Miłość na Gwiazdkę - ebook
Miłość na Gwiazdkę - ebook
Klimatyczny pensjonat w Nowej Anglii wydaje się doskonałym miejscem, by spędzić tam święta. Kiedy jednak śnieżyca odcina gości od świata, wszyscy zaczynają się martwić, że Boże Narodzenie nie ułoży się tak, jak sobie wymarzyli.
Molly musi wziąć się w garść i skończyć swoją najnowszą książkę, ale wena całkiem ją opuściła. Kiedy nagle w jej świat wkraczają przystojny nieznajomy i jego dwie małe córki, wszystko staje na głowie, a jej życie jeszcze bardziej się komplikuje.
Hannah miała nadzieję na malowniczy zimowy ślub, lecz plany zniweczył narzeczony, odwołując wszystko w ostatniej chwili. W pensjonacie niespodziewanie zjawia się jednak jej przyjaciel z dzieciństwa. Czy to możliwe, by dawne uczucia odżyły?
Jeanne i Tim wiedzą, że musiałby się zdarzyć cud, by mogli dalej prowadzić swój pensjonat… I by udało im się zasypać przepaść, która ich dzieli. Ale w święta będą musieli pracować ramię w ramię, by rozwiązywać piętrzące się problemy. Czy to wystarczy, by na nowo odnaleźli miłość?
Czy przypadkowych turystów, którzy w pensjonacie szukają schronienia przed zamiecią, czeka coś więcej niż ogień w kominku i wygodne łóżko? Czy ich życzenia się spełnią?
Gdy ścieżki bohaterów zaczynają się przeplatać, odnajdują oni nadzieję, choć wydawała im się stracona. Być może przy odrobinie bożonarodzeniowej magii pensjonat i jego mieszkańcy zdołają jednak przetrwać te święta.
Colleen Wright wychowała się w zaśnieżonych miasteczkach w amerykańskim Michigan, gdzie uwielbiała czytać książki przy kominku. Teraz mieszka i pracuje na Brooklynie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8053-476-6 |
Rozmiar pliku: | 902 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy pensjonat pojawił się na zboczu na końcu zaśnieżonego podjazdu wtulony w łagodnie pofałdowane wzniesienia pogórza Vermontu, Molly Winslow głośno się roześmiała.
Jej zniecierpliwienie rosło, odkąd zjechała z głównej drogi. Szybko zauważyła ręcznie malowany drewniany drogowskaz, niemal tak duży jak jej samochód. Umieszczono na nim fasadę pensjonatu w stylu wiktoriańskim w świątecznej krasie. Dach był ozdobiony gałązkami sosny, w oknach płonęło ciepłe światło, a na podjeździe stała niemal dwa razy wyższa od pensjonatu choinka, wokół której tłoczyli się goście. Autor domalował nawet konia i powóz na dokładkę.
Ze wszystkich uroczych ośrodków rywalizujących o świąteczny ruch turystyczny na różnych stronach internetowych Molly wybrała ten z powodu takich właśnie szczegółów. Evergreen Inn miał doskonałe recenzje, lecz ona zakochała się w zdjęciach: w pojedynczej miniaturowej róży w odcieniu fuksji leżącej obok uformowanych z masła kurczaków i stokrotek, w pięknych ręcznie szytych aksamitnych narzutach w każdym pokoju, w kolekcji zabytkowego niebieskiego szkła, które błyszczało niczym szafiry na ujęciach z przestronnej kuchni.
Z nurkowania w głębinach internetu Molly dowiedziała się nawet, że drogowskaz prowadzący gości do Evergreen Inn zmieniał się w zależności od pory roku – jesienią pokazywał spektakularną feerię barw lasów Vermontu, a wiosną pałał różowością i bielą kwitnących jabłoni.
Uznała, że ktokolwiek odpowiadał za takie szczegóły w Evergreen Inn, zasługiwał na miano artysty. Sama była poniekąd artystką, zwracała więc uwagę na takie rzeczy. Jej praca opierała się na budowaniu całkiem nowych światów z garści obrazów i słów.
Jako artystka wiedziała też jednak, że wielkie wizje nie zawsze da się odtworzyć w rzeczywistości, że czasami przepaść dzieli to, co obiecane, od tego, co wykonane.
W jej wypadku nie była to hipotetyczna mądrość. Termin oddania kolejnej książki nie dawał jej spać już od tygodni. Podczas tych wszystkich długich nocy nie pojawił się w jej umyśle nawet cień inspiracji, by rozpędzić kłębiaste chmury zmartwień.
Po części dlatego zdołała przekonać samą siebie, że bożonarodzeniowa wycieczka do Vermontu to nie frywolny luksus, lecz uzasadniony wydatek biznesowy. Zamierzała zostawić obawy w domu w Brooklynie i skorzystać z niezbędnej zmiany otoczenia, by wywabić wenę z ukrycia, zanim dopadnie ją prawdziwy lęk.
Choć jednak czuła tęsknotę za tym, by dać się porwać w inny świat, miała w sobie na tyle pragmatycznej mieszkanki Brooklynu, by odczuwać sceptycyzm, gdy pięła się w górę długim podjazdem. Niewiele rzeczy w jej życiu dorównywało jej wyobraźni. Jeśli jednak nawet spotykał ją czasem zawód – no cóż, dość często – nadal mogła wyjść z tego niezła historia.
I właśnie dlatego po kilku minutach podskakiwania na krętej prywatnej drodze, gdy pensjonat w końcu wyłonił się zza oprószonych śniegiem drzew, wybuchnęła śmiechem.
To miejsce nie było tak urocze, jak sobie wyobraziła.
Było lepsze.
Uznała, że gigantyczna choinka na drogowskazie to jedynie inwencja twórcza artysty, a tymczasem drzewko migotało lampkami. Zielony dach ozdabiała nie tylko sośnina, ale też czerwone aksamitne wstążki i posrebrzana winorośl. Na szerokiej werandzie w odcieniu żywej czerwieni straż trzymał koń na biegunach z dziecięcym siodłem i kocem w kratę na grzbiecie.
Gdy tylko okrążyła podjazd, zatrzymała się obok choinki i otworzyła drzwi, w jej nozdrza uderzyła niewiarygodna mieszanina zapachów: świeżość sosny, nuta dymu z gigantycznego kominka, który już czekał w środku, i silny aromat cynamonu, który musiał dobywać się z jednego z kilku nadgryzionych zębem czasu kominów.
Do tego wszystkiego lekki śnieg, który prószył przez większą część jej podróży i zgęstniał, gdy wjechała na wiejskie drogi Vermontu, teraz sypał wielkimi puszystymi płatkami. Osiadały one na zielonym dachu, nagich gałęziach dębów, igłach sosen i wokół niej bezszelestnie, gdy wyjmowała walizkę z bagażnika i razem z nią torowała sobie drogę przez zaspy ku frontowym drzwiom. Miała wrażenie, że obudziła się właśnie w śnieżnej kuli.
„W sumie – pomyślała z rozmarzeniem – może to jest pomysł na historię: mała dziewczynka, która nagle trafia do świata w śnieżnej kuli…”
Gdy jednak przekroczyła próg, z zamyślenia wyrwało ją ponownie piękno otaczającego ją świata.
Stanęła w przestronnym ciepłym holu ozdobionym wieńcami z jałowca. Woskowate niebieskie i różowe jagody wyróżniały się na tle pączków dzikich róż. Na małym stoliku tuż obok drzwi stała lampa sztormowa z zapalonym knotem, a obok niej cynowa misa z aromatycznymi złotymi świecami oznaczonymi jako „rozmaryn i karmel” eleganckim charakterem pisma.
Na wprost zobaczyła ogień w kominku, który dominował w dużym salonie wypełnionym tapicerowanymi meblami i poduszkami w poszewkach z aksamitu i sztucznego futra. Wszędzie roiło się od świątecznych dekoracji, wysoka choinka przybrana staromodnymi ozdobami stała w jednym rogu, a duża szopka wyglądająca na ręcznie wykonaną – w drugim. Pod sufitem wisiały ozdobione lampkami takie same girlandy z sosny, jałowca i gałązek czerwonych róż jak w holu.
Po prawej miała elegancką jadalnię – na każdym stole spoczywała dekoracja z sośniny i poinsecji, a w jednym z okien stał Święty Mikołaj z czerwonym nosem i czerwonymi policzkami, jakby schował się tutaj przed mrozem tuż przed nią.
Nie zauważyła natomiast kobiety za biurkiem po swojej lewej, dopóki nie rozległ się za nią cichy, ale energiczny głos:
– Ty musisz być Molly.
Okręciła się na pięcie i zobaczyła drobną, radosną starszą panią, która uśmiechnęła się do niej. Doszła do wniosku, że nie zauważyła jej zapewne dlatego, iż kobieta wyglądała zupełnie jak pani Mikołajowa albo uosobienie babci ze staromodnej świątecznej pocztówki – kolejny doskonały szczegół w miejscu, które wydawało się nimi przepełnione. Miała siwe włosy zebrane w koczek, kocie okulary i schludną koszulę w niebiesko-zieloną kratkę.
– Zgadza się – odparła Molly, podchodząc do recepcji, której funkcję pełniło biurko z cedru w odcieniu głębokiej czerwieni wypolerowane na wysoki połysk.
Dopiero gdy postawiła torbę na podłodze, zaczęła się zastanawiać, skąd ta kobieta znała jej imię.
– Jestem Iris – przedstawiła się staruszka.
– Molly – odparła Molly i natychmiast się zawstydziła.
Iris skupiła się już jednak na innych sprawach. Klikała w coś na ekranie komputera, objaśniając wszystko teatralnie:
– Molly Winslow… Zameldowała się dwudziestego trzeciego grudnia… – Położyła masywny mosiężny klucz na biurku pomiędzy nimi. – Zajmiesz Gniazdo Rudzika – dodała, wskazując głową na schody znikające za ścianą po jej lewej stronie. – Będziesz miała dla siebie całe górne piętro. Prosto przed siebie, dopóki nie skończą się stopnie.
– Okej.
– Och, i w związku ze świętami wszystkie posiłki wliczone są w cenę pokoju – oświadczyła Iris. – Pamiętaj więc, żeby jeść, bo już za to zapłaciłaś. To wszystko!
– Okej. – Molly nie mogła uwierzyć, że meldunek może być taki łatwy. Czy w Vermoncie rozdaje się klucze wszystkim, którzy przekraczają próg? Nie poproszono jej nawet o dowód tożsamości. – Czyli to wszystko?
– Wszystko – potwierdziła Iris z satysfakcją. Podniosła wzrok. – Muszę jeszcze tylko znać nazwisko osoby, która do ciebie dojedzie, żebym wiedziała, dokąd ją skierować.
– Och – odparła Molly, siląc się na beztroskę. – Jestem sama.
Iris nie powiedziała: „Sama? W święta?”, ale przemówiło niedowierzanie na jej twarzy.
– Szczerze mówiąc, marzę o spokoju i ciszy – dodała Molly. – Zamierzam podczas pobytu skończyć książkę.
– Książkę? – Zainteresowanie w oczach Iris szybko przepłoszyła konsternacja. – Ale przecież będziesz tu tylko…
– Parę dni – dokończyła za nią Molly. – Wiem, że to za mało czasu na powieść. Ale ja piszę książki dla dzieci.
– Och! – zawołała Iris z zachwytem. – Ja też napisałam książkę dla dzieci!
Molly powstrzymała się przed zwieszeniem ramion. W co najmniej trzech czwartych wypadków spotykała się z taką samą reakcją. A potem ludzie patrzyli na nią, jakby nie mogli uwierzyć, że utrzymuje się z czegoś, co im zajęło jedno popołudnie, co najwyżej weekend.
„I może mają rację” – pomyślała. W chwili obecnej miała mniej pomysłów niż każdy z nich.
– Opowiada o moim wnuku, Luke’u – kontynuowała Iris. – Gdy był mały, myślał, że szarlotki rosną na szarlotkowych drzewach. Akcja dzieje się więc w szarlotkowym sadzie, ale…
– Brzmi wspaniale! – Molly sięgnęła po klucz i przywołała na twarz swój najbardziej olśniewający uśmiech. – Bardzo dziękuję za pomoc. – Zaczęła cofać się ku schodom. – Nie mogę się już doczekać, by zobaczyć pokój.
– Luke gdzieś się tu kręci – powiedziała Iris. – Jeśli chcesz, przyślę go na górę z bagażem.
Molly już jednak wciągała walizkę po schodach.
– Nie trzeba – zawołała. – Poradzę sobie. Dziękuję!
Wspinała się po schodach, dopóki nie zakończyły się drzwiami na półpiętrze. Filcowy wieniec z wełnianymi liśćmi i misternie wykonanymi figurkami małych ptaszków zapowiadał Gniazdo Rudzika.
Pokój wyglądał dokładnie tak jak w opisie: przestronne i jasne poddasze ze świetlikami w suficie, masywne łóżko z baldachimem przykryte narzutą w odcieniach kamieni szlachetnych, parę wygodnych kanap i oddzielne pomieszczenie z dużym zabytkowym biurkiem, fotelem kapitańskim i dwiema kozetkami. Tak jak na parterze, tu również roiło się od bożonarodzeniowych akcentów. Świeca przy łóżku owinięta czerwoną aksamitną wstążką emanowała maślano-cynamonowym zapachem, który mieszał się ze świeżością sosny, jałowca i róż zawieszonych w formie wieńca nad zagłówkiem łóżka. Na jednym ze stolików stał piękny zestaw ręcznie wykonanych cynowych figurynek: Mikołaj ze wszystkimi reniferami w zaprzęgu z delikatnej czerwonej nici.
Molly od razu położyła walizkę na stojaku na bagaż w nogach łóżka i zaczęła się rozpakowywać – powiesiła ubrania w dużej drewnianej szafie ozdobionej dwoma ręcznie malowanymi pawiami, a stos książek i komputer położyła na biurku.
Na końcu wyjęła z walizki wielki błękitny kaszmirowy szal swojej mamy. Widziała ją w nim co najmniej tysiąc razy, zwłaszcza w ostatnich dniach jej życia, kiedy niezależnie od tego, co robiły, nie były w stanie jej ogrzać. Jej serce ucieszył widok szala, nawet jeśli poczuła smutek na myśl, że będzie to pierwsze Boże Narodzenie bez mamy.
Ustanawiały przeróżne własne tradycje, odkąd ojciec Molly umarł, gdy była mała. Nigdy nie zastanawiała się natomiast, co pocznie, kiedy także mamy zabraknie.
Pewnie dlatego, że zawsze była pewna, iż do tego czasu będzie miała własną rodzinę.
Z rozmyślenia wyrwał ją odgłos kroków na schodach, a potem przepychanki tuż przed jej drzwiami.
– Halo? – zawołała.
– Hej! – odpowiedział jej przyjacielski głos. – Tu Jeanne z dołu! Przyniosłam ci parę rzeczy.
Kiedy jednak otworzyła drzwi, do pokoju wpadł gigantyczny berneńczyk o jedwabistej czarnej sierści z kremowo-karmelowymi plamami.
Szybko rozejrzał się po wnętrzu, pociągając nosem niczym prawdziwy gończy, po czym przydreptał do Molly i uderzył łbem w jej łydki, kołysząc się na boki z zachwytem.
– Cassandra! – zawołała stojąca za nim kobieta, próbując założyć za uszy pasma rudych włosów, które wymknęły się z kucyka. W drugiej dłoni trzymała duży wiklinowy kosz. – Cassie! Spokój. Siad!
Wielki pies usiadł posłusznie, po czym osunął się na ręcznie pleciony dywan i przewrócił na grzbiet, wciąż trzęsąc się z radości.
Molly uklękła, by pogłaskać Cassie po puszystym brzuchu.
– Nic się nie stało – powiedziała. – Kocham psy.
– Nie będziemy ci długo przeszkadzać – odparła Jeanne, stawiając nakryty kosz na małym stoliku przy drzwiach. – Przyniosłam tylko popołudniowy poczęstunek. Jest chlebek kukurydziany z cynamonem, kanapka z cheddarem z Vermontu na ciepło i termos z gorącym cydrem – kontynuowała z uśmiechem, po czym dodała naprędce: – Ale jeśli wolisz gorącą czekoladę, mogę zaraz przynieść.
Molly wstała, ku rozczarowaniu Cassie, która najwyraźniej uważała, że nie ma lepszej rozrywki, niż kiedy ktoś łaskocze ją po brzuchu.
– Cydr brzmi wspaniale – zadeklarowała. – Całe to miejsce jest wspaniałe. Wszystko. Od drogowskazu przed skrętem po girlandy w holu…
– Cóż – Jeanne rozpromieniła się, słysząc pochwałę – dekoracje są na ślub. Nawet u nas nie ma zazwyczaj zimą świeżych róż. Chociaż wieńce i girlandy robiłam sama.
– Ślub? – powtórzyła Molly.
Jeanne pokiwała głową.
– Bożonarodzeniowy ślub – potwierdziła. – Rodzina jest cudowna – dodała. – Przyjeżdżają tu od lat. Odkąd otworzyliśmy.
Molly zauważyła cień na twarzy gospodyni, ale nie zastanawiała się długo nad jego przyczyną, ponieważ zaaferowało ją kłucie we własnym sercu.
Czy naprawdę zabolał ją fakt, że w pensjonacie ma się odbyć ślub?
Chyba tak. Ślub oznaczał gości, drużbów i imprezy – a to wszystko przypominało jej, że spędzi święta samotnie.
Aby wyrzucić te myśli z głowy, uniosła drewnianą pokrywę wiklinowego kosza. Znad chlebka kukurydzianego nadal unosiła się para, obok leżała grillowana kanapka z serem owinięta w woskowany papier i nieco dalej, tak żeby nie roztopiły się zbyt szybko, dwie choinki z masła.
– Wygląda wspaniale – powiedziała. – Bardzo dziękuję.
– Bardzo proszę – odparła Jeanne. – Cassie.
Pies z wielkim wysiłkiem podniósł się z podłogi, po czym zaczął schodzić po schodach z zaskakującą sprawnością, gdy poczuł na sobie znaczące spojrzenie właścicielki.
– Jesteśmy na dole – dodała Jeanne. – Gdybyś czegokolwiek potrzebowała. Na przykład zalizania na śmierć przez wielki futrzany dywan.
Molly wybuchnęła śmiechem, gdy gospodyni zamykała za sobą drzwi.
W pustym pokoju znów poczuła jednak przeciągłe ukłucie samotności.
Pragnąc się z tego otrząsnąć, wyjęła z koszyka chlebek z cynamonem, przełamała go na pół i położyła na jednym z odłamków cienki jak wafelek kawałek masła.
Podeszła do łóżka, otuliła się szalem i wspięła na materac. Wodziła wzrokiem po pięknych wzorach narzuty, czekając, aż masło się roztopi.
Pomyślała, że mama byłaby zachwycona, gdyby mogła ją teraz zobaczyć. Spodobałby się jej ten pensjonat, wszystko w tym pokoju i to, że ktoś nadal robił użytek z jej ulubionego szala. Molly podtrzymywała rodzinną tradycję, tworząc własne nowe zwyczaje.
Pierwszy kęs chlebka kukurydzianego okazał się idealny – maślany, ciepły, o intensywnym smaku z odpowiednią dozą ostrości.
„Czy może istnieć coś lepszego niż to?” – zadała sobie pytanie Molly.ROZDZIAŁ DRUGI
No, no, no! – upomniała Jeanne swojego męża Tima, gdy sięgnął ponad dużą kuchenną wyspą swoją wielką spracowaną dłonią po jedno z różowych ciastek, które właśnie polukrowała. Były to wyborne pierniki ozdobione polewą według starego rodzinnego przepisu, który przekazała jej babcia. Skrupulatnie tworzyła z nich kolejne róże. – Mówię ci, jesteś gorszy niż ten pies.
Leżąca przed kuchennym kominkiem na ręcznie tkanym dywaniku Cassie z nadzieją uniosła łeb, po czym znów się położyła z urażoną miną, gdy stało się jasne, że osoba, która wymieniła jej imię, nie ma nawet na tyle przyzwoitości, by podać jej choć kęs czegoś do jedzenia.
– Daj spokój – mruknął Tim. – Naprawdę zauważą zniknięcie jednego małego ciastka?
Uśmiechnął się szeroko, ale Jeanne stanowczo pokręciła głową.
– Matka panny młodej – odparła – zauważy wszystko.
– Powiem jej, że to pies – zadeklarował Tim, znów sięgając po pierniczek.
– Tim – zawołała Jeanne ostrzejszym tonem. – Mówię poważnie.
Za jej plecami rozległo się pobrzękiwanie obroży Cassie, gdy ta usiadła zaalarmowana zmianą w jej głosie.
Tim uniósł obie dłonie, już bez uśmiechu, i odwrócił wzrok, jakby bał się, że każdy drobiazg może wyprowadzić ją z równowagi.
Jeanne poczuła, że wzbiera w niej frustracja. Próbowała obrócić sytuację w żart, ale nie słuchał. A teraz zachowywał się tak, jakby to z nią trudno było się dogadać.
Od razu poczuła też ukłucie. Widok jego wysokiej sylwetki, kręconych szpakowatych włosów i gęstej szpakowatej brody nadal miał taki wpływ na jej serce.
– Przepraszam – powiedziała. – Rano znów przeglądałam rachunki, te ciastka nie są tanie. W sumie to samo masło.
– Tylko to, co najlepsze – mruknął Tim.
Zerknęła na niego, nie wiedząc, czy to tylko niewinna uwaga, czy może przytyk. Takie obrali sobie motto, gdy przeprowadzili się razem do Vermontu, by założyć pensjonat, zostawiając za sobą korporacyjny wyścig szczurów. Na początku musieli podjąć szereg różnych decyzji, gdy przebudowywali starą farmę na pięciogwiazdkowe miejsca noclegowe.
Gont bitumiczny czy taki prawdziwy?
Pościel z bawełny ze splotem tysiąc czy tysiąc pięćset nici?
Tylko to, co najlepsze.
Oczywiście zachowywali rozsądek. Tim zatrudnił paru nastolatków z okolicznych farm, którzy przez kilka tygodni ręcznie wycinali gonty z drewna, co okazało się znacznie tańsze niż zakup u komercyjnego dostawcy. Jeanne zdołała nawiązać kontakt z egipską babcią w fabrycznej dzielnicy Nowego Jorku, która pomogła jej znaleźć hurtowe ceny, co oznaczało, że kupowali pościel wysokiej jakości za mniej niż na wyprzedażach w sklepach.
Działali na rynku pięć lat i właśnie zaczęli uzyskiwać skromny dochód, kiedy w zasadzie pod ich nosem otworzył się Starlight Lodge – dwieście luksusowych pokojów hotelowych zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów dalej, z dostępem do stoków na prywatnym zboczu, z salą balową, dwoma basenami i parkiem wodnym dla dzieci.
Z początku się nie martwili, żartowali sobie nawet z tego, że ktoś może mieć „prywatną górę”. Byli zachwyceni, gdy sami otworzyli pensjonat z możliwością uprawiania narciarstwa. Poza tym trwali w przekonaniu, że opracowane z uczuciem do ostatniego szczegółu, szyte na miarę doświadczenie, które oferowali w Evergreen Inn, tak bardzo różni się od molocha na końcu drogi, że nie będą nawet rywalizować o tych samych gości.
Z biegiem lat jednak, gdy ich obłożenie coraz bardziej się kurczyło, Tim zaczął na każdym kroku kwestionować wybory dokonywane przez Jeanne w pensjonacie.
– Czy wszystko, co podajemy, naprawdę musi pochodzić z organicznych hodowli? – pytał. – A gdybyśmy kupili te małe świeczki LED zamiast zużywać tyle prawdziwych?
Każdy mały szczegół, każdy piękny mały szczegół stał się nagle okazją do kłótni. Czasami Jeanne odnosiła wrażenie, że ich kłopoty muszą być jej winą, ponieważ jest rozrzutna, pomimo iż trzymała się budżetów i nocami szukała nowych sposobów, by wycisnąć z nich jeszcze trochę grosza. Niekiedy czuła się taka wściekła, taka opuszczona i samotna, jakby Tim przebył całą tę drogę z nią aż tutaj tylko po to, by zrezygnować z ich marzenia przy pierwszej przeszkodzie.
Niezależnie jednak od tego, jak się czuli, nic nie było w stanie powstrzymać stopniowego topnienia ich skromnych oszczędności. Dwa lata temu wzięli pożyczkę w nadziei, że kilka ulepszeń i sprytna reklama sprawią, iż los się odwróci. Robili, co mogli, lecz rezerwacji jeszcze ubyło. Wszyscy byli zbyt zaaferowani dojazdem do Starlight Lodge, by chociaż na nich spojrzeć.
W tym roku przez cały sezon z trudem płacili bieżące rachunki i ledwie udało im się terminowo spłacać raty pożyczki. Gdy po raz ostatni zajrzeli razem do ksiąg rachunkowych, stanęli przed druzgocącą decyzją – zwyczajnie nie mogli sobie pozwolić na to, by działać dalej po świętach. Nie mogli już dłużej żyć nadzieją. Postanowili, że z końcem roku zamkną pensjonat, a potem postarają się sprzedać, co się da, by pokryć długi, i wrócą do miasta błagać o posady, które porzucali z nadzieją, że to na zawsze.
Nie zaglądałaby do rachunków tego ranka, gdyby nie chciała popłacić tych ostatnich przed końcem roku. Wypisywanie czeków i wprowadzanie kolejnych strat do odpowiednich rubryk pozostawiło pustkę w jej sercu, jakby każdy wypełniony druczek jakimś sposobem wypływał z jej wnętrza.
A Tim doskonale wiedział, o czym mówiła, gdy poinformowała go, że właśnie przeglądała rachunki. Dlaczego więc wybrał tę chwilę, by czynić jej takie uwagi?
Spojrzała na niego z rękawem cukierniczym w dłoni, próbując wyczytać coś z jego twarzy, ale on obszedł wyspę, by podrapać Cassie za uchem.
– Hej – rzucił przez ramię, gdy pies wił się ze szczęścia. – Naprawiłem rano zepsute drzwi do ogrodowej szopy.
– Do szopy? – powtórzyła.
Pokiwał głową.
– Myślałem, że tylko zahaczają o próg – wyjaśnił – i już miałem go wyrównać, gdy uświadomiłem sobie, że to przez krzywe zawiasy. Dobrze, że zauważyłem, bo gdybym zheblował próg, zostałaby szpara na dwa i pół centymetra po naprawieniu zawiasów.
Spojrzał na Jeanne przelotnie, po czym pogłaskał Cassie po biało-karmelowej grzywie.
Jak zwykle, pomyślała Jeanne, obchodzi go tylko jego zadanie, i nic więcej.
– Mówiłam ci o szopie latem – oświadczyła. Te drzwi doprowadzały ją do szału przez cały sezon. Gdy chciała je otworzyć, nie dawały się otworzyć, a gdy chciała je zamknąć, nie zamykały się.
– Wiem – odparł Tim z nutą irytacji. – Nie zapomniałem.
Ona również poczuła przypływ gniewu. Jego talenty budowlańca i majsterkowicza przyczyniły się do tego, że w ogóle mogli otworzyć pensjonat – i utrzymywać się na rynku tak długo. Ostatnio jednak miała wrażenie, że ilekroć czegoś od niego potrzebowała, on był w stodole albo na podwórzu, karmił zwierzęta lub miał jakiś projekt. Dokonywał napraw w miejscu, którego nie byli w stanie zatrzymać.
– Ale dlaczego dzisiaj? – zapytała. – Dwa dni przed świętami?
– Latem robiłem inne rzeczy – odparł, nie ukrywając już frustracji. – Na przykład budowałem tę altanę, bez której nasi goście podobno nie mogli się obejść.
– To była wyjątkowa prośba – oświadczyła. – Na ślub.
– Czyli miałem w ogóle tego nie robić? – zapytał, wstając.
– Moim zdaniem to była strata czasu – zadeklarowała. – Naprawiać szopę ogrodową, skoro latem nas już tu nie będzie.