Miłość ci nic nie wybaczy - ebook
Miłość ci nic nie wybaczy - ebook
Najlepszym lekarstwem na złamane serce jest... morderstwo?
Karolina, młoda mężatka, żyje w przekonaniu, że jej ukochany jest chodzącym ideałem. Niestety, pewnego dnia okazuje się, że to tylko iluzja. Karolina łapie go na zdradzie, a rychło okazuje się, że jej partner jest nie tylko zdrajcą, ale i... potencjalnym mordercą. A przynajmniej tak podejrzewa policja.
Kiedy nad głową jej męża zbierają się czarne chmury, niewierząca w jego winę Karolina, z pomocą swojego szalonego brata, dwóch zwariowanych przyjaciółek i zaprzyjaźnionej autorki kryminałów Róży Krull próbuje zdobyć dowody jego niewinności. Nie będzie to jednak proste zadanie…
Miłość ci nic nie wybaczy to trzynasta książka autora zwanego Księciem Komedii Kryminalnej, znanego z łączenia intryg kryminalnych z dużą dawką czarnego humoru.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-166-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KAROLINA KOCIKOWSKA – szczęśliwa (do czasu) żona, której wydawało się, że jej małżeństwo spokojnie dotrwa do dębowych godów, nawet jeśli wówczas nie będzie już za bardzo pamiętała, koło kogo budzi się co rano.
MARCIN KOCIKOWSKI – nieszczęśliwy (do czasu) mąż, który wziął ślub tylko dlatego, że chciał być miły i mniej więcej z tegoż samego powodu tkwiący dzielnie u boku swojej małżonki już od trzech lat.
BARBARA MAZURKIEWICZ – mama Karoliny, artystka malarka, uważająca (do czasu) swojego zięcia za wzór cnót wszelakich.
JANUSZ MAZURKIEWICZ – tata Karoliny, wzięty lekarz, biznesmen i wschodzący gwiazdor polityki, chwalący się (do czasu), że „jego ręce zawsze są czyste”.
GRACJAN MAZURKIEWICZ – brat Karoliny, wyjątkowo sympatyczny młodzieniec, spędzający rodzicom i siostrze sen z powiek swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem i powolnym, acz konsekwentnym (do czasu) staczaniem się na moralne dno.
PASCAL SŁOWIK – francuski marszand polskiego pochodzenia, mający nadzieję (do czasu), że znajomość z Barbarą zmieni jego życie.
MAREK BLIZIŃSKI – wspólnik Janusza, uwikłany w nieczyste interesy i uważający się (do czasu) za najsprytniejszego oszusta wszech czasów, u którego nawet i Bernard Madoff mógłby brać korepetycje.
EWA HEJMO – kochanka Marka, kombinatorka, działająca na kilka frontów i przekonana (do czasu), że cokolwiek się stanie, ona niczym kotka zawsze spadnie na cztery łapy.
DONATA GAWŁOWSKA – posłanka, konkurująca w kampanii wyborczej z ojcem Karoliny i pewna (do czasu), że bez trudu uda jej się zadekować w parlamencie na kolejne cztery lata.
WIKTOR CIEŚLAK – minister kultury, który uważał (do czasu), że wystarczy jedno jego słowo, aby cały świat zaczął tańczyć tak, jak on sobie życzy.
WIESIEK MASTALERZ – paparazzi, cieszący się (do czasu) z tego, że wpadł na trop niezłej afery i skrzętnie liczący, ile na niej zarobi, i już planujący, co za tę kasę kupi.
MARZENKA KARPINIUK, DZIDKA JAGŁOWSKA – przyjaciółki Karoliny, zazdroszczące jej (do czasu) udanego związku i kombinujące (do czasu), jak się dorobić podobnego.
RÓŻA KRULL – pisarka, odczuwająca (do czasu) psychopatyczne zadowolenie, że znowu trafiła jej się okazja udziału w mrożącej krew w żyłach akcji kryminalnej, ale i lekki niepokój, wynikający z niepewności, ile razy można bezkarnie łgać i podpadać policji.
KRZYSZTOF DARSKI – komisarz policji, który czuł ulgę, że tym razem wyjątkowo nie trafiła mu się sprawa morderstwa kogoś z show-biznesu, (do czasu) aż się zorientował, że we wszystko jest też zamieszana Róża Krull, najcięższy krzyż, jaki przyszło mu dźwigać w tym żywocie.
W powieści występuje też kilka postaci drugo- i trzecioplanowych, ale ponieważ pojawiają się one jedynie na chwilę, można spokojnie pominąć je w niniejszym spisie.PROLOG
– Jak mogłeś?! – krzyknęła Karolina z furią, a następnie uderzyła męża całą siłą z otwartej dłoni w twarz, żałując, że swego czasu nie zapisała się na jakiś sport, który sprawiłby, iż miałaby znacznie mocniejszą rękę. Idealny byłby boks, ewentualnie rzut młotem albo kulą. Jakby tak codziennie ćwiczyła kilka godzin miotanie czterema kilogramami żelastwa, na pewno teraz jednym ciosem znokautowałaby na amen tego zdradzieckiego cymbała. Co też i słusznie by mu się należało!
Mimo że cios nie był silny, Marcin wydał z siebie cierpiętniczy jęk i chwycił się za policzek, usiłując go rozmasować tak, jakby złapał go tam skurcz, a nie tylko oberwał z tak zwanego liścia. Karolina bez chwili namysłu strzeliła go w drugi policzek i zaczęła dumać, czy w brzuch powinna go walnąć pięścią, czy raczej kopnąć. Wahanie owo sprawiło, że na chwilę zamarła w bezruchu.
– Nie przesadzasz aby…? – Trzecia obecna w pokoju osoba, obserwująca jej wyczyny z łóżka, najwyraźniej postanowiła wykorzystać ten moment na interwencję.
Karolina skierowała na nią pełen nienawiści wzrok.
– Z tobą policzę się później! – zapowiedziała gniewnie, wpadając na pomysł, żeby wymierzyć mężowi cios nie w brzuch, a nieco niżej, czyli tam, gdzie każdy facet odczuwa ból najsilniej. No, może poza eunuchami. Jej ślubny na pewno nim nie był.
Właśnie zabierała się za realizację swojego planu, kiedy usłyszała słowa Marcina.
– Kochanie, to naprawdę nie jest teraz nasz najważniejszy problem.
Czując, że za chwilę rosnąca w niej z każdą sekundą furia doprowadzi do tego, że padnie trupem na apopleksję albo jakąś inną nagłą cholerę, Karolina jeszcze raz wymierzyła mu policzek.
– A co jest ważne, ty… – krzyknęła przy tym, usiłując pokonać wrodzoną niechęć do przeklinania, po czym dokończyła – …skończony wuju? Znaczy się… chuju!
No proszę, nawet przeszło jej to przez gardło.
– Jeśli będziesz mnie wciąż biła, to się nie dowiesz – powiedział Marcin, odskakując od niej na bezpieczną odległość.
– Co niby może być ważniejsze od końca naszego małżeństwa?! – Karolina miała wrażenie, że ze stresu zmienił jej się głos. Ciekawe, czy kiedyś odzyska własny, bo ten nowy, zachrypnięty i basowy, nadawał się jedynie do dubbingowania filmowych alkoholiczek. – Od końca mojego życia?! Końca naszego szczęścia?! Końca…
Zamilkła, nie mogąc ze zdenerwowania tak na poczekaniu wymyślić kolejnego obrazowego określenia. Mimo wzburzenia słowa „końca świata” nie wydawały jej się najbardziej trafione. Miała ponurą świadomość, iż świat, niestety, będzie trwał w najlepsze, mając w nosie to, że ona przeżywa właśnie swoją największą życiową tragedię. I to w dodatku podwójną!
– Nie ma nic ważniejszego! – dokończyła.
– Owszem, jest – powiedział stanowczo Marcin.
Karolina mimo woli poczuła się zaintrygowana.
– Niby co? – zapytała zaskoczonym głosem.
Marcin zrobił dwa kroki w stronę stojącej vis-à-vis wejścia do pokoju potężnej szafy. Skierował niepewne spojrzenie w stronę osoby leżącej na łóżku. Ta wzruszyła ramionami i z nieodgadnioną miną pokręciła głową. Marcin westchnął i z ciężkim westchnieniem otworzył drzwi szafy. Śledząca z uwagą jego ruchy Karolina poczuła, że wszystko w jej środku kamienieje. Potrzebowała dłuższej chwili, aby przegnać natrętną myśl, że oto zamienia się wzorem żony Lota w słup soli.
– Czy on… – zaczęła niepewnie, nie wiedząc, jak dokończyć to zdanie.
– Owszem – Marcin smętnie pokiwał głową. – Nie żyje.
Karolina oparła się o ścianę i zaczęła głęboko oddychać, próbując zgodnie z zaleceniem psychologów gwoli uspokojenia odliczać w myślach i łapiąc się na tym, że w obecnym stanie ducha nie wie, jaka liczba następuje po siedmiu. Dziewięć? Jedenaście? A, pal licho tę matematykę! Na nic jej się teraz nie przyda!
– Chcecie… mi… powiedzieć – zaczęła chrapliwie, łapiąc oddech między wyrazami – że jesteście… nie tylko cudzołożnikami, ale i… mordercami?!ROZDZIAŁ I
Tydzień wcześniej
– Ja tego nie przeżyję!
Karolina z niepokojem rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu chusteczek. Szansa, że gdzieś tu leżą, była co prawda minimalna, ale i tak należało podjąć tę próbę, zanim jej siedząca na kanapie i szlochająca przyjaciółka zabrudzi wszystkie poduszki, jakimi kilka minut wcześniej się obłożyła. Początkowo co prawda ocierała łzy rękawem swojej bluzki, ale ponieważ ręce drżały jej tak bardzo, że błyskawicznie wylała na nią wino, musiała się przebrać w T-shirt, z powodu krótkich rękawków nijak nienadający się na bliski zamiennik chusteczek. W ten sposób w ruch poszły białe jaśki, które po każdorazowym zetknięciu z twarzą Dzidki Jagłowskiej coraz bardziej wyglądały, jakby zostały ozdobione dziełami jakiegoś zidiociałego impresjonisty.
– Jak on mógł mi to zrobić?! – zawyła sprawczyni metamorfozy poduszek, chowając twarz w jedną z nich i nieco przytłumionym przez to głosem wygłaszając kolejny komunikat o równie dramatycznej, co niepokojącej treści. – Ja się zabiję!
Karolina rzuciła zaniepokojone spojrzenie na drugą ze swoich przyjaciółek, Marzenkę Karpiniuk. Ta, ku jej oburzeniu, z niestosownie do obecnej sytuacji zadowoloną miną sączyła wino i wydawała się całkowicie niewzruszona tragedią, jaka rozgrywała się na jej oczach, a jeszcze bardziej w jej uszach.
– Skończony drań! – dobiegło zza poduszki.
Choć Karolina podzielała tę opinię, sama też uważając adresata owych słów za wyjątkowej klasy krętacza i nicponia, to gwoli sprawiedliwości musiała przyznać, że jej przyjaciółka też nie była ideałem partnerki. Bo mimo że nie sposób jej było odmówić seksapilu, inteligencji i szlachetności, to wszystkie te zalety spychała w czarną otchłań przypadłość umysłowa, figurująca w encyklopedii zdrowia pod hasłem „zaburzenia urojeniowo-paranoiczne”, na którą to Dzidka cierpiała, odkąd tylko Karolina umiała sięgnąć pamięcią. Ponieważ zaś zaczęły się przyjaźnić jako małe dziewczynki podczas zabawy w piaskownicy, przez lata Karolina uzbierała sporo materiału dowodowego, świadczącego o tym, że jej przyjaciółka zamiast kolejnych chłopaków powinna poszukać sobie przede wszystkim dobrego psychiatry. Z każdym swoim „księciem z bajki” Dzidka zaczynała przygodę z górnego „C”, a kończyła na wielkim „D”. Każdy nowy adorator był w jej oczach na początku znajomości rycerzem na białym koniu, bóstwem wcielonym, skarbnicą cnót wszelkich i nieskalanym ideałem, co nie zmieniało faktu, że już po krótkim czasie zaczynała nie dowierzać swojemu szczęściu oraz podejrzewać ukochanego o wszystkie przestępstwa świata, łącznie z zamachem na World Trade Center. W wyniku tego wcielała się w super-agentkę CBA i zaczynała delikwenta sprawdzać. W slalomie między kolejnymi, zmieniającymi się jak w kalejdoskopie mężczyznami, Dzidka zyskała umiejętności, których mógłby jej pozazdrościć każdy prywatny detektyw, ewentualnie pracownik wywiadu. Umiała w parę minut włamać się do zabezpieczonego hasłem komputera, dzięki czemu odkryła, że jeden z jej ukochanych gustuje w puszystych Afroamerykankach, w których towarzystwie rozbija się nocami po stołecznych klubach, a kolejny wcale nie pojechał w podróż służbową z kolegą, tylko ze swoją szefową i to bynajmniej nie do „obskurnego hotelu nad jakimś błotnistym bajorem”, tylko do położonego nad malowniczym Jeziorem Rożowskim Lemon Resort Spa, gdzie oboje oddawali się rozpuście tudzież wykonywanym przez masażystki z Bali zabiegom Peptide Lift, o których Dzidka od dawna marzyła, tylko szkoda jej było pieniędzy. Jagłowska umiała też prześwietlać telefony komórkowe, poznać szczegóły rozmów prowadzonych za pośrednictwem komunikatorów internetowych, zajrzeć do skrzynek mailowych, a nawet rozszyfrować hasła do bankowości elektronicznej swoich chłopaków. To ostatnie ochroniło ją przez stanięciem na ślubnym kobiercu z przystojniakiem, który miał teoretycznie zabrać ją w podróż poślubną na Malediwy, choć zagadkową kwestią pozostawało to, jak zamierzał ową eskapadę sfinansować, mając na koncie sto trzydzieści złotych, a do spłacenia tysiąc razy większy kredyt konsumpcyjny. Dzidka, będąc bogata z domu, w dodatku mając perspektywę odziedziczenia po ojcu znakomicie prosperującej firmy ochroniarskiej, stanowiła łakomy kąsek dla rozmaitego typu hochsztaplerów i z czasem nauczyła się ich rozpoznawać na kilometr, już po opadnięciu pierwszej fali zauroczenia, czyli z reguły gdzieś w okolicach trzeciej randki. Kiedy jednak na tapecie, a dokładnie rzecz ujmując w szkole językowej, gdzie dawała lekcje angielskiego, pojawił się zabójczo przystojny Seweryn, jej radar najwyraźniej uległ awarii. Inna sprawa, że jeżdżący nowym BMW, ubrany w garnitury od Armaniego, pachnący „1 Million” Paco Rabanne’a, do tego inteligentny i szarmancki brunet wydawał się ucieleśnieniem jej marzeń. Dzidka zadurzyła się w nim mniej więcej w połowie rozpoczynającego ich znajomość zdania: „Dzień dobry, czy trafiłem do dobrej grupy? To angielski dla średnio zaawansowanych, tak?” i już po tygodniu była w „poważnym związku”, a po kolejnym zakupiła bilety na Targi Sukien Ślubnych. Seweryn przypadł do gustu też Marzence i tylko Karolina zachowała w stosunku do niego daleko posuniętą rezerwę, wynikającą z faktu, że ktoś kiedyś powiedział jej, iż ludzie kupujący BMW należą do jednej z trzech grup: nowobogackich, którzy chcą zaimponować sąsiadom, blondi o IQ mniejszym niż obwód talii, którym wmówiono, że auto to jest symbolem wysokiego statusu społecznego, oraz gangsterów. Ponieważ Seweryn nijak nie wyglądał na nowobogackiego ani tym bardziej na blondi, Karolina zaczęła w głębi ducha podejrzewać go o konszachty ze światem przestępczym. Teraz okazało się, że po części miała rację, bo w końcu prostytucja nie jest u nas zajęciem legalnym.
– Czy mi czegoś brakuje?! – Dzidka oderwała poduszkę od twarzy i popatrzyła pytająco na przyjaciółki. – Jestem jakaś upośledzona? Zachowuję się, jak nie powinnam? Wyglądam odstręczająco?
Karolina w ostatniej chwili ugryzła się w język, żeby jej nie przytaknąć i nie powiadomić, że w wyniku malowniczego rozmazania makijażu przypomina kominiarza i to po całym dniu intensywnej pracy.
– Niczego ci nie brakuje – zapewniła ogniście, zastanawiając się jednocześnie, czym najlepiej usuwa się plamy po makijażu z białej bawełny. – I wyglądasz też dobrze…
– To dlaczego on się spotykał z tymi wszystkimi kobietami?! – Dzidka popatrzyła na nią załzawionymi oczami. – Chyba po prostu nie jestem seksowna…
Kolejna, a zarazem ostatnia jeszcze czysta poduszka poszła w ruch. Karolina z rezygnacją pomyślała, że chyba ją coś opętało, kiedy wybierała ich kolor. Trzeba było wziąć czarne. Z drugiej strony, jak niby mogła przewidzieć, że niewierność jakiegoś pajaca z beemki będzie miała rujnujący wpływ na stan elementów dekoracyjnych jej salonu? Marzenka za to spokojnie dopiła wino i od razu uzupełniła sobie kieliszek.
– Przestań już pierdolamentować! – rozkazała stanowczo Dzidce, po czym napotkawszy zrozpaczony wzrok Karoliny i poprawnie go zinterpretowawszy, dodała pocieszająco – Płyn do naczyń. Wylewasz go na plamy, trzymasz przez minutę albo dwie, a potem wkładasz poszewkę do pralki i wrzucasz na standardowy program do bawełny. Nie będzie śladu.
– Aż tak po mnie widać…? – zawstydziła się Karolina.
– Nie, ale jak wiemy, od lat jestem bardzo mądra i czytam ludziom w myślach, a nie tylko w telefonach – powiedziała ironicznie Marzenka, po czym opróżniła jednym łykiem połowę zawartości kieliszka. – To mój dar.
Dzidka odsłoniła twarz, po czym z widoczną urazą odłożyła poduszkę na zagłówek kanapy.
– I licz tu na czyjeś współczucie – stwierdziła, patrząc z wyrzutem na Karolinę. – Jeśli chcesz, mogę zapłacić za pranie chemiczne. Ja tu przeżywam życiową tragedię, a ty się martwisz tylko o jakieś głupie poduszki! A ty – wskazała oskarżycielko palcem na Marzenkę – nie masz racji. Wcale nie grzebałam mu w komórce!
– Tylko w laptopie? – Marzenka spokojnie wytrzymała jej oburzony wzrok. – Czy po prostu przeszukałaś mu ciuchy?
– Być może… – Dzidka sięgnęła do swojej torebki, skąd wyciągnęła szmatkę od czyszczenia okularów, którą demonstracyjnie przetarła sobie twarz. – Proszę, nie ruszam tych twoich świętych jaśków. Przyznaję, że może przez czysty przypadek poczytałam co nieco w laptopie Seweryna, co nie zmienia faktu, że już więcej nie zamierzam robić takich rzeczy. Postanowiłam skończyć z mężczyznami! Skoro kolejny okazał się pomyłką, to widocznie muszę przyjąć do wiadomości, że świat nie ma mi w tej kwestii nic do zaproponowania. Przynajmniej nic dobrego. Koniec z facetami. Do czasu, aż znajdę kogoś normalnego.
– Jak rozumiem, do tej pory szukałaś samych nienormalnych? – zaciekawiła się Marzenka.
Dzidka pokazała jej język, po czym sięgnęła po swój kieliszek, który Karolina dawno już zdążyła jej ponownie napełnić.
– Powiedziałam – powtórzyła twardo. – Koniec z facetami!
– I co? – Marzenka posłała jej ironiczne spojrzenie. – Przerzucisz się na kobiety?
Dzidka wzdrygnęła się z wyraźnym obrzydzeniem.
– Nie żartuj! – żachnęła się stanowczo. – Świat może być piękny bez mężczyzn, związków, seksu… Do tej pory ganianie za facetami zajmowało mi pół życia. Może pora, żeby wreszcie ktoś pogonił mnie. To znaczy, jakoś źle to zabrzmiało…
– Poganiał za tobą – poprawiła Karolina.
– O, właśnie! – zgodziła się Dzidka. – A jeśli nawet nikt nie będzie chciał ganiać, to przynajmniej zyskam sporo wolnego czasu, który będę mogła przeznaczyć dla jedynej osoby, która musi mnie kochać, bo nie ma innego wyjścia.
– Chcesz spędzać więcej czasu ze swoją matką?! – zdziwiła się Karolina, pomna tego, że skomplikowane relacje między przyjaciółką a jej rodzicielką wyprowadziłyby z równowagi nawet samego Freuda. – Myślałam, że ostatnio znów drzecie koty?
– Bo drzemy – potwierdziła gniewnie Dzidka. – Z nią też skończyłam! Zadzwoniła do mnie parę dni temu i powiedziała, iż ostatnio na rodzinnym spotkaniu doszły do wniosku razem z moją ciotką, że umrę jako samotna, stara panna. W związku z tym dobrze byłoby, gdybym już teraz zapisała swoje mieszkanie na moją siostrzenicę, którą notabene ostatni raz widziałam na oczy osiem lat temu, gdy przystępowała do pierwszej komunii. Czujecie? Moja matka już mnie pochowała. Za życia! Więcej się do niej nie odezwę! Zaś mieszkanie zapiszę kościołowi, a nie jakiemuś dziecku, którego matka od dziesięciu lat nie złożyła mi nawet życzeń urodzinowych.
– Odkąd to ty się zrobiłaś taka religijna? – zdziwiła się Marzenka.
– Nie o to chodzi – Dzidka machnęła niecierpliwie ręką. – Najważniejsze, co chcę powiedzieć, to że postanowiłam wreszcie zająć się sobą. Przez całe życie robiłam dużo dla innych ludzi i niewiele dla siebie. A przecież to na siebie jestem skazana do końca życia. Muszę nauczyć się kochać samą siebie. Nigdy tego nie potrafiłam i pewnie dlatego nie mogę znaleźć faceta. Najpierw muszę pokochać siebie, żeby inni mogli mnie pokochać.
– Czy ty nie przeczytałaś jednego numeru „Zwierciadła” za dużo? – Marzenka dopiła wino, sięgnęła po butelkę, po czym stwierdziwszy, że jest pusta, wstała i wyjęła z barku kolejną. Karolina popatrzyła na nią z niepewnością.
– Nie ma tam już nic więcej? – zapytała. – Bo to jest jakiś sikacz z Lidla za dziewięć złotych. Kupiłam go, żeby dolewać do gulaszu. Nie wiem, czy nadaje się do spożycia w innej postaci…
Marzenka zajrzała do barku.
– Masz tu jeszcze whisky, szampana, coś z obrzydliwym robalem na dole butelki i czarną ciecz z podpisem „agonia” – zaraportowała. – To trucizna?
– Sama jesteś agonia – Karolina wstała z kanapy i podeszła do barku. – Aronia! Tylko się „r” rozmazało. Nalewka. Dostałam od mojej ciotki. Znakomita na wzrok i system nerwowy.
– To ja poproszę – ożywiła się Dzidka. – Mogę od razu wypić całą!
– Liczysz na to, że gdy wtrąbisz tego cały litr, to wreszcie przejrzysz na oczy? – zaciekawiła się Marzenka. – Proszę bardzo. Choć nie wiem, czy to się powinno łączyć z winem.
– Na pewno nie – zawyrokowała Karolina. – Obalmy tego sikacza, a potem wyskoczę do Biedronki po kolejne. Albo poproszę Marcina, żeby wyskoczył. Poczekajcie…
Sięgnęła po telefon.
– Kochanie… – powiedziała po chwili do słuchawki. – Czy ty byłbyś tak miły i przyniósł nam ze sklepu jeszcze ze dwa…
Marzena lekko chrząknęła.
– …trzy – poprawiła się szybko Karolina. – Albo najlepiej od razu cztery wina? I coś do przegryzienia?
– Nietuczącego – podpowiedziała grobowo Dzidka. – Jeśli mam się pokochać, to nie mogę być gruba.
– Nietu… A, słyszałeś. Dziękuję… Co? A, też cię kocham!
Po dziesięciu minutach Marcin dostarczył im pięć butelek szlachetnego półwytrawnego trunku, które do polskiego sklepu dojechały wprost z winnic w Porto, a do tego trzy duże opakowania chipsów z marchewki, kilka dietetycznych batonów zbożowych i torbę pistacji.
– Zapewniono mnie, że wszystko to ma ujemną liczbę kalorii – powiedział z czarującym uśmiechem. – To znaczy mają ich mniej niż potrzeba na wykonanie czynności przeżucia i strawienia. Życzę smacznego. Jeśli nie macie żadnych dodatkowych potrzeb, to nie przeszkadzam w sabacie, tylko wracam do swojego świata.
Ukłonił się i po chwili już go nie było w salonie.
– Ech… – Dzidka sięgnęła po opakowanie marchewkowych chipsów. – Nie wiem, jakim cudem udało ci się znaleźć taki ideał.
– Nie ma ideałów… – żachnęła się Karolina, nie do końca wierząc w to, co mówi, bo faktycznie sama też nieraz łapała się na nieco niepokojącej myśli, że jej małżonek nie ma wad. Był inteligentny, szarmancki, obdarzony poczuciem humoru, wysportowany i zabójczo przystojny. Do tego rewelacyjnie zarabiał, prowadząc od lat znakomicie prosperującą firmę architektoniczną. Zasługiwał na miano „bohatera we własnym domu”, bo cała rodzina znała go jako „złotą rączkę” i fachowca na dobrą sprawę od wszystkiego. W kuchni dokonywał takich cudów, że nawet Jamie Oliver mógłby zzielenieć z zazdrości, a umiejętności łóżkowych pozazdrościłby mu nawet i sam Don Juan, gdyby kiedykolwiek faktycznie istniał. – Marcin też ma swoje wady…
– Naprawdę? – zaciekawiła się Marzenka. – To wymień choć jedną.
Karolina spróbowała sobie przypomnieć, czy było w jej mężu cokolwiek, co ją kiedyś choć na moment zirytowało. Owszem, spóźnili się kiedyś na seans do kina, bo Marcin uparł się pomóc jakiejś staruszce przejść przez jezdnię, a potem, kiedy starsza pani zaczęła narzekać, że przesadziła z zakupami i ciężko jej teraz donieść je do domu, dotachał jej siaty pod samo mieszkanie. Czuła jednak, że uczynienie z tego teraz zarzutu fatalnie będzie świadczyć o jej charakterze.
– No właśnie… – skwitowała z przekąsem jej milczenie Marzenka. – Tak myślałam…
– Swoją drogą to musi być straszne mieć przy sobie kogoś, kto jest ideałem – stwierdziła Dzidka. – Nie wiem, czy wytrzymałabym coś takiego. Przecież przy kimś takim wiecznie musisz udawać lepszą, niż jesteś…
Karolina zastanowiła się, na ile słowa przyjaciółki oddają stan faktyczny. To prawda, że już na pierwszej randce z Marcinem złapała się na tym, jak mało wie o tym, co dzieje się dokoła niej i to niestety prawie w każdej dziedzinie. Na szczęście to on wtedy mówił więcej. W drodze powrotnej do domu, przerażona wizją, że na kolejnym spotkaniu pada straszliwe pytanie: „A co ty o tym myślisz?”, po którym następuje kilkadziesiąt minut krepującej ciszy, zwieńczone chłodnym pożegnaniem i straszliwymi słowami: „To przy okazji musimy się zdzwonić”, poczuła się zmuszona kupić w kiosku z gazetami „Newsweek”, „Focus”, „KukBuk” i „Przegląd Sportowy”. Pozwoliło jej to nieco później zabłysnąć wiedzą o przewidywanych skutkach Brexitu, najnowszych badaniach dotyczących tego, w jaki sposób kolory chronią przed depresją i pobudzają umysł do pracy, patentach na zastąpienie mięsa w burgerach boczniakiem albo burakiem oraz wszystkich szczegółach skomplikowanego życia intymnego Cristiano Ronaldo, bo z dwojga złego wolała czytać o tym, z kim jurny Portugalczyk ma dzieci, niż ile zdobył goli dla drużyny Juventusu w bieżącym sezonie. Jej przygoda z prasą miała dodatkowy aspekt, bo kiedy jej tata ogłosił przy rodzinnym stole w czasie świętowania swoich urodzin, że zamierza w kolejnych wyborach kandydować do sejmu, Karolina zapytała, jak niby zamierza pokonać kandydującą od zawsze z tego samego okręgu posłankę, zwaną „żarłoczną Donatą”. Ksywkę ową nadano tej niewieście po tym, gdy pewnego razu przeszmuglowała na posiedzenie sejmu ogromną paczkę kiełbasy wiejskiej podsuszanej, pół tuzina jajek na twardo i sos czosnkowy, które to połączenie sprawiło, że ławy obok niej w mgnieniu oka zaczęły świecić pustkami. Mimo mało chwalebnego przezwiska oraz stałej formy wypowiedzi, sprawiającej wrażenie, jakby artykulacji języka polskiego uczyła się na bazarze, Donata miała do tej pory pewne miejsce w parlamencie, startowała bowiem w barwach partii, która i tak zawsze wprowadzała w zasadzie wszystkich swoich kandydatów do parlamentu i to nawet w wyborach, w których niby oficjalnie przegrała. Czyniła to zresztą zupełnie niezależnie od stanu umysłowego czy jakiegokolwiek innego owych kandydatów, z których znaczna część stanowiła perfekcyjną ilustrację słowa „cymbał”. I choć tata Karoliny na pytanie o swój patent na zwycięstwo nie odpowiedział, to pełen uznania wzrok, jakim obdarzył córkę, sprawił, że ta natychmiast poczuła się bardzo z siebie dumna, a następnego poranka zaprenumerowała trzy z kupionych wcześniej gazet. „Przegląd Sportowy” sobie darowała, dochodząc do wniosku, że żaden normalny mężczyzna nie będzie wymagał od swojej ukochanej wkuwania na pamięć wyników Bundesligi i jeśli tylko będzie umiała odróżnić Roberta Lewandowskiego od Grzegorza Krychowiaka, to i tak zostanie uznana za ósmy cud świata. Jak pokazała przyszłość, nie pomyliła się w swoich kalkulacjach.
– Trochę tak jest – przyznała niechętnie. – Ale z drugiej strony nie widzę w tym nic złego. Jeśli się do kogoś podciągasz intelektualnie, z reguły wychodzi ci to potem na dobre.
– No, nie wiem – Dzidka nie wyglądała na przekonaną. – Dla mnie byłoby to męczące.
– Dla mnie też – przytaknęła Marzenka. – Nie mówiąc już o tym, że kłóciłoby się z moją filozofią…
Nie było potrzeby, aby rozszerzała swoją wypowiedź. Jeśli idzie o kwestie damsko-męskie była bowiem idealnym przeciwieństwem Dzidki. O ile każdy poznany przez Jagłowską facet natychmiast stawał się potencjalnym „mężczyzną jej życia”, o tyle Marzenka przedstawicieli przeciwnej płci traktowała jako zło konieczne, wszelkimi siłami starając się dać im do zrozumienia, jak fatalne ma o nich mniemanie, tudzież wbijając im do głowy, że to oni powinni walczyć o jej względy, a nie odwrotnie. Nie czuła przy tym najmniejszej potrzeby sprawdzania ich, wychodziła bowiem z założenia, że każde kłamstwo i tak samo wyjdzie na jaw. Łgarstw zaś, nawet najbardziej niewinnych, nie wybaczała i nigdy nie szła na żadne kompromisy. W efekcie takiego postępowania mężczyźni u jej boku wytrzymywali góra kilka tygodni, zaś przez większość czasu Marzenka była singielką i bynajmniej nie wydawała się z tego powodu specjalnie przygnębiona.
– Swoją drogą… – Dzidka przełknęła chipsa – …czy ty go kiedykolwiek sprawdziłaś?
– Zaczyna się – mruknęła Marzenka.
Karolina zrobiła w duchu szybki rachunek sumienia.
– Nie, nigdy – przyznała uczciwie. – Po co miałabym go sprawdzać?
– Na wszelki wypadek – Dzidka wzięła do ręki opakowanie chipsów i na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia. – Jakim cudem to może zawierać śladowe ilości orzechów, glutenu i nie nadawać się dla osób mających alergię na laktozę, skoro to teoretycznie jest sama marchewka?!
– Co ty gadasz? – zdziwiła się Karolina, odbierając jej opakowanie. – Faktycznie. Marzenka?
Karpiniuk, która studiowała technologię żywności i żywienia człowieka, zawsze obu swoim koleżankom wydawała się najlepszym ekspertem od spraw związanych z zagadkami natury kulinarnej.
– Może napis został po jakimś poprzednim składzie? – zamyśliła się Marzenka. – Pokażcie to! A nie, wszystko w porządku. Gdybyście nie zauważyły, to są chipsy marchewkowe chili. Żeby osiągnąć taki smak, producenci z reguły używają połowy tablicy Mendelejewa i na wszelki wypadek potem dodają napisy ostrzegawcze, żeby było wiadomo, dlaczego po zjedzeniu wszystko cię swędzi i się czochrasz.
– Kiedy mnie nic nie swędzi – zaprotestowała Dzidka.
– Spokojnie, zaraz zacznie – Marzenka machnęła lekceważąco ręką. – Lepiej mów, dlaczego uważasz, że Karola powinna sprawdzać swojego perfekcyjnego męża.
– Bo sama powiedziała, że nie ma ideałów, i ja się z nią zgadzam – wyjaśniła Dzidka. – Poza tym lubię znać prawdę, nawet jeśli przez nią czuję się potem do bani, tak jak teraz. Lepiej teraz niż za dziesięć lat, gdy będę miała z kimś dzieci, kredyt i mnóstwo wspomnień.
– Wiemy, że lubisz – przytaknęła Marzenka. – Pytanie, czy Karola też…
– Co ja też? – nie zrozumiała Kocikowska. – Bo już się trochę pogubiłam w tych waszych gadkach. Nie mówiąc już o tym, że wypiłam pięć kieliszków i zaraz urwie mi się film.
– Nic ci się nie urwie, bo ten sikacz ma tylko dziesięć procent – uspokoiła ją Marzenka – a poprzednio piłyśmy coś, co w ogóle miało niecałe dziewięć. Mogłabyś wypić tego całą wannę i nadal nie miałabyś problemu z tabliczką mnożenia.
– Z tabliczką to akurat mam i bez picia – zauważyła Karolina. – Więc, co ja też?
– Czy też chciałabyś wiedzieć, że twój małżonek ma coś na sumieniu? – wyjaśniła Marzenka. – Czy wolałabyś raczej żyć w błogiej nieświadomości?
Karolina zastanawiała się przez dłuższą chwilę.
– Chyba też wolałabym wiedzieć… – powiedziała wreszcie niepewnie.
W oczach Marzenki pojawiły się nieco szatańskie ogniki.
– No, to chyba nic trudnego… – rzekła z uśmiechem.
– Jak to?! – zdziwiła się Karolina.
– Dzidka akurat nie ma co robić, a jak doskonale wiemy, z prowadzenia śledztwa mogłaby dawać korki nawet Sherlockowi Holmesowi. Niech prześwietli twojego męża. Do boju!
Dzidka popatrzyła na nią nieco zbaraniałym wzorkiem, za to Karolina nieco oprzytomniała.
– Nie sądzisz, że to lekka przesada… – zaczęła, ale Karpiniuk nie dała jej dokończyć.
– To przecież tylko zabawa – wykrzyknęła radośnie – która przy okazji pomoże Dzidce oderwać się od ponurych rozmyślań i zapomnieć o tym zdradliwym gadzie.
– Faktycznie przydałaby mi się jakaś odskocznia… – zgodziła się Jagłowska, rzucając proszące spojrzenie na Karolinę.
– Sama nie wiem – Kocikowska nadal nie wydawała się przekonana. – Przecież jeśli Marcin kiedykolwiek się o tym dowie, to się śmiertelnie na mnie obrazi i nawet nie będę mogła mieć o to do niego pretensji.
– Toteż, jeśli się zgodzisz, to zaraz wszystkie trzy złożymy uroczystą przysięgę, że cała ta akcja zostanie na zawsze naszą tajemnicą – powiedziała Marzenka. – Poza tym jestem pewna, że Dzidka i tak niczego nie odkryje.
Po chwili przysięga została złożona, a następnie dość obficie opita. W wyniku tego ostatniego kilka godzin później kładąca się obok męża w łóżku Karolina, prawie już zasypiając, rzekła sennym głosem:
– Dobranoc, ko… cha… nie. A, i pil…nuj się, bo Dzi… dka będzie cię prze… ouuuuch.. wiercała. To znaczy in… wentylowała… Żeby zo… ouuuuuch… baczyć, czy mnie nie zdra… dzasz… Prze… jrzy… ci komórkę… I takie… tam inne… Za… bawne, co nie?
Gdyby w tej samej chwili nie zasnęła i mogła zobaczyć swojego ukochanego, byłaby zapewne bardzo zdziwiona. Na twarzy Marcina nie widać było ani odrobiny rozbawienia. Królował na niej strach.ROZDZIAŁ II
Jeszcze o poranku tego dnia, kiedy miał spotkać się z Donatą Gawłowską, Wiesiek Mastalerz był pewny, że nie zobaczy już w życiu nic bardziej odrażającego od dwudziestopięciokilogramowego, spożywającego mokrą karmę i śliniącego się niczym przeziębiony bobas buldoga swojej siostry. Wiesiek przetrzymał dzielnie ów widok przez całe dwie minuty, w czasie których doszedł do wniosku, że François Rabelais, twórca postaci żarłocznego potwora Gargantui, zapewne też musiał być właścicielem czworonoga tej rasy, po czym przestał odwiedzać siostrę nawet w święta Bożego Narodzenia. Kiedy jednak znalazł się przed obliczem Donaty Gawłowskiej, tamto wspomnienie wydało mu się niewartym uwagi, a nawet dość miłym. Zwalista, zaniedbana, ubrana jak bezdomna, kompletnie pozbawiona uroku, wdzięku i poczucia humoru posłanka partii Tylko Porządek siedziała przy stole w uwielbianej przez polityków restauracji „U Bożydara” i jadła coś, co wyglądało jak błoto wymieszane z kocimi bobkami. Robiła to żarłocznie, momentami nawet wydając z siebie coś w rodzaju chrumkania, a do tego tak szybko i niedbale, że większość owego cudu kulinarnego spływała jej kącikami nieco wąsatych ust, ozdobionych w dodatku symetrycznie po obu stronach dwoma potężnymi wągrami, po czym wpadała z powrotem do talerza. Już po kilkudziesięciu sekundach kontemplowania tego widoku Wiesiek poczuł, że wszystkie spożyte dziś posiłki mają ochotę opuścić jego żołądek, tyle że zamiast pokonywać zwyczajową trasę, zmieniają kierunek i zaczynają mu podchodzić do gardła. Równie odrażające było to, co w przerwach między pochłanianiem kolejnych łyżek brei wydobywało się z ust Donaty.
– No więc, kurna, do tej pory zawsze tu wygrywałam – mówiła chrapliwym, nieprzyjemnym głosem. – Bo nie miałam praktycznie żadnej konkurencji. Gdybym startowała w Warszawie, to bym, kurna, przegrała, bo tam mieszkają sami dewianci. Jakieś, kurna, feministki i tęczowi, a co najgorsze ci cholerni weganie, rowerzyści i ekolodzy. Cała ta zielona zaraza! Tfuuu…
Wiesiek, który przed spotkaniem przeczytał co nieco o programie Tylko Porządku, wiedział, że likwidacja ścieżek rowerowych, „użytecznych tylko dla patologicznej, znikomej mniejszości miłośników dwóch pedałów”, oraz obcięcie funduszy na walkę z „wyssanym z palca problemem smogu” znajdowały się w pierwszej dziesiątce postulatów owego ugrupowania. Z programu partii wynikało też, że gdyby to zależało od niej, w Polsce mieszkaliby wyłącznie mięsożerni mężczyźni oraz ich żony, pozbawione jakichkolwiek ambicji poza przygotowaniem dobrego obiadu. Jedynymi wyjątkami byłyby posłanki Tylko Porządku, pilnujące, aby reszta kobiet się nie wychylała. Pomny tej lektury Wiesiek zachował teraz kamienną twarz.
– Sam pan powiedz, kto to widział, żeby prawdziwy facet żywił się, kurna, jakąś trawą? – Część cieczy z łyżki kapnęła posłance na szarobury sweterek, wyglądający tak, jakby pochodził z odrzutów z lumpeksu, ale Donata nawet nie zwróciła na to uwagi. – Patologia! Ja bym ich, kurna, wysłała wszystkich na dwa lata do armii. Bez sensu lewactwo zniosło, kurna, obowiązkową służbę wojskową. Jakby ci niby-faceci poganiali trochę po okopach, to by im od razu wieprz i wół znów zasmakowały. To przez nich tak nie lubię, kurna, przyjeżdżać do stolicy. Siedlisko zboczeń i bezbożnictwa! Ale kiedyś i tu zrobimy porządek! No więc, jak pan wie, startuję z wiochy pod Warszawą, bo tam ludzie, kurna, mądrzejsi. Zawsze deklasowałam w tym miejscu wszystkich innych kandydatów, ale w tym roku cholerne Stowarzyszenie Czystych Rąk zgłosiło, kurna, tego całego Mazurkiewicza. I nagle okazało się, że wszyscy chcą na niego głosować. To jest, kurna, jakiś obłęd!
Mastalerz pokiwał zgodnie głową, choć w duchu wcale się nie dziwił popularności lekarza, który znany był w całym kraju, a nawet i za granicą, jako jeden z najbardziej genialnych gastrologów. Do tego jako człek błyskotliwy i obdarzony talentem krasomówczym często występował w roli eksperta w telewizji śniadaniowej i specjalistycznych audycjach poświęconych medycynie, niedawno otworzył prywatny gabinet, a jakby tego było mało, wraz ze swoim wspólnikiem prowadził hurtownię farmaceutyczną, zaopatrującą w leki znaczną część aptek w regionie, z którego teraz startował w wyborach.
– Przecież ja mam, kurna, takie zasługi! – Donata w końcu zauważyła plamę na swetrze, sięgnęła po chusteczkę, splunęła na nią siarczyście i zaczęła trzeć po ubraniu, jeszcze bardziej rozmazując tłuszcz i brud. – To dzięki mnie Stara Podkówka jako jedyne podwarszawskie miasteczko ma komunikację miejską!
Przed oczami Wieśka stanął artykuł z pierwszej strony „Dziennika Codziennego”, zatytułowany „Wozi się za nasze!” i traktujący o tym, że w wyniku działalności Donaty pojawił się w Starej Podkówce autobus-widmo, krążący niezbyt regularnie na krótkiej trasie: dom pani poseł – „Żabka” – dom pani poseł, a kosztujący gminę tyle, iż taniej wyszłaby obsługa wahadłowca „Ziemia–Mars”.
– I rozumiesz pan. Trzeba, kurna, na tego patałacha coś znaleźć. – Posłanka posłała mu w jej mniemaniu dyskretnie porozumiewawcze spojrzenie. – Jakieś brudy, które mogłabym potem wykorzystać w kampanii.
– Ma pani coś konkretnego na myśli?
– Najpierw kombinowałam, że najlepiej byłoby, gdyby przyjął jakąś, kurna, łapówkę od pacjenta – rozmarzyła się Donata. – Wtedy mogłabym go nazwać złodziejem i rozgłosić, że wszystkie te swoje biznesy zbudował, kurna, na ludzkim nieszczęściu. Albo jakby popełnił jakiś błąd i ktoś, kurna, by umarł w wyniku jego leczenia. Zrobiłabym z niego mordercę i oszusta, który tylko udaje fachowca. Zamierzam też nasłać kontrolę na jego firmę…
– To chyba nie jest moja działka… – próbował się wycofać Wiesiek.
– Wiem, wiem – Donata machnęła ręką z wyraźnym lekceważeniem dla możliwości rozmówcy i dokończyła spożywanie brei. Mastalerz miał nadzieję, że to zakończy jego wizualne męki, ale widok kelnera, niosącego deser w postaci ogromnego kawałka tortu śmietanowego, rozwiał jego optymistyczną wizję. – Powiedziałam przecież, że tak myślałam na początku. Ale niestety ten dziadyga okazał się, kurna, jakimś cholernym człowiekiem bez skazy. No i teraz muszę, kurna, pogrzebać głębiej. Właśnie to będzie pana zadanie…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki