- promocja
- W empik go
Miłość mojego (nie)życia - ebook
Miłość mojego (nie)życia - ebook
Jak znaleźć miłość swojego życia po śmierci?
Gdy śmierć to dopiero początek… Najbardziej romantyczna historia prosto z zaświatów!
Gdyby nie to, że i tak jest już martwa, Delphie właśnie umierałaby ze wstydu. Nie tylko przed chwilą opuściła ten świat w najbardziej żenujący sposób, jaki można sobie wyobrazić (zakrztusiwszy się burgerem z mikrofali), ale właśnie czeka w przedsionku zaświatów w obciachowej piżamie.
A obok niej stoi najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego spotkała w życiu (doczesnym i wiecznym).
Kiedy Delphie i intrygujący nieznajomy zaczynają rozmowę, wszystko inne (tak, nawet życie pozagrobowe) staje się nieważne. Niestety okazuje się, że mężczyzna trafił w zaświaty w wyniku pomyłki i zostaje natychmiast odesłany z powrotem. Dziewczyna miała nadzieję na odrobinę romansu chociaż po śmierci, jednak wygląda na to, że nic z tego…
Kiedy więc Delphie otrzymuje szansę powrotu na ziemię i odszukania tajemniczego nieznajomego, korzysta z okazji, by znaleźć swoją potencjalną bratnią duszę i zacząć życie od nowa.
Jest tylko jeden problem: ma na to dziesięć dni.
Dziesięć dni, by go odnaleźć i sprawić, by się w niej zakochał.
A on nie pamięta, że kiedykolwiek się spotkali...
Dziewczyna prosi więc o pomoc swojego sąsiada z dołu, Coopera. Razem przeszukują każdy zakamarek Londynu i Delphie stopniowo zaczyna zdawać sobie sprawę, że życie, którego wcześniej unikała, może być mimo wszystko warte przeżycia.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-604-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niemożliwe, żebym w ten sposób umarła.
Nie, nie mogę tak umrzeć.
Naturalnie nie każda kobieta ma szczęście umrzeć w stylu tej damy z _Titanica_, zapadając w błogi, wieczny sen, ze wspomnieniem, jak kochała się z Leo di Caprio, osładzającym jej odejście. Ale zadławić się na śmierć w wieku dwudziestu siedmiu lat? No nie, Delphie.
Kiedy walczę o oddech, odnoszę wrażenie, że mój mózg, niezdolny wykombinować, jak wyrwać mnie z tego koszmaru, zastępczo koncentruje się na upokarzających okolicznościach całego wydarzenia.
Po pierwsze, dławię się burgerem. Nie żadnym wymyślnym czy domowym, lecz tanim, do odgrzania w mikrofali, który kupiłam w sklepiku na rogu, wracając z pracy. Po drugie, ubranie, które mam na sobie: soczyście zielone skarpety, zestawione z najgorszą z moich piżam – spranym, parę numerów za dużym koszmarkiem, z uśmiechniętą gwiazdą rodem z kreskówek i hasłem: „KOCHANA, CZAS ZABŁYSNĄĆ!”. Mój telewizor jest zapauzowany w jednej czwartej _Oszusta_ _z_ _Tindera_, a ekran laptopa wypełnia strona z Google’a z pytaniem, które zadałam: „Czy w burgerach do mikrofali jest prawdziwe mięso?”.
I kto mnie teraz znajdzie? Cooper, mój paskudny sąsiad z dołu (który z pewnością skrzywiłby się na widok mojej piżamy)? Policjanci? Przeszukają moje rzeczy, żeby sprawdzić, czy śmierć przypadkiem nie nastąpiła z przyczyn naturalnych. Mieliby kłopot przy ustalaniu potencjalnych podejrzanych i ich motywów, bo w całym Londynie znałam tylko trójkę ludzi – Leanne i jej mamę z apteki, w której pracowałam, oraz starego pana Yoona, sąsiada z mieszkania obok.
O Boże, a jeśli właśnie pan Yoon mnie odkryje? Nie, tylko nie to. On ma słabe serce, może nie wytrzymać takiego widoku. Kochany pan Yoon! Kto, kiedy mnie zabraknie, będzie sprawdzał, czy dokładnie zgasił papierosa przed położeniem się do łóżka? I kto mu będzie robił śniadania inne niż nudne pełnoziarniste płatki, smakujące jak tektura?
Na myśl o panu Yoonie, smętnie pochylonym nad miseczką płatków, rzucam się brzuchem na siedzenie rozklekotanego kuchennego krzesła, w próbie samodzielnego wykonania rękoczynu Heimlicha. Widziałam, że tak zrobiła Miranda w _Seksie_ _w_ _wielkim mieście_ – i przeżyła, wstrząśnięta tym doświadczeniem i zarazem mądrzejsza o nie.
Parę razy padam przeponą o krzesło, a potem splatam ręce i walę się w brzuch. Ups. I nic. A może uderzam nie w to miejsce, co trzeba? Powtarzam więc zamach, tylko celuję nieco niżej. I jeszcze raz, ale nieco wyżej. Nie działa! Ten kęs bułki i zapewne nieprawdziwego mięsa utkwił mi w tchawicy i zaczynam się bać, że już tam zostanie.
Przerzucam się z jednej strony mojego maleńkiego salonu na drugą w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby mi pomóc. Ulubiona bejsbolówka Broad City, wisząca na wieszaku przy drzwiach wejściowych? Nic mi nie da. Nieotwarte pudełko pisaków Blackwing na kuchennym stole? Rób coś, Delphie! Mój wzrok zatrzymuje się na telefonie, który utkwił w szparze kanapy. Chwytam go, żeby zadzwonić po pogotowie, ale ręce tak mi drżą, że komórka wymyka się z palców. Upada na podłogę i utyka pod szafką telewizyjną, dostając się w towarzystwo kurzu oraz tabletki antydepresyjnej, która upadła mi w zeszłym miesiącu, potoczyła się tam i nie chciało mi się jej wyciągnąć.
Aaach. Wszystko ciemnieje na marginesach mojej wizji. Język, jakiś dziwny, ciężki, wypada mi z ust. Język wypada mi z ust? Kolana uginają się pode mną i dramatycznie walę się na ziemię; głowa z głuchym stukiem opada na cudownie miękki, pasiaty dywan, na który oszczędzałam przez ostatnie trzy miesiące.
O Boże.
Myślę… Czy to już to?
Mój wielki finał.
Koniec daty ważności.
To Koniec.
Tu spoczywa Delphie Denise Bookham.
Umarła tak jak żyła – samotna, zaskoczona, koszmarnie ubrana.
– Otwórz oczy… Tak. Już czas… Czas się obudzić… Och, jesteś! Cześć, kochana.
Obcy głos należy do kobiety; lekka, melodyjna irlandzka nuta łagodzi jego brzmienie. Otwieram oczy. Kobieta uśmiecha się maniacko; mały, zadarty nos jest o centymetr od mojego. Przyglądam się jej. Kędzierzawe włosy koloru maślany blond ma związane wysoko w koński ogon. Efektowny, złoty cień do powiek sprawia, że zielone oczy, którymi się we mnie wgapia, wydają się dwa razy większe. Pomarańczowa szminka znaczy jej duże zęby, nienaturalnie odsłonięte w dziwnym uśmiechu. Na moment zaciskam powieki. Czuję ucisk w brzuchu, kiedy dochodzi do mnie, że nie jestem tam, gdzie powinnam, czyli w moim mieszkanku, tylko siedzę na dziwacznym plastykowym fotelu, z nogami na podnóżku z kwiecistym obiciem, jak jakaś babcia.
Gdzie ja jestem?
Nie wiadomo skąd dochodzi do moich uszu piosenka _Don’t Worry, Be Happy_ Bobby’ego McFerrina, brzmiąca dziwnie i nieziemsko, jak we śnie. Rozglądam się oszołomiona po pomieszczeniu o bladoniebieskich ścianach i widzę przed sobą rząd niebieskozielonych pralek, wirujących, bulgoczących i wypuszczających w równych odstępach obłoczki pary, pachnącej lawendą. Zaraz. Czy to pralnia? Ale co ja, do licha, robię w pralni? Skąd się tu wzięłam? I kiedy?
Nad pralkami wisi duże, oprawione w ramki zdjęcie kobiety w okularach, wykonującej gest uniesionych kciuków, z gigawatowym uśmiechem zwycięzczyni konkursu. Powracam spojrzeniem od wizerunku kobiety na ścianie do pierwowzoru, przykucniętego przy moim fotelu. Kobieta promienieje, jakby mój widok totalnie ją zachwycił. I pokazuje mi kciuki, jak na fotografii.
Kim ona jest? Gdzie ja jestem? Och… och…
Mój spanikowany mózg odmawia mi pomocy w zadaniu tych pytań głośno.
– Sprytne, co? – Nieznajoma radośnie szczerzy zęby. – Pralnia nikogo nie przeraża! Zderzenie obiektywnie przerażającego momentu z najbardziej uspokajającym miejscem, jakim jest samoobsługowa pralnia, wydaje się świetnym pomysłem. Kiedy byłam młodsza i sprawy robiły się trochę… „Ach, życie jest ciężkie, bla, bla, bla”, szłam sobie do takiej najbliższej pralni i godzinami patrzyłam, jak wirują te bębny, w kółko i w kółko. Te wszystkie kwiatowe zapachy, te mokre odgłosy, są takie pocieszające, nie uważasz?
Odsuwam się odruchowo, kiedy kobieta gwałtownie wstaje z kucek i z dumą, szerokim gestem rąk, pokazuje na pomieszczenie, niczym prowadząca teleturniej, która ma za moment ogłosić główną wygraną.
– Niebieski kolor ścian jest taki sam, jak kolor nieba tuż przed zachodem słońca w ostatnim tygodniu czerwca. Cały wiek mi zajęło dobranie tego odcienia. Ten kolor farby, nazwany w palecie „Jajem Kosa”, został wycofany w dziewięćdziesiątym drugim. Na szczęście znałam faceta, który znał innego faceta, który znał tego faceta, co trzeba, no i wreszcie się udało. – Zaciska usta i wsuwa ręce w kieszenie musztardowych ogrodniczek, lekko kołysząc się na boki. – Szefostwo dość jasno dało do zrozumienia, że wolałoby bardziej elegancką i „profesjonalną” estetykę, ale im powiedziałam tak: „Panowie, nie możecie oczekiwać ode mnie, że będę wybitną Terapeutką Zaświatową, jeśli nie pozwolicie mi na pełną autonomię przy terapeutyzowaniu zmarłych. Sami pomyślcie, panowie…”. No idioci, po prostu wszędzie idioci! Ale odcień jest piękny, nie? – Ogarnia spojrzeniem ściany, wzdycha uszczęśliwiona i przygryza dolną wargę, ściągając z niej jeszcze więcej szminki. – Ściana zdaje się zmieniać kolor wraz z oświetleniem. Czasami jest pudrowo-fioletowa, czasami szaro-fioletowa, czasami dżinsowa. Jak oczy Jamiego Frasera. Znasz Jamiego Frasera? Z książek z serii _Outlander_? Co za jazda! Plasuje się w pierwszej dziesiątce moich fikcyjnych romantycznych bohaterów. A może nawet w piątce. Albo i na topie…
– Zmarł? – udało mi się wtrącić.
– O, tak… Ty też nie żyjesz, kotku. Przykro mi. – Pocieszająco gładzi mnie po ramieniu.
– Co? Nie… Ja…. Czy ja śnię?
Usiłuję zmusić swój mózg, żeby się obudził. To najdziwniejszy sen, jaki miałam, choć raz śniłam, że prowadzę podupadający salon fryzjerski z _Zakochanego kundla_.
– Udławiłaś się, pamiętasz? – nawija ta gaduła. – Burgerem z mikrofali. Notabene, one są z prawdziwego mięsa. Sto procent wołowiny, albo, jak ja to nazywam, _boeuf_. Ostatnio zaczęłam się uczyć francuskiego w przerwach pomiędzy pojawianiem się kolejnych klientów. Nie dlatego, że się tu nudzę albo coś takiego. W każdym razie nie do końca. Czy uważam, że mogłoby być lepiej? – Wzrusza gładkimi, opalonymi ramionami, lekko krzywiąc usta z jednej strony. – Jasne. Ale lepszy stały strumyczek Umarłych niż jakieś zasadzki, tak sadzę.
„Umarłych?”
Czuję, jak skręcają mi się wnętrzności, kiedy nagle sobie przypominam, co się stało w moim mieszkaniu. Zadławienie. Chwytam się ręką za gardło i zaczynam łapać powietrze.
– Och, nic się nie dzieje. Jesteś totalnie w porządku – uspokaja mnie kobieta i znów kuca, żeby patrzyć mi w oczy. – Wszystkie cielesne, fizyczne dolegliwości znikają w momencie przybycia tutaj. Jednak okres emocjonalnego przejścia od statusu żyjącego do nieżyjącego może być… trudny. I wtedy wkraczam ja. Jestem Merritt, mam dwadzieścia osiem lat – zawsze będę miała – i absolutnie uwielbiam jeść curry i czytać romanse. Jedno i drugie im pikantniejsze, tym lepsze. Jestem twoją osobistą Terapeutką Zaświatową.
Wysuwa rękę, żeby uścisnąć moją, i wtedy widzę, że każdy jej palec zdobi inny pierścionek. Jeden zabytkowy, z różą z diamencików, inny z czarną emalią, z czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami i z rubinami w oczodołach. Na kciuku ma srebrną obrączkę z cytatem z Jane Austen: PÓŁ ROZPACZ, PÓŁ NADZIEJA. Zupełnie jakby zanurzyła palce w kasetkę z łupem z biżuterii, nie dbając, co się na nie wsunie. Patrzę drętwo, jak ujmuje moją bezwładną dłoń, zwisającą z poręczy fotela, i potrząsa nią tak entuzjastycznie, że niemal tracę równowagę.
– Moim zadaniem jest ci pomóc, abyś jak najszybciej dostosowała się do nowej sytuacji, więc spróbuj nie panikować, pytaj o wszystko, co ci przyjdzie do głowy, i tak dalej. Będę twoim wsparciem i głównym łącznikiem z nową rzeczywistością. Dobrze brzmi? _Oui_?
Nie. Wcale nie brzmi dobrze. _Non_.
– Spokojnie, jestem świetna w swoim zawodzie – kontynuuje pogodnie Merritt. – Zaczynałam w Eonii – tak się nazywa to miejsce – mniej więcej pół roku po swojej śmierci. Obecnie jestem najmłodszą kobietą, która została pełnoetatową Terapeutką Zaświatową. Większość tego terapeutycznego zespołu to zgrzybiałe towarzystwo wzajemnej adoracji, od sześćdziesiątki wzwyż, ale po prostu miałam naturalne predyspozycje do tej roli. Poza tym jestem piekielnie ambitna.
– Pomocy – szepczę.
– Innym terapeutom to nie w smak: młoda kobieta ze świeżym spojrzeniem, burząca stare układy. Podbierają mi napływających Umarłych, zanim zdążę ich przejąć dla siebie. – Na moment przenosi spojrzenie na swoje stopy. Dopiero teraz zauważam, że są bose, a paznokcie u nóg ma pomalowane w kolorze coca-coli. – Gdyby mi dano szansę, robiłabym tu świetną robotę z każdym, kto się pojawi – mruczy z irytacją. – Ale nie chcę cię zanudzać. Chodzi o to, że dwójka tych starych pierdzieli poszła na urlop i dzięki temu przejęłam ciebie! Od tygodnia nie miałam nowego przybycia! Brawo ja! I oczywiście brawo ty. Dla mnie bomba.
Patrzę tępo, jak Merritt rusza do drzwi w drugim końcu pomieszczenia, niedostrzegalnym ruchem wskazującego palca dając mi znak, żebym szła za nią.
– Dokąd… my idziemy? – pytam i tak się trzęsę, że słowa wypływają ze mnie jak wibrato tak szybkie, jak u Jessie J.
– Do mojego biura, a dokąd? Przecież nie zarejestruję cię w pralni, nie? A co jeśli kolejny Umarły pojawi się, gdy będziesz w trakcie odpowiedzi na jakieś osobiste pytanie? Głupia sytuacja, nie? Jedno można było o mnie powiedzieć tam, na ziemi – że zawsze byłam bardzo profesjonalna. Prywatność nade wszystko. Nie martw się. Jestem przy tobie, kochanie. _I_ _got you, babe_. – To ostatnie nuci głosem Cher.
Merritt otwiera przede mną drzwi i z pewną ulgą stwierdzam, że za nimi jest całkiem miłe, relatywnie normalnie wyglądający gabinet. Wszędzie świece i różowawy, ciepły blask ich płomieni. Pośrodku króluje biurko ze szklanym blatem, zastawione bibelotami: trzema roślinami w rozkwicie, japońskim kotem maneki-neko, machającym łapką i mającym przynosić szczęście, oraz pustym organizerem – bo pisaki, które miały być w niego wetknięte, leżą rozrzucone na blacie. Na przeciwległej ścianie do sufitu piętrzą się regały, wypełnione książkami z grzbietami układającymi się w kolory tęczy. Mam wrażenie, że to same romanse. Tytuły w stylu: _Propozycja_, _Romans_ _w_ _Devon_ i _Test na kandydatkę_. Merritt podąża za moim spojrzeniem i wybiera jedną z książek – ładne wydanie _Perswazji_ Jane Austen w płótnie i w twardej okładce. Przyciska książkę do piersi i błogo przymyka oczy, jakby przytulała szczeniaczka.
– Możesz sobie wziąć do czytania wszystko, co chcesz – mówi, odkładając tom na półkę i miłośnie muskając palcami sąsiednie grzbiety.
– Um, dzięki.
Merritt wciąga powietrze nosem i głośno je wydycha.
– Róże i czarna porzeczka. Mój osobisty zapach. – Pokazuje na białą świecę, palącą się na drewnianym stoliczku. – Wspaniały, prawda? W Eonii mamy sklep Diptyque. _C’est magnifique._ Ooch, tobie też musimy dobrać twój osobisty zapach. Założę się, że jesteś dziewczyną wiciokrzewu, czyż tak? Wrażliwe serce, skłonność do introspekcji, bogate wnętrze. Pokłady uczuć, kłębiących się pod powierzchnią.
Mrugam zdezorientowana. Co tu się, kurwa, dzieje? Co to za miejsce?
Merritt posyła mi uśmiech pełen życzliwości.
– Okej, widzę, że jesteś zdezorientowana, co… absolutnie rozumiem. Zgoda, sytuacja jest idiotyczna. Kiedy po raz pierwszy tu trafiłam, totalnie się poryczałam. Może usiądź sobie wygodnie i odpręż się przez chwilę.
To mówiąc, pokazuje na obrotowy fotel, obity skórą, stojący przy biurku, ale zanim usiądę na nim, energicznie składa dłonie.
– Dobrze! Znakomicie. W porządku. – Chwyta z biurka podkładkę z klipsem i wkłada do niej czystą kartkę. – Pierwsze pytanie brzmi… Czy chcesz, aby twoje życie wyświetliło ci się przed oczami?
– S-słucham? – Zęby zaczynają mi szczękać.
– Zapytałam: „Czy chcesz, aby twoje życie wyświetliło ci się przed oczami?”. Dotąd nie oferowaliśmy tej usługi, ale oczywiście Hollywood wytworzył w ludziach przekonanie, że w momencie śmierci przewinie im się przed oczami film z całego życia. I chociaż lubię takie utarte stereotypy, ten akurat nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Zdarza się, że Umarli narzekają, że tego nie doznali, włączyliśmy więc taką pozycję do naszej oferty na życzenie klienta. Zatem jak zechcesz, nie nalegam.
Zimno mi. Dlaczego tak tu zimno? Mój wzrok pada na puszysty koc, przerzucony przez oparcie innego fotela. Sięgam po niego i otulam się nim ciasno, aż po brodę.
– No więc… życzysz sobie, czy nie? – powtarza Merritt, postukując paznokciem w kartkę.
– Um… eem… – Jąkam się, skubiąc róg koca. – Czy mogę już iść do domu?
Merritt lekko wzdycha.
– Czy możemy uzgodnić pokaz filmu z twojego życia? To jedyna szansa, abyś mogła to zobaczyć. Jeśli teraz ci go nie pokażę, a później zmienisz zdanie, nic już się nie da zrobić i możesz być na mnie zła, ale to byłby niedobry wstęp do wiecznej przyjaźni.
Gapię się z rozdziawionymi ustami na Merritt, która znika na zapleczu i za moment wytacza stamtąd biały, metalowy wózek, na którym ustawiono duży, szary telewizor z lat dziewięćdziesiątych i odtwarzacz DVD.
– To nie potrwa długo – zapewnia. – Pokażemy momenty, które wydają się nam najważniejsze, bo inaczej film miałby straszliwe dłużyzny. Choć mamy do dyspozycji całą wieczność, nawet nam szkoda czasu na takie zagłębianie się w siebie. Rozumiesz – co było, to było, no nie?
Oszołomiona patrzę, jak Merritt wciska klawisz. Czy kaseta już jest w odtwarzaczu, czy to tylko rekwizyt? Jestem kompletnie skołowana.
– Proszę, jest! – mówi moja terapeutka. – Delphie Denise Bookham. Takie było… TWOJE ŻYCIE!ROZDZIAŁ DRUGI
Przy dźwiękach _Isn’t She Lovely?_ Steviego Wondera przed moimi oczami wyświetla się uroczy film, zmontowany z najważniejszych momentów mojego idyllicznego dzieciństwa. Akcja dzieje się na długo przedtem, zanim Tatuś znudził się nami i odszedł. I zanim Mamusia znalazła sobie nowego przyjaciela i uciekła z nim do artystycznej komuny w Teksasie. Odtwarza czasy, kiedy życie było niemal bliskie ideału.
Chłonę sceny, nagle pełna obaw, że pominę jakiś szczegół. Proszę, oto nasza trójka robi gwiazdy i tarza się po łące, usianej stokrotkami, tuli się do siebie w niedzielny poranek, rysuje fantastyczne morskie stwory czy tańczy na łóżku do utworów Arethy Franklin. Mama, która pozwala mi wypróbować swoją wiśniową, lśniącą szminkę i śmieje się, kiedy od razu zlizuję pomadkę i proszę o więcej. I ja, na różnych urodzinowych przyjęciach, w gromadzie innych dzieci, roześmiana, z błyszczącymi oczami, pucołowata i paplająca bez przerwy. W paru ujęciach pojawia się Gen, moja przyjaciółka nierozłączka z dzieciństwa. Ściskamy się i chichoczemy ze złośliwą uciechą z jakiegoś psikusa, którego już nie pamiętam. Odwracam wzrok od ekranu, czując w sercu ukłucie wstydu i smutku.
– Mój Boże – mówi Merritt, przyciskając dłoń do piersi. – Zawsze uważałam się za nerdkę, ale ty, to dopiero coś! Urocze.
Zaczyna się _All by Myself_ Céline Dion i film przechodzi w scenę, kiedy siedzę samotnie przy stole w kuchni naszego domu w zachodnim Londynie – w mieszkaniu, w którym mieszkam do dzisiaj. Starannie wycinam fotosy z „TV Times” __ i układam z nich kolaże. W owym czasie uważałam, że moje kolaże są superfajne i artystyczne. Teraz widzę, że są dość dziwaczne.
Mam w tym fragmencie wszystkie cechy nieopierzonej nastolatki – buzię w pryszczach, aparat na zębach i wacik, sterczący z jednego ucha, gdyż miałam tam wieczne zapalenie. Obrazy przechodzą jeden w drugi – jak nie kolaże przy kuchennym stole, to rysowanie gwiazd seriali. Ja, krzywiąca się, wpuszczająca sobie krople do ucha i kładąca się do łóżka, i tak noc po nocy.
– Smutne. – Merritt kręci głową.
Ma rację. Smutno to wygląda. Nie czułam się tak, kiedy samotnie układałam kolaże i rysowałam. Ale czy na pewno?
Akcja przenosi się w czasy, gdy chodziłam do liceum Bayswater. Odrzucam puchaty koc, bo nagle robi mi się gorąco. W tyle głowy zaczynam czuć pulsowanie.
– Czy można przewinąć kawałek do przodu? – proszę, wiedząc, że każde wspomnienie z tego okresu będzie złe. Te same obrazy nie dawały mi zasnąć nocami.
– Spokojnie – mówi Merritt. – Co było, nie wróci.
Czuję ucisk w piersi, kiedy na ekranie pojawiam się ja – piętnastoletnia. Skórę mam już gładką. Szkła grube jak denka od butelek zastąpiło coś bardziej subtelnego, zaś aparat skutecznie wyprostował krzywe zęby. Falujące, rude włosy opadają mi na ramiona, ładnie kontrastując z butelkową zielenią mundurka Bayswater.
Szkicuję ołówkiem w pustej klasie, pogryzając kanapkę z serem, którą zrobiłam sobie rano, przed wyjściem. A potem pojawia się ona. Gen Hartley. Moja najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa. Dziewczyna, którą kochałam jak nikogo innego. Główna architektka większości moich traum. Wpada do klasy ze swoim chłopakiem, Ryanem Sweetingiem. Wyglądają tak sztampowo, że niemal komicznie: Gen – ze lśniącą grzywą złotych włosów, z oczami grubo obwiedzionymi niebieskim tuszem, w miniówie – i ostrzyżony na krótko Ryan, przystojny i wysoki jak na swój wiek, w stroju do rugby szkolnej drużyny. Gdyby to był serial dla nastolatek, od razu skojarzyliby się z wredną parką. Choć na tym wideo nie wyglądali na takich wyrośniętych, jak kiedyś. Wtedy wydawali mi się olbrzymami.
– Cześć, Delphie – wita mnie Gen słodkim głosem. Podchodzi i opiera dłonie na mojej ławce. Ryan staje za nią i obejmuje ją w talii. Gen uśmiecha się do mnie. – Ja i Ryan chcemy o coś zapytać i mamy nadzieję, że pomożesz nam znaleźć odpowiedź.
– Jasne. – Przytakuję usłużnie. Odkładam ołówek i z uśmiechem poprawiam palcem okulary na nosie. – Chodzi o ten test z chemii? Pewnie będzie podstępny, ale chętnie wam pomogę. Chcecie pożyczyć moje notatki?
Gen wybucha śmiechem – kadencją krótkich, ksylofonowych dźwięków, tworzących melodię sprzeczną z jej intencją.
– Nie, Delphie. Nasze pytanie brzmi… dlaczego twoje włosy są takie… KUDŁATE? – Chwyta garścią cały ich pęk. Widać szok na mojej twarzy. – Szczerze – są twarde jak druciak. Czy ty nigdy nie stosujesz odżywki?
Łzy kręcą mi się w oczach, kiedy Ryan podchodzi z drugiej strony ławki i szorstko przejeżdża mi palcami po włosach.
– Są jak łonowe – stwierdza.
Gen piszczy z uciechy. Zrywam się z ławki i gwałtowny ruch sprawia, że mój szkic sfruwa na podłogę. Schylam się szybko, żeby go podnieść, ale Ryan jest szybszy. Zerka na rysunek i usta rozciąga mu złośliwy uśmiech.
– Oo, ale numer.
– Oddaj to. – Chcę mu wyrwać kartkę, ale Ryan macha nią wysoko nad moją głową.
Gen z cichym okrzykiem zabiera mu rysunek.
– Czy to pan Taylor? – piszczy. – Podoba ci się?
Pamiętam, że chciałabym wtedy lepiej kłamać, bo zdradzieckie policzki zapłonęły rumieńcem. Fakt, durzyłam się w naszym nauczycielu plastyki. Podobnie jak wszystkie dziewczyny. Był niesamowity, z tymi niebieskimi oczami i sterczącymi włosami koloru toffi. Zawsze był miły i zawsze znajdował czas na to, by pogadać ze mną o kompozycji rysunku, świetle i ważności codziennej, twórczej praktyki – zasadzie, o której nie miałam pojęcia.
– Tak! Patrz, jak się czerwieni! Marzy, żeby pan Taylor ją wydmuchał. Chce się z nim pieprzyć i rysować go nagiego, ze stojącym fiutem.
Patrzę na to znad biurka Merritt i serce mi wali dokładnie tak samo, jak wtedy.
– Ha! Nie ma szans, żeby ktoś wydupczył Delphie – chichocze Ryan. – Jezu, chyba jakiś desperat.
– Taa, pewnie na wieki zostanie dziewicą – dodaje Gen.
– Czy… czy mogę prosić o oddanie mojego rysunku?
– Dostaniesz go jutro – odpowiada Gen, a Ryan wybiega z pokoju.
– Proszę, nie pokazujcie tego nikomu! – wołam za nią, kiedy rusza do drzwi. Fala łez zalewa mi policzki.
– Obiecuuuję! – nuci, składając kartkę tak, że linia przecina czoło pana Taylora jak blizna.
Merritt z pomrukiem dezaprobaty stopuje odtwarzanie.
– O, nie. Ona to ujawni wszystkim?
Kiwam głową, przypominając sobie mój portret pana Taylora, powielony i przyklejony na ścianach szkolnych korytarzy. I ten wstyd, kiedy wszyscy się ze mnie śmiali. I wyrzuty sumienia z powodu nauczyciela, który poczuł się bardzo niezręcznie. Przestał ze mną rozmawiać o sztuce i ograniczył się wyłącznie do formalnego kontaktu w czasie lekcji.
– Ale bagno – szepcze Merritt, ale skwapliwie znów wciska klawisz, jakby nie mogła się doczekać następnego odcinka serialu, który nałogowo ogląda.
Jeszcze więcej scen z Gen i Ryanem – którzy stali się w szkole znani jako Zakochane Ptaszki – dręczących mnie coraz bardziej systematycznie. Wklejali mi przeżutą gumę we włosy, nazywali mnie lizuską i podpuszczali innych uczniów, żeby się odwracali na mój widok. Aby każdy wiedział, że bliższa znajomość ze mną grozi utratą popularności.
Ja, ukrywająca się w toalecie na najwyższym piętrze, gdzie jedząc jabłko, gapiłam się na drzwi, nasłuchując, czy ktoś nie nadchodzi.
Przełykam z wysiłkiem.
– Dosyć już widziałam – mówię stanowczo. – Ostatni raz płakałam w wieku szesnastu lat i nie zamierzam więcej tego robić. Serio, mam dosyć. Wyłącz to, do cholery.
– Ale teraz już będzie lepiej, prawda? – odpowiada łagodnie Merritt. – Zostało niewiele minut!
Przygryzam wargę, oglądając na ekranie siebie jako dorosłą; ma się wrażenie, że film się zapętlił w ciąg jednostajnych obrazów ze spokojnej pracy w aptece w ciągu dnia i wieczornych seansów w domu na kanapie – oglądania telewizji do później nocy czy surfowania w sieci. Moje dni są tak podobne do siebie, że trudno odróżnić kolejne miesiące. Seans wideo kończy scena ukrytej grozy, kiedy szeroko otwieram usta, aby ugryźć kęs zabójczego burgera.
– O, rany – mruczy Merritt i wyłącza odtwarzacz, po czym odprowadza wózek na zaplecze. – Myślałam, że będzie lepiej. Twoje dni niczym się od siebie nie różniły. Byłaś taka samotna.
Zadzieram brodę.
– No cóż, nie miałam wyboru. Byłam sama, ale nie samotna. Absolutnie nie. Jestem jak panda olbrzymia. Rozkwitam w samotności.
– Oj, lala, nie wyglądasz na kwitnącą.
– Nawet nie pokazałaś pana Yoona na tym filmie – protestuję. – Praktycznie codziennie widuję go przy śniadaniu. Owszem, nigdy się do mnie nie odezwał, ale tylko dlatego, że nie może mówić. Czasami pisze mi coś na kartkach, więc…
Merritt siada przy biurku i w zamyśleniu podpiera brodę splecionymi dłońmi.
– Nie widać przy tobie żadnego chłopaka ani dziewczyny, Delphie. Nie ma nawet flirtów. Czy ty nigdy…? – Zawiesza głos, unosząc brwi.
Przygryzam usta. Ta kobieta naprawdę zaczyna mi grać na nerwach.
– Jeśli chcesz spytać, czy uprawiałam seks, odpowiedź brzmi „nie”. Nie uprawiałam. Można fajnie żyć bez seksu. – Krzyżuję ręce na piersi. Owszem, sądząc z tego filmu, nie miałam fajnego życia, ale to wina montażu. Pominięto miłe momenty z panem Yoonem i moją grecką wyprawę solo, która była naprawdę cudowna. Nie raczono pokazać pięknego widoku z okien mojego salonu i radości z patrzenia, jak zmieniają się pory roku.
– Nie mam pojęcia, jak wygląda zadowolenie z życia osoby, obywającej się bez seksu, bo póki żyłam, byłam totalnie puszczalska – wyznaje Merritt. – I było mi cudownie. Współczuję ci.
Przypływ irytacji, jakiego często doznaję, spotykając innych ludzi, przeradza się w poryw gniewu.
– Nie potrzebuję twojego współczucia. A już na pewno nie z tego powodu.
Merritt podnosi się zza biurka, obchodzi je i przysiada na jego blacie tak, że nasze kolana prawie się stykają.
– Czy kiedykolwiek się z kimś całowałaś?
– Tak. Oczywiście, że się całowałam. Na studiach. Nazywał się Jonny Terry.
Zapominam dodać, że ten pocałunek był absolutnie koszmarny. Niezgrabny i niechlujny; zderzaliśmy się zębami, a on przez cały czas głośno oddychał przez nos. Kiedy skończyliśmy, otarł usta rękawem wełnianego swetra. Zabawne, że od tej pory przestałam mieć ochotę na pocałunki.
– Czyli… jesteś dziewicą – mruczy Merritt, jakby mówiła do siebie. – Dwudziestosiedmioletnią. Rzadkość. Och, czekaj… O Boże, Delphie, ty jesteś dziewicą, która… – Zerka na swoją tabliczkę. – Która nie potrafi prowadzić. Dosłownie – dziewica, która nie prowadzi samochodu. Jak w tym przełomowym romansie dla nastolatków, _Słodkie zmartwienia_!
Ryzykuję, wypowiadając słowa, która zaraz padną, ale naprawdę czuję, że w tym momencie nie mam wyboru, bo zostałam potraktowana w wysoce niewłaściwy sposób.
– Czy mogłaby porozmawiać z kimś z kierownictwa?
Merritt się krzywi.
– Hm, no tak. Szefostwo zwróciło mi uwagę, że brakuje mi taktu. Przepraszam, kochanie.
– Szefostwo – powtarzam.
– Och, nie sądzę, żebyś naprawdę pragnęła, abym wezwała Erica. Ten koleś zwykle zastępuje mojego szefa, kiedy ten bierze roczny urlop wypoczynkowy. I wierz mi, facet jest straszny. Totalny fiut. Przy tym to cholerne ciacho, co jest jeszcze bardziej wkurzające, ale jeśli sobie życzysz, zaraz go wezwę i wtedy pożałujesz, że nie trzymałaś się mnie. – Zniża głos. – Wyobraź sobie, że kiedyś słyszałam, jak mówi, że nie lubi chleba.
Robię minę. To faktycznie brzmi, jakby Eric był bucem.
– Wybacz mi, jeśli sprawiłam ci przykrość, dobrze? Postaram się poprawić. Trochę wyszłam z wprawy, rozumiesz? Ale zapewniam cię, że jestem o niebo lepsza niż Eric. Może ciasteczko? Na przeprosiny?
Wzdycham. Pewnie, że chcę ciasteczko. I wolałabym nie spotkać kolejnej nowej osoby.
Merritt otwiera szufladę biurka i podaje mi kruche ciasteczko, opakowane w folię. Rozdzieram ją i odgryzam kęs. Ona też bierze jedno i pochłania od razu w całości, aż policzki ma wypchane jak wiewiórka.
– Dobrze – mówi wreszcie, kiedy przełknęła. – Czy jesteś gotowa na spotkanie z kimś w naszym… serwisie randkowym? Powiem szczerze, że znajduje się ciągle w fazie rozruchu, ale należę do jego załogi, więc chętnie cię tam zabiorę. Przydałoby się jeszcze paru chętnych uczestników. Nazywa się Eternity 4U. Czyż to nie urocze?
Dojadam ciasteczko.
– Życie w zaświatach przewiduje randki?
– Umarli też mogą się kochać. Hej, a może nawet sprawimy, że zobaczysz, czego ci brakowało? To jak, zapisać cię? Jaki jest twój typ? Wysoki, o przenikliwym spojrzeniu niebieskich oczu, jak twój nauczyciel, pan Taylor?
Nie podoba mi się nonszalancja, z jaką wymawia słowo „umarli”.
Ja jestem umarła.
Jestem?
Czy utknęłam tutaj? Z tą kobietą i jej chorą energią? Eternity 4 Me? Twoja na wieczność?
Znów zaczynam drżeć.
Nie.
Wykluczone.
Muszę stąd wyjść. To jakaś pomyłka. Nie mogę zostać w tym miejscu. Nie mogę tego zrobić!
Policzki mi pulsują. Zrywam się z fotela i rzucam się do drzwi biura Merritt. Musi być ktoś jeszcze, z kim będę mogła porozmawiać. Ktoś normalny. Ktoś, kto pomoże mi zrozumieć, co tu się dzieje.
– Delphie, zaczekaj! Nie uciekaj! O, Jezu, tylko nie to.
Szarpnięciem otwieram drzwi, wybiegam z tej psychotycznej pralni i nagle zderzam się z twardą piersią pięknego nieznajomego.ROZDZIAŁ TRZECI
– Hej! Wolniej! – Piękny nieznajomy chwyta mnie za ramiona i spogląda na mnie z troską. Jasnobrązowe brwi marszczą się nad szczerze zaskoczonymi, niebieskimi oczami.
– O Boże, przepraszam – mamroczę, łapiąc oddech. – Szukam lekarza albo kogoś z kierownictwa. Nie mogę tu zostać. Czy wiesz, gdzie mogę znaleźć kogoś, kto mnie stąd zabierze?
Mężczyzna kręci głową i dalej trzyma mi dłonie na ramionach. Dotyk ciepłej ludzkiej skóry na mojej skórze natychmiast uspokaja mój przyspieszony oddech. Dostaję gęsiej skórki.
– Przykro mi, ale ja tylko… dopiero co się tu ocknąłem – wyjaśnia nieznajomy, łypiąc z zaciekawieniem na rząd pralek. – Ostatnie, co pamiętam, to moment, kiedy znieczulono mnie u dentysty przed wyrwaniem zęba. Po czym znalazłem się tutaj, więc albo mam jakiś dziwny sen, albo… nie żyję?
Kiwam głową ze zrozumieniem.
– Też usiłuję dojść, czy śnię, czy umarłam. Najgorszy dylemat, jaki się może zdarzyć.
Kąciki ust mężczyzny podjeżdżają w górę, z rozbawieniem i zaskoczeniem zarazem.
– Co to za miejsce? – Napotyka spojrzeniem na oprawioną w ramki fotografię Merritt na ścianie. – Kto to?
– Merritt, szalona baba, która tu pracuje. Upozowała to wnętrze na samoobsługową pralnię, bo uważa, że taka pralnia działa uspokajająco.
– Dla mnie jest trochę upiorna. – Uważniej spogląda na pralki. – Wszystkie rzeczy są w tym samym kolorze.
Ma rację. W takim samym, musztardowym kolorze jak ogrodniczki Merritt.
– Fakt, upiorna – przyznaję i wzdrygam się.
Mój towarzysz niedoli przekrzywia głowę.
– Czy to _Don’t Worry, Be Happy_?
– Odtwarzane w pętli.
– Tak, i złowieszcze wibracje się nasilają.
– Prawda? Nawet najpiękniejsza piosenka brzmi niepokojąco, kiedy jest odgrywana w kółko.
– Przez cały rok dwa tysiące siódmy słuchałem wyłącznie My Chemical Romance. Teraz, jak słucham tej muzyki, robię się chory.
– My Chemical Romance? – Unoszę brwi.
Krzywi się.
– Kiedyś byli znani.
– Naprawdę?
Lekko się czerwieni.
– Dobra, po prostu moi rodzice się właśnie rozwiedli i miałem fazę emo. Rozumiesz, włosy ufarbowane na czarno, asymetryczna grzywka, te klimaty.
– Wow. A mnie rozwód rodziców totalnie rozwalił.
Jego spojrzenie łagodnieje.
– Ile miałaś wtedy lat?
– Piętnaście. Mama jest teraz o wiele szczęśliwsza, ale z tatą nie rozmawiałam od czasu, kiedy kilka lat temu napisałam do niego list, w nadziei, że zechce się ze mną spotkać. Nigdy nie odpisał, ale co parę lat przysyła mi świąteczną pocztówkę.
– Cham.
Wzruszam ramionami.
– Ile miałeś lat, jak się rozwiedli?
– Szesnaście.
– To nadal nie tłumaczy asymetrycznej grzywki.
Znów parska głośnym śmiechem.
– Zabawna jesteś.
A ty jesteś miły, myślę. Praktycznie nigdy nie rozmawiałam równie długo z tak dekoracyjnym facetem. Byłam zaskoczona, że moja zwykle nerwowa, wręcz alergiczna reakcja na obcą obecność do tego stopnia złagodniała. Zdumiewająco, jak fajnie mi się z nim rozmawia. Zero jąkania się, dziwnych pauz czy totalnego zgłupienia w obecności tak absurdalnie atrakcyjnego faceta.
Zauważyłam, że jego włosy mają identyczną barwę, jak farba olejna Winsor & Newton kolor umbra palona, z dodanymi pasemkami złocistego brązu, jakby wiele czasu spędzał na słońcu.
– Więc mówisz, że umarłem? – Krzywi się i oboje na nowo sobie uświadamiamy, w jakiej gównianej sytuacji się znaleźliśmy. Znów opadają mi ramiona. Dobrze było choć na parę minut zapomnieć o rzeczywistości.
– Umarłeś – potwierdzam łagodnym tonem. – Tak mi przykro.
– Kurwa, miałem tyle planów na sierpień. Już nie zobaczę Londynu latem. A jest wtedy taki magiczny. – Przygryza ponętną dolną wargę. – Najlepsze miasto na ziemi.
Natychmiast przychodzą mi na myśl sterty worków ze śmieciami na ulicy i ich smród w letnim upale. Albo szczury, które tak się ośmieliły, że wychodzą na żer w biały dzień i patrzą ci w oczy. Hordy turystów wysypujących się z pociągów na stacji Paddington i ciągnących po ulicy, o północy, swoje gigantyczne walizy na kółkach, nie dając mi spać. Myślę o gęstym smogu, który staje się nieznośny, kiedy kipi w godzinie szczytu niczym gulasz z polutantów.
– Absolutnie tak. – Kiwam głową. – Magiczne miasto.
Zerkam na opalone dłonie mężczyzny na moich ramionach. Dotyk jego skóry na mojej jest całkiem miły. Zwykle, kiedy ktoś mnie dotyka, pocę się i nerwowo się spinam, zwalczając odruch ucieczki lub kopnięcia kogoś w piszczel, nasilające się z każdą sekundą kontaktu. Ale to? Jest takie… przyjemne. Uspokajające, łagodne i jednocześnie zmysłowe. Jak ciepła kąpiel w pianie w zimny lutowy dzień.
Mężczyzna dostrzega, że zerkam na jego dłonie na moich ramionach i szybko je cofa, a potem wsuwa w kieszenie dżinsów.
– Ups, przepraszam. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak cię trzymam. Źle to wyszło. Ale zapewniam, nie mam złych zamiarów.
– Nic się nie stało. – Chichocząc, zatykam włosy za uszy. Ostatni raz chichotałam chyba w dwa tysiące jedenastym roku.
– Dziwne – mówi, ściągając brwi w namyśle. – Brzmi jak sztampowa zaczepka, ale… mam poczucie, jakbym już cię kiedyś widział. Jakbym cię znał… Brzmi niedorzecznie, prawda?
Przytakuję skwapliwie i nagle zdaję sobie sprawę, że mam podobne odczucia. Choć wiem, że nigdy się nie spotkaliśmy. Po prostu to wiem. A jednak doświadczam dziwnie błogiego spokoju, którego wcześniej nikt mi nie dał. Tak jakby ten nieznajomy dobrze mnie znał. Jakby wiedział o wszystkich moich słabościach, złych nawykach i niespokojnych myślach i zupełnie się nimi nie przejmował. Jakby mimo wszystko mnie lubił – mnie taką, jaką jestem. Mam wrażenie, jakbym czekała na niego całe życie. Co za dziwne uczucie. Dobre uczucie. Wpatruję się w jego twarz. Białe zęby, wyrazisty, prosty nos i chabrowe oczy niepokojące przypominają mi pana Taylora, o którym dziwnym zbiegiem okoliczności niedawno wspomniano. Spojrzenie mężczyzny przesuwa się po mojej twarzy i na moment zawisa na wargach. W odpowiedzi czuję pobudzenie i mrowienie w całym ciele, jakbym była kulą ze śnieżynkami, którą ktoś potrząsnął. Wszystko wokół blednie, przygaszone blaskiem jego osoby. Kim, do licha, jest ten facet?
Śmieje się, jakby znał moc swojego uroku, i gładzi palcami szczękę.
– Czyli… em… często tu bywasz? – Opiera się o ścianę i robi śmieszną minę. Odpowiadam uśmiechem, po raz kolejny zapominając o tym, gdzie się znajduję, a także że praktycznie jestem martwa. Piękny nieznajomy patrzy na mnie tak, jak nikt inny nie patrzył na mnie w całym moim życiu. Jakbym była fascynująca, ładna i wszystko było ze mną dobrze.
– Jesteś taka młoda. – Marszczy czoło. – Za młoda na śmierć.
– Ty też.
– Do dupy.
– Pieprzyć to.
– Ale przynajmniej pozostaniemy piękni i młodzi, nie? Zakonserwowani.
Powiedział to. Uważa, że jestem piękna. Z tymi włosami, które powinnam już dawno umyć, w tej niewydarzonej piżamie. Czuję, jak płoną mi policzki. Co tu się wyrabia?
– Zakonserwowani – powtarzam. – Jak krem cytrynowy.
Nieznajomy parska głośnym śmiechem.
– Krem cytrynowy? – Zbliża się do mnie o krok i jego głos robi się głęboki, intymny. – Powiedz, jak się nazywasz?
Zauważam, że ma mocno rozszerzone źrenice. I… i myślę, że to miłosna chemia! Tak pewnie można się poczuć, kiedy coś przysłowiowo zaiskrzy pomiędzy dwojgiem ludzi. Wow.
– Jestem Delphie. Delphie Bookham.
– Miło cię poznać, Delphie Bookham. – Wyciąga rękę i nasze dłonie się łączą, ale nie ściskamy ich sobie. Po prostu tak trwamy. Gdyby to była scena z filmu, leciałaby podniosła, orkiestrowa muzyka, a kamera krążyła wokół nas, pokazując, jak patrzymy sobie w oczy, a nad naszymi głowami wybuchają fajerwerki.
– A jak ty się nazywasz? – pytam.
– Jonah. Jonah T…
Nie dane mi jest usłyszeć reszty nazwiska, bo drzwi biura otwierają się z hukiem i wypada z nich Merritt, robiąc wielkie oczy na nasz widok. Odskakujemy od siebie i terapeutka, trzymająca w ręce coś, co wygląda na wydruk z faksu, podchodzi do nas wielkimi krokami, a jasne loki tańczą wokół jej twarzy.
– Cześć – mówi z lekko wymuszonym uśmiechem; nagle rozszerzone oczy mrugają gwałtownie. – Jonah, tak?
– Ee… tak. – Głos mu lekko drży z zaskoczenia. Odchrząkuje i zaczyna jeszcze raz. – Tak, to ja.
– Hej, Jonah! Nooo, obawiam się, że powstało małe zamieszanie. Cóż, zdarza się czasami, ale nie ma się czym martwić.
– O co chodzi? – dopytuje się Jonah. Już nie jest na luzie. Twarz mu upiornie pobladła.
– Taa. – Merritt głośno wypuszcza oddech. – Na szczęście są dobre wieści! Otóż nie jesteś umarły, Jonahu. Takich jak ty określamy mianem „nieświadomych gości”. Nasz system czasami szwankuje i przysyła nam ludzi, którzy nie są gotowi, aby znaleźć się tutaj. – Zerka na wiadomość z faksu. – To się stało na tyle niedawno, że…
I zanim Jonah czy ja zdążamy zareagować, Merrit podchodzi bliżej i naciska kciukiem centralny punkt na jego czole. Krzyczę, kiedy ciało Jonaha zaczyna migotać, a potem pęka i znika niczym mydlana bańka.
Patrzę na swoją dłoń – tą, która jeszcze przed chwilą splatała się z jego dłonią.
Jest pusta.
O nie, nie, nie!
Akurat wtedy, kiedy… kiedy pomyślałam, że chyba wreszcie spotkałam kogoś, kto naprawdę jest mi przeznaczony.
I właśnie zniknął.