- W empik go
Miłość bez motyli - ebook
Miłość bez motyli - ebook
Niektórzy ludzie przychodzą na świat po to, by pomagać innym - bezinteresownie, z pełnym zaangażowaniem, bez żadnych ale. Zanim jednak odkryją swoje powołanie, sami muszą przejść przez piekło codzienności, bo dzięki temu stają się silniejsi i lepiej rozumieją potrzeby innych. Autorka od ponad dwudziestu lat pomaga ofiarom przemocy oraz osobom uzależnionym i współuzależnionym, a także ich rodzinom. Dziś uczy nas, że nigdy nie powinniśmy się poddawać, walcząc o dobro swoje i innych. I że warto kochać, nawet jeśli to uczucie dalekie jest od przysłowiowych motyli. "Jest to książka o mnie i o tych, które chciały kochać i być kochane. Niestety, człowiek nie lustro i się go nie przejrzy. Pokochały damskich bokserów, mężczyzn w białych kołnierzykach, mundurowych. Pokochały sprawców najokrutniejszych form przemocy domowej. Jest to książka dla tych, którzy obecnie wciąż doświadczają przemocy domowej - by ta lektura dodała im siły, wiary i nadziei na lepsze, normalniejsze jutro. To książka również dla tych, którzy są biernymi świadkami przemocy. Robią wszystko, by nie zareagować. Nie widzą, nie słyszą, nie czują. Może właśnie zawarte w książce historie pozwolą im spojrzeć ludzkim okiem na problem przemocy u swoich sąsiadów zza ściany" (fragment książki).
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62993-63-5 |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Urodziłam się w ósmym miesiącu ciąży jako drugie z czworga rodzeństwa. Podobno drugie dziecko to dziecko miłości. Z moich wspomnień – raczej mylne pojęcie. I kto mógł coś takiego wymyślić!?
Ukochanym dzieckiem mojej mamy była moja starsza siostra. I do śmierci mamy tak pozostało. Siostra była ładna i od zawsze bardzo cwana. Ja zaś miałam skazę białkową, o której zaczęto mówić dużo później, miałam też skrzywienie głowy oraz niewykształcone palce u nóg, i nie miałam paznokci. Byłam gruba i jak na dziecko zbyt poważna. Z dzieciństwa mało zdarzeń pamiętam – ciekawe dlaczego? A może mój umysł świadomie wyparł informacje z pamięci? Może też nic takiego fajnego się nie zdarzyło. Pamiętam narodziny kolejnej dwójki dzieci, w tym mojego jedynego brata.
Rodzice zawsze mieszkali z moją ukochaną Babcią Stasią. To ona poświęcała mi dużo czasu. Może dlatego, że potrzebowałam więcej miłości i opieki, a ona o tym wiedziała? Nasza więź była nam obu potrzebna. Tworzyłyśmy fajny duecik.
Opowieści Babci były cudowne. Mój pradziadek, ojciec Babci, był dzieckiem narodzonym ze związku szlachcica i służącej, matka Babci zaś była biedną dziewczyną ze wsi, która pracowała w tym samym dworku szlacheckim co ojciec. Rodzice Babci bardzo wcześnie pomarli i została sama. Opiekował się nią wuj Marcin, mieszkający we wsi Zrąbiec. Wuj Marcin miał już swoją rodzinę i było mu ciężko.
Pewnego dnia moja Babcia jako dziewięcioletnie dziecko weszła na strych wujowskiej chaty i z rozpaczy oraz osamotnienia ukryła głowę w wiszącym tam na sznurze starym kożuchu. Płacząc, przeklinała Boga, że jej zabrał matkę. Obiecała sobie i oświadczyła Bogu, że jej noga nigdy nie postanie w kościele. Rozpacz i bezsilność rządzą się swoimi prawami, przede wszystkim w głowie dziewięciolatki.
Na samym początku mała Stasia pomagała swojej wujence w domu przy codziennych pracach. Nikt się tam nią nie zajmował, nikt nie przytulał, nikt nie mówił dobrego słowa. To trwało kilka lat.
Z tych Babcinych opowiadań pamiętam, że któregoś dnia przez wieś przejeżdżała caryca Katarzyna II i zobaczywszy w stawie pięknie opierzone gęsi, zarządziła, by ostrzyc je, zamiast wyskubać. Ze strachu gospodarze tak zrobili i niestety ostrzyżone gęsi potopiły się.
Babusia znała również wiele wiejskich baśni, przekazywanych sobie przez pokolenia. Te wiejskie bajania zawsze dawały ludziom spod strzech nadzieję na lepsze jutro. Utwierdzały naród w przekonaniu, że dobro zawsze zwycięży zło, że trzeba być dobrym człowiekiem, że prawda zawsze się obroni. Ja całe życie w to wierzę, bo wiele razy tego doświadczyłam.
Babcia Stasia swojej przysięgi wykrzyczanej w bólu na strychu wcale nie miała zamiaru realizować. Zawsze była osobą pobożną. Kochała Boga i Matkę Bożą. Jej patronami byli: Bóg, Matka Boska i święty Józef, do których zawsze modliła się i uciekała, prosząc o pomoc. Często byłam świadkiem, jak siedząc lub klęcząc, odmawiała swoje modlitwy – tak po swojemu, bez książeczki do nabożeństwa. Dowiedziałam się również, że gdy jej się na przykład podczas odmawiania modlitwa pomyliła, to wracała do początku, mówiąc, że to nieważne, że trzeba od nowa. Ja do dziś stosuję jej metodę modlitw.
Babcia, gdy była młodą kobietą, pracowała na dworach, jak mówiła, u bogatych ludzi, których nazywała „państwo tacy a tacy”. Tam sprzątała, gotowała, pomagała w różnych pracach. Opowiadała mi, że zawsze w Wielką Sobotę przed Wielkanocą we wsi ustawiano wielki stół i tam chłopi oraz państwo z dworu ustawiali kosze pełne potraw świątecznych. Po poświęceniu koszy państwo zapraszali księdza do swojego domu na spożywanie święconki. Tak więc wtedy ludzie świętowali już w Wielką Sobotę.
Do dziś mam w starym albumie zdjęcie Babci i jej siostry z lat młodzieńczych. Kobiety chodziły wtedy zawsze w szerokich koszulowych bluzkach, przeważnie białych, zapinanych na guziki, wciągniętych w długie, szerokie, ciemne spódnice na szerokich szelkach. Dawniej nie znano majtek, więc chodziło się bez nich. Ciekawostką były pięknie haftowane białe halki, takie na gumce, marszczone w pasie. Każda kobieta była dumna, gdy spod spódnicy wystawał kawałek halki z pięknym wyhaftem „dzień dobry”. Nie znano też biustonoszy – nosiło się krótkie, zapinane na guziki z przodu serdaki uciskające piersi. Na to dopiero zakładało się flanelowe katany z rękawami, by było cieplej.
Mijały lata. Przyszedł czas, by rozstać się i podziękować wujowi Marcinowi za opiekę. Babcia Stasia zebrała garstkę swojego dobytku i ruszyła pieszo do miasta Radomska. Obca, samotna w mieście, szukała jakiegoś małego kącika. I znalazła go u jednego bezdzietnego starszego małżeństwa, u którego mieszkała długo, bo aż do wyjścia za mąż za mojego dziadka, Józefa. Babcia została zatrudniona jako pracownik fizyczny w zakładzie Thonet Mundus . Pracowała tam do urodzenia pierwszego dziecka.
Gmerając w pamięci, przypominam sobie panią Szustkową, bo tak się nazywała osoba, która przygarnęła moją Babcię do siebie. Jako małe dziecko chodziłam z Babcią do tej staruszki. Jej chatka była stara, ale w mieszkanku znajdowały się skarby. Do dziś pamiętam rzeźbioną, ciemnobrązową, ogromną komodę, na której ciasno poukładane były przepiękne austriackie dzbanki, wiele rzeźb z białej i kolorowej porcelany, ze szkła, stali, z kamienia. Najbardziej podobały mi się dwa dzbanki, z których piło się okowitę, oraz szklana, pomarańczowa figura Chrystusa stojącego na skale. Był to świecznik – z tyłu miał miejsce na zwykłą świeczkę. Gdy się ją zapaliło, figura pięknie błyszczała. Przed śmiercią panią Szustkową wzięliśmy do siebie, u nas umarła.
Babcia zawsze zabierała mnie ze sobą, gdy odwiedzała swoich znajomych. Dla mnie najważniejsze było to, by być blisko Babci – bo czułam, że się o mnie troszczy, a tej troski miałam ciągły niedosyt. Może dlatego, że byłam dzieckiem urodzonym przedwcześnie?
Moja Babcia jako młoda kobieta miała różnych adoratorów i kandydatów na męża. Niestety, jej serce tylko raz zabiło jak dzwon – gdy zobaczyła mojego dziadka, Józefa. Dziadek pracował w młynie przy produkcji mąki, kasz, paszy. Nosił ciężkie worki. Ich narzeczeństwo trwało krótko. Babcia śmiała się, że sama go poderwała. Pobrali się, gdy Babcia miała dwadzieścia siedem lat, a dziadek był od niej starszy o osiem miesięcy. Byli w sobie bardzo zakochani.
Zamieszkali z rodzicami dziadka. Z opowieści z tego okresu pamiętam, że ojciec mojego dziadka, czyli mój pradziadek, bardzo lubił Babcię.
Niebawem dziadek kupił ziemię na krańcach Radomska. Było to pustkowie, na którym w niedługim czasie stanął ich własny drewniany domek, składający się z sieni, kuchni i dwóch małych pokoików. Długo stał sobie taki pojedynczy, mały, drewniany domek wśród łąk i zieleni. Niedaleko płynęła mała rzeczka, a kawałek za nią był las. W tym domku mieszkali kochający się ludzie.
W pobliżu zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu nowe domy, powstawało nowe podmiejskie osiedle – Młodzowy. Z miłości Stasi i Józefa urodziły się dwie dziewczynki: Ircia i Józia. Babcia w tajemnicy powiedziała mi, że dziadek był bardzo kochliwy – to znaczy miał duży temperament, a Babci to wcale nie przeszkadzało. Niedługo cieszyli się swoim szczęściem, bo dziadek zaczął chorować na płuca – pracował przez całe życie w młynie i tam nabawił się choroby.
W 1939 roku rozpoczęła się druga wojna światowa. Mojego dziadka zabrano na front. Rodzina przez trzy lata nie miała o nim wiadomości. Na początku 1942 roku odesłano go do domu. Wrócił już w bardzo złym stanie, z płuc sączyła mu się krew. Leżał w łóżku. Pod koniec roku umarł.
Dwunastoletnia Ircia i jedenastoletnia Józia zostały ze swoją mamą same. Trwała okrutna wojna. Do domu Babci kilka razy wtargnęli Niemcy – zabrali to, co miała do jedzenia, wypili dużo alkoholu. Występowało znaczne ryzyko gwałtu na Babci lub dziewczynkach. Wszystkie uciekały i ukrywały się po sąsiadach lub gdzie która mogła.
Zdarzyło się również, że Niemcy zabierali z pobliskiej wsi młode kobiety do wywiezienia do Rzeszy. Zbierali dane z wiejskiej szkoły, do której uczęszczały Ircia i Józia. Uczynny sąsiad podpowiedział Niemcom, żeby Babci zabrać córki. Los i Bóg chciał, że Babcię powiadomiono o tym i zdążyła ukryć dziewczynki. Udało się.
Była bieda, brakowało pracy, trwała wojna. Babcia, żeby wyżywić dzieci, handlowała. Co to był za handel! Wstawała już o trzeciej rano, gdy jeszcze było ciemno, wychodziła z domu. Szła pieszo trzydzieści – trzydzieści pięć kilometrów do Zrąbca. Skupowała masło, mleko i sery, zostawała tam na noc i wczesnym rankiem wracała tą samą drogą do domu. Potem w mieście sprzedawała wiejskie produkty. Dziewczynki zostawały w domu same i musiały sobie jakoś poradzić.
Pewnego razu podczas podróży trafiła na Babcię niemiecka łapanka. Babcia widząc, co się dzieje, uskoczyła w bok. Schowała się w rosnące obok zboże. Kucając, zobaczyła stojącego obok niej Niemca w randze oficera. Zaczęła płakać, prosząc, by jej nie zabierał, bo w domu czekają na nią dzieci. Zaproponowała, by zabrał wszystko, co ona ma przy sobie. Niemiec przez chwilę pomyślał i kazał jej siedzieć w tym życie do czasu, aż wszystko ucichnie. Poprosił Babcię, żeby modliła się za niego, by mógł przeżyć tę wojnę. Na zakończenie tych wspomnień Babcia dodała: „Nie wszyscy Niemcy byli źli”.
Kiedy nastało wyzwolenie i Niemcy zaczęli uciekać z kraju, a wchodzili Rosjanie, to również niebezpieczeństwo czaiło się w każdym miejscu i o każdej porze. Jedni uciekali z walizami pełnymi złota i zrabowanych kosztowności, drudzy ich gonili, odbierali walizy, zabijali z zimną krwią. Był to straszny widok.
Z opowiadań Babci wynikało, że Rosjanie zawsze lubili alkohol i kobiety. Gdy wybrali sobie dom na odpoczynek lub nawet nocleg, urządzali w nim orgie. Pijani, gwałcili kobiety, zabierali ostatni dobytek. Okupacja niemiecka była okrutna, ale to, co działo się później, wcale nie było lepsze.
Całymi grupami okupanci uciekali z kraju. Ich droga najczęściej przebiegała właśnie koło Babcinego domu. Przez okna Babcia widziała ich ucieczkę. Była strzelanina, wielu zostało zabitych i ograbionych, również przez Polaków. Jestem dumna z takiej Babci – nie mając nic, nie wyciągnęła ręki po walizy ze złotem i nie skorzystała z nadarzającej się okazji. Mówiła mi, ba, nawet pokazywała zbudowane za zagrabione pieniądze domy, które w taki właśnie sposób stały się własnością pobliskich mieszkańców.
Nastała cisza i wolność. Trzeba było zastanowić się, co dalej. Babcia z córkami ustaliły, że będą kontynuowały naukę. Wiadomo – na naukę i życie potrzeba pieniędzy. Babcia zajęła się tym, co dobrze pamiętała i umiała. Sprzątała i gotowała posiłki w wielu domach ludzi bogatych: lekarzy, inżynierów. Tym zarabiała na życie.
Trudny czas mijał powoli, ale w końcu minął. Ircia i Józia zdały maturę i rozpoczęły pracę. Moja mama, Irena, została zatrudniona w Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Radomsku.
Pierwszym jej zajęciem była praca w sklepie na stoisku z materiałami. Do dziś pamiętam, jak mama opowiadała, że jej ówczesny kierownik, starszy pan, uczył metrem odmierzać materiał z beli w taki sposób, by zostało jej materiału na spódnicę. Później mama została księgową. To już pamiętam. Pracowała na tym stanowisku wiele lat. Jej stanowisko pracy składało się z biurka, ołówka, pióra i atramentu, gumki, różnych zapisanych papierów oraz wielkiego drewnianego liczydła. Na sali oprócz mamy siedziało około sześciu – ośmiu kobiet i wyobraźcie sobie, co się działo, gdy wszystkie księgowe naraz liczyły! Stuk, puk, stuk, puk, stuk, puk… na zmianę. Ostatnią pracą mamy była praca z klientem w dziale sprzedaży. Wypisywała kwity na węgiel i nawozy sztuczne. Na tym stanowisku mama najbardziej się spełniała. W geesie pracowała przez czterdzieści dwa lata.
Ciocia Józia pracowała przez wiele lat w straży pożarnej jako pracownik biurowy, a drugą jej pracą była posada w zakładzie transportowym, chyba w księgowości.
Przyszedł czas, kiedy to Babcia Stasia w 1950 roku wydała córkę Irenę za mąż, a za rok córkę Józefę. Jej rola matki uległa zmianie, ponieważ gdy nasze dzieci zakładają swoje rodziny, my powinniśmy z pierwszego miejsca na liście do kochania zejść na drugie, a jak przyjdą na świat wnuki – na dalsze miejsca. I tak było w tym przypadku.
Irena i Józefa wyszły za mąż za dwóch stryjecznych braci mieszkających w sąsiedniej miejscowości – mama za Lucjana, a ciocia za Tadeusza. Mama miała wcześniej adoratora również mieszkającego w pobliżu i oboje mieli się ku sobie. Jeśli dobrze pamiętam, to jego matka była przeciwna temu związkowi. Mama uniosła się ambicją i odrzuciła zaloty, a w niedługim czasie odbył się ślub moich rodziców. Już po ślubie doszło do spotkania mamy z jej dawnym adoratorem, który, gdy dowiedział się o jej ślubie, zaciągnął się do lotnictwa. W niedługim czasie zginął w katastrofie samolotu. Przed swoją śmiercią mama odszukała grób ukochanego, może żeby mu powiedzieć: „do zobaczenia wkrótce”? Z własnego życia już wiem, że pierwsza miłość jest i zawsze będzie pierwsza z pierwszych, nie inaczej. Na niej budujemy nowe, ale inaczej przeżywane.
Po trzech latach małżeństwa rodzicom urodziła się córka Jadwiga, a ja przyszłam na świat rok i trzy miesiące po niej. Mama, niosąc siostrę na rękach, dostała krwotoku i moje narodziny odbyły się w przyspieszonym tempie. Po czterech latach urodził się mój brat, a po dziewięciu latach najmłodsza siostra.
Z dzieciństwa zapamiętałam mamę jako ładną kobietę w niebieskiej, dziewczęcej sukience w kolorowe baloniki; i w drugiej – czarnej, dopasowanej. Gdy to piszę, uświadamiam sobie, że postać taty zupełnie pozacierała się w mojej pamięci. Może dlatego, że było go tak mało w moim życiu?
W dzieciństwie często chorowałam i lekarz zaproponował mojej mamie zmianę klimatu. Dawniej wycieczki zakładowe cieszyły się wielkim powodzeniem. Związki zawodowe starały się urozmaicić pracownikom życie – i tych wycieczek było dużo. Na pierwszą pojechałam z rodzicami, mając trzy lata. Byłam pierwszym dzieckiem, które zabrano na tego typu wyjazd. Następnie co roku – a zdarzało się częściej – zwiedzałam kraj od morza po góry. Niektóre wspomnienia zostały mi do dziś. Jednym z nich był przymusowy nocleg w koszarach wojskowych w Jaśle, ponieważ zaszło jakieś nieporozumienie organizacyjne i około czterdzieści osób zostało bez noclegu. Wykwaterowano wojsko, a my spaliśmy wszyscy razem na wielkiej sali pod kocami wojskowymi.
Przez dziewięć lat po moich narodzinach mieszkaliśmy razem z Babcią w jej domu, a potem rodzice wybudowali na tej samej posesji nowy dom i tam się przeprowadziliśmy, a Babcia została w swoim.
Moje wspomnienia z wczesnego dzieciństwa są bardzo skromne. Nigdy nie bawiłam się lalkami, tylko misiami. Ja i moja starsza siostra miałyśmy takie śliczne, czerwone, blaszane, malutkie garnuszki do picia. Wszyscy bawiliśmy się w chowanego, w sklep. Za dokonane zakupy w postaci owoców z drzewa płaciliśmy liśćmi. Ulubionymi zabawami była zabawa w doktora i w szkołę. Całe moje rodzeństwo ma grupę krwi 0 – po ojcu – a ja mam po mamie grupę A. Moja córka również ma moją grupę krwi. Z dzieciństwa pamiętam też, jak w letnie niedziele mama pakowała dla nas jedzonko i wyruszaliśmy do pobliskiego lasu. Tam zamieszkali w swoich krytych wozach konnych Romowie. Jak oni potrafili pięknie grać na różnych instrumentach, jak pięknie śpiewać i tańczyć! Siedzieliśmy sobie i z daleka oglądaliśmy mały leśny festiwal romskich pieśni i tańca.
Dzieciństwo spędziłam na zabawie i nauce w szkole. Uczyłam się dobrze, ale w tamtych czasach niestety znano już łapówkarstwo, znajomości i koligacje, a ja i moja rodzina to nie ta półka. Lubiłam uczyć się języka polskiego i matematyki. Nie miałam talentu do rysunku i malowania oraz nie cierpiałam wuefu z powodu nadwagi.
Jak już wcześniej wspomniałam, byłam raczej poważnym dzieckiem. Nigdy nie potrafiłam śmiać się jak głupi do sera ani też robić czegoś bez celu. Nikogo nie lubiłam naśladować. Zawsze byłam sobą. Ta moja postawa spowodowała, że nie miałam dużo przyjaciół. Z tego też powodu cierpiałam, tak po dziecinnemu, i nabawiłam się kompleksów.
Sięgając pamięcią wstecz, dochodzę do wniosku, że od zawsze miałam swój świat, tylko mój; coś tylko swojego. Okolica, w której mieszkaliśmy, dawała mi inspirację do przemyśleń, do poznawania swojego wnętrza, do ciągłego zdobywania nowych doświadczeń. Nie da się nigdy zapomnieć tych połaci czerwonych polnych maków rosnących na nasypach przy torach kolejowych, przy których była najbliższa droga prowadząca do miasta. Wychowywałam się wśród zielonych łąk, na których pasły się krowy i konie, wśród pól obsianych żytem, owsem, pszenicą, a w nich rosły niebieskie kąkole i bławatki. Jako dzieci robiliśmy z tych kwiatków wino. Zasypywało się je w słoiku cukrem i czekało, aż puszczą soki. Nigdy go nie skosztowałam.
Od zawsze byłam i jestem osobą wrażliwą i duszę mam taką trochę artystyczną. Każda pora roku dostarczała mi różnych emocji. Wiosna pokazywała, że wszystko zaczyna się od początku. To, co zostało uśpione w zimie, budzi się do życia. Cieszyłam się na słoneczko, na kolory, czekałam na liście i kwiaty na drzewach. Wiosenny deszcz przynosił oczyszczenie powietrza. Już w marcu było cieplutko, około dwudziestu pięciu stopni Celsjusza, i nawet więcej. W Dniu Kobiet chodziło się w sukienkach z krótkim rękawkiem i bez rajstop. Dni stawały się coraz dłuższe, a noce takie gwieździste! Jako dzieci wpatrywaliśmy się w gwiazdozbiory. Czasem udawało nam się zobaczyć spadające gwiazdy i szybko wypowiadaliśmy swoje życzenia, mocno wierząc, że na pewno się spełnią.
Lato przynosiło dalsze ocieplenie. Noce stawały się coraz piękniejsze. Gdy było już ciemno, siedzieliśmy na podwórku i śpiewaliśmy swoje ulubione piosenki. Przy domu był ogródek, a w nim rosły pachnące kwiaty. Najbardziej lubiłam zapach maciejki. Właśnie ten zapach uruchamiał w moim serduchu wiele niezdefiniowanych tęsknot. Kurczę! Właśnie, pisząc, uświadomiłam sobie, że ja takie tęsknoty mam do dziś i będą ze mną zawsze. Taki mój urok.
Lato to czas wakacji. Moje wakacje zawsze spędzałam w domu, nigdy nie chciałam wyjeżdżać na kolonie. Od małego mam naturę domatora. Pamiętam, że zawsze pierwszego września wstawałam wcześnie rano i wychodziłam poza ogrodzenie, gdzie w sadzie owocowym co roku wpatrywałam się w jesienne słońce. Tak słońce, jak i ja rozpoczynaliśmy nowy etap w swoim życiu. Ja rozpoczynałam szkołę, wierząc usilnie, że będę mądrzejsza niż dotychczas, a słońce robiło wszystko, by zatrzymać jeszcze trochę ciepła. Wśród konarów drzew tworzyła się piękna poświata słoneczna, rankiem nawet trochę jeszcze zamglona. Ten widok zawsze wywoływał we mnie różnorodne odczucia, widok zapierający dech w piersi. Wraz z moim ruchem promyki słońca tańczyły swój poranny taniec na powitanie dnia.
Nawet gdy mam sześćdziesiąt pięć lat, pierwszego września towarzyszy mi to samo uczucie i taki skurcz w sercu, mały smuteczek na duszy i lekki dreszczyk na ciele. Jaka ja jestem skomplikowana wewnętrznie…
W październiku przeważnie spadał pierwszy śnieg, taki jednodniowy, bo tego samego dnia topniał. Drugi śnieg pokazywał się na jedenastego listopada, na świętego Marcina. Mówiło się, że Marcin na białym koniu przyjechał. A dlaczego tak? Nie wiem albo zapomniałam.
Zimy były ciężkie. Spadało tak dużo śniegu, że mieszkańcy miasta robili tunele, którymi się poruszaliśmy. Pamiętam, że jako dziecko szłam do szkoły takim tunelem dwa razy większym ode mnie. Ja się z tego raczej nie cieszyłam, bo mam klaustrofobię.
Nasz dom stał blisko torów kolejowych, więc my jako dzieci przyzwyczajeni byliśmy do stukotu kół pociągu po szynach. Do dziś nie oduczyłam się liczyć przejeżdżających wagonów. Na trakcie kolejowym było dużo różnokolorowych lamp, od żółtych po zielone, niebieskie i czerwone. Późnym wieczorem i nocą tworzył się bajeczny widok i natychmiast uruchamiał moją wyobraźnię. Czułam się jak królewna w oknie, czekająca na swojego królewicza. Marzyłam, by on w blasku świateł przyjechał piękną złotą karocą poruszającą się po szynach i zabrał mnie do cudownego, ciepłego świata, i właśnie tam będziemy żyli długo i szczęśliwie. Trochę sobie poczekałam, aż powiedziałam pewnego wieczoru, że to jest głupie.
W naszym domu pierwsze radio działało na baterie. To były takie dwa duże, grube słupki, z których często wyciekała jakaś czarna maź i trzeba je było na nowo naładowywać. Radio było dla nas jedynym kontaktem z krajem. Słuchało się piosenek Ireny Santor, Anny German, Marii Koterbskiej, Jerzego Połomskiego i zespołów „Śląsk” lub „Mazowsze”.
Pierwszy telewizor zobaczyłam około 1965 roku. Mój stryj nabył odbiornik, a ponieważ mieszkaliśmy niedaleko siebie, to razem z ojcem chodziliśmy czasem do niego na bajki – _Jacek iAgatka_, _Bolek i Lolek_, _Gąska Balbinka_… Obowiązkowo oglądaliśmy „Dziennik Telewizyjny”, a potem film. Jak był krótki, to cały, a jak długi, to fragment, ponieważ trzeba było iść do domu. Radio rozwijało się w szybkim tempie i zaczęto organizować w nim różne konkursy piosenek. Jako dwunasto-, trzynastoletnie dziewczyny uczyłyśmy się tych piosenek na pamięć. Słynna Sława Przybylska i jej piosenka _Taka jestem zakochana,_ i jeszcze inne, jak _Anna Maria_ Seweryna Krajewskiego czy _Znamy się tylko z widzenia_ Trubadurów, robiły furorę.
Moja siostra kochała się – zresztą nie tylko ona, bo wszystkie dziewczyny – w Sewerynie Krajewskim. Ja nie. Ja lubiłam raczej starszych mężczyzn i bardziej męskich. Oko mogłam zawiesić na nim, gdy już się trochę postarzał.
W naszym rodzinnym domu długo nie było telewizora. Rodzice, a szczególnie mama, byli bardzo zatwardziali i pogodzeni z tym życiem, jakie od zawsze wiedli. Mama uważała, że to strata czasu. Słyszałam, jak znajomi rodziców mówili, że telewizor to złodziej czasu. Wszyscy byli nauczeni, że od czasu do czasu wpadało się na pogawędkę do sąsiada lub znajomego i gadało się godzinami o wszystkim i o niczym, takie gadki szmatki. A jaki mieli talent do opowiadania o chorobach, dziwach, które im się przydarzyły! Podobno gdy się śniła słoma lub krew, to na śmierć, dym, na ogień, las, na awanturę i tym podobne. Jednak najlepiej wychodziło im obgadywanie innych, i to z detalami. Tym się karmili. W tej swojej prostocie potrafili być też serdeczni i pomocni. Myślę, że nie byli zazdrośni na tyle, by komuś dokuczyć lub go zniszczyć. Co to, to nie! Umieli się też dzielić. Jak ktoś miał świniobicie, to przynosił kawałek mięsa, po kawałku każdego z wyrobów – za darmo. Fajnie, nie? Taka bezinteresowna życzliwość. A więc nauczeni żyć w w takiej gromadzie moi rodzice nie spieszyli się z wprowadzeniem do domu kaganka oświaty i odrobiny techniki. Nie pamiętam, kiedy zmienili zdanie i dokonali pierwszego zakupu radioodbiornika zasilanego na prąd oraz czarno-białego telewizora. Wkradła się do naszego domu cywilizacja. Było suuuper!
Nasza mama zawsze dbała o to, byśmy byli w miarę dobrze ubrani. Ja i starsza siostra nosiłyśmy nowo uszyte sukienki. Wiecie co? Ja je jeszcze pamiętam. Były po prostu ładnie uszyte, z ładnych materiałów. A do materiałów to mama miała od zawsze dojście jak nikt inny – gees, firma mamy, miał swój sklep, który nazywał się Resztki. W tym sklepie na ladzie leżały całe bele różnych materiałów, które kupowało się za dosłownie parę groszy. Stąd nasze sukienki uszyte przez krawcową były boskie. Chodziłyśmy w pończochach – na początku grubych, a gdy je wyprodukowano – w cienkich, ze szwem z tyłu łydki. Nosiłyśmy również takie bardzo błyszczące, takich już nigdy nie zobaczyłam w żadnych nowych trendach. Pamiętam, że szewc zrobił mnie i siostrze czarne, zgrabne czółenka na wysokim słupku. To były moje pierwsze buty na wysokim obcasie. Szósta klasa szkoły podstawowej, czy Wy to czaicie?
Byłam normalnym dzieckiem i przechodziłam różne etapy w życiu. W dzieciństwie moje nerwy były raczej większe ode mnie. Potrafiłam wybić szybę w kredensie kuchennym, trzaskając drzwiczkami – i to dwa razy. Myślicie, że mama sprawiła mi lanie? Nie! Powiedziała tylko, że tak nie wolno robić. Wiedziała chyba, że przez cały dzień, aż do jej powrotu z pracy, bałam się jak cholera.
Od dziecka byłam skomplikowana. Z mięs jadałam, zresztą do tej pory tak jest, mięso z kurczaka – tylko filet i skrzydełko – oraz wieprzowinę i wołowinę, i to nie każdy kęs. Nie lubiłam szpinaku – teraz wiem, dlaczego: bo dawniej nie umiano go przyrządzać. Obecnie sama to robię, i to z chęcią. Jest pyszny z dodatkiem serka mascarpone i przypraw.
Miałam z moimi rodzicami dwie przykre przeprawy co do posiłków. Jedną, kiedy byłam dziewięcioletnim dzieckiem. Rodzice hodowali kaczki, więc w naszej kuchni królowały kaczki gotowane, pieczone i duszone. Rodzice zmuszali mnie do jedzenia ich. Pamiętam, że miałam torsje od samego zapachu. Odpuścili. Druga przeprawa miała miejsce wtedy, kiedy tata był na etapie piastowania wysokiego stanowiska w pracy i zaczął jeździć na polowania. Dla mnie nastały ciężkie czasy – dziczyzna zagościła na naszym stole. Zapach posiłków przyrządzanych z zająca i dzika roznosił się w całym domu. Ja cierpiałam. Ojciec chciał mnie siłą zmusić do jedzenia kotletów z sarny, które rosły już na patelni. Kiedyś chciał mnie nawet bić – ze strachu zmusiłam się, by skosztować parę kęsów, ale je zwróciłam. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego tak ze mną jest. Odkąd stałam się dorosła, nic sobie z tego nie robię. Jem, co chcę, i mam komfort psychiczny.
Czas szybko płynie. Cztery lata szkoły podstawowej minęły ekspresowo, a następnie trzeba było zmienić szkołę, ponieważ dalszy etap nauki należało zakończyć w mieście, do którego miałam sześć kilometrów na skróty. A więc pokonywałam przez cztery lata dwa razy dziennie te sześć kilometrów. Fajnie, co?
Cała nasza klasa czwarta w nowej szkole została rozbita na trzy klasy. Ten etap był dla mnie trudny, bo straciłam dotychczasowe koleżanki, pojawili się nowi nauczyciele i kontakt z dziećmi z miasta. Wówczas była duża różnica między nami we wszystkim: intelekcie, ubiorze, pewności siebie. Ja przez ten czteroletni okres nie nawiązałam bliższych przyjaźni z rówieśnikami. Jedynie ostatniego roku zaczęli mi się podobać koledzy. Pochwalę się, że jednemu z nich nawet pomogłam ukończyć szkołę – tak z miłości pomagałam mu w lekcjach.
Trudne były też warunki w tej nowej szkole. Na przykład zajęcia z wuefu odbywały się na korytarzach, i to po dwie klasy jednocześnie. Drewniane podłogi podczas ćwiczeń skrzypiały, piszczały przy każdym ruchu. Wyobrażacie to sobie?
Po zakończeniu ośmioletniej szkoły podstawowej należało wybrać szkołę średnią. Chciałam dostać się do gastronomicznej do Częstochowy, ale ze względu na obowiązującą wówczas rejonizację zabrakło mi punktów i nie zostałam zakwalifikowana. Bez mrugnięcia okiem zostałam uczennicą technikum elektrycznego, w którym spędziłam pięć lat.
Jakie to były czasy? Trochę dobre i trochę złe. W każdym roczniku szkolnym obowiązuje prawo buszu. Jeśli chodzi o naukę, to radziłam sobie jakoś, ale do kujona było mi daleko. Najbardziej nie lubiłam matematyki i nauczycielki wykładającej ten przedmiot. Do dziś mi się czasem śni. Brrr. Dziś wiem, że ta nauczycielka nie umiała przekazać wiedzy z tego przedmiotu. Dlaczego tak sądzę? Bo gdy inny nauczyciel przychodził czasem na zastępstwo, to potrafiłam wszystko zrozumieć.
Z dobrych momentów szkolnych pamiętam to, że miałam swoje stałe koleżanki, z którymi mam kontakt do dziś. Ale nie byłam tak rozumiana i akceptowana, jakbym chciała. Na pewno to była moja wina. Czułam się taka trochę inna. Moja inność polegała na tym, że byłam poważna, nie umiałam śmiać się jak głupi do sera, nie opowiadałam głupot. Byłam trochę zbyt dorosła, zbyt uporządkowana. Pomimo kilku kontaktów, które trwają, to jednak nie pragnę nic zmienić. Stałam zawsze na uboczu i niech tak zostanie.
Życie każdego człowieka jest jak księżyc, ponieważ tak jak on ma dwie strony: tę dobrą, jasną, którą pokazujemy całemu światu, i tę złą, ciemną, schowaną głęboko przed światem.
Ukrywamy te swoje wielkie i małe tajemnice nie dlatego, że chcemy, tylko dlatego, że nie jesteśmy gotowi, że nas przeraża wstyd, obawa i lęk przed ogólnym niewłaściwym zrozumieniem, wytykaniem palcami, odrzuceniem, a nawet pogardą.
Długo zastanawiałam się, jak mam opisać swoje sześćdziesiąt pięć lat życia. Wcześniej postanowiłam, że ma to być prawda i tylko prawda o nim. Żeby zdobyć się na całkowitą szczerość – proszę mi wierzyć – potrzeba ogromnej odwagi, by powyciągać z zakamarków serca i duszy to wszystko, co jeszcze nie tak dawno było tak bezpiecznie schowane. To danie przyszłemu Czytelnikowi kredytu zaufania, licząc na jego mądrość, tolerancję i właściwe zrozumienie.
Zdecydowałam się na wydobycie mojej „nieoświetlonej strony księżyca”, bo to też jest część mojego życia.
Zanim to zrobiłam, umówiłam się ze sobą na kilka randek, podczas których prowadziłam rozmowy, wracałam do wspomnień i przemyśleń. Płacząc, przytulałam swoją przeszłość. Podobno łzy oczyszczają. Tak też było w moim przypadku. Przyszło wybaczenie sobie. Udało mi się pozbyć wstydu, lęku, osiągnęłam wewnętrzny spokój. Byłam gotowa. To wszystko było konieczne, by zostawić po sobie dobry ślad na tej ziemi.