Miłość na dziesiątej wsi - ebook
Miłość na dziesiątej wsi - ebook
"Miłość na dziesiątej" wsi to opowieść o różnych obliczach miłości i namiętności. A w tle zmieniające się realia życia na polskiej wsi.
Janek Cichy, zakochany w młodziutkiej Żydówce, wbrew woli rodziców porzuca naukę w mieście i wraca do rodzinnej wsi, gdzie czeka na niego ukochana Sara. Jednak głęboko zraniona w swych ambicjach matka postanawia w okrutny sposób ukarać nieposłuszeństwo syna. Jej decyzja kładzie się cieniem na dalsze życie chłopaka. Wiele lat później w Zwierzyńcu pojawia się Róża, australijska prawnuczka Sary. Dziewczyna za wszelką cenę chce zbliżyć się do rodziny Cichych. Jej przybycie na zawsze odmieni życie potomków Jana, którzy choć kochają mocno i prawdziwie, to jednak nie potrafią być szczęśliwi.
Agnieszka Olszanowska – bibliotekarka z wykształcenia i powołania, absolwentka Bibliotekoznawstwa i Informacji Naukowej na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka książek dla dzieci, młodzieży i dorosłych oraz scenariuszy i felietonów publikowanych na łamach czasopism "Gospodyni" i "Biblioteka w szkole". Jej pasją jest domowa inkubacja ptaków i kwiaciarstwo. Mama trójki nastolatków.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8123-853-3 |
Rozmiar pliku: | 596 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieść o ucieczce Janka Cichych z gimnazjum lotem błyskawicy rozeszła się po całej okolicy. Młodzi i starzy rozprawiali o tym wszędzie, na jarmarkach, w karczmach, w drodze do kościoła i z powrotem, podczas pielenia buraków czy kartofli, a nawet na wiejskich potańcówkach. Wszyscy się dziwowali. Jedni głupocie chłopaka, który nie bacząc na wyrzeczenia ojca i matki, co to na jego naukę w mieście niejedną gęś czy kurę, o kopach jaj nie wspominając, musieli przeznaczyć, a hultajowi pewnie uczyć się nie chciało i dlatego przed końcowymi najważniejszymi egzaminami spakował, co miał, w tobołek i na piechotę z Różanegostoku ze szkoły salezjańskiej uciekł, nie licząc się z konsekwencjami swojego czynu.
Inni uważali, że jego ucieczka była formą ratunku przed tym, czego nie chciał, a co po zdaniu egzaminów w gimnazjum niechybnie by go czekało, czyli przed pójściem do seminarium, do którego na siłę matka go wysyłała. Jeszcze inni powiadali, że młody Cichy wolę bożą do jakiejś dziewuchy poczuł i za nic w świecie w Różanymstoku zostać nie chciał, a że stara Balbina o kochaniu z najmłodszym synem gadać nie chciała, więc rzucił szkołę i z braku pieniędzy na kolej całą drogę uproszonymi furmankami bądź na pieszo przebył, co mu prawie tydzień zajęło.
Dla młodych mieszkańców okolicznych wsi był niczym bohater, który sprzeciwił się nieprzejednanej woli ojca i matki i po swojemu chciał żyć. Starsi wskazywali go jako przykład braku wdzięczności wobec rodziców, którzy tak jak dla starszego syna, tak i dla młodszego dobrą przyszłość obmyślili. A że do lekkiej pracy i łatwego chleba nauka w mieście była konieczna, więc według nich Janek powinien pochylić się nad zeszytami i uczyć, skoro go ojce od roboty w polu zwolnili i do gimnazjum posłali. Tym bardziej że od małego wszyscy go z nosem w książce przy pasaniu krów czy gęsi widywali. Nawet kierownik miejscowej czteroklasowej szkółki wielki talent do nauki w nim widział i do zadań dodatkowych, oprócz pisania i rachowania, zachęcał. Dlatego lekkomyślną decyzją o porzuceniu szkoły Janek wielkie wzburzenie w rodzinnej wsi wywołał, a ci, którzy zazdrościli Cichym powodzenia w gospodarce i starszego syna już na księdza wykierowanego, mieli okazję do szerokiego komentowania przekreślonych planów Balbiny Cichej.
– Jednego syna udało się jej zmusić do włożenia księżej kiecki, ale drugi, widać mądrzejszy, nie chciał w takiej niewoli żyć i wbrew woli matki ze szkoły uciekł, gdzie pieprz rośnie. Pewnie woli suchy chleb jeść i na parobka się we dworze nająć, niż w księżej niewoli, tak jak starszy brat, żyć. A starej Balbinie całkiem się w głowie poprzestawiało, że taka ważna chciała być i na zmianę u dwóch synów na plebaniach gospodarować.
– A pewnie, pewnie. Na stare lata miałaby jak znalazł. Na plebanii gospodynią by została i nawet w Wielkim Poście głodu by nie poczuła, bo niczym wielka pani dorodne szczupaki by zajadała. A teraz ze wstydu tylko po obejściu przemyka i nawet do kościoła na sumę nie chodzi, ino na ranną mszę biega niczym wyrobnica jakaś, a nie gospodyni pełną gębą. Widać ludzkiego gadania się obawia.
– Powiadają, że Ciche Jankowi rzucenia szkoły nie wybaczą i jak nic z chałupy na cztery wiatry wypędzą. Choć po prawdzie to na nic więcej nie zasłużył, do roboty w polu za bardzo się nie nadaje, bo nad książkami dzieciństwo, a teraz, kiedy duży, to do pola już nie będzie chętny. A za darmo mu ojce jeść nie dadzą, więc nic dobrego go nie czeka.
W tym wiejskim gadaniu wszyscy po trosze mieli rację. Janek Cichy uciekł z gimnazjum, dlatego że myśl o seminarium i pójściu w ślady starszego brata była mu bardzo przykra, a w księżej kiecce wcale się nie widział, bo inne myśli po głowie mu chodziły. Ci, co gadali, że bożą wolę do kochania poczuł, też mieli rację. A najwięcej racji mieli ci, którzy wróżyli mu wszystko, co złe, ze strony rodziców. Musieli dobrze znać starą Balbinę i jej mrukliwego chłopa, skoro karę chłopakowi przepowiadali. Tylko nikt nie przypuszczał, jak straszna to będzie kara.2
– Matulu, tatulu, bijcie, zabijcie, ale do szkoły nie wrócę!
Janek na klęczkach błagał rodziców o zmiłowanie i przyjęcie na powrót do chaty, bo nie chcieli go za próg wpuścić i przez dni parę od powrotu z Różanegostoku musiał spać w stajni z końmi, ale tam szczurów było pełno i w nocy, kiedy tylko chłopak oczy zamykał, zaraz słyszał, jak wyłaziły z nor wydrążonych w końskim oborniku i zaczynały swoje gospodarowanie wśród zwierząt, które ze strachu przed nimi waliły kopytami gdzie popadło. Janek bał się, że kiedyś gryzonie i do niego się dobiorą i gdy zaśnie mocno, zagryzą go na śmierć. Dlatego po kilku strasznych nocach pośród szczurzych harców poszedł po rozum do głowy i zaczął błagać rodziców o przebaczenie.
– Za parobka do dziedzica pójdę robić albo do tartaku do Żyda się najmę i każdy grosz na naukę przez was wydany oddam. Jak Boga kocham, oddam wszystko do ostatniego grosza! – zapewniał, jednocześnie łzy rzewne roniąc, i po bosych stopach matkę i ojca całował, o zmiłowanie prosząc.
– Na parobka albo do Żyda iść chcesz, tak? – odparła rozgniewana Balbina we własnym i męża imieniu. – A nie za bieluśkie rączki do harówki na cudzym polu masz? Nie będzie cię krzyż od dźwigania bali drewna łupał? Jakeś książeczki kiedyś czytał, to żeś do roboty taki skory nie był, a teraz na cudzy wyrobek iść chcesz, zamiast nad brulionami w szkole się pochylić? Na Boga, czyś ty z głupim na rozumy się pomijał? Sutannę na łachmany chcesz zamienić? A nas, starych ojców, z kijem pod kościół, na łaskę lub niełaskę innych zostawisz? To my żeśmy sobie kromki chleba od ust ujmowali, aby na naukę w mieście było, a ty, psiakrew, ze szkół żeś uciekł?
– Niech matula nawet batem do krwi bije, ale ja sutanny nie włożę! Prędzej w gliniance się utopię albo sznur na szyi zacisnę, ale księdzem, jak brat, być nie chcę!
– To ci śmierć milsza niż Bogu służenie? – po raz pierwszy odezwał się ojciec.
– A czy Bóg chce mojej służby? Czy to się wam przyśniło niczym Świętemu Józefowi ucieczka do Egiptu, że mnie do sutanny przymuszacie? – Janek raz był pokorny, a po chwili unosił się i zwracał do rodziców z gniewnymi pytaniami, którymi coraz bardziej ich rozdrażniał.
– Ty za głupi jesteś, aby ojcu i matce takie wymówki czynić! Od urodzenia jesteś Bogu obiecany!
– Ja ani wam, ani Bogu niczego nie obiecywałem. A jak matula chce Bogu służyć, to niech posag zbierze i do urszulanek w Łowiczu wstąpi i swoje przysięgi sama wypełnia.
– Nie bluźnij! Synu, nie bluźnij, bo Bóg cię jeszcze nie raz pokarze! – strofował syna nieco od żony spokojniejszy Cichy.
– Nie, to nie Bóg go pokarze, tylko my! – oświadczyła twardo Balbina i z ponurym grymasem na twarzy obwieściła synowi, co go czeka, jeśli chce do chaty wrócić. – Na parobka do dworu cię nie damy. Ani do Żyda do tartaku za robotą nie pójdziesz. Już mi dobrzy ludzie donieśli, kto cię na złą drogę sprowadził. Gdyby nie ta niespełna rozumu Sara, co po polach biegała i zdjęcia ci bez koszuli, w samych portkach, robiła, po niedzieli ostatnie egzaminy byś zdawał. Żydowskiego miłowania ci się zachciało, co?
Janek po matki słowach pobladł i jak od dłuższego czasu stał i prosto w twarz rodzicom odpowiedzi rzucał, tak znów padł im do stóp i, dla odmiany, o wybaczenie dla biednej Sary prosił.
– Ino na Sarę złego słowa nie mówcie! Moja wina, żem ją do zdjęć zachęcał.
– Może i twoja. Może i nie. Jedno jest pewne, że już ci Sarunia więcej w oczy nie wejdzie, bo po Matce Bożej Siewnej jak nic ojciec ją wyda za mąż do miasta i więcej jej na oczy nie ujrzysz. A skoro roboty ciężkiej tak pragniesz zamiast brulionów i książek – Balbina coraz głośniej przedstawiała przerażonemu synowi swą decyzję – na dziesiątą wieś razem z nami pójdziesz, gdzie z ojcem ziemi żeśmy kupili, i na stare lata będziesz nam usługiwał. Za dobroć naszą, za każdy grosz i każdą kromkę chleba od ust odjętą, za wstyd przed ludźmi, którego nam nie oszczędziłeś, na dziesiątą wieś żyć pójdziesz! O żydowskiej kochanicy szybko zapomnisz, bośmy ci już pannę na żonę wybrali. I jutro, zaraz po sumie, na zmówiny do niej pójdziesz. A jeślibyś znów ucieczkę planował, wiedz, że ojciec Sary to cudaczne pudełko na głowie jej rozbił za sromotę, że po polach za tobą ganiała, i prędzej cię psami poszczuje, niż do córki dopuści. Taka oto jest nasza wola i spełnić ją musisz. Miłowania już ty od serca nie zaznasz, ino z przymusu.
Balbina zaśmiała się gorzko, po czym odepchnęła Janka, który znów ją po stopach całował, od ożenku wbrew sercu o zwolnienie prosząc, i szybko z izby wyszła. Za nią podążył ojciec, aby na żałość syna, łzami się zalewającego, nie patrzeć. Chłopak długie godziny w odrętwieniu leżał i o Sarze, do której pół kraju na pieszo przeszedł, myślał. A potem o śmierci, która by go od niechcianego ożenku wybawiła. Lecz gdy w końcu głód poczuł i mdłości go z braku jedzenia dopadły, po cichu do komory się zakradł i do matczynego chleba się dobrał. A jak już nieco lepiej się poczuł, myśli o śmierci same zniknęły i tylko osowiały się zrobił, ale na noc do izby wrócił, gdzie matka już mu odświętne ubranie na jutrzejsze zmówiny szykowała.3
Janek od wczesnego dzieciństwa czuł wstręt do łowickich pasiaków. Na początku nie rozumiał, dlaczego od dotyku sztywnej i szorstkiej matki spódnicy dostawał gęsiej skórki na całym ciele, a specyficzny zapach farbowanej w zielono-fioletowo-czarno-czerwone pasy wełny, pomieszany z ostrym kobiecym potem, dusił go i przyprawiał o ataki mocnego kaszlu, które mijały dopiero wtedy, gdy uciekł z izby pełnej kobiet zebranych na darcie pierza czy szatkowanie kapusty. Z czasem, kiedy rósł i coraz więcej obracał się wśród mieszkanek okolicznych wsi, doszedł do wniosku, że wszystkie one, bez względu na wiek, wyglądają tak samo grubo i niezgrabnie w tych swoich długich do pół łydki szerokich spódnicach z tkanej w domach wełny i dopasowanych do ciała serdakach nałożonych na płócienne koszule. Nawet sznury czerwonych korali, które lubiły nosić, i kolorowe chustki na głowach w oczach Janka nie dodawały im urody. Wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że obwieszone nadmierną ilością ozdób kobiety stawały się jeszcze bardziej toporne i bardziej podobne do siebie. Owa jednakowość szczególnie rzucała mu się w oczy, gdy porównywał wiejskie dziewczęta z panią dziedziczką i jej córkami czy nawet służącymi ze dworu, które czasami widywał na mszy w miejscowym kościele. Tamte wyglądały zupełnie inaczej, tak lekko i zwiewnie. Przez długi czas Janek myślał nawet, że księżanki, jak z dumą mówiła o sobie matka, rodzą się i umierają w takich strojach, bo choć nie miał siostry, a matka była jedyną kobietą w ich chacie, to widywał we wsi nawet bardzo maleńkie, zaledwie próbujące chodzić dziewczynki już ubrane w łowickie pasiaste wełniaczki. Kiedyś, w przypływie ni to ciekawości, ni odwagi, ośmielił się spytać starszego brata, który już od dłuższego czasu pobierał nauki w mieście, czy miastowe panie ubierają się tak samo jak ich matka i jej sąsiadki. Brat zaprzeczył, jednak nie potrafił wytłumaczyć ciekawskiemu Jankowi, dlaczego tak się działo, że w mieście nawet ubogie służące nosiły się inaczej niż najbogatsze panny na wydaniu z ich wsi. Zdaniem Janka o wiele ładniej i wykwintniej. I być może dlatego tak mu do serca przypadła Sara.4
Sara nie ubierała się po łowicku, choć mieszkała w tartaku za wsią, w ostrym zakolu rzeki Bzury. Janek, który od pierwszego spotkania z czarnowłosą dziewczyną był pod jej ogromnym wrażeniem, nieopatrznie zapytał kiedyś matkę, czemu Sara nie musi nosić pasiastych wełniaków. Balbina obrzuciła go stekiem niewybrednych słów, z których najbardziej dotarły do niego te, że żadna Żydówa nie nosiła, nie nosi i nie będzie nosić szlachetnego stroju księżanek, bo gdyby było inaczej, to świat już z pewnością stanąłby na głowie jeszcze bardziej niż teraz, kiedy to gospodarski syn, zamiast zajmować się nauką, za którą trzeba ciężkie pieniądze płacić, ucieka za wieś i potajemnie spotyka się z żydowską wariatką, co to po polach gania i w pudełko chłopom patrzeć każe, a potem opowiada, że zdjęcia, które robi, na całym świecie ludzie oglądać będą.
Janek odetchnął z ulgą, gdy usłyszał z ust matki zapewnienie, że Sarze, nawet gdyby chciała, nie wolno ubierać się w znienawidzone przez niego pasiaki. A fakt, że była Żydówką, nie robił na nim większego wrażenia. Dla niego liczyło się jedynie, że dziewczyna wygląda, zachowuje się i żyje inaczej niż wszyscy w okolicy. A oprócz tego miała marzenia, o których chętnie mu opowiadała, gdy wspólnie spędzali czas w nadbrzeżnych zaroślach Bzury.
– Chciałabym być ptakiem. Unosić się wysoko, wysoko, o tam. – Pokazywała chmury, które kłębiły się nad ich głowami. – Wiesz, czasami śnię, że lecę. Rozkładam wtedy szeroko ręce, biegnę, podskakuję i podrywam się w górę, a potem czuję, że jestem tak lekka i bezpieczna jak nigdy wcześniej. Tak, chciałabym być ptakiem. Albo chociaż raz móc się przelecieć aeroplanem – marzyła, a Jankowi jej marzenia wydawały się równie piękne jak ciemne oczy dziewczyny i krótko nad karkiem ścięte czarne włosy. W takich chwilach, gdy kolejny raz opowiadała mu sen o lataniu, ściskał ją mocno za rękę i zapewniał, że gdyby stała się ptakiem, to on też nim się stanie. Na co Sara wybuchała gromkim śmiechem, wyrywała palce z jego dłoni i szorstko przypominała mu, że naprzód to matula na księdza zamierza go wykierować, a gdyby i nie zamierzała, to zanim on się poderwie do lotu, najpierw będzie musiał panny z morgami szukać.
– Co też Sarunia opowiada! – oburzał się zasmucony. – Ani ja w księżej kiecce chodził nie będę, ani mórg po okolicy szukać nie myślę. Jeśli Sarunia marzy o lataniu, to i ja latać chcę! – stwierdzał z pewnością, w którą dziewczyna powątpiewała.
– Tak tylko ci się wydaje. Ale gdy swaty matula z ojcem gdzie poślą, to tyle ci odwagi zostanie, co przeszłorocznego śniegu. Ano taki wasz los, chłopów, że wy kochania nie znacie i znać nie będziecie. Dla was ino morgi się liczą – mówiła z żalem w głosie, a potem, aby udobruchać obrażonego chłopaka, znów mu o swoich ptasich marzeniach opowiadała.
– Bo to widzi Janek, że takie ptaszki, nawet najmniejsze, jak jaskółki, razem gniazdka z gliny, piórek i patyczków budują. Razem, we dwoje – powtarzała z naciskiem. – Samiec i samiczka. Ani im matka jaskółka, ani ojciec jaskółka w tym budowaniu nie pomagają ani nie przeszkadzają. To niech mi teraz Janek powie, jak to jest, że ptakom wolno miłować i wspólne gniazdka wić, a nam, ludziom, ino morgi albo inne posagi tylko w głowach? – dziwiła się z dziecinnym jeszcze niedowierzaniem. – Wam, chłopom, a nam, Żydom, takiego miłowania zabroniono. I u was, i u nas byle swat, który samogonu się napije, więcej ma do gadania niż kawaler czy panna na wydaniu. Może by Janek lepiej na księdza poszedł, bo wtedy, choć bez miłowania, ale i bez przymusu żył będzie – namawiała spłonionego od miłosnych wyznań chłopaka. – Toć ja Żydówka i morgów nie mam, a choćby i ojciec posag dał duży, to matula Jankowi nie pozwoli Żydówy za żonę brać. A i mnie ojciec straszy, że za Żyda starego, a bogatego wkrótce za mąż pójdę.
– Ja matuli ani ojca słuchać nie będę! Ani za księdza, ani za morgi nie pójdę! A jak mi przymus robić będą, to ucieknę, gdzie nogi poniosą. Tam choćby i gliniankę, niczym te jaskółki, pobuduję i z Sarunią do śmierci żyć będę! – przyrzekał, choć obietnicy spełnić nie mógł, ale młodość, która w nim krew burzyła, nie takie marzenia w myślach mu przedstawiała.
W takich momentach Sara pocałunkiem zamykała mu usta i też przez chwilę wierzyła, że ich miłość, niczym wolnych ptaków, nie jest bez szans. Janek zaś z lubością patrzył za nią, gdy oddalała się po miłosnej schadzce, jak kołysała się na niej lekka, zwiewna kwiecista spódnica, jak pięknie widać pod nią kształt nóg i pośladków dziewczyny, i cieszył się, że nie musiał pieścić piersi zakrytych wełnianym serdakiem, tylko cienką koszulą, zapachem ciała Sary nasyconą, która oporu jego palcom nie stawiała. A potem powoli wracał do wsi, gdzie w chacie z wymówkami czekali na niego rodzice, wymawiając mu każdą zjedzoną kromkę chleba, za którą jego obowiązkiem jest starość godziwą im zapewnić. I wtedy strach go wielki ogarniał, że na obietnice, które Sarze nad rzeką składał, sił mu zabraknie. Że matczynym i ojcowskim decyzjom nie da rady się oprzeć. Po długich łajaniach tylko głowę zwieszał, do książek pokornie siadał i obiecywał, że egzaminy w gimnazjum zda dobrze, a potem na księdza, jak brat, pójdzie. Tylko gdzieś tam w środku, blisko serca, ból czuł ostry i ucisk na tę myśl przykrą, że którą by wybrał drogę, czy księdza, czy też pokornego syna na ojcowskich morgach gospodarującego, to nigdy do lotu z marzeniami Sary się nie poderwie. Zbyt ciężki był i zbyt mocno do rodziców przywiązany.5
Ze Stachem nawet pasienie gęsi stawało się przyjemnością. Basia lubiła spędzać czas z nieco młodszym chłopcem, bo nigdy się z nim nie nudziła. Stach miał tyle pomysłów na ciekawe zabawy, że dziewczynka wprost nie mogła się doczekać, kiedy matki każą im wygonić gęsi na łąki albo razem pilnować pasących się nad Bzurą krów. Kiedy zostawiali za plecami wieś i wiecznie gderające matki, oboje od razu robili się weselsi, a Stachowi wprost nie zamykała się buzia. Tyle miał do powiedzenia swojej jedynej przyjaciółce, za jaką, odkąd tylko pamiętał, uważał czarnooką i czarnowłosą Basię Kowalównę. Opowiadał jej bajki, które samodzielnie przeczytał. Basi, razem ze Stachem do wiejskiej szkółki chodzącej, nauka szła opornie, dlatego podziwiała młodszego chłopca za umiejętność czytania. Nieraz zgadzała się jego gęsi pilnować, a on w tym czasie rachunki za nią w szkolnym zeszycie rozwiązywał albo z tabliczki mnożenia ją przepytywał. Choć Basia i tak zaraz wszystko, czego się nauczyła, zapominała, o co żal do niej miała Kowalowa, bo matka Stacha po całej wsi się chwaliła, jaki to jej jedynak zdolny i że go w przyszłości do szkół pośle. Na wzór Balbiny Cichej zamierzała Stacha na księdza kształcić.
Ani Stach, ani Basia o matczynych złościach i planach nie rozmawiali. Za mali byli, aby dorosłych gadanie rozumieć. Czas wolny od pasienia krów i gęsi czy roboty w polu wykorzystywali na zabawę, choć rzadko obojgu wolne chwile się trafiały. Basia młodszych sióstr miała trzy i gdy Kowalowa w pole szła, jako najstarsza, pilnować ich musiała, aby do rzeki nie poszły i się nie utopiły, jak to dzieciom na wsi się zdarzało.
Dziewczynka, choć było jej żal czasu bez zabawy, starała się nie narzekać, bo gdy popłakiwała z przemęczenia, nieraz się zdarzało, że Kowal albo Kowalowa od cygańskich nierobów w złości jej wymyślali. I choć zaraz po takim wyzwisku milkli i przez długi czas dla Basi mili byli, strach przed ich krzykami posłuszeństwo w dziewczynce kształtował. Co prawda nie rozumiała, dlaczego rodzice tak brzydko na nią mówili, ale czuła, że musi ich we wszystkim słuchać, i pokornie bawiła się z siostrami uszytymi przez matkę szmacianymi lalkami albo kasztanami jesienią nazbieranymi. A kiedy znów wolną chwilą razem ze Stachem w krzakach za stodołą w dom się bawili, szczęście ją takie ogarniało, że żalu do rodziców już nie czuła. Dziurawy kubek, miski z dyni na pół przeciętej, łyżki z patyków i kieliszki z kartofli wydłubanych – to była ich cała dziecinna zastawa. Stach, choć chłopiec, słuchał się Basi i w dziewczyńskich zabawach chętnie uczestniczył. A gdy już mu się znudziło ustawianie na krzywej desce dyniowych misek i kartoflanych kieliszków, namawiał swoją towarzyszkę, aby dla odmiany w teatr, taki, w jakim nieraz nauczyciel w szkole kazał im występować, się pobawili. I wtedy Basia udawała, że jest Kopciuszkiem, a on królewiczem, który złoty pantofelek na jej brudną bosą nóżkę wkłada, aby sprawdzić, czy jego żoną zostać może. Czasami, kiedy młodsze siostry Basi były grzeczne, Stach się zgadzał, aby na ziemi niczym na widowni zasiadały i oklaskiwały owe występy. Basia często zapominała roli Kopciuszka, ale wtedy od razu zaczynała śpiewać wesołe piosenki i Stach nie potrafił się na nią gniewać, że mu przedstawienie popsuła, tak jej śpiewanie go cieszyło. I w głębi młodziutkiego serca obiecywał sobie, że jak dorośnie, ożeni się z Basią, aby w długie zimowe wieczory wesoło mu śpiewała. Lecz gdy kiedyś matce o swoich chłopięcych marzeniach opowiedział, ta w straszną złość wpadła i na długo mu zabroniła bawić się z Basią, ale dlaczego – tego synowi nie powiedziała.6
Matki Stacha i Basi mieszkały w tej samej wsi nad brzegiem Bzury. Od urodzenia za przyjaciółki się uważały i bardzo tej swojej przyjaźni strzegły. Matka Basi, kiedy za mąż za Kowala wyszła, raz za razem wysokie ciąże traciła. Aż ją świekrowie i mąż wyzywali, że pożytku z niej nie ma, bo chorowita taka i żywego dziecka urodzić nie może. Nie raz i nie dwa żaliła się, biedna, przyjaciółce na zły los, który jej dzieci odbiera. Matka Stacha wtedy jeszcze panienką była. Dopiero co na nią organista spoglądać zaczynał, lecz ze swatami bardzo się nie śpieszył, więc miała czas, aby okazywać koleżance współczucie. Pomóc jednak nie potrafiła, no bo jak?
Tabory cygańskie często nad rzeką obozowały. Dla nikogo to dziwne nie było. Cygańskie wozy regularnie przez wsie jeździły i nad brzegami rzek się zatrzymywały. W obozowiskach tańcom i zabawom nie było końca. Cuda te niezwykłe wszystkie dzieciaki ze wsi podglądały, a i dorośli też, bo widok był naprawdę niezwykły, kiedy Cyganie, w barwne stroje ubrani, wokół ogniska tańczyli.
Tak też raz się złożyło, że matka Basi, już wysoko brzemienna, sama w chacie została. Świekrowie i mąż na wesele daleko, bo aż za Łowicz, pojechali, a jej nie wzięli z obawy, aby przez drogę znów dziecka nie straciła. A ona, gdy cebrzyk z wodą podniosła, żeby świniom pić dać, od razu krwotoku dostała. Matka Stacha była u niej wtedy w odwiedzinach i wyrzuty takie miała, że ciężarnej dźwigać pozwoliła, że aż z tego żalu prosto nad rzekę pobiegła, aby się utopić. Ale nie skoczyła w wodę, bo na drugim brzegu Cyganie obóz rozbili. I z tamtej strony hałasy dziwne, inne niż zazwyczaj, dochodziły. Zaciekawiło to dziewczynę i po kładce, cichaczem, do nich się zakradła. A tam cygańskie święto szykowano. Ognisko wielkie rozpalono. I maciora sprawiana była. Ta sama, co to dzień wcześniej chłopu we wsi zdechła, a że nie wiedział na co, to nikt się nie odważył mięsa z niej jeść. Właściciel za rzekę łódką ją wywiózł i na drugim brzegu do dołu po wykopanym piachu wrzucił. Następnego dnia Cyganie ją wyciągnęli i bez obrzydzenia sprawiali. Hałas i rwetes robili przy tym nie do opisania. Mimo to matka Stacha usłyszała dolatujące z końca obozu cichutkie jęki kobiety.
Bez zastanowienia poszła tam, skąd dochodziły. Za wozami, na gołej ziemi, leżała cygańska dziewucha. Bardzo młoda, ale już prawie rodziła, jak to u Cyganów często bywa. Bo oni i dziewczynki za mąż wydawali. Rodząca zauważyła przyglądającą jej się dziewczynę i poprosiła ją o pomoc. Matka Stacha zdziwiła się, że właśnie ją prosi, a nie swoich bliskich. Cyganek w obozowisku było dużo, a ta dziewczyna ją do pomocy przy porodzie wołała. Matka Stacha, choć przestraszona, o utraconym dziecku przyjaciółki sobie przypomniała i powodowana wyrzutami sumienia do Cyganki podeszła i zapytała, w czym trzeba jej pomóc. A ta tylko ją poprosiła, aby dziecko zaraz do wsi zabrała i gdzieś ukryła, bo ona czuła, że umrze. Dziewczyna nic z tego nie rozumiała. Ani po co Cyganka się schowała, skoro w obozie święto, ani dlaczego o zabranie noworodka prosi. Ale zrozumiała, gdy tamta urodziła. Dziecko, dziewczynka, nie wyglądało tak jak wszystkie Cyganiaki, śniade i ciemne. Dziewczynka była jasna, łysa prawie. I to cała tajemnica! Ojcem małej nie był Cygan. A czując swoją śmierć, młoda Cyganka jej powiedziała. Bała się, jaki los czeka córeczkę, gdy mąż się zorientuje, że to dziecko nie jest jego. I zanim matka Stacha zdążyła odmówić zabrania noworodka, położnica silnego krwotoku dostała i po kilku chwilach umarła. Dziewczyna bała się, co będzie, gdy ją Cyganie przy trupie znajdą. Tak więc bez namysłu zawinęła popłakującego noworodka w koszulę spod serdaka zdjętą, trupowi oczy zamknęła i w stronę wsi uciekła.
Nie miała dokąd iść z cygańskim dzieckiem. Jedyne, co jej przyszło na myśl, to żeby do chałupy Kowalów pobiec, bo tam, oprócz leżącej po poronieniu przyjaciółki, nikogo nie było. Jak pomyślała, tak i zrobiła. Położyła dziecko obok pogrążonej w rozpaczy przyjaciółki, a ta, gdy tylko zobaczyła maleństwo, odruchowo do piersi je przystawiła. Taki jakiś odruch macierzyński miała, że chociaż jej martwy płód w płótno zawinięty w sieni leżał, głodnego noworodka nakarmiła. Widząc to, matka Stacha zdecydowała, że martwego noworodka zakopie gdzieś za wsią, a świekrom i mężowi powiedzą obie, że tym razem żywe dziecko się urodziło. Kowalowa na ów pomysł przystała, cygańskiego noworodka za córkę wzięła. A że tamta Cyganka bardzo młoda była i dzieciątko maleńkie się urodziło, to Kowal i jego rodzice uwierzyli w zapewnienia matki Stacha, że sama poród odebrała. A że, jakby za dotknięciem Boskiej ręki, Kowalowa potem co roku żywe dzieci rodzić zaczęła, to i nikt szczególnych podejrzeń nie miał. Matka Stacha wkrótce za organistę za mąż wyszła i zyskała wielkie poważanie we wsi, a że maleńką Basię szczególnie pokochała, to i nawet na kruczoczarne włosy, które z czasem główkę dziewczynki pokryły, nikt głośno nic nie mówił. Chociaż niektórzy po cichu trochę pogadywali, iż dziwne coś były te narodziny Kowalowej córki, gdy Cyganie po drugiej stronie rzeki wielkie święto mieli i w miejscu, gdzie chłopi padłą maciorę zagrzebali, to potem zwłoki młodej Cyganki znaleziono, tylko piachem przysypane. Nikt dochodzenia w sprawie śmierci Cyganki nie zarządził, więc wszystko samo ucichło. Znalezionego trupa ksiądz na cmentarzu pod płotem pochować pozwolił. Bo, jak stwierdził, nie po katolicku by było, aby tak na zwierzęcym cmentarzysku człowiekowi na wieki leżeć kazać.
Z czasem przyjaźń Kowalowej i matki Stacha zaczęła słabnąć. Powód tego był taki, że po narodzinach Stacha organiścina z nadmiaru macierzyńskiej miłości i dobrobytu, jaki jej stanowisko męża przy księdzu przynosiło, zaczęła patrzeć z góry na matkę Basi. Co prawda na początku sentyment wielki do małej miała i nie raz, nie dwa dziękowała Bogu, że dziewczynkę przed śmiercią uratowała, ale z czasem, gdy ta na twarzy ciemnieć zaczęła i czarne jak smoła włosy jej urosły, organiścina zaczęła mieć wątpliwości, czy to dobrze, że cygańskiemu bękartowi sprzyja.
A gdy się okazało, że Stach, choć mały, ale już uczucie do Basi deklaruje, przestraszyła się bardzo i zakazała synowi zabaw z dziewczynką, co Kowalowa za złe bardzo jej miała. Bo choć sama nieraz się zastanawiała, czy to dobrze, że po przedwczesnym porodzie i śmierci własnego dzieciątka cygańskiego bachora do piersi przytuliła, jednak wspomnienie częstych poronień i złości męża, która na widok Basi dopiero minęła, przypominało jej, że przybrana córka jest darem od Boga i nikt, a tym bardziej jej przyjaciółka, dokuczać dziewczynce nie może. Że sama nieraz w złości Basię od Cyganich wyzywała, to jej matczyne prawo było, ale obcym ludziom dokuczać dziecku nie pozwalała.
Za to matka Stacha z roku na rok coraz większy niepokój czuła i gdy chłopak podrósł na tyle, że mógłby zacząć myśleć o dziewuchach, za namową miejscowego proboszcza do miasta na naukę go posłała. Po cichu liczyła, że w czasie, gdy Stach w gimnazjum będzie, ktoś swaty do Basi przyśle i Kowale za mąż ją wydadzą. Niestety, z roku na rok cygańska uroda dziewczyny się pogłębiała i po okolicznych wsiach rozeszły się ploty, że Kowale za mąż najstarszej córki nie wydadzą, bo nikt Cyganichy na synową nie zechce. Gdy matce Basi usłużne kumoszki wieść tę przekazały, biedna kobieta łzami się zalała i zapominając o niedawnej urazie, pobiegła do matki Stacha po radę.
Organiścina dawną przyjaciółkę herbatą z samowara po miejsku poczęstowała i rady u księdza proboszcza, który jej z racji męża stanowiska był bliski, obiecała poszukać. W obietnicy pomocy szczera była, bo na niczym tak bardzo jej nie zależało jak na szybkim zamążpójściu dziewczyny. Zwłaszcza że gdy tylko Stach ze szkoły na wieś wracał, od razu do Basi biegł, aby jej o nauce w mieście opowiedzieć. Zażyłość młodych z każdym miesiącem się pogłębiała i przerwać ją tylko mogło jedno – usunięcie Basi z ich otoczenia.
Jako że na żonę nikt jej na razie nie chciał, bo i po prawdzie trochę jeszcze za młoda była, to ksiądz proboszcz inny lek na zmartwienie obu matek znalazł. Z początku obie bardzo się zdziwiły. Ale kiedy im przedstawił nową politykę państwa, które zalecało, by chłopską młodzież do szkół posyłać, nawet gdy owa młodzież była płci żeńskiej, obie nabrały wiary, że rada proboszcza życie dziewczyny odmieni. Kowalowa uwierzyła, że po rocznym kursie rolnictwa po Basię szybciej swaci zapukają, bo będzie i mądrzejsza, i bardziej w gospodarstwie obeznana, co według księżych słów wśród chłopów ważne się stawało.
Matka Stacha zaś ulgę poczuła, wiedząc, że przez rok syn Basi na oczy nie zobaczy. A po tym roku już ona się postara, aby męża dla Basi znaleźć. I w ten oto sposób Basia Kowalówna od stycznia roczny kurs rolniczy w nowo powstałej szkole dla gospodyń wiejskich w Dąbrowie Zduńskiej zacząć miała.7
Wieczorem, gdy już wszystkie dziewczęta do szkoły przyjechały i zajęły swoje łóżka, zostały zaprowadzone do szkolnej świetlicy, gdzie kierowniczka szkoły postanowiła je uroczyście powitać.
– Drogie dziewczęta! – Z uśmiechem spojrzała na wystraszone twarze nowych uczennic. – Mam nadzieję, że pomimo mrozu na dworze w sercach jest ciepło i radość na myśl, że już od jutra, przez cały rok, dzień po dniu, będziecie tu, w murach naszej dąbrowieckiej szkoły, zdobywać wiedzę i doświadczenie z zakresu bycia dobrą i mądrą wiejską gospodynią. Założeniem naszego kursu jest, że po roku pobytu w tych murach przekształcicie się z poczwarek, którymi teraz jeszcze jesteście, w mądre, świadome świata i ludzi kobiety, przyszłe żony, matki i obywatelki wolnej Polski. Ze wszystkich sił postaramy się wam wpoić, drogie poczwarki, prawidłowe nawyki żywieniowe i higieniczne oraz wytępić wszelkie zabobony, w jakich wzrosłyście, a które was i waszych bliskich bardzo ograniczają. Nasza szkoła zapewni wam wiele głębokich przeżyć, rozbudzi zainteresowania społeczne, poszerzy, zapewne bardzo ubogą, wiedzę ogólną i zawodową. A przede wszystkim przygotuje was do roli przodownic w krzewieniu oświaty i świadomości w waszych rodzinach i wsiach. Dziś, gdy na was patrzę, marzy mi się, że za rok, zamiast buzi zahukanych i wystraszonych niczym pisklęta dziewczynek, zobaczę twarze pełne odwagi i pewności siebie. Już za rok będziecie bardziej wyrobione towarzysko i bardziej świadome swojej wartości, nie tylko jako kobiety, ale przede wszystkim jako obywatelki odrodzonej z niewoli Polski. Aby jednak mogły się spełnić wszystkie moje i pozostałego personelu szkoły marzenia, będziemy musieli doprowadzić do wielkiego wstrząsu w waszym dotychczasowym sposobie myślenia i działania. Nie bójcie się, bo jeśli będziecie chętne do pracy i nauki, czas spędzony tu, w tej szkole, stanie się waszym najlepszym posagiem, z którego korzyść czerpać będziecie do końca życia. A teraz zapraszam was, moje drogie poczwarki, na pierwszą wspólną kolację, po której odbędziecie obowiązkową kąpiel w łaźni i szybko pójdziecie spać, bo jutro skoro świt czeka was pobudka. – Kierowniczka znów uśmiechnęła się w stronę dziewcząt, które wyglądały albo na bardzo senne, albo znudzone jej przydługim przemówieniem, z którego zapewne niewiele zrozumiały.8
W Dąbrowie Zduńskiej wszystko ją zadziwiało. Przestrzeń, wielość sal lekcyjnych i pomieszczeń, wysokie okna dające dużo naturalnego światła, wodociąg i kanalizacja, pianino w szkolnej świetlicy, obok niego duży stół, przykryty łowickim pasiakiem, a na nim stosy czasopism prenumerowanych przez szkołę, bogato zdobiona łowickimi wycinankami jadalnia z dużym barwnym pająkiem u sufitu, nakryte białymi ceratami stoły, przy których stały żółte krzesła wiedeńskie, schody z parteru na piętro ozdobione kwiatami w doniczkach, korytarz z dużymi ławami do siedzenia – to wszystko przyprawiało ją o zawrót głowy. Wychowana w zaledwie dwóch niskich izbach oddzielonych od siebie zimną i ciemną sienią, gdzie zimą parowano ziemniaki dla świń i gęsi na jajkach siedziały, w budynku szkoły czuła się jak w pałacu z bajki. Nawet sypialnia, którą dzieliła z innymi uczennicami, wydawała jej się najpiękniejszą komnatą, tak była jasna i pełna światła. Dwa rzędy białych łóżek przykrytych białymi kapami, a przy każdym łowicka skrzynia bogato w kwiaty malowana, przeznaczona na osobiste rzeczy uczennic, dawały jej poczucie nieznanego do tej pory ładu i porządku. A możliwość spania osobno, bez gniecenia się z siostrami, jak to w domu znosić musiała, bo tam drewniane łóżko dzieliła z Werką i Anielą, była dla niej rozkosznym doznaniem, którym nie mogła się nacieszyć, i z wrażenia, pomimo codziennego wysiłku, długo leżała w ciemności. Jak zahipnotyzowana wchodziła do szkolnej umywalni, gdzie jednocześnie mogło się umyć dwanaście dziewcząt, i z niedowierzaniem dotykała wanien i natrysków lśniących nieznanym do tej pory blaskiem. W murach niedawno wybudowanej szkoły czuła się jak w jakimś innym, zupełnie nieznanym świecie, w którym ktoś ustanowił prawa i obowiązki całkiem obce dziewczętom z chłopskich chat. Do nowych obowiązków należało między innymi dokładne mycie się rano i wieczorem. Basia, tak jak i jej koleżanki, była onieśmielona i zawstydzona, gdy stojąca w umywalni dyżurna nauczycielka zaznaczała sobie w zeszycie, która z dziewcząt już się umyła. Nie tylko dłonie i twarz, ale i inne, bardziej intymne miejsca. W soboty natomiast wszystkie dąbrowianki kąpały się pod natryskami, które tu pierwszy raz w życiu zobaczyły. Do tej pory w rodzinnych chatach z rzadka szorowały się w drewnianej balii. Kolejno każdy z domowników do niej wchodził i bez zmiany wody kąpieli zażywał, ale i tak tylko od wielkiego święta albo na wyjątkowe uroczystości. O osobistych ręcznikach, zmianie bielizny na noc oraz kącikach czystości też dowiedziały się od nauczycielek, które każdego dnia tłumaczyły im, że higieniczny tryb życia konieczny jest do prawidłowego funkcjonowania organizmu, szczególnie kobiety, narażonej na częste ciąże, porody, a przede wszystkim comiesięczne niedyspozycje. Jako lekturę obowiązkową musiały na głos czytać książkę Zdrowie w chacie wiejskiej, a potem rozdział po rozdziale omawiano jej treść. Dowiedziały się, jak prawidłowo urządzić wychodek, stworzyć kącik do mycia i używać konewki z braku natrysku, a także zachęcać domowników do zmiany bielizny, mycia zębów oraz używania osobnych sztućców przy stole.
Nauczycielki tłumaczyły dziewczętom, że ludzie to nie zwierzęta i z jednego koryta jeść nie powinni. Biedaczki zwieszały tylko głowy i jedna przed drugą kryła, że jeszcze przed wyjazdem do szkoły barszcz na zakwasie z kartoflami z jednej miski z rodziną jadły albo że w chacie jest zaledwie kilka łyżek, i to tylko drewnianych, a nie metalowych, jakimi posługiwać się musiały w szkolnej stołówce. Potem, za nauczycielkami, głośno obietnice na przyszłe, po szkole, życie powtarzały:
– Zasady nabyte podczas nauki na kursie stosować będę w swoim życiu.
– Zmiany bielizny nocnej i mycia zębów przestrzegać będę.
– Tego, czego się nauczyłam w szkole, domowników też nauczę.
– Podwórkowe trepy na domowe kapcie zmieniać będę.
– Przed snem umyję się do pasa, a w soboty kąpiel brać będę i solidnie myć włosy.
– Zabobony precz odrzucę i wiedzę z poradnika gospodyni wiejskiej czerpać będę.
Basia powtarzała obietnice za innymi dziewczętami, tylko czasami przez myśl jej przechodziło, że w jednej izbie, w której spała z siostrami, brakło miejsca na osobne łóżka, a co dopiero na urządzenie kącika czystości czy powieszenie półek na bieliznę domowników, skoro na ścianach wisiały święte obrazy, wycinanki, zioła, a czasami i końskie chomąto, gdy ojciec je tam zostawił. A w drugiej izbie matka chleb wyrabia, jedzenie wszystkim gotuje, zimą pranie robi, posiłki podaje i z ojcem i babką śpi. Wczesną wiosną zaś kwoki z kurczakami w kącie trzyma, aby im cieplej było. Potem, gdy z zaprzyjaźnioną w szkole Lodzią po kątach ze wstydem sobie wyznawały, że noża i widelca dopiero tu używać zaczęły, bo wcześniej łyżką wszystko jadły i też dobrze było, a noża matka tylko do krojenia ogólnego używała, zastanawiała się, czy nauczycielki mają rację, takiej kultury je ucząc.
Jednak z czasem zauważyła, że dzięki regularnemu myciu czuje się świeższa i lżejsza, że mniejszy wstręt do krwi miesięcznej czuła, gdy szmatki często zmieniała i w te dni dokładnie się myła wodą z mydłem, a włosy, co tydzień pod natryskiem myte, nie lepiły się i kołtunów w nich nie było. Tryb życia, nazywany przez nauczycielki higienicznym, podobał jej się bardzo. A każdy nowy dzień w szkole otwierał przed nią drzwi, których nawet w snach nie widziała.
Tak też się stało, gdy do czytania codziennego została przyuczona i najpierw niechętnie, a potem coraz częściej z przyjemnością sięgała po podsuwane książki. Wstąpiła do zespołu dobrego czytania i brała udział w konkursach, czytając tytuły polecone przez nauczycielki. Strona po stronie książki przenosiły ją do świata ludzi, którzy mieli problemy, o jakich na jej wsi nikt nie słyszał. A jeśli nawet słyszał, to i tak uważał owe sytuacje za normalne i zmiany dla nich nie szukał. Po przeczytaniu powieści prowadzono długie dyskusje w zespole koleżanek czytających tę samą książkę. Wymieniały się opiniami i wrażeniami, a jak która chciała, to mogła i na piśmie przedstawić swoje wrażenia i opinie na temat poznanej historii.
I tak właśnie Basia robiła. Gdy ogłaszano konkurs na dobre czytanie, wieczorami, po zgaszeniu światła, wymykała się z małą lampką naftową do szkolnej świetlicy i tam długo w noc swe myśli na kartki papieru przelewać próbowała, choć pisanie szło jej opornie, a nad kolejnym słowem długie chwile się zastanawiała. Jednak każda, nawet najmniejsza pochwała dodawała jej wiary w siebie i otuchy na przyszłość, która z każdym dniem wydawała się coraz jaśniejsza i bardziej radosna. A myśl, że nie jest już głupią dziewuchą, ledwie stawiającą koślawe litery, napawała Basię nadzieją, że po powrocie do domu Stach zobaczy w niej równą sobie i swojemu wykształceniu partnerkę. O tym w bezsenne noce w czystej pościeli marzyła.9
Po nagłym ślubie Sary Janek popadł w przygnębienie i całkowicie poddał się woli rodziców. Cisi, pomni zniewagi i wstydu, jaki im przyniósł wyrodny syn, tak jak się odgrażała Balbina, postanowili go szybko ożenić, aby wraz z młodą żoną zapewnił im opiekę i pracował w gospodarstwie, które w odległym Zwierzyńcu kupili. Z pomocą starszego syna księdza zaczęli szukać właściwej kandydatki na synową.
Syn ksiądz, jak z dumą mawiali o starszym potomku, zdolny był jak mało które chłopskie dziecko. A do tego uległy i posłuszny, więc gdy mu matka księży los zaplanowała, bez protestu go przyjął. W gimnazjum, tym samym, z którego potem Janek uciekł, najlepszym uczniem był i po świetnie zdanej maturze dostał się z wyróżnieniem do seminarium. Balbina wtedy niemalże pękała z dumy, że jej marzenie się spełniło i pierwszy syn Bogu służyć zaczął. A że bardzo gorliwy i staranny był w swej służbie, zwierzchnicy szybko go docenili i na dalszą naukę za granicę pojechał, a przy okazji Wieczne Miasto zwiedził.
Potem, kiedy do kraju wrócił i w niedługim czasie pierwsze probostwo dostał, z tej uciechy piękny komplet sztućców do stołu kupił. Wszyscy, którzy podczas wydawanych na plebanii obiadów z niego korzystali, podziwiali go głośno, bo każda łyżka księdza inicjały miała. Przez to wszystko tak się w sobie zadufał, że mu się wydawało, iż on i jego chłopska rodzina zawsze tacy ważni byli. I w tym swoim zapatrzeniu, gdy rodzice mu powiedzieli, że już czas Jana wyswatać, wymyślił sobie, że na bratową musi znaleźć wyjątkową dziewczynę. Oczywiście nawet nie przyszło mu do głowy, aby brata o zdanie spytać, jaką żonę chciałby mieć.
Matka przecież mówiła, że Janek w Żydówce się zadurzył i przez nią ze szkoły uciekł. Dlatego syn ksiądz pomyślał, że bratową proboszcza byle kto zostać nie może. I tak razem ze starymi rodzicami zaczęli w pannach przebierać i ich wady omawiać. Każda miała ich za dużo: albo z parobkami na drodze wystawała, albo za głośno się śmiała i dlatego złą opinię zyskała sobie pośród ludzi. Inna zaś lękliwa była i z ojcowskiej chaty sama bała się wychodzić. Albo posag zbyt ubogi jej dawano. A jak posag dostałaby w sam raz i śmiała była, zaraz Balbina zarzuty do wyglądu dziewczyny miała, że zbyt piękna jest, a Jana ożenkiem chciała ukarać, a nie radość mu sprawić, więc pięknej synowej też nie chciała. I dlatego przez długi czas żadna panna z okolicznych wsi im nie odpowiadała. Dopiero gdy syn ksiądz przez miejscowego proboszcza o pomoc został poproszony podczas mszy odpustowej, właściwa kandydatka na żonę się znalazła.
Basia Kowalówna, bo właśnie ją na bratową syn ksiądz sobie upatrzył, miała głos cudowny. Śpiewała nie tylko w chórze kościelnym, gdzie pierwszy raz ją usłyszał. Swe radosne piosenki na polu, przy robocie w domu i wszędzie, gdzie się dało, głośno wyśpiewywała. Ów cudny głos zwrócił uwagę starszego brata Jana. Nie znał tej panny, więc potem przeszedł się po wsi i popytał ludzi, co o niej sądzą. Musieli ją wszyscy we wsi lubić, bo oprócz cygańskiej urody, która przecież nie była winą dziewczyny, nie mieli do niej innych uwag. Wydawała się idealną kandydatką na bratową księdza. Bez żadnej skazy. Skromna, cicha, pracowita, żadnych kawalerów (tak przynajmniej zapewniali pytani), a do tego rok w szkole rolniczej spędziła, gdzie dużo się nauczyła o robocie w polu. Tylko na suchotnicę wyglądała i dlatego niektórzy rychłą śmierć jej wróżyli, lecz inni zaraz dodawali, że z tym umieraniem nigdy nie wiadomo, kto pierwszy, czy ten cherlawy, czy też na zdrowego wyglądający. Ksiądz, który niejedną duszyczkę na tamten świat odprowadził, też uważał, że na umieranie żadnej reguły nie ma, dlatego kilka razy z daleka przyjrzawszy się Basi, po prostu się nią zachwycił i matce jako kandydatkę na żonę Jana postanowił przedstawić.
Balbina, gdy o Basi usłyszała, najpierw była przeciwna, aby do niej swatów słać. Znała Kowalównę z widzenia i dziewczyna bardzo jej się z urody nie podobała. Nie dość, że ciemna na twarzy, to w spojrzeniu coś takiego miała, że Balbinę ciarki przechodziły, jak nawet przelotem na nią spojrzała.
– Powiadają, że to cygański podrzutek, którego Kowale na miejsce swojego zmarłego dzieciaka przygarnęli.
– Co tam matula wygaduje – zawstydził ją syn ksiądz. – Jaki cygański podrzutek? Ludzie, jak nie wiedzą, co za przyczyna tej dziwnej urody, wolą dziewczynę od Cyganów wyzywać, bo tak im prościej. Mnie się zdaje, że ludzie różne są. Jedne białe, inne złote włosy mają, jeszcze inne pomarańczowe jak marchewka. To i taka z czarnym jak smoła warkoczem też być musi. A że na twarzy ciemniejsza, no to trudno.
– Żydówki też ciemnowłose i ciemnookie są…
– Matula się martwi, że Janowi Basia się spodoba? – Syn ksiądz uśmiechnął się domyślnie. – Ale ludzie powiadają, że to suchotnica i szybką śmierć jej wróżą, a posag Kowale dobry dają, bo z racji tej dziwnej urody swaty do dziewczyny wcale nie przychodzą. – Namawiał matkę, cały w strachu, że Balbina nie zechce mieć Basi na synową, a jemu się ona bardzo spodobała. Szczególnie z racji talentu, który w jej śpiewie słyszał.
– Suchotnica, powiadasz? Może to i racja. Matka Kowala raz-dwa na suchoty do piachu poszła. A i siostra Kowalowej nie lepsza. Zaraz po pierwszym porodzie w trumnie ją wynieśli. Może i tej taki los pisany. Kto wie? – zastanawiała się Cicha, jakby zapomniała, że jeszcze parę dni wcześniej chciała taką synową, która jej służyć będzie, ale po słowach syna księdza myśl, że jeszcze gorzej Janka pokarze, jak mu za żonę chorowitą dziewczynę da, coraz bardziej jej się podobała. – Jak posag dobry obiecują, niech swaty do nich idą. Marzyła się Jasiowi Żydówa, to teraz za żonę Cyganichę dostanie. Niech się cieszy, że tak mu dobrze wybraliśmy, hehe – zaśmiała się ponuro, aż synowi księdzu zrobiło się nieswojo i przez chwilę przyszłego losu dziewczyny pożałował. Ale że zawsze był matce posłuszny, to i tym razem nic więcej nie powiedział, tylko szybko do Kowalów swata wysłał, bo sam do parafii wrócić musiał. Na odjazd Balbinie obiecał, że osobiście młodszemu bratu ślubu udzieli, żeby wszyscy w okolicy im pozazdrościli. Szczególnie ci, którzy z Janka nieposłuszeństwa tak bardzo się cieszyli.10
Zobaczyła go, gdy przyjechał o rękę ją prosić. Wszedł do chaty akurat w tym momencie, gdy krzątała się po izbie i poduchy na święto trzepała. Spojrzała na niego zdziwiona, nie przypuszczając nawet, czego może chcieć. Janek od drzwi zawodzić zaczął, że brat ksiądz na serce choruje, a ojce już leciwe i robić w polu nie ma komu, i dlatego on by się z nią żenić chciał. I tak stał, gadając bez ładu i składu, jak to tam w tej ich nowej wsi jest, Basi zaś aby łzy po policzkach spływały, a po chwili z izby wybiegła, na Janka nie patrząc wcale. Może by się owe małżeńskie plany rozwiały, tylko na progu chałupy ojciec stał i tak się widłami podparł… że w jej stronę ostre końce wymierzył.
– Ty mi za wyrobnika ani nikogo innego nie pójdziesz – przemówił do niej – wracaj do izby i na ślub się gódź!
Ruszył widłami, aby córkę postraszyć, aż się przelękła, tylko na ciotkę, co przez płot starego uspokajała, zerknęła i do izby wróciła, łzy fartuchem wycierając. I tak, ze strachu przed zabiciem ojcowskimi widłami, zostać żoną Janka się zgodziła.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI