, by uroczyście odśpiewać piosenkę na cześć Karola Dittricha.
– To był 1949 rok, może 1950… Budynek był otoczony pięknym ogrodem. Do dyspozycji mieliśmy też plac zabaw, uwielbiałem się tam bawić z innymi dziećmi. Pamiętam też uroczyste akademie na cześć Dittrichów i wspomnienia o obydwu przemysłowcach (Dittrich junior umarł w 1918 roku). Zostawił jednak po sobie wielkie dzieło – tłumaczy po latach Miller.
Pierwszym mężczyzną, który wywarł na prawie 10-letniego Leszka niemały wpływ, był wuj, u którego wraz z matką zamieszkali w żyrardowskiej klitce. Nazywał się Jan Dudkiewicz i był muzykiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki