- promocja
- W empik go
Miłość ma smak halloumi - ebook
Miłość ma smak halloumi - ebook
To lato będzie miało smak halloumi.
Pasją Frei jest gotowanie i choć pracuje w restauracji Taste of the Mediterranean, nie czuje się tam doceniana. Gdy sernik według jej autorskiego przepisu pojawia się w menu, ale zostaje podpisany imieniem kolegi, wściekła i zawiedziona Freya rzuca pracę, a przy okazji także swojego chłopaka. W tym samym czasie dostaje wiadomość o zakwalifikowaniu się do wymarzonego konkursu kulinarnego.
Freya wyjeżdża na daleką i nieziemsko piękną cypryjską wyspę, gdzie w towarzystwie sześciorga współzawodników będzie oddawać się kulinarnej pasji w lokalnej tawernie. Słońce, plaża i wyjątkowy smak kuchni śródziemnomorskiej – w tej chwili o niczym więcej nie marzy. A z całą pewnością nie potrzebuje faceta! Najważniejsze jest przecież zwycięstwo w konkursie. Tylko czy Freya będzie w stanie kierować się rozsądkiem? A może nowe, pobudzające wyobraźnię smaki sprawią, że zapomni o całym świecie?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-057-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A Taste of the Mediterranean
– Tak jest! – Freya chwyta rączkę patelni, którą obraca i potrząsa. Jednocześnie polewa powoli konfiturą żurawinową równo rozłożone porcje tuńczyka i cytrusowych kotlecików rybnych.
Głowa pod siatką na włosy nadal ją swędzi pomimo tylu lat pracy, a ognistorude loki usiłują uciec z więzienia ciasnego koka. Jest dwudziesta, szczyt pory kolacyjnej i chociaż Freya powinna się skupić, nie może przestać się zastanawiać, czy Charlie otworzył link do konkursu Złotej Łyżki, do którego się zgłosiła, i czy ma jeszcze dość dni urlopu, żeby się udać z nią na dwa tygodnie na Cypr.
Polewanie. Potrząsanie. Polewanie. Potrząsanie. Polewanie… Za dużo konfitury? Za mało? Obraca blachę w tę i we w tę, żeby się przyjrzeć kotlecikom z każdej strony, i wpada w panikę, że robi się coraz bardziej podobna do matki. Czy zachowania obsesyjno-kompulsywne nie były jednym z pierwszych symptomów? Wciąga gorące powietrze do płuc, robi energiczny wydech przez nos i liczy do pięciu, a następnie powtarza tę czynność jeszcze dwukrotnie, aż udaje jej się usunąć z głowy wszystkie myśli, do następnego razu.
Praca w kuchni wre. Talerze pobrzękują. Rondle stukają. Zimna woda z kranu syczy i bulgocze na rozgrzanej do czerwoności blasze do pieczenia wrzuconej do zlewu. Freya podnosi wzrok, słysząc, że coś twardego łupnęło o blat, i pojemnik z zamrożonym Bóg wie czym pędzi z coraz większą szybkością po gładkiej stali nierdzewnej. Plusk. Spada z krawędzi prosto do kosza na odpadki spożywcze.
– Łap! – warczy Courtney zza firanki dredów.
Freya zerka do kosza i waha się.
– Nie sądzisz, że…
– Szybko!
Wbrew sobie zanurza rękę w wilgotnej brei obierków od ziemniaków, nasion papryki i rybich łbów i wyciąga coś, co opatrzono etykietą „rolada Courtneya – nie jeść”. Opłukuje to wodą z węża. Pojemnik nie daje się otworzyć nawet silniejszą ręką, bo pokrywa przymarzła do zawartości, więc Freya musi ją podważyć rączką łyżki do nakładania potraw, przez co łamie sobie dwa paznokcie.
– Instrukcja do mikrofalówki na dnie! – ryczy Courtney.
Freya obraca zamarznięty pojemnik dnem do góry, ustawia mikrofalówkę na rozmrażanie i wybiera pożądaną liczbę minut.
– Trzy kotlety jagnięce! – Courtney rzuca rękawicę na zakrwawioną blachę z błyskawicznie się kurczącymi sardynkami.
– Tak jest, szefie! – odpowiada Freya, zgarnia kotlety jagnięce ze stanowiska z mięsem i wraca do smażenia garści krewetek królewskich.
Pot spływa jej wzdłuż kręgosłupa. Gdyby tylko mogła gotować od podstaw, zamiast rozmrażać w mikrofalówce kiepskie żarcie, które spędziło w zamrażalniku ponad miesiąc. Z jaką radością przejęłaby kierowanie tym lokalem na jeden dzień i zmieniła zarówno menu, jak i wystrój, by przywrócić A Taste of the Mediterranean chwałę sprzed trzydziestu lat, kiedy to nowo otwarta restauracja dostawała wyborne recenzje; albo jeszcze lepiej, zaczęłaby od nowa i nadała jej własny sznyt. Zagląda do sali jadalnej z niemodną już tapetą i postrzępionym dywanem i przypomina jej się, jak jej matka określiła siebie trzy miesiące po urodzeniu córki: zużyta, zmęczona i cierpiąca na całkowity zanik tożsamości.
Zedrzeć tapetę. Pomalować sufit. Pozbyć się posągu (kto ma ochotę pochłaniać polpette alla bolognese pod łakomym okiem bożka z nieproporcjonalnie dużymi grudkowatymi klopsami między nogami?). No dobrze, może Zeus mógłby zostać, ale całą resztę należałoby urządzić od podstaw, wymienić szyld i pozwolić, by jedzenie mówiło samo za siebie. Gdyby Freya była pierwszym kucharzem (albo szefem kuchni, jak lubi się nazywać Courtney, co widocznie daje mu prawo do zdjęcia siatki z głowy), menu byłoby proste, ale pyszne, wykwintne, choć nieprzesadzone, dzięki czemu każdą potrawę można by skosztować, wypróbować i udoskonalić. Skupiłaby się raczej na smaku, a nie ilości, dzięki czemu klienci lokalu mogliby zafundować sobie upragnione doznania bez konieczności udania się samolotem na nasłonecznione wybrzeża Europy.
Zerka na ząbkowaną różową bliznę przecinającą skórę między kciukiem a palcem wskazującym prawej dłoni i wzdycha. Pewnego dnia opuści to miejsce i solo otworzy własną restaurację – nie po to przygotowywała się przez cały rok do tego potwornie trudnego egzaminu i pisała pracę na dziesięć tysięcy słów na temat śródziemnomorskiego menu, żeby jej plany spełzły na niczym. Pewnego dnia (niebawem, trzymajmy kciuki) akredytacja zaawansowanego kucharza da jej szansę na zwycięstwo w konkursie Złotej Łyżki – i zdobycie mało znanej, acz wysoce prestiżowej nagrody, która z każdym rokiem nabiera znaczenia, wywodzi się z Cypru i promuje jednych z najbardziej utalentowanych kucharzy na świecie. Freya na razie może tylko marzyć o przynależności do tej grupy. Odlewając szpinak, zastanawia się, jak by to było należeć do tej małej szanowanej kliki superkucharzy. Pikanie mikrofalówki ściąga ją do tu i teraz jak policzek. Ze Złotą Łyżką czy bez niej robi się już za stara (i zbyt sfrustrowana), żeby dalej pracować jako czyjś _sous-chef_.
– Kiedy będą kotlety jagnięce? – Courtney odrywa żółtą kartkę z pęczniejącego rzędu zamówień.
– Za siedem minut, szefie! – odkrzykuje Freya, by przebić się przez brzęk spadających rondli.
André, _maître de_ czegoś-tam-cokolwiek-to-jest, gromi ją wzrokiem od strony lady; pulsuje mu tętnica na skroni.
– Siedem?
Freya patrzy na jego czarny garnitur jak spod igły, wykrochmaloną białą koszulę i zaczesane na bok włosy z idealnie równym przedziałkiem i wyobraża sobie jego łazienkę. Ekskluzywne przybory toaletowe ustawione perfekcyjnie na idealnie wypolerowanym szkle; wszystkie etykietki pod jednakowym kątem. Nienagannie. Nieskazitelnie. Jak u psychopaty.
– Minuta szykowania, po dwie i pół minuty smażenia na stronę, chyba że mają być krwiste, minuta na dekorację i gotowe – wyrzuca z siebie jednym tchem.
– Do ciężkiej cholery! – André zaciska pięści z wściekłości, aż kostki mu bieleją.
W ciągu osiemnastu miesięcy prowadzenia restauracji André zrobił sobie tylko trzy dni wolnego – jeden dzień z powodu pogrzebu matki i dwa w ramach miesiąca miodowego – co widać. Odkąd nabył lokal w ubiegłym roku (wspólnie z cichym inwestorem z Gujany Francuskiej), stał się zestresowanym kłębkiem nerwów. Gdy pojawia się w A Taste of the Mediterranean, zarówno klienci, jak i personel kuchni odczuwają lęk i napięcie, a głębokie zmarszczki na czole i bezustanne drżenie lewej nogi świadczą o zespole stresu pourazowego związanego ze spędzeniem dziesięciu lat w restauracyjnej kuchni. Wszyscy starali się z nim porozmawiać, ale nikogo nie chce słuchać. Ani Frei. Ani Courtneya. Ani nawet swojej świętej żony. Z niczego nie jest zadowolony, o ile nie udało mu się tego zrobić na wczoraj.
Przeszywa Freyę morderczym spojrzeniem.
– Sekunda dłużej, a będziesz w śpiączce!
Blizna na prawej dłoni zaczyna ją swędzieć. Trzeba by cudu albo zakupu dwudziestu mikrofalówek, żeby odgrzać mrożoną paćkę w krótszym czasie. W gotowaniu obowiązują pewne zasady – nie po to, by kogoś tłamsić lub ograniczać, ale zagwarantować niezawodną metodę. Właściwa temperatura zapewni ciastu rośnięcie, a zbyt długo pieczone się przypali. Nie da się ugotować jajka lub usmażyć kotleta jagnięcego w trzy sekundy, i tak powinno być, bo w przeciwnym razie gdzie by się podziała radość z przyrządzania jedzenia? Słodki miodowy zapach powoli duszonej marynowanej wieprzowiny. Oczekiwanie, aż wyrośnie ciasto na zakwasie. Nagroda związana z prażeniem płatków migdałowych, aż zaczną uwalniać słodki orzechowy aromat, ale nie staną się zbyt przypalone lub suche. Takimi chwilami trzeba się napawać, a nie starać się przyspieszać proces. Jak bardzo by chciała powiedzieć André, co o nim myśli, i odpowiedzieć na agresywne komentarze adekwatną tyradą. Pieprzyć go. A potem pieprzyć go jeszcze raz. Spogląda na młode listki sałaty skrapiane przez nią dressingiem i żołądek jej się zaciska, bo oto dociera do niej, że w dłoni trzyma sos sojowy, a nie balsamiczny winegret. Cholera. Ze stresu widzi podwójnie. Przesuwa sałatę w stronę śmietnika, ale Courtney natychmiast ją przechwytuje, wrzuca pod kran, obmywa z brązowej mazi i odkłada na bok do wyschnięcia.
Temperatura rośnie, piekarnik za nią zieje gorącem, aż wilgotne powietrze nagrzewa się do tego stopnia, że równie dobrze mogliby się znajdować w tureckiej łaźni. Odciąga kołnierzyk. Pot płynie jej między piersiami. Powtarza mantrę, której nauczyła się od nauczycielki prowadzenia gospodarstwa domowego, pani Kyriakedes: „Oddychaj. Skup się. Szczęśliwe jest serce, które gotuje z duszą. Poruszaj się świadomie i efektywnie. A przede wszystkim ciesz się procesem”.
– Ciesz się procesem. – Uśmiecha się do siebie na wspomnienie oliwkowej skóry pani Kyriakedes i jej bursztynowych oczu, drobniutkiej jak u ptaszka sylwetki i gęstych niesfornych czarnych włosów.
Wraca myślami do sernika z odtłuszczonego jogurtu, który robiła z taką przyjemnością, gdy Charlie zniknął, by oglądać mecz Spurs z Liverpoolem – kiedy ma się czas i można popełniać błędy, łatwo jest się cieszyć procesem, ale bądźmy szczerzy, sobotni wieczór w restauracji to zupełnie inna para kaloszy. Presja, jaką odczuwa ich piątka – ona, Courtney, dwóch kucharzy liniowych i pomocnik – w związku z koniecznością dostarczenia dwustu porcji w ciągu jednego wieczoru, jest pożywką dla zawału serca sama w sobie, bez dodatku w postaci porywczego, wymachującego pięściami i zgryźliwego André, stresującego nadzorcy.
Odchyla głowę do tyłu i rozkoszuje się tym, jak ubranie przykleja jej się do ciała, gdy w kuchni jest gorąco jak w piecu. Jej skóra czuje, że żyje, zmysły są wyostrzone. W powietrzu wiruje aromat czosnku, chili i cytryny, wszystko budzi się do życia za sprawą odrobiny oliwy. Wdycha zapachy i czuje, jak owiewa ją chłodne powietrze wpadające do środka przez drzwi ewakuacyjne podparte skrzynką z piwem Peroni, wychodzące na małą uliczkę w Nottingham. Woń jagnięciny z rozmarynem miesza się z aromatem krewetek z czosnkiem i – podobnie jak w piosence śpiewanej na głosy – nutami przystawek, dań głównych i deserów, aż wszystkie nakładają się na siebie, tworząc harmonię wykwintnego jedzenia. Na jej ustach błąka się uśmiech, gdy z piekarnika bucha kolejny podmuch gorąca. Może jednak cieszy się procesem.
Godzinę później w kuchni panuje cisza, jeśli nie liczyć szumu lodówki i odgłosów otwierania butelek z piwem. Skończyli obsługę i André wraca do roli człowieka, którym przecież jest, i podaje każdemu peroni wyjęte z lodówki. Freya przykłada zimną butelkę do policzka i rozkoszuje się jej kontaktem z rozgrzaną skórą; patrzy, jak Courtney wrzuca lateksowe rękawiczki do kosza, a reszta zespołu jest już jedną nogą za drzwiami.
André łypie przekrwionymi oczami to na Courtneya, to na Freyę.
– Przepraszam, że zachowałem się jak dupek.
Freya zbywa to milczącym wzruszeniem ramion.
Cykl toczy się dalej; presja narasta powoli od poniedziałku do czwartku, gdy klientów stopniowo przybywa, osiąga wysoki poziom z chwilą rozpoczęcia się weekendu, aż wreszcie przybiera postać muru stresu sięgającego zenitu w sobotni wieczór, po czym następuje powrót do zdrowych zmysłów i żal zalewany piwem. Zespół kuchennego stresu pourazowego niezawodnie wypływa u André na powierzchnię w każdą niedzielę podczas przygotowań do kolejnego cyklu.
Freya bierze łyk peroni i delektuje się chłodem lekkiego odświeżającego napoju w ustach.
– Wiecie, co by do tego pasowało?
– Kieliszek tequili? – rzuca Courtney ze śmiechem.
– Myślałam o tym. – Podchodzi do lodówki i wyjmuje dwukolorowy sernik, który wcześniej zrobiła.
Stawia go na blacie przed nimi. Jego gładka różowa powierzchnia połyskuje jak świeży śnieg na warstwie z pistacji. Podaje im łyżeczki i ząbkowanym nożem przecina wiśniowo-jogurtową masę, a następnie biszkoptowy podkład. Przekłada połowę ciasta do pudełka na wynos dla Charliego. On spróbuje tego później.
– Podoba mi się połączenie różu i zielonego spodu. – André wbija łyżeczkę w sernik i bierze kęs do ust. Głód i wyczerpanie malujące się na jego twarzy ustępują eksplozji ekstazy. Z uniesioną łyżeczką zamyka oczy i żuje powoli. – Lekki. Kwaskowy. Puszysty. A podkład… Coś pysznego. – Otwiera gwałtownie oczy. – Kto to zrobił?
– Ja. – Freya puchnie z dumy.
Nic na świecie nie zastąpi uczucia, jakie towarzyszy temu, kiedy ktoś stwierdzi, że twoje jedzenie jest pyszne – nie dość, że wykazała się na ukochanym przez siebie polu, to jeszcze zapewniła komuś zmysłowe doznania, nie rozbierając się.
– Trzeba to wciągnąć do menu – zwraca się André do Courtneya, pokazując sernik łyżeczką.
Freya z trudem panuje nad ekscytacją. Z radości klaszcze i zastanawia się, czy dokładnie pamięta, ile czego użyła, bo dzisiejszy przepis był raczej eksperymentalny.
– Zaczniemy go robić od jutra. – Courtney sięga po kolejny kawałek.
Freyę zalewa nowa fala przyjemnego ciepła. Trafiła w kulinarną dziesiątkę, a ponadto jej nazwisko znajdzie się w menu; zajęło jej to trzy lata, dwa miesiące i osiem dni – nie żeby liczyła.
@UtterlyButterly
Mój sernik wejdzie do menu w SmakiSrodziemnomorskie
#wreszcieslawna #gotowanie #przepisy #ninjawkuchni
Nareszcie. Freya Butterly wkroczyła na drogę ku kulinarnej wielkości.ROZDZIAŁ 2
Sernik
_Godzinę później_
Ścieżka ku kulinarnej wielkości nie jest, rzecz jasna, najszybszą drogą rekomendowaną przez Google Maps, ale wijącą się, zmieniającą kierunek i pełną spowalniaczy. Spóźnienie się na autobus do domu i konieczność spędzenia pół godziny dla zabicia czasu w całodobowym Sainsbury’s Local, a następnie podróż łodzią City Clipper docierającą tylko do West Bridgford nieco osłabiły euforię Frei związaną z sernikiem. Wiatr smaga ją bezlitośnie, więc dziewczyna stawia kołnierz i rusza pod górę w stronę Gaston. Jakaś ciężarówka przejeżdża przez wielgachną kałużę i oblewa Freyę wodą od stóp do głów. Wiosna niby przeszła w lato w ubiegłym tygodniu, ale tak to już jest w Wielkiej Brytanii!
Kiedy Freya dociera wreszcie do domu, dygocząc z zimna, światło się pali, ale mimo że dzwoni do drzwi dwukrotnie, Charlie nie otwiera. Dziewczyna wylewa wodę z butów i dzwoni po raz trzeci. Charlie w końcu staje przed nią z ustami pełnymi frytek i z hamburgerem w garści.
– Nie znalazłeś coq au vin, którego dla ciebie zostawiłam? – Całuje go w policzek, żeby uniknąć kontaktu z glutaminianem sodu na jego ustach.
– Coq au co? – Charlie rzuca jej ręcznik zdjęty z kaloryfera i wraca do salonu. – Uznałem, że łatwiej będzie zamówić coś przez Uber Eats. Wieczór się udał?
Freya ściąga płaszcz, a na jej twarzy pojawia się uśmiech.
– Naprawdę się udał. Wciągną mój sernik do menu!
Charlie wraca na swoje miejsce na kanapie i włącza mecz.
– Słyszałeś, co powiedziałam? – pyta go podekscytowana. – Wciągną mój sernik do menu. Byli zachwyceni i…
Charlie się wyłączył i nie dociera do niego żadne jej słowo.
– Charlie?
– Słucham? – Pauzuje mecz z nutą rozdrażnienia.
– Nieważne. – Freya wychodzi z pokoju, żeby zdjąć mokre ubranie.
– Jak rany! Sędzia! – wrzeszczy Charlie.
Jej irytacja się nasila. Mecz nie jest nawet na żywo, więc on może go sobie obejrzeć kiedykolwiek. Musi to robić akurat w chwili jej sernikowego triumfu? Wysuwa głowę zza framugi drzwi, a woda skapuje jej z włosów na drewnianą podłogę.
– Otworzyłeś link, który ci przesłałam?
– Ty durniu! – drze się Charlie do telewizora i sięga po colę, żeby pociągnąć kolejny łyk.
– Charlie?
– Słucham? – Wzrok ma przyklejony do plazmowego ekranu zajmującego większą część ściany w salonie.
– Wakacje na Cyprze w związku ze Złotą Łyżką?
– Hę? – chrząka.
– Pomyślałam sobie, że byłby to dobry kompromis. Jedzenie dla mnie, dla ciebie sporty wodne.
– Przecież to nie był faul! – Charlie opada ciężko plecami na kanapę i splata ręce za głową.
Freya sięga po ręcznik i człapie do terrarium ich pogony. Wypuszcza Artetę, ale najpierw bierze jaszczurkę na ręce, żeby ją przytulić i dać jej środki odrobaczające za pomocą strzykawki od weterynarza. Z Artetą siedzącą jej na ramieniu wraca do Charliego i przyjmuje swoją najbardziej uwodzicielską pozę.
– Domyślam się, że spotkamy się w łóżku, mój kipiący miłością seksowny byczku.
– Hej, nie bądź taka. – Charlie kieruje na nią uwagę, bo grę przerwano ze względu na zawodnika znoszonego z boiska przy akompaniamencie syków i buczenia. Klepie kanapę obok siebie, sugerując, by usiadła obok pudełka po hamburgerze z plasterkiem ogórka przyklejonym w rogu. – Pomyślałem sobie, że jutro moglibyśmy dokądś pójść.
– Jutro muszę pracować – odpowiada i pozwala Artecie wejść na kanapę.
Charlie patrzy na nią.
– Wydawało mi się, że masz wolne.
– Mam. Tyle że muszę zrobić trzy serniki i dostarczyć je na miejsce przed otwarciem restauracji.
– André jaja sobie robi. Naprawdę.
– To zaszczyt, Charlie. Jeśli kiedykolwiek mam zostać głównym kucharzem, muszę pokazać, że mi na tym zależy.
Chłopak bierze ją za rękę i ściska.
– Właśnie to w tobie uwielbiam, Frey. Zawsze angażujesz się całą sobą. Cypr to fajny pomysł. Przyjrzę się temu później.
Przez moment czuje się centrum wszechświata Charliego; jego wierne szare oczy zerkają na nią spod opadającej na nie jasnobrązowej grzywki – włosy ma w takim samym kolorze, co piegi – silna ciepła dłoń otula jej rękę, ale wtedy gra zaczyna się na nowo i uwaga chłopaka pryska.
Freya bierze Artetę na ręce i idzie po schodach na górę. Może problem znajduje się po jej, a nie po jego stronie. Może wciągnięcie sernika do menu nie jest powodem do tego, by śpiewać i tańczyć – a przynajmniej nie podczas meczu Arsenalu. No, ale mógłby przynajmniej na nią spojrzeć. Dla niego to mogło nie mieć znaczenia, lecz na pewno dostrzegał, że dla niej ma. Kładzie Artetę na dywanie i sięga po telefon.
Freya:
Na poważnie się zastanawiam nad związkiem z Charliem.
Khady:
Co jest?
Freya:
Głupio to zabrzmi. Chodzi o sernik.
Khady:
Ma związek z seksem?
Freya zastanawia się nad tym. Może to ma związek z seksem, chociaż ona o tym nie wie. Na poziomie nieświadomym. Może problem polega na tym, że nie widzi związku z seksem, a powinna. Zerka na łóżko zasłane ubraniami: dżinsy Charliego splątały się z jej bluzą w paski, jego trzy koszulki leżą na poduszkach obok jej sukienki w kwiaty, a spodnie od piżamy tkwią gdzieś pomiędzy poduszkami. I wtedy do niej dociera: ich ciuchy są ze sobą bliżej niż ona z Charliem.
Przecież to ona powinna leżeć w niedbałej pozie na poduszkach, a nie jej legginsy. Do jego koszuli powinno się tulić jej nagie ciało, a nie klin jej majtek. To oni dwoje powinni leżeć spleceni na narzucie, w nieładzie po stosunku, spoceni i w stanie uniesienia, a nie ta sterta skarpetek bez pary i wywinięta na lewą stronę koszulka Arsenalu. Sięga po bokserki Charliego i wrzuca je do kosza na brudy. Na tym polega ich błąd: uprawiają za mało seksu. A gdy już to robią, jest on niedbały, bo ona wgapiona w sufit robi w myślach listę zakupów, a on zaraz po wszystkim sięga po pilota. Muszą dodać do związku trochę pikanterii. Kiedy to kochali się ostatnio w pozycji innej niż na misjonarza? W zasadzie kiedy się w ogóle kochali?
To nie jego wina – jeśli ktokolwiek jest tu winny, to ona. Często czuje się po pracy zbyt spocona i odrażająca, by się rozbierać i inicjować cokolwiek, a gdy się umyje, wysuszy i znowu poczuje człowiekiem, seks ustępuje miejsca googlowaniu – Charlie szuka ambitnych samochodów sportowych, a ona woli oglądać miejsca na wakacje i czytać wpisy jej idolki, Talii Drakos, twórczyni konkursu Złotej Łyżki.
Bierze prysznic, wyciera się i smaruje balsamem, a potem zdejmuje ubrania z łóżka i rozgląda się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby stworzyć nastrój. Z braku zapachowych świec lub regulatora natężenia światła przypala wiązkę szałwii i stawia w szklance na stoliku nocnym. Przygląda się spalającym się na czerwono listkom. Wygląda to zmysłowo.
Sięga do torebki. Palcami muska pusty miniaturowy flakonik po wodzie toaletowej L’Eau d’Issey, z którym wszędzie chodzi, i znajduje duży kawałek sernika zachowany dla Charliego. Kiedy patrzy na zdobiące go ciemnoczerwone wiśnie, przypomina jej się kanał Brzoskwinia & Śmietana, na który natknęła się kiedyś na YouTube w poszukiwaniu materiałów poświęconych technikom przyrządzania potraw. Okazało się, że Brzoskwinia to platynowa blondynka uwielbiająca smarować się bitą śmietaną. Charlie zainteresował się filmikiem, kiedy dysząca ciężko Brzoskwinia rozchyliła wilgotne usta, a postawny mleczarz karmił ją łyżeczką wisienkami maraschino i drżącą galaretką. I chociaż Frei nie podoba się idea wysuwania języka w roli pornograficznego mostu zwodzonego, na który ktoś mógłby rzucać kropelki wiśniowego coulis, zastanawia się, czy przypadkiem na coś nie wpadła. Może seks nie wychodzi jej najlepiej, za to radzi sobie świetnie z jedzeniem… Gdyby mogła jakoś… Zerka na sernik z wiśniami i rozważa, jak by wyglądała, gdyby go rozprowadziła po swoim nagim ciele. Otwiera pudełko. Nie jest przekonana, czy potrafi to zrobić. Nie chodzi o brak pewności siebie – raczej o zniszczenie doskonałego wyrobu, lecz czy świeży śnieg nie jest po to, by go zepsuć?
Nieśmiało zanurza palec w delikatnej jak mus piance i smaruje nią klatkę piersiową. Wisienka wpada między piersi. Jest zimna i lepka. Nad czymś takim trzeba popracować. Drugą porcję nanosi na sutek. I kolejną. Wciąga ją to w pełni, dlatego bierze cały kawałek za biszkoptowy podkład i smaruje sobie brzuch, jakby robiła to mydłem; pianka przesuwa się po skórze gładko, podkład zaś kruszy się w kroczu. Cała się lepi. Wszystko ją swędzi. Czuje się niekomfortowo, ale jeśli w ten sposób nie skieruje uwagi na swój sernik, to nie ma pomysłu, co mogłoby do tego doprowadzić.
– Charlie! – woła ze schodów.
Wciąż słychać stłumione odgłosy z telewizora.
– Charlie?
Kawałek biszkoptu spada z jej piersi i ląduje w zgięciu łokcia, tląca się szałwia zaczyna dymić.
– Charlie!!!
Czuje się mniej seksowna, gdyż sernik zaczął zastygać, a ona nie może się ruszyć, żeby nie usmarować całej pościeli.
Odgłosy z telewizora ustępują krokom na schodach.
– Co to za zapach? – Charlie wchodzi do pokoju, a na jego twarzy maluje się mina kogoś, kto właśnie się natknął na tykającą bombę zegarową. – Coś się pali?
– Ja płonę – warczy w odpowiedzi Freya. Zgina palce dłoni jak tygrysica, unosi kolano i zarzuca grzywą, wypycha pierś i ustawia kości policzkowe równolegle do sufitu w przećwiczonej pozie wyrażającej pożądanie. – Chodź do łóżka.
– Co ty wyprawiasz? – Charlie patrzy na nią, jakby…
Nie jest znawczynią, ale nie kojarzy jej się to z żądzą. Raczej z niestrawnością.
Odrzuca włosy na plecy i oblizuje usta.
– Zjedz mnie.
– Dobrze się czujesz? Wyglądasz na…
– Napaloną? Wygłodniałą? – podsuwa. Nie śmie ruszyć głową, żeby duża kropa jogurtu nie zsunęła się na poduszkę.
– Chciałem powiedzieć „chorą”.
– Chorą?
– Psychicznie.
– Dzięki! – Siada prosto. Przeszywa ją przerażenie (może naprawdę staje się jak własna matka), a sernik powoli zsuwa się na pościel. – Próbowałam wyglądać uwodzicielsko.
Charlie chichocze, odgania dym sprzed oczu i ostrożnie siada na skraju łóżka.
– Rozśmieszyłaś mnie.
Freya wzdycha bezgłośnie i poduszką ściera resztki sernika z twarzy.
– Chcę, żebyś mnie pożądał. Nie chcę cię rozśmieszać.
– Ależ oczywiście, że cię pożądam. – Charlie patrzy na swoje stopy i wyciąga bawełnianą nitkę z lewego trampka.
Ona opiera się na łokciach, wkurzona tym, że on znowu wszedł na górę w butach. Niczego się nie nauczył po wypadku z psią kupą w ubiegłym tygodniu?
– Przyniosłam to dla ciebie. – Wskazuje na zaschniętą maź na swojej klatce piersiowej. – Mógłbyś mnie przynajmniej zaszczycić liźnięciem!
– Żebym cierpiał z powodu niestrawności do końca wieczoru? Daj spokój, Frey, nie będę w stanie nic z siebie wykrzesać po zjedzeniu na wpół zepsutego sernika!
– Tylko jeden liz? – Robi nadąsaną minę, bo tak rozpaczliwie chce to zobaczyć.
Odwraca się w jej stronę i przez moment wydaje jej się, że będzie z niej zlizywał kolejne warstwy, on tymczasem muska grudkę musu palcem i przystawia go do ust.
– Niezły!
Niezły? Niezły?! Toż to jest prawdziwe kulinarne, kurwa, arcydzieło! Godne znalezienia się w menu. Niebiańskie. Przepyszne. Boskie. Freya czuje się tak, jakby jej ktoś płuca przebił igłą. Nie jest pewna, czy bardziej ją zraniła konsternacja Charliego w obliczu jej prób poderwania go na jedzenie, czy apatyczna pochwała sernika. Wtem uświadamia sobie woń spalenizny i zastanawia się, co to za trzaski słyszy blisko uszu. A potem orientuje się, że Charlie chwyta szklankę z wodą, którą trzyma na szafce nocnej, i wylewa zawartość na jej głowę.
– Ty płoniesz! – krzyczy.
– Mówiłam ci to, ale bardziej cię interesowało…
– Nie! Ty się naprawdę palisz! – Klepie ją po włosach, które syczą i parzą.
Rozlega się ostry pisk alarmu przeciwpożarowego.
– Aaaa! – krzyczy Freya.
– O mały włos – oznajmia Charlie i podaje jej rękę, by pomóc jej wstać. – Weź prysznic, a ja się zajmę kwestią alarmu.
Przypalona i upokorzona opada plecami na łóżko i bezmyślnie wodzi palcem po bliźnie na dłoni. Gorzej to już chyba być nie mogło? W dawnych czasach przynajmniej by się z tego pośmiali, ale śmiech jakby zniknął z ich życia i oto wracają do podziału obowiązków – każde robi swoje. Żyją w odrębnych światach. O mały włos? Alarm milknie. Freya wie, że pokpiła sprawę – połączenie jedzenia i seksu jest jak mieszanie wódki z winem i oczekiwanie, że nie będzie się miało kaca. Nie powinna dostać chociaż punktów za podjęcie próby?
Khady:
Jak najbardziej powinnaś dostać punkty za staranie się! W takich wypadkach warto być bi. Faceci mają swoje mocne strony, ale kobiety są o wiele bardziej kreatywne w łóżku. I w większości innych miejsc.
Freya schyla się, by podnieść bieliznę z podłogi, i widzi, że Arteta pałaszuje ochoczo kawałek biszkoptowego podkładu. Przynajmniej ona dobrze się bawi.
Wrzucenie zmiętej pościeli do pralki i uruchomienie programu z wysoką temperaturą nie poprawiają jej nastroju. Prześcieradła wirują, poszewki na poduszki też, a jej kręci się w głowie. Myśląc o pudełkach po hamburgerach na podłodze w salonie i niezjedzonym coq au vin w lodówce, wraca do tego, jak poznała Charliego online. Odhaczył wszystkie okienka w Tinderze i oświadczył, że uwielbia jedzenie i jest uzależniony od fitnessu. Jego profil przedstawiał go jako kogoś o ambicjach Steve’a Jobsa i zamiłowaniu do podróży Michaela Palina. Freya parska śmiechem. Odkąd zeszli się dwa lata temu, najdalszym miejscem, do którego się zapuścili, jest Blackpool. Jazda rozklekotaną windą na wieżę, laska cukrowa na górze, a potem ból głowy od nadmiaru cukru podczas chodzenia po pasażu. Zabawne, jak dwoje ludzi może nadawać na zupełnie różnych falach. Zamyka oczy i przeczesuje włosy palcami, które napotykają coś zimnego i lepkiego. Przygląda się kawałkowi sernika na czubku palca i wsuwa go do ust. Lekki. Kwaskowy. Kremowy. Perfekcyjny maślany biszkopt. Charlie wiele traci.
Zegar w przedpokoju wybija dwunastą. Freya spogląda na umorusany brzuch i zastanawia się, jak może zaczynać nowy dzień w takim nieładzie. Jutro będzie inaczej. Świt przyniesie zmianę. Nowy dzień da jej nową perspektywę, ale najpierw chyba będzie musiała znowu wziąć prysznic i pójść do łóżka.
Następnego dnia szaleje burza. Deszcz chłoszczący taras przemacza Freyę do suchej nitki, gdy ta wybiega na podwórko po pranie. Gwałtowny wiatr wyje i rozrzuca rzeczy po ogrodzie, ubrania upadają na ziemię z głośnym plaśnięciem, bielizna Charliego ląduje na klematisie sąsiadów. Freya zbiera majtki z żywopłotu, a wtedy kolejny podmuch wiatru przewraca krzesła ogrodowe i zrywa karmnik dla ptaków z niższej gałęzi brzozy, rozsypując ziarna słonecznika i inne nasiona po trawie. Ileż by dała w tej chwili za letnie słońce. No, ale to jest dzień debiutu jej sernika i nic nie zdoła jej tego odebrać.
Kilka godzin później ona i Charlie siedzą przy stoliku przy oknie w A Taste of the Mediterranean z menu rozłożonym między nimi. Wilgoć zbiera się na szybach, a kostki owiewa im chłodne powietrze z nawiewu znajdującego się obok ich stóp. Jedzenie w restauracji, w której się pracuje, jest jak randka z bratem przyjaciółki (zrobiła to w wieku siedemnastu lat i wciąż tego żałuje) – wszystko jest zbyt dobrze znane i trąci kazirodztwem. Kuchnia powinna być komnatą tajemnic, a nie lochem swojskości, a kiedy jesz, nie chcesz wyobrażać sobie szefa kuchni posypującego twoją porcję gambas al ajillo łupieżem z dredów lub kaszlącego nad świeżo rozmrożoną roladą. Freya wytłumaczyła jednak Charliemu, że ten dzień jest inny. Wybiorą z menu jej sernik i zapewnią mu inaugurację, na jaką zasługuje.
Drzwi się otwierają i do restauracji wpada zimny podmuch. Khady w swoim sztucznym futrze z typowym dla siebie rozmachem chwyta mały mosiężny dzwonek, zanim zdąży ogłosić jej przybycie, i poprawiając nową fryzurę – cieniowanego wiśniowego boba, perukę, która współgra z bronzerem podkreślającym czarną jak heban piękną skórę – idzie w stronę Frei.
– Możesz to wziąć, żeby wyglądało na to, że byłam tu już jakiś czas? – odzywa się, wciskając futro i resztę swoich rzeczy w objęcia przyjaciółki. Zerka w stronę André, który kręci się za ladą.
Freya wiesza sztuczne norki na oparciu krzesła i przygląda się, jak Khady wygładza fartuch na udach, wyciąga bloczek z kieszeni i wskazuje na tablicę potraw polecanych przez szefa kuchni, świadoma tego, że André obserwuje każdy jej ruch.
Charlie uśmiecha się szeroko.
– Poprosimy wspaniały sernik Frei Butterly.
Khady odwzajemnia jego uśmiech.
– Bo to jest cholernie wyborny sernik! Czy do rzeczonego sernika podać wino deserowe?
Charlie spogląda na Freyę.
– Taka okazja aż się prosi o prosecco – odpowiada dumnie.
Freya puchnie z zadowolenia.
Khady bazgrze coś w bloczku, wyrywa zamówienie i zamiast przekazać je kuchni, wciska Frei do ręki.
Freya łypie na kartkę.
_Przespałam się z dziewczyną, która wypłakiwała mi się w ramię i zaprosiła mnie na kolację. Proszę, nie pozwól mi nigdy więcej sypiać z klientami._
Freya kręci powoli głową i wbrew sobie się uśmiecha. Nikt nie jest święty, ani mężczyzna, ani kobieta, w obliczu uwodzicielskiej mocy Khady. Ona jest jedną z tych bogiń, które przelatują przez czyjeś życie jak wiatr i sprawiają, że mężczyźni omdlewają na jej widok, a kobiety się w niej zadurzają. Próba ujarzmienia jej przypominałaby próbę powstrzymania pływu i Freya nawet nie będzie udawała, że się stara. Powstrzymuje uśmiech, patrzy, jak Khady z wąską talią podkreślaną przez wiązanie fartucha sunie w stronę baru, kołysząc biodrami i wymachując rękami. Przypomina jej się, jak taszczyły rower stacjonarny ze Sneinton i zatrzymywały się co parę kroków w The Green, żeby zmieniać strony. Khady zebrała po drodze dwa numery telefonów: jeden od dziewczyny o agresywnie czerwonych ustach, a drugi od faceta z papugą na ramieniu. W tym czasie Freya wzbogaciła się o ból pleców i obity palec u stopy. Cała Khady – ona po prostu ma _je ne sais quoi_ (to coś).
Freya kieruje uwagę na kartę dnia i wzrokiem omiata zapisaną kursywą sekcję poświęconą deserom. Żołądek jej się zaciska na widok „wiśniowego sernika Courtneya Gayle’a”. Dzwoni jej ostro w uszach. Wiśniowy sernik Courtneya Gayle’a? Twarz ją piecze i robi się lepka; przeżywa też niesamowite doznanie, jakby jej skórę pokrywały plamy poruszających się pikseli.
– Wiśniowy sernik Courtneya Gayle’a? – Wzbiera w niej gorąca lawa.
Charlie bierze ją za ręce.
– Najważniejsze jest chyba to, że twój sernik znalazł się w menu. Przecież wszyscy wiemy, że jest twój.
Wulkan jej wewnętrznego gniewu grozi erupcją.
– Twierdzisz, że powinnam być wdzięczna za to, że ktoś przypisuje sobie zasługi za moją pracę?
Charlie gmera przy opadającej grzywce.
– Zastanawiam się, o co tyle zamieszania. To tylko…
– A ty jesteś tylko… – Słowo „głupkiem” nie chce przejść jej przez usta.
Patrzy na nią zmieszany.
– Nie oczekuj, że będę ponad to! Przecież rozmawiamy o moim serniku!
Charlie przyzywa André. Dobrze. Najwyższa pora, żeby stanął w jej obronie. Po chwili André pręży się przy ich stoliku. Kojarzy się Frei ze strażnikami pałacu Buckingham – wyżelowana grzywka przydaje mu wzrostu podobnie jak im futrzane czapy.
– Freyo – odzywa się, jakby zgłaszał gotowość do służby.
Charlie chrząka.
Doskonale, myśli Freya. Niech mu da popalić.
– Hm, zdaje się, że Freya chce ci coś powiedzieć – bełkocze Charlie.
Freya wywraca oczami i zastanawia się, jak Michelle Obama by postąpiła w tej sytuacji. Dochodzi do wniosku, że jako osoba prawdomówna nie odpuściłaby sobie tego.
– Dlaczego mój sernik opatrzono nazwiskiem Courtneya? – Przywołuje swoją wewnętrzną Michelle.
André zerka za siebie.
– Freyo – mówi ściszonym głosem – czasami trzeba się poświęcić dla zespołu. Nie pracujemy na to, by promować siebie jako jednostki, tylko jako zespół chcemy ulepszać jedzenie dla dobra restauracji. Courtney w pewnym sensie przyciąga tłumy. Cieszy się fantastyczną reputacją i jeśli klienci się dowiedzą, że stworzył coś nowego, będą tu ciągnąć masowo.
– Masowo? – Freya rozgląda się po świecących pustką stolikach.
André chrząka.
– Wieść się jeszcze nie rozeszła.
Pali ją na wysokości mostka. Owszem, czuła w życiu głęboki wstyd (to, jak potraktowała mamę, gdy ta po raz pierwszy odstawiła leki, nie jest jej powodem do dumy i prawdopodobnie będzie miała w związku z tym wyrzuty sumienia do końca życia) i spotkała się też z wieloma przejawami niesprawiedliwości, ale nigdy z taką zdradą. Aż zakotłowało jej się w brzuchu. Patrzy na André.
– Odchodzę.
– Chyba trochę przesadzasz. – André poprawia kołnierzyk, wypina klatę i wraca do lady, postukując obcasami.
Freya słyszy w uszach własny puls, aż w końcu przestaje słyszeć cokolwiek. Dłonie zamieniają jej się w kałuże. Czy właśnie z powodu sernika rzuciła swoją ukochaną pracę?
Charlie próbuje wziąć ją za rękę, która nie jest gotowa na to, by ją ściskać. Chłopak patrzy na nią znad stołu.
– Ja wiem, że to twój sernik. Ty wiesz, że to twój sernik. Oni wiedzą, że to twój sernik, więc zostańmy i poświęćmy mu czas, na który zasługuje. Nie ma co się tak pieklić z powodu kawałka ciasta!
Freya odnosi wrażenie, że jej szczęka dolna i górna zostały zespawane.
– Charlie, nie możemy zostać. To by było tak, jakby Dele Alli pokłócił się z Jürgenem Kloppem w szatni, a potem musiał siedzieć obok niego w autobusie – szepcze rozpaczliwie przez zaciśnięte zęby.
Charlie ściąga brwi.
– Dele Alli nie gra dla Liverpoolu.
– Okej! To była kiepska analogia! – Odsuwa gwałtownie krzesło i wstaje.
Charlie nie rusza się z miejsca.
– Daj spokój, Frey. Wszystko się rozejdzie po kościach, jeśli teraz przeprosisz.
Przeprosisz? Ma przeprosić?! Gotuje się. Naprawdę oczekuje się od niej, że cofnie swoje słowa, nie rzuci pracy i będzie grzeczną dziewczynką, która „się poświęci dla zespołu”? Naprawdę powinna postawić reputację restauracji nad swoim dobrem? W głowie jej się kręci. Co by zrobiła w tej sytuacji Michelle Obama? Przełyka ciężko ślinę. Skoro André jest gotów na tak niskie zagrania, jak ona miałaby się wspiąć na takie wyżyny? Jedno jest pewne: jeśli na to pozwoli, nie weźmie na siebie odpowiedzialności za kreatywną spójność i sprawiedliwość w miejscu pracy. Jeżeli wróci, przyzna, że można podkradać czyjeś pomysły i przedstawiać je jako swoje; potwierdzi, że dla każdego wypierdka jakaś kobieta jest zmuszona zaprzedać swoje pomysły. Toż to gastroplagiat w najgorszym wydaniu. Nie może na to pozwolić.
– Daj spokój, Frey. – Charlie wskazuje miejsce naprzeciwko siebie.
Frustracja bulgocze pod jej skórą, ogień rozprzestrzenia swoje macki z takim żarem, że za chwilę chyba wybuchnie. Jak on nie dostrzega, że to jest zdrada? Może gdyby wysłuchał jej wczoraj wieczorem, zamiast koncentrować się na piłce nożnej, mógłby zrozumieć doniosłość tej chwili! Nie wściekłby się, gdyby role się odwróciły? Może to nie ma dla niego znaczenia, ale dla niej ma. Tu nie chodzi tylko o sernik.
– Charlie? – Nabiera głęboko powietrza. – Ciebie też rzucam.ROZDZIAŁ 3
Cypr
Szanowna Pani Freyo Butterly,
proszę się pakować. Rusza Pani ku przygodzie życia!
Gratulujemy. Została Pani wybrana do uczestnictwa w konkursie Złotej Łyżki w naszym rodzinnym ustroniu kucharzy na Cyprze. Czekamy niecierpliwie na Panią i szóstkę pozostałych uczestników na Lappo, gdzie poznacie sekrety i techniki przepisów Złotej Łyżki wykorzystujące ekologiczne lokalne produkty sezonowe. Będziecie szukać dzikich ziół, kosztować rzadkich win i serów, odwiedzicie miejscowy targ oraz wioski rybackie, przeżyjecie piknik na plaży.
Szef kuchni Christos nauczy Was, jak przyrządzać wyborne tutejsze potrawy, jak również przeprowadzi Was przez kolejne etapy przygody Złotej Łyżki.
Dni od 1 do 5:
Każdy uczestnik wykona co najmniej jedno zadanie dziennie, które zostanie ocenione przez naszych ekspertów przyznających punkty za smak, teksturę i prezentację.
Dzień 6:
Uczestnicy wspólnie przygotują duże ilości lokalnych potraw na festiwal Psimeni Raki – dla gości odwiedzających wyspę podczas tego wesołego i bajecznego dorocznego święta.
Dzień 7:
Czas wolny (oprócz wycieczek odbywających się w ramach kursu).
Dzień 8:
Gościnni jurorzy, Alexandros Papastathopoulos i Penelope Onassis, będą oceniali ostatnią rundę rywalizacji i wybiorą dwójkę finalistów, którzy wezmą udział w wielkim finale w Pafos.
Dni od 9 do 10:
Czas wolny.
Dzień 11:
Ogłoszenie zwycięzcy w wielkim finale w Pafos. To jednak nie gwarantuje zdobycia upragnionej Złotej Łyżki, która jest przyznawana w wyjątkowych okolicznościach.
Czekamy na Panią na piaszczystym wybrzeżu Cypru, by podzielić się tym, co robimy najlepiej: gotowaniem.
Proszę się przygotować na przeżycie marzenia o Złotej Łyżce.
Przesyłamy słoneczno-winne pozdrowienia.
Rodzina Bazigou,
organizatorzy konkursu Złotej Łyżki
Freya siedzi w kawiarni na lotnisku Larnaka i próbuje się delektować kawą, która wydaje się tak mocna i gorzka, jakby każdy łyk wydzierał z jej mózgu kolejne neurony. Wraca myślami do dopingującej mowy wygłoszonej przez Khady w hali odlotów na lotnisku East Midlands.
– Ciesz się każdą chwilą. – Khady ścisnęła Freyę za ramiona i popatrzyła przyjaciółce w oczy. Jej twarz jaśniała ekscytacją, zachwytem i kilkoma odcieniami brązującego pudru. – Bardzo się starałaś, żeby się tu dostać, więc nawet przez sekundę nie myśl, że nie jesteś tak dobra jak reszta. Jesteś najlepsza i koniec. A poza tym dobrze ci zrobi przebywanie z innymi ludźmi. Z kimś innym niż Charlie.
– Nie jadę tam spotkać kogoś ważnego, jeśli to masz na myśli.
Khady uniosła brew.
– Nie… Ale nie zaszkodzi pooglądać wystawy.
Freya zagryzła wargę i uśmiechnęła się. Oglądanie wystaw. To może być fajne.
– Daj im popalić, tygrysico!
Freya rozgląda się po terminalu w poszukiwaniu pozostałych gastroturystów i na moment wpada w panikę, że przyleciała na niewłaściwe lotnisko na Cyprze. Wreszcie zauważa wysokiego nastolatka z parasolką w kształcie żaby wymachującego plakietką „Złota Łyżka”. Burczy jej w brzuchu, a jego pustka przypomina jej chwilę, kiedy zgubiła PJ, przytulankę, którą matka zrobiła dla niej ze starej piżamy w czasach „normalnych”, kiedy to schizofrenia była chorobą nękającą obcych ludzi. Czy postąpiła właściwie?
Khady:
Oczywiście, że dobrze zrobiłaś. I przestań pytać, czy u Charliego wszystko dobrze. Wrócił na Tindera z profilem, który miał, gdy się poznaliście!
Freyę ściska w klatce piersiowej. Akceptuje się powszechnie, że mężczyźni idą dalej szybciej niż kobiety, nawet wtedy, kiedy zostają porzuceni, a nie porzucają, ale przecież każdy powinien mieć co najmniej tydzień na ochłonięcie, prawda?
Khady:
Zrobił to, żeby Cię wkurzyć. Randkuje w ramach zemsty. Wszyscy tak robią.
Freya:
Naprawdę? Zaraz poznam resztę kucharzy. Życz mi szczęścia!
Khady:
Uważaj… Grecy wiedzą, jak oczarować dziewczynę!
Jedno jest pewne: Freya nie przyleciała na Cypr, żeby dać się oczarować. To jest stricte biznesowa podróż, a w jej życiu nie ma miejsca na romans. Poza tym gdyby się wybierała dokądś, żeby kogoś poderwać, pojechałaby do ośrodka Butlin’s. Albo na wakacje na Ibizie, z imprezą taneczną w pianie dla osób w wieku od osiemnastu do czterdziestu lat, kiedy jeszcze może. Nie. Romans nie wchodzi w grę, wielkie dzięki. Wystarczy spojrzeć, do czego doprowadził jej ostatni związek – zabrudziła łóżko podkładem z sernika. Przez kolejne dwa tygodnie będzie się koncentrowała na jedzeniu i dawała z siebie wszystko w konkursie Złotej Łyżki. Ojej. Ale jej się żołądek zacisnął. Te trzy słowa wystarczyły, żeby wywołać atak lęku. Złota Łyżka. Tak rozpaczliwie pragnie tej nagrody, że nie potrafi myśleć o niczym innym. W zasadzie nigdy nie potrafiła. Kiedy była nastolatką, jej jedynego rodzica najczęściej nie było, dlatego gotowanie stało się dla niej zastępczą matką, która nigdy jej nie zawiodła, a konkurs Złotej Łyżki miał potwierdzić jej szlifowane przez lata umiejętności. Ta nagroda jest dla niej kulinarną odznaką honorową.
Zbiera swoje rzeczy, porzuca kawę i rusza w stronę grupy ludzi zebranych wokół parasolki-żaby. Zbliżając się do nich, widzi kobietę w stroju wodoodpornym zaczytaną w kieszonkowym wydaniu romansu, poważnie wyglądającego faceta z włosami schowanymi pod jedwabistym czarnym dastārem z napisem „Nike” oraz dziewczynę z tlenionymi na biało przedłużonymi włosami i skórą tak pomarańczową, że aż gryzącą się z walizką od Louisa Vuittona.
– Cześć, jestem Freya – przedstawia się i czuje jak pierwszego dnia college’u, kiedy to, rozpaczliwie pragnąc towarzystwa, zakumplowała się z Lucy Williams, dziewczyną o narcystycznej osobowości i bardzo cuchnącym oddechu, od której potem przez kilka lat usiłowała się uwolnić.
– Hazel Stevenson. – Kobieta w wodoodpornym stroju odrywa wzrok od powieści Jackie Collins i mrużąc świńskie oczka, raczy Freyę przeszywającym spojrzeniem. Nie zdejmuje dłoni z nerki zapiętej w talii, gdy Freya wyciąga do niej rękę.
– Harj. – Koleś w dastārze Nike dla odmiany przybija z Freyą żółwika.
Hmm. Może nie jest aż tak poważny. Freya usiłuje odgadnąć jego wiek. Srebrne pasemka w aksamitnej brodzie nie pasują do młodzieńczej elastyczności twarzy. Może mieć od dwudziestu do czterdziestu lat, a masywne białe buty sportowe i krzykliwa sportowa kamizelka nie współgrają z delikatnie grawerowaną bransoletką z kutego żelaza.
– Leandra-Louise. – Tleniona blondyna wyłamuje się z kręgu, ciągnąc za sobą walizkę Louisa Vuittona, odrzuca na bok włosy splecione w warkoczyki i cmoka powietrze w okolicy ucha Frei. Jej akcent trąci mocno walijskim, a oddech truskawkową gumą balonową.
– Kwame. – Wysoki mężczyzna z gładko ogoloną głową i sylwetką atlety opiera didgeridoo o ścianę i podchodzi do Frei, by uścisnąć jej rękę. Mówi z silnym akcentem z Glasgow.
– Cześć – wita się z nim nerwowo.
Georgios (jak głosi plakietka) opuszcza parasolkę-żabę i informuje, że wsiądą do minibusu, który zawiezie ich na wybrzeże, i w zależności od pływu albo dokończą podróż do Lappo drogą lądową, albo przepłyną na wysepkę motorówką. Tak czy siak, znajdą się na rajskiej wyspie w ciągu kilku godzin, a tam dołączy do nich dwoje gości z Francji i w sumie będzie ich siedmioro.
– Mam nadzieję na motorówkę – zwraca się do grupy Harj. – Dotrzemy tam w dobrym stylu.
Freya kwituje to nerwowym chichotem. Zbyt blisko się przyjaźni z chorobą morską.
Chłopak z parasolką wrzuca bagaże na wózek i prowadzi ich do wyjścia. Freya czuje podmuch ciepłego powietrza na twarzy, gdy z terminala wkracza w cypryjskie lato. Słońce szczypie jej skórę podczas wędrówki pod bezchmurnym błękitnym niebem w stronę minibusu, ćwierkają ptaki siedzące na gałązkach drzew cytrynowych posadzonych wzdłuż ulicy i ogarnia ją wielki spokój. Długo musiała czekać na tę przygodę.
Podróż na półwysep Akrotiri trwa niewiele ponad godzinę, ale, o dziwo, wydaje się dłuższa, kiedy ktoś w jej trakcie porykuje niemelodyjnie na tradycyjnym instrumencie dętym. Wysiadają z busika przy skalnym punkcie widokowym. Wszyscy omijają Kwame i jego didgeridoo szerokim łukiem.
Freya podchodzi do skraju klifu. W pierwszej kolejności uderza ją woń dzikich ziół niesiona przez ciepły wiatr. Napełnia płuca słonym powietrzem i spogląda na wyrzeźbioną w skale wulkanicznej zatoczkę wyściełaną czerwonymi kamykami i jej rdzawe od żelaza ściany. Morze jest bezkresną szmaragdową tonią, fale połyskują jak srebrne wstęgi w promieniach śródziemnomorskiego słońca. Sięga po kapelusz przeciwsłoneczny, twarz ją swędzi z gorąca. Krajobraz jest o wiele bardziej zielony, niż sobie wyobrażała. Najwyraźniej opady deszczu nękające Anglię dotarły i tutaj. Kwiaty migdałowców drżą na wietrze, jakaś pokrzewka przelatuje szybko między długimi źdźbłami bujnej trawy porastającej zbocze. Freya się uśmiecha. Chyba nie istnieje większe przeciwieństwo zanieczyszczonych miejskich ulic Nottingham.
– Kurczę, wołają łódź! – Harj przywołuje ją do rzeczywistości.
– Świetnie – odpowiada cicho i szuka w torebce tabletek na chorobę lokomocyjną. Ma nadzieję, że jakoś to będzie.
Schodzą na czerwoną kamienistą plażę, gdzie przy brzegu czeka mała motorówka. Mewy skrzeczą i piszczą, szukając ochłapów, a rybak taszczy złowione ryby przez grube kępy wodorostów i wrzuca je na zardzewiałą przyczepę. Latarnia morska stojąca w głębi wybrzeża góruje nad horyzontem jak dumny paw – jej lśniąca biała wieża wyrasta z głębi zielonego morza. Freyę ogarnia przemożna chęć, by dopłynąć do niej wpław. Wchodzą po kolei na pokład łodzi, która przechyla się na boki. Kwame zahacza swoim didgeridoo o silnik. W końcu ludzie i bagaże zostają strategicznie rozmieszczeni, tak by równo rozłożyć ciężar, i wszyscy są gotowi do drogi.
Georgios składa parasolkę i zająwszy pozycję kapitana łodzi, ciągnie za linkę i uruchamia silnik, który kaszle i terkocze. Freya rozgania opary benzyny dłonią, połyka tabletkę przeciwwymiotną i modli się, żeby morze było mniej wzburzone od zawartości jej żołądka. Warkot silnika przechodzi w pomruk, gdy suną po powierzchni wody w stronę ciemnego cienia lądu widocznego w oddali. Freya odchyla się do tyłu i usiłuje stłumić uczucie mdłości napierające na jej gardło. Zostało tylko dwadzieścia minut. Pozostali kucharze walczą o pozycję w stadzie podczas kulinarnej pogawędki. Kwame i Hazel idą łeb w łeb w sprzeczce na temat czarnej soczewicy i kiedy Freya przygląda się twarzom ludzi na motorówce, przypomina jej się _Życie Pi_. Czy przypadkiem nie hiena symbolizowała kucharza? I skoro wszyscy są kucharzami, kto jest tygrysem bengalskim? Zerka na Hazel, a potem na zapisaną drobnym drukiem informację na tabletkach o potencjalnych skutkach ubocznych w postaci delirium. Obłąkańcza gorączka wydaje jej się i tak lepsza od opróżnienia żołądka z jego treści w obecności grupy nieznajomych.
– Mój tata jest kucharzem. Jego tata był kucharzem. Wujek jest kucharzem i moi trzej bracia również, więc nie miałem wyboru. Mam to w genach – ryczy jej prosto do ucha Harj, przekrzykując silnik.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_GINGER JONES jest ognistym rudzielcem wielbiącym czekoladę, pikantne potrawy i pływanie na świeżym powietrzu. Kolekcjonuje tanie porcelanowe filiżanki, pija liściastą herbatę Darjeeling i kocha modę lat pięćdziesiątych. Najczęściej pisze w towarzystwie Lulu, sznauceropudelki, która w równym stopniu wspomaga proces tworzenia książek i go utrudnia.
Ginger ubóstwia pisać komedie. Inspirację znajduje w twórczości Caitlin Moran, Helen Fielding i Nory Ephron. Wcześniej pisała dla teatru, którego ożywiony gwar budzi w niej ekscytację, a nic jej nie cieszy tak jak wyszukiwanie alternatywnych scen, o których istnieniu nie miała pojęcia.
Razem z Lulu nie mogą się już doczekać pisania kolejnych powieści. Ginger i jej „asystentkę” można znaleźć na:
@GingerJ3270983
@redhotscribbler
@GingerJonesRedHotScribbler